Ilona Zalewska
Jestem siostra Ilona Zalewska.
- Siostro Ilono, zechce siostra sięgnąć pamięcią do czasów najdawniejszych i opowiedzieć o swoim domu rodzinnym i rodzicach.
Pochodzę z rodziny rzemieślniczej. Moja jedna znajoma nauczycielka z Marymontu określiła moją rodzinę tak: szczotkarz, druciarz i Matejko. Mój jeden wujaszek zajmował się wyrobem szczotek, najróżniejszego gatunku szczotek. Drugi miał taki warsztat na ulicy Elektoralnej, gdzie wyrabiał takie siatki druciane, ogrodzeniowe, ogrodzenia. Siatkę drucianą wyrabiał na Elektoralnej, a tamten to na Lesznie. A mój tatuś „Matejko”, bo był malarzem pokojowym, więc go przezwała ta nauczycielka tak żartobliwie „szczotkarz, druciarz i »Matejko«”, czyli mój tatuś. Ja nie należałam do dzieci zdolnych, byłam gapa po prostu. Bardzo często byłam gapą. Przechodziłam z klasy do klasy, ale w każdym razie do zdolnych nie należałam.
- Czy miała siostra rodzeństwo?
Miałam jeszcze dwie siostry, ja byłam średnia. Najstarszą miałam i młodszą miałam, dwie siostry.
- Gdzie chodziła siostra do szkoły?
Róg Pięknej i Alei Ujazdowskich. Tam była taka szkoła, teraz już coś innego jest w tym miejscu. Tam był po prostu dworek, taki wybudowany dworek i w tym dworku właśnie była ta nasza szkoła numer 98, szkoła powszechna. Róg ulicy Pięknej i Alei Ujazdowskich.
- A gdzie mieścił się dom rodzinny?
Urodziłam się na ulicy Lwowskiej, pod numerem 8.
- A jak siostra pamięta wybuch II wojny światowej, 1 września?
Ponieważ moja siostra... Urodziłam się na Lwowskiej, ale na piątym piętrze, więc wysoko, bez windy. Moja siostra starsza była bardzo zdolną krawcową (skończyła na ulicy Filtrowej taką szkołę) i miała klientki, takie zamożne różne panie, które przychodziły do miary. Na piąte piętro bez windy trudno im się było windować, więc rodzice postanowili, że trzeba gdzieś zmienić mieszkanie, żeby było niżej, ze względu na te klientki mojej siostry. No więc znaleźli rodzice mieszkanie na ulicy Mokotowskiej 9, blisko placu Zbawiciela. I tam było na parterze to mieszkanie. I właśnie tam, już na Mokotowskiej, moja mamusia zaczęła chorować na ból głowy. Tak z tyłu mamusię głowa bolała. Takie przeżycie tam mieliśmy, taką stratę materialną trochę, ktoś tam nas oszukał i mamusia się tym przejęła widocznie i zaczęła ją ta głowa boleć, tak z tyłu. Okazało się, że to była choroba prowadząca do śmierci. To był trzydziesty ósmy rok, mamusia miała czterdzieści trzy lata. No i właśnie jak napadła ta choroba, za chwilę uleczyła się, ale na to nie było lekarstwa po prostu. I przyszedł taki dzień... którego to było... W każdym razie mamusia miała czterdzieści trzy lata i umarła na tę chorobę. W nocy położyła się spać... Nawet ja się położyłam koło mamusi, jak mamusia była chora. Położyłam się koło mamusi, a moja siostra spała obok, a tatuś jeszcze gdzie indziej, na otomanie w pokoju. No i właśnie do samej śmierci leżałam z mamusią właśnie w tym łóżku. No i w pewnym momencie mamusia tak jak gdyby prosiła, że by chciała wyjść. I tatuś przebiegł, wziął mamusię, a mamusia już w tym momencie umarła. Więc to takie było bardzo ciężkie dla nas przeżycie, bośmy bardzo mamę kochały.
Ale Opatrzność Boża czuwała nad tym. Mamusia na przykład była bardzo wrażliwa i bała się burzy. W mieście się nie bała, [ale] jak pojechaliśmy na wakacje gdzieś na wieś, to mamusia nie mogła znieść piorunów i błyskawic. Bardzo się bała tej burzy, taka wrażliwa była. Żeśmy mówili, że gdyby mamusia żyła w czasie wojny, jak te bombardowania bez końca były i różne inne tragedie, no to mamusia by tego tym bardziej nie przeżyła. Pan Bóg zabrał w odpowiednim czasie. Tak że w trzydziestym ósmym roku mamusia umarła, przed samą wojną.
- Siostra wtedy zakończyła szkołę czy już pracowała?
Ja właściwie pomagałam mojej starszej siostrze w domu. Bo ona pracowała w domu i ja jej pomagałam, prócz tego zakupy różne robiłam, no, wszystko, co potrzeba w domu, ale specjalnie do pracy nie szłam nigdy. Nigdy nie chodziłam gdzieś do pracy, nie.
- Czy siostra pamięta dzień wybuchu wojny?
No pamiętam, bo tatuś nas jeszcze wysłał troszeczkę na powietrze, na wakacje pod Warszawę. Tam wynajęło się mieszkanie, prawda. No i przed samym wybuchem wojny tatuś nas przyjechał zabrać. Już nie można było nic kupić, ani mąki, ani chleba, no w ogóle nic nie można było kupić, bo tatuś chciał jeszcze coś kupić. Czuło się, że wojna wisi w powietrzu, ale już nie można było nic. Więc tatuś nas zabrał z powrotem na Mokotowską.
- Jak wyglądało życie w czasie okupacji?
Marnie, bo był głód, nie można było… Miałyśmy tam kogoś, jakąś dziewczynkę, która u nas uczyła się w Warszawie, ale pochodziła ze wsi, więc jej rodzice trochę kartofli nam ze względu na nią przywozili. No a tak, chleba to była jakaś taka porcja, już nie pamiętam, każdy [coś] miał, ale to właściwie był głód, można powiedzieć. Chodziłam na Koszykową, bo to blisko Koszykowa, na Koszyki chodziło się kupić czasem trochę kartofli.
- A siostrze udawało się pracować i zarobić jeszcze coś?
Mojej siostrze? Tak, tak. Ona cały czas jeszcze miała jakieś klientki, zawsze ktoś tam się znalazł. Można powiedzieć, że ona nawet więcej niż tatuś potrafiła zarobić. Bo w czasie wojny nikt remontów nie robił, więc tatuś nie bardzo miał pracę w ogóle.
- Czy siostra pamięta jakieś szczególne wydarzenia z okresu okupacji?
Bardzo dużo było tych wydarzeń, takich bardzo różnych. Tylko mogę powiedzieć, Duch Święty wszędzie działał, to było wyraźne. Na przykład jak wybuchła wojna, to taki był rozkaz... Bo jeszcze w pierwszych dniach radio nadawało, radio polskie, więc było ogłoszenie, że wszyscy mężczyźni muszą wyjść z Warszawy. No i tatuś nas się radzi: „Co ja mam robić, mam wyjść?”. Myśmy nie wiedziały, co tatusiowi radzić. No i tatuś mówi: „Jak taki rozkaz, to znaczy, że muszę wyjść”. No i tatuś wyszedł. Nie wszyscy mężczyźni wyszli, ale dużo wyszło, nawet z naszej kamienicy też. Ale przed wyjściem to tatuś – no, którym to dziewczynom potrzebna taka wiadomość – tatuś przed samym wyjściem mówi tak: „Ja tam w piwnicy mam taki wielki młot i mesel”. Do kucia taki młot duży i taki, co się kuje – mesel. No po co dziewczynom taka wiadomość... „Mam tam w piwnicy…” Ale okazało się, Duch Święty wszystkim dobrze kierował. No i tatuś wyszedł, zaczęły się te bombardowania Warszawy. A ponieważ już po kilku dniach tej wojny – bombardują i bombardują – taki dzień jakiś przyszedł, chyba to jakiś poniedziałek był, że już naprawdę nie do wytrzymania, te naloty niemieckie ciągle nas gnębią. No więc ludzie z wyższych pięter... A myśmy mieszkali na parterze i był przedpokój, potem było wejście i drzwi do kuchni, potem drzwi do pokoju jednego i drugiego, i był przedpokój. Ponieważ w pokoju były okna, więc trochę niebezpiecznie w razie czego, prawda, więc wszyscy zgromadziliśmy się w tym przedpokoju, a jeszcze przyszli sąsiedzi z czwartego piętra, państwo Więckowscy, i jeszcze jakiś kolega, który tam siedział w pokoju z moją siostrą na otomanie. I gnieciemy się wszyscy w tym przedpokoju, a tu walą i walą. A w tej kamienicy na środku podwórka to był taki czworobok, a na środku, tu, była brama, frontowe klatki schodowe, mieszkania, boczne dwie i ta poprzeczna, w której myśmy mieszkali na parterze, prawda. A na środku podwórka... gospodarz musiał być widocznie jakiś pobożny, on już pewnie nie żył albo w ogóle tam nie mieszkał, ale w każdym razie wybudował na środku tego podwórka, ogrodził takim parkanem, taki ogródek. Dwa takie anemiczne bzy posadził w tym właśnie ogrodzeniu, a na środku, na wysokim podium stała wielkiej, naturalnej wielkości figura Matki Bożej. Ta figura stała twarzą do bramy, do ulicy, a do naszych okien stała tyłem, tak. Gnieciemy się w tym przedpokoju i czekamy, co będzie, co nam Pan Bóg ześle, bo tak strasznie bombardują. W pewnym momencie ta pani Więckowska z czwartego piętra tak założyła ręce i mówi: „Chyba tylko ta Matuchna Najświętsza nas uratuje”. Ledwo to wypowiedziała, bomba uderzyła. A ja tak w środku się troszkę zbuntowałam, przyznam się, prawda. A jej słowa nas uratowały, bo ta bomba uderzyła w czteropiętrowym budynek na froncie, od ulicy i te cztery piętra zwaliły się. I ten gruz, wszystko poleciało – można powiedzieć, [że] taki był podmuch – na podwórko, na naszą stronę. Więc okna, szyby, wszystko połamane, potłuczone wszystko. No ale my ocaleliśmy. Czujemy, że żyjemy, tylko troszeczkę kurzu od tych cegieł czuć było. Czujemy, że żyjemy. Ten pan Witkowski stał przy drzwiach, które prowadziły na schody, więc chciał odepchnąć te drzwi, a nie może, bo tam pełno było wszędzie cegieł. No ale odepchnął jakoś te cegły i żeśmy wdrapali się, żeby zobaczyć, co tam się dzieje na tym podwórku. I pierwsze nasze słowa: „To był cud”. Bo ta figura – przecież gipsowa, duża, ale gipsowa – wysoko stała, była otoczona kopcem cegieł, a figura nie została tknięta. Tak że jak żeśmy wyszli, zobaczyli na to podwórko, to wszyscy powiedzieli, że to był cud, że ta Matka Boża została uratowana i nas uratowała. Te słowa tej pani Witkowskiej. No i potem nie było w ogóle wyjścia na ulicę, ani po wodę, ani w ogóle po nic, no bo brama zasypana, leżą cztery piętra na ziemi, prawda. No więc nie było wyjścia. Wtedy nam się przypomniało, co tatuś powiedział, wychodząc: „Mam tam w piwnicy taki duży młot i mesel”. Okazało się, to wszystko było opatrznościowe, tak Duch Święty wszystkim kierował.
Aha, a na tym pierwszym piętrze od frontu były droższe lokale. Tam mieszkała na pierwszym piętrze dentystka i do niej się zeszły inne lokatorki z wyższych pięter. Jeszcze druga dentystka też mieszkała, ale na trzecim piętrze, z drugiej strony. No i okazało się, że te wszystkie kobiety zostały zasypane, zabite po prostu od tej bomby. A skąd my wiemy? To już była godzina taka mniej więcej obiadowa, więc ta dentystka miała służącą i mówi do niej: „Marysiu, idź tam, zrób nam trochę herbaty, bo już jest taka pora późna, a jesteśmy już takie bardzo zmęczone i głodne”. A kuchnia była tak w rogu, tak jak gdyby tutaj, o. I ona, ta Marysia, poszła do kuchni, żeby zrobić tej herbaty, i jak ta bomba uderzyła, co tamte wszystkie zostały zabite, te kobiety, ona, ta Marysia ocalała. Bo były drugie drzwi, były schody kuchenne, były i frontowe, więc ona tymi kuchennymi schodami mogła zejść. No więc zeszła i od niej właśnie wiemy, jaka to była historia z nimi właśnie, że one się modliły razem. Dzięki temu, że kazała jej tę herbatę zrobić, to ona ocalała. I od niej właśnie całej tej historii żeśmy się dowiedziały. Zapomniałam, co miałam mówić.
Tatuś jeszcze nie wrócił, ale nie ma wyjścia. Cała kamienica, [ludzie] tutaj nie mogą w ogóle wyjść na ulicę po nic, ani po wodę, ani po nic. No więc nam się przypomniał ten mesel i ten młot. I mężczyźni, [ponieważ] tam jeszcze kilku zostało, jeden garbusek został i ten pan Witkowski, jeszcze tam któryś został, nie wyszedł, więc oni uradzili, że trzeba poszukać takiej ściany na parterze, która prowadzi na jakąś inną ulicę, żeby można było wybić dziurę i żeby w ogóle można było gdzieś wyjść z tej kamienicy. No i żeśmy uradzili, myśmy mieli duży pokój, mniejszy pokój i taka była jeszcze kwadratowa alkowa, bez okna. Tam stało łóżko i taka dosyć duża szafa. I ściana tej alkowy wychodziła na ulicy Jaworzyńską. Ta Jaworzyńska jest tam koło placu Zbawiciela i do dzisiejszego dnia... No więc uradzili, że na tej ścianie można by wybić jakieś przejście, żeby można było z tej kamienicy się ruszyć. No i wzięli ten młot, zaczęli ci mężczyźni kuć, kuć, kuć, aż wykuli taką dziurę, że mógł już człowiek przejść przez tę dziurę. No i cała kamienica zaczęła chodzić przez nasze mieszkanie, jak chcieli gdzieś wyjść po coś, [to] przez tą dziurę.
- Jak się toczyło życie już po kapitulacji Warszawy, jak już zaczęła się okupacja niemiecka?
No marnie, bo nie było pieniędzy, nie było roboty, nie było co jeść. No nie było co jeść, prawda.
- A czy siostra się zetknęła w tym czasie z jakąś konspiracją?
Ja nie byłam koleżeńska, ale moja siostra młodsza miała koleżanki i kolegów, którzy właśnie należeli do [konspiracji], tworzyło się to AK, prawda, wtedy. Jeden z tych właśnie kolegów nazywał się chyba Zygmunt Kaczyński i on pracował u Wedla. Moja siostra cioteczna i jej mąż też pracowali u Wedla. I ten właśnie Zygmunt Kaczyński, już właśnie oni organizowali tę konspirację, właśnie żeby być tymi akowcami, [choć] jeszcze wtedy to się nie nazywało AK. Więc on na przykład jako młody chłopak, [kiedy] pracował u tego Wedla, to go wysyłali ci od tego Wedla na ulicę Szucha. A tam były te okropne... Niemcy tam stali i bardzo prześladowali Polaków i w ogóle męczyli, torturowali nawet w alei Szucha (pani słyszała o tym). Więc oni właśnie tego chłopaka, tego Zygmunta Kaczyńskiego wysyłali z bombonierkami, z cukierkami do tych szwabów, na ulicę Szucha. A ponieważ AK już się tworzyło, więc on, jadąc tam z bombonierkami dla szwabów, to jednocześnie zbierał różne wiadomości, jak oni się obchodzą, co robią. Nawet podobno jemu jakieś grypsy się udawało zdobyć. Tak że on jednocześnie właśnie w ten sposób działał.
Potem to oni zaczęli się u nas [zbierać]. Ponieważ na parterze jest łatwo, to już była godzina policyjna, też nie wolno było nocą chodzić po Warszawie, więc kiedyś na przykład zapukał w nocy do okna, bo na parterze żeśmy mieszkali, żeby go wpuścić, bo już mówi: „Taka godzina, że już nie mogę dalej iść, bo mnie złapią”. No więc wszedł, myśmy go wpuścili i u nas sobie przenocował. A potem zbierali się, właśnie koleżanki mojej siostry i koledzy. I ten Kaczyński, i Wojtek Grzesik, taki jeszcze był jeden kolega, to oni właśnie zbierali się u nas na takie swoje spotkania, zebrania akowców. Omawiali sobie takie wszystkie sprawy tego Powstania, o którym marzyli, żeby wreszcie zrobić koniec z tymi Niemcami. No więc u nas się zbierali pod pretekstem potańcówek. Nastawiło się patefon, miałyśmy patefon i oni pod pretekstem tych potańcówek omawiali swoje akowskie sprawy. To tyle miałam udziału. Ja oczywiście nie brałam udziału w tych ich spotkaniach, bośmy w kuchni z moją starszą siostrą siedziały. I tylko żeśmy czasem skorzystały, bo jeszcze cukierków przyniósł czasem od tego Wedla, więc czasem skorzystałam tylko z cukierków.
- Czy jakaś prasa podziemna była wtedy, jakieś gazety?
Ja specjalnie nie [zetknęłam] się, ale były ogłoszenia najrozmaitsze rozlepiane po Warszawie. Na przykład jedno zapamiętałam: „Zginął pies. Nazywał się Hess. Odprowadzić sukinsyna za nagrodą do Berlina”. Albo takie: „W kinie siedzą świnie”. No bo Polacy do kina nie chodzili, więc w kinie siedzą świnie. No, tego rodzaju różne [napisy] na tych słupach ogłoszeniowych można było spotkać.
- A radio było czy nie było radia?
Radio zaraz na samym początku, w pierwszych dniach, jeszcze działało, ale na samym początku zaraz przyszedł rozkaz od Niemców, że w miejsca skupu wszyscy mają oddać swoje radia, w jakieś miejsca oznaczone na każdej ulicy. A tatuś mój powiedział: „Nie oddam, porąbię, a nie oddam”. I porąbał, a nie oddał. Był dobrym patriotą w każdym bądź razie.
- Czy zetknęła się siostra w czasie okupacji z tajnym nauczaniem?
Jaka to była pora, już nie pamiętam... Moja siostra, ta młodsza, ona z zawodu była ochroniarką. Prowadziła przedszkole, a ponieważ przedszkola były jakoś, zdaje się, likwidowane, już nie było tych przedszkoli, więc na Sadybie, tutaj niedaleko, tacy zamożniejsi ludzie (tam były takie piękne wille niektóre na Sadybie bogatych ludzi) mieli dzieci i chcieli ci rodzice, żeby te dzieci miały normalną szkołę, tak jak w normalnych czasach, a nie wolno było prowadzić. Więc moja siostra tam u jednych państwa, Tarnowscy chyba się nazywali... Willa taka była blisko, niedaleko, zaraz jak zaczynał się Wilanów, tam ten autobus do Wilanowa czy tramwaj do Wilanowa, tam była pętla i tam się dojeżdżało do tego miejsca. I tam właśnie niedaleko tego przystanku była willa państwa chyba Tarnowskich. Rodzice widocznie byli gdzieś też czy na wojnę zabrani, no nie wiem, co... Była tam babcia, która miała właśnie wnuczkę, z małą wnuczką, która tam u nich właśnie mieszkała. A tam dalej jeszcze mieszkała druga pani, chyba pani Danielewicz. [...] W każdym razie miała Juleczka. Więc Haneczka i ten Juleczek. Przedszkoli już nie było, no to te przedszkole, co rodzice zorganizowali, też stopniowo musiało być likwidowane, więc moja siostra przyjeżdżała tam do tych dwojga dzieci opiekować się nimi po prostu. Ale potem trafiło jej się gdzieś w Powsinie, jakaś korepetycja jakichś dzieci. To było z życiem jednocześnie, z jedzeniem, więc ona prosiła, żebym ja ją zastąpiła u tych dwojga dzieci, a ona [będzie pracować w Powsinie], bo tam opłacało jej się więcej, lepiej zarobiła sobie. No więc ja przed samym Powstaniem to codziennie jeździłam na tą Sadybę do tych dwojga dzieci. Bawiłam się z nimi. Tam jezioro było, one się kąpały w tym jeziorze. Takie było moje zajęcie. A sam dzień, jak już wiedziało się, że Powstanie wybuchnie i o której godzinie, no to ja się zastanawiałam: „Jechać rano czy nie jechać, bo jak pojadę, a potem…”.
- Skąd siostra wiedziała, że Powstanie wybuchnie tego dnia?
Mówiło się o tym, wiedziało się. Wiedziałam, że o piątej godzinie, wiedziałam. Wiedziało się, bo od tego Kaczyńskiego, od tego Wojtka Grzesika przecież żeśmy wiedzieli, że się szykuje, że to o piątej godzinie. No więc ja, ponieważ miałam pieska swojego ulubionego (to był doberman, taki ładny, czarny pies, to był mój ulubiony), więc jak godzina piąta się zbliżała, nie pojechałam już rano na tę Sadybę, wiedząc, że Powstanie wybuchnie i nie będę może mogła wrócić. Wzięłam tego pieska i tak sobie poszłam z nim na smyczy na spacer koło godziny piątej, bo wiedziałam, że o piątej wybuchnie. I tak dochodziłam do placu Zbawiciela, a tu trzask! Zaczęła się strzelanina. Piesek się wystraszył strasznie no i ja prędziutko wróciłam do domu. To bliziutko przecież było od placu Zbawiciela. No i tak się zaczęło Powstanie.
- A jak wyglądały następne dni Powstania, pierwsze dni. Cały czas siostra była na Mokotowskiej?
Cały czas, tak. Aha, jeszcze nie powiedziałam tego, że jak zwalili te cztery piętra u nas frontu, co dentystka i te wszystkie [kobiety] poginęły pod tymi gruzami, to już w czasie pierwszych dni tego niby spokoju, już trzydziesty dziewiąty rok minął, firma Społem odbudowała te cztery piętra frontu. Odbudowali i założyli tam taką fabryczkę, namiastki herbaty robili. Więc przywozili takie wielkie wory różnych liści, skórek od czegoś tam, w każdym razie z tego robili potem taką namiastkę herbaty. I tym się ta firma Społem zajmowała. I miała pracowników, przychodzili do pracy wyrabiać tę herbatę. I wtedy był tam kierownik tej właśnie wytwórni, pan Stankiewicz ze swoją żoną. Oni zarządzali właśnie tą fabryką. Ponieważ to była firma Społem, więc mieli produkty żywnościowe jako deputaty dla swoich pracowników. Więc mieli cukier w kostkach, mąkę, budynie w torebkach, smalec w butelkach, o, takie produkty najważniejsze. I oni to wszystko mieli. Ponieważ wybuchło to Powstanie, już nie można było [dotrzeć], pracownicy nie przyszli wcale, więc to jedzenie było tam nagromadzone dla tych [pracowników]. No więc ten pan Stankiewicz, widząc, że ludzie są głodni, że w ogóle wyjść nie można, by coś kupić, bo to przecież jest Powstanie, no to on po troszku ludziom zaczął dawać tych produktów i tak nas ratował. Też Opatrzność czuwała. Ale potem, jak już przyszedł czas, żeby... Do 11 października kazali wszystkim wyjść z Warszawy, tym co pozostali przy życiu, po Powstaniu już, po upadku Powstania…
- Proszę jeszcze powiedzieć o samym czasie Powstania. Czy zetknęła się wtedy siostra bezpośrednio z żołnierzami AK, z Powstańcami?
Ależ oni chodzili wszyscy piwnicami, chodzili, po Warszawie się chodziło piwnicami, z piwnicy do piwnicy. Gdzieniegdzie tylko można było przelecieć przez ulicę. Miałam brata ciotecznego, który był właśnie w AK i miał swoją placówkę, dyżur swój, róg ulicy Lwowskiej i Noakowskiego, przy placu Politechniki, prawda. Tam miał swoją placówkę. No i ja ze swoją siostrą ugotowałyśmy tego budyniu, pamiętam, i zaniosłyśmy jemu.
- Czy można było dojść do Lwowskiej z Mokotowskiej bez kłopotów, ulicami?
Nie, piwnicami się szło, tylko gdzieniegdzie trzeba było iść przez ulicę. Na przykład na Lwowskiej trzeba było przejść przez ulicę, żeby z nim się zobaczyć.
- A czy z pocztą polową się siostra zetknęła?
Nie. Z pocztą?
Nie, chyba nie.
Też raczej nie.
- A czy nabożeństwa były na podwórkach? Była okazja do tego, aby być na mszy świętej?
Tam na ulicy Jaworzyńskiej w piwnicy było... Taka piwnica była porządna i tam różni ludzie, tacy starsi czy chorzy, to tam właśnie w tej piwnicy po prostu mieszkali w tych dniach. No i tam właśnie była msza święta odprawiona. Ale to chyba tylko raz, pamiętam, że byłam tam i byłam na tej mszy świętej.
- Jakie były nastroje wśród ludności w tych dniach?
No, chyba niezbyt wesołe, tak.
- A żywności starczyło na długo czy nie było już co jeść?
No jeszcze właśnie od tych państwa Stankiewiczów, z tego Społem, to on po trochu wydawał ludziom. Ale potem, jak przyszedł rozkaz, że trzeba opuścić Warszawę, wszyscy muszą opuścić do 11 października, no to nie było już wyjścia. Nie można było zostać, bo nie wiadomo, co by człowieka spotkało, gdyby został. Zresztą oni bombardowali jeszcze potem. Myśmy wyszli z całego mieszkania, a jak tatuś już potem wrócił po tym wszystkim, to mieszkanie było już zburzone.
- Czy w czasie pobytu na Mokotowskiej, w czasie tych dni Powstania, wiedziała siostra, co się dzieje w innych dzielnicach miasta? Czy były jakieś informacje o tym, co się dzieje, jak przebiega Powstanie?
Trochę się wiedziało. Na przykład kiedyś nam dali łopaty, kazali nam stanąć na ulicy Jaworzyńskiej, żebyśmy pomagały budować barykady. No ale potem zrezygnowali, bo widzieli, że…
- Czy jakiś szpital powstańczy był w pobliżu?
Chyba nie, chyba nie słyszałam, nie pamiętam.
- A jak przyszła wiadomość o kapitulacji, jaka na tę wieść była reakcja mieszkańców?
No tragedia. Strasznie... Ja na przykład byłam oburzona, że ci Powstańcy pozwalają się prowadzić tym Niemcom jak stado baranów.
- A czy był bezpośredni kontakt z Niemcami w czasie tych dni Powstania, czy dopiero pod koniec?
Nie, z Niemcami to tylko pamiętam, kiedyś przyszli, bo Niemcy niektórzy z rodzinami przyjechali, prawda, i mojego tatusia prosili, żeby mu mieszkanie odmalował. To tyle pamiętam.
- Czy radia słuchało się w czasie Powstania? Było radio dostępne?
Nie, w ogóle nie było. Przecież radia pozabierali, część porąbała.
- A w czasie Powstania też nie było możliwości?
No nie, skąd... Może tam oni mieli jakieś swoje, prawda.
- Czy jest z czasu Powstania jakiś moment najbardziej tragiczny, który siostra zapamiętała?
Na przykład prosili nas... Szkoła Wawelberga na ulicy Mokotowskiej była. Już była zburzona, ale pozostały jeszcze te miejsca po oknach. No i prosili Powstańcy, żebyśmy tam poszły i żeby zamaskować cegłami, co tam leżą obok, żeby pozastawiać, żeby oni mogli bezpiecznie strzelać. Bo z Pola Mokotowskiego przecież był straszny obstrzał ciągle, a Mokotowska to przez naszą ulicę akurat przechodziła. No więc poszłyśmy, ale nie było przejścia na drugą stronę, niebezpiecznie było po ulicy przejść na drugą stronę. No to był wykopany pod ulicą, pod chodnikiem taki rów, przejście, i tym rowem żeśmy z naszej strony na drugą stronę Mokotowskiej przechodziły, bijąc się w czoło o różne rury, które tam przechodziły, i maskowałyśmy cegłami okna z tego zawalonego domu, tej szkoły. Prócz tego te worki, które były na herbatę, pełne tych różnych liści, to myśmy... Kopało się, bo nie było wody potem i do wody nie było żadnego dojścia. No więc mężczyźni, którzy tam jeszcze byli i mój tatuś też, zaczęli kopać, żeby [dotrzeć] do wody. Już jak się woda zaczęła pokazywać, to ten piasek żeśmy [wsypywali] w te wory i tymi worami znowuż maskowało się okna w naszej kamienicy, w tamtej kamienicy od ulicy. To taka była nasza współpraca z nimi. I potem jak już kazali wszystkim mieszkańcom wyjść z Warszawy, no to…
- Czy była świadomość klęski, świadomość tego, że jest koniec?
Tak. Ja się tylko troszeczkę oburzałam, że jak mogą ci Powstańcy pozwolić, żeby ich tak prowadzili jak stado bydła. Ja się oburzałam. A jeden chłopak, właśnie synek pani Witkowskiej, powiedział tak: „Kobiety były głupie i są głupie”. Na to moje spostrzeżenie to mnie tak określił, że kobiety były głupie i są głupie. Ten właśnie Witek Witkowski tak mnie określił. Mi się tak wydawało, bo ja tak troszkę na Sienkiewiczu wychowana, że to [lepiej] zginąć, a nie dać się.
- Gdzie siostra widziała wychodzących Powstańców?
Ulicą szli po prostu, szli ulicą, całe szeregi.
Ulicą naszą, Mokotowską też. Szli właśnie.
Na pewno niewesoło.
- A jaka była reakcja ludności?
Każdy wtedy raczej myślał o sobie.
- Jak wyglądało wyjście z Warszawy siostry i rodziny?
Szliśmy ulicą Filtrową do Dworca Zachodniego. Ja ze swoim pieskiem oczywiście.
Ze mną szedł. No każdy wziął, a myśmy nie mieli ani walizek, ani toreb, to każdy tylko wziął, co mu tam było najważniejsze. Ja sobie wzięłam na przykład taki obrazek, który tam dostałam jeszcze na Wielkanoc od księdza w kościele. Potem miałam taką jeszcze pamiątkę, taka książeczka była z takim ładnym aniołem. Zniszczona już była oczywiście od I Komunii świętej miałam, więc to wzięłam, to dla mnie było cenne. I prócz tego należałam, ktoś mnie tam wpisał do Milicji Niepokalanej i też miałam tą legitymację, i mam jeszcze do dzisiejszego dnia. Więc to zabrałam i taki kawałeczek zostało gromnicy po śmierci mojej mamusi i ja ten kawałek gromnicy ze sobą też wzięłam. Widocznie dla mnie to było jakieś cenne, akurat to wzięłam, a wiele rzeczy, co powinnam wziąć, to nie wzięłam w ogóle. Przecież nie wiedział ktoś, co będzie dalej, prawda, nie przewidywał tego. Na przykład bielizny czy coś ani do głowy człowiekowi nie przyszło [wziąć].
- Wyjście Filtrową do Grójeckiej, tak. Potem którędy was prowadzono?
Na Dworzec Zachodni. Podstawili normalne pociągi, wsiedliśmy do tych pociągów. Zawieźli nas... Ponieważ Pruszków już był tak zapchany, zapełniony, i przed Powstaniem już był pełen, i w czasie Powstania znowuż dużo tam przybyło, [więc] w Pruszkowie nie było już miejsca dla nowych lokatorów. Wcześniej do Ursusa nas dowieźli, jedna stacja bliżej, prawda. No więc do tego Ursusa, tam nas wysadzili i zaczęła się segregacja – młodszych na prawo, starszych na lewo. Więc już widząc, że my do młodych jesteśmy zaliczone, a tatuś poszedł na drugą stronę, do starszych, [to] tatuś jeszcze jakiś tam koc miał w ręku, coś tam, to nam dał. I pożegnałyśmy się z tatusiem, nie wiedząc, co dalej będzie, co z tatusiem. A nas poprowadzili (ja z tym swoim pieskiem oczywiście) do pociągu, a tam stały bydlęce wagony. Tylko takie zasuwane te drzwi, maleńkie dwa okienka, a w środku ani ławek, ani nic. Tam nic nie było. No więc prowadzą nas tam, a ja z tymi pieskiem. No i ten Niemiec, widząc, że ja z tym pieskiem, w moich oczach zastrzelił mi go, tę moją psinę. Ja okropnie płakałam, ale przestałam płakać, jak już żeśmy weszli do tych wagonów. Wszyscy żeśmy leżeli pokotem na ziemi, bo tam nie było ani ławek, ani nic. No to przestałam płakać, bo myślę sobie: „Jak ja bym jeszcze tą psinę miała, to by mnie zagryźli”. No ale każda z nas była zaopatrzona przez tego pana Stankiewicza... [Siostra] miała torebkę cukru kostkowego, czegoś jeszcze, z tej mąki [przed wyjściem] moja siostra upiekła jeszcze jakieś bułeczki. No i ruszyliśmy w drogę.
No i potem też były różne przygody w drodze, bo przecież wojna była. Przejeżdżaliśmy przez miasto Bochum, tam na terenach Niemiec. (Miałam tę mapę, ale zgubiłam. Nie mogłam [znaleźć], chciałam pokazać, ale zapomniałam, gdzie włożyłam). No więc do tego miasta Bohum i tam wybuchło powstanie. To miasto było bombardowane, więc pociąg musiał stanąć na stacji. No i zaczęło się tam bombardowanie, od razu ogień, od razu fosfor puszczają i to się pali wszystko. Nawet trochę tego fosforu padało na dachy naszych wagonów, a to przepala od razu, a dla ludzi to straszny ból. Ale Niemcy zaczęli otwierać te drzwi... Pociąg stanął już na stacji, już nie jechał dalej, no to zaczął otwierać drzwi, a my myślimy: „Gdzie uciekać?”. Ciemno, noc, człowiek języka nie zna. Gdzie uciekać? Żadna się nie ruszyła, żeśmy siedziały dalej w tych wagonach. No, uspokoiło się wszystko, jechałyśmy dalej.
Naprawdę nie umiem określić, ile to było dni, czy dwa, czy trzy. W każdym razie parę dni. Dosyć długo jechałyśmy, bo aż do tego Reinhausen.
- Czy w międzyczasie można się było gdzieś napić, coś zjeść?
Nie, nie, nic, absolutnie nic nie było, ani Niemcy nie dawali też nic. W każdym razie zawieźli nas do jakiegoś tam... Wysadzili już na terenie Niemiec do jakiegoś obozu, gdzie trzeba było przejść odwszenie. Kąpiel przymusowa, odwszenie, bo wszyscy ludzie już mieli wszy. Takie baraki były i w tych barakach (takie drewniane) żeśmy były. Zostawili nas w tych barakach też na ziemi, na słomie. No a jeden z tych... Dołączył się do nas jeden z naszych lokatorów, z naszej kamienicy. On właściwie nie był z Warszawy, tylko przyjechał do swoich krewnych, do Warszawy i tu go zastało Powstanie. Młody chłopak, Zdzicho się nazywał. No i ten Zdzicho był przeznaczony, zawsze na ten nasz barak rano ma przynieść chleba, no więc chodził. A kiedyś akurat w tym samym czasie było zarządzenie, że ci właśnie mężczyźni młodzi mają iść do kąpieli. No i on tu musiał chleb rozdać, bo przecież nie zostawi nierozdanego chleba, i chciał dokończyć rozdawanie chleba, to Niemiec przyszedł z karabinem i walił go w plecy właśnie za to, że on nie stawił się momentalnie do tej [kąpieli]. No i tak w tym baraku żeśmy... Nie pamiętam, czy dawali jeść. Nie, do Niemców żeśmy wyszły. Ja się nauczyłam dwóch słów od jednego sąsiada, dwóch słów po niemiecku:
Bitte schön, kennen Sie Birnen und Apfel verkaufen. Pani rozumie pewno po niemiecku trochę. Żeby nam sprzedała ( ta wieś była blisko), żeby nam pozwolili zebrać, bo opadają owoce, trochę jabłek i gruszek. Takie były pierwsze…
Tak, tak. Nawet nam trochę w papierek dali kartofli jeszcze ci Niemcy. No i potem zaczęło się... Potem znowuż wywieźli nas gdzieś, gdzie trzeba było przejść gruntowne odwszenie i kąpiel, do jakiejś tam miejscowości, już nie pamiętam, jakiej. To siedział na rogu tej... Bo to taka łaźnia, te prysznice w górze były, w suficie. No więc przed wejściem do tej łaźni siedział Niemiec z takim [środkiem], sabadylą (to jest na wszy taki środek), z sabadylą i z pędzlem, i każdy, kto przechodzi już na golasa, prawda, musiał… Wszystko trzeba było zostawić do odwszenia, [także] ubrania nasze wzięli. Że nie poginęło to jakoś, to nie wiem... W każdym razie nas smarował właśnie tą sabadylą przed wejściem do tej kąpieli. No więc potem żeśmy już byli gotowi, to już nas wywieźli z tego obozu właśnie do miejsca, gdzie mieliśmy przeznaczenie. Autobusy postawili.
Reinhausen.
Huta, huta, odlewnia żelaza. Z góry, z daleka, było widać ogień na niebie, blask tego ognia. Bo to cały czas ogromne piece, wszystko palące się dzień i noc, no więc... I tam nas dopiero zawieźli, do tego właśnie miejsca, do tego Reinhausen, gdzie mieliśmy pracować. No i wysadzili nas przed takim barakiem i zanim jeszcze żeśmy weszli do baraku, to spisali personalia każdej osoby. Dali każdemu taki numer na blasze, blaszany numer, do przypięcia, żebyśmy mieli zawsze przypięty ten numer, i dali jeszcze taką literę na żółtym tle, fioletowe „P”, czyli Polka. No i dali nam takie ogromne drewniane chodaki, kombinezon, znaczy marynarkę i spodnie robocze, takie granatowe, prawda, do roboty. No i tak wyposażonych wpuścili nas do tego baraku. Byli oczywiście mężczyźni i kobiety, wszyscy razem w tym baraku. Piętrowe prycze. Na pryczy to było trochę słomy i leżał koc, a na środku tego baraku stał taki żelazny piecyk, który trochę ogrzewał niby ten barak. No i tam właśnie pierwsze nasze noce żeśmy w tym baraku spędzały.
Ale ten barak był strasznie brudny, zawszony i zapluskwiony. Tak brudne wszystko było... No a miałyśmy jedną Polkę, która umiała mówić po niemiecku, więc od razu zwróciła się do kierownika tego baraku, tego Niemca, z naszymi różnymi potrzebami, prośbami czy skargami. No i mówi, że taki strasznie mamy brudny ten barak, nie do wytrzymania. No więc on powiedział: „Dobrze – mówi – jest tutaj obok niedaleko, koło takich budynków niemieckich dwu-trzypiętrowych – niemieckich budynków – jest taki nowy barak, jeszcze w ogóle nieużywany”. Możemy się tam przenieść. Żeśmy się okropnie ucieszyli (to był mniej więcej koniec stycznia), więc przenieśliśmy się z radością właśnie do tego nowego baraku. Też były prycze piętrowe, ale było czyściutkie, bo w ogóle jeszcze nieużywany. Jakiś tam chyba siennik też był i koc. Ja miałam takie towarzystwo... Pośrodku był taki korytarz jak gdyby, stał długi stół, a w drugiej połowie, po tamtej stronie, były te prycze. A z tej mojej strony to tak: ja spałam na pryczy tej wyższej, pode mną spała moja siostra, obok spała moja druga, młodsza siostra i też właśnie Zdzicho, ten młody chłopak. A potem różni inni ludzie, których już nie znałam. A po [swojej drugiej] stronie to ja miałam trzech mecenasów (tak ich przynajmniej nazywali). Ludzie wykształceni. Jeden profesor, pan Palczewski, historyk z kolei, i jego dwie siostry. To miałam z tej strony takie towarzystwo.
- Wszyscy byli z Warszawy po Powstaniu?
Tak, tak, tak. Wszyscy, co przyjechali z nami. I to był koniec stycznia. I przyszedł 2 lutego. Ja na tym stole, co taki stał pośrodku baraku, postawiłam ten swój kawałek gromnicy, który przywiozłam po śmierci mamusi. I 2 lutego właśnie tą gromnicę wypaliłam, stojącą na tym stole. Ale wieczorem no to normalna rzecz, człowiek był przyzwyczajony, że rano i wieczorem mówi pacierz. No więc jak już człowiek po pracy był, wróciłam z pracy, szłam położyć się spać, no to klękałam sobie tak twarzą do ściany na tej swojej górnej pryczy i mówiłam krótki, zwyczajny pacierz. A mnie musiał obserwować jeden z tych mecenasów, że ja ten pacierz mówię. I pewnego wieczoru do baraku wchodzi gestapowiec, Niemiec, szwab i wywołuje po nazwisku właśnie jednego z tych mecenasów. I ten mecenas, ponieważ on mnie obserwował widocznie, dlatego przechodząc koło mnie, jak go ten Niemiec zabierał, to on mówi: „Niech się pani za mnie pomodli”. I ja myślę sobie, czy ja się modliłam, czy ja umiałam. Nie byłam przecież zakonnicą. Ale sama jego prośba to Pan Bóg usłyszał za moją najlepszą modlitwę, prawda. I on czuł. Oni wywąchali, że on jest pochodzenia żydowskiego, jeden z tych mecenasów i dlatego go ci szwaby zebrali. Dlatego on się zwrócił [do mnie]: „Niech się pani za mnie pomodli”. A mi się płakać chciało.
Nie, nie wrócił. Już nie wrócił, nie.
- A jak wyglądała praca w tych zakładach hutniczych?
Praca?
- Tak. Na czym polegała praca?
Najrozmaitsza.
Takie dwie szyny stały z takim
Kranem. Bo
Kran to się nazywał „kran”, a to taki wagon w powietrzu latający, jeżdżący, w górę w dół, w bok. Ten
Kran woził różne materiały, dowoził. Więc taki
Kran na łańcuchach miał przewiązaną taką, jak to się mówi, wiązkę takich bel żelaznych, gorących jeszcze, prosto z tego pieca, i na te dwie szyny kładł. I ja z tej strony, a druga osoba z tamtej drugiej strony, bo to długa ta bela była, takiej szerokości, miałam taki motorem pędzony taki mesel, takie coś... Tam na tej beli były rysy i ja miałam obowiązek te rysy ścinać właśnie tym [napędzanym] prądem czy czymś nożem. Jeżeli taka rysa była powierzchowna, to odlew był dobry. A jeżeli ścinałam i ścinałam i ciągle rysa była, to znaczy, że odlew był zły i trzeba było takie wielkie ogromne cęgi, jedna tu, druga z tamtej strony, żeśmy przekręcały na brzeg to już do ponownego odlewu.
- I to było jeszcze gorące żelazo?
To znaczy przechodziło gorące, ale potem stopniowo stygło. To były hale [tak] ogromne, że tam wyjeżdżał na tę halę normalny pociąg z różnymi towarami. I jeździła jeszcze prócz tego taka mała kolejka, taka ciuchcia też jeździła. A prócz tego jeździł właśnie w powietrzu, ten wagonik. To ja miałam to ścinanie. Moja młodszą siostrę wyznaczyli, żeby jeździła tym
Kranem na górze, tym wagonikiem na górze. W prawo, w lewo, w dół, w górę, zależy jak, od potrzeby. Ale ona fizycznie nie mogła znieść, bo jej się zrobiło niedobrze, jak ten ruch... Niektóre windą podobno nie mogą jechać, bo im się robi niedobrze. Jej się robiło niedobrze, jak ona [czuła] ruch właśnie tego wagoniku, w prawo, w lewo, w górę, w dół. Robiło jej się niedobrze, no to wiedzieli, że muszą ją zmienić.
Ona była młodsza ode mnie. Ja już miałam koło trzydziestki chyba, już nie pamiętam dokładnie, musiałabym obliczyć. No więc zmienili ją i dali ją... Chodziła jeszcze taka mała ciuchcia, małe wagoniki, mały parowóz, lokomotywa mała. Ta mała ciuchcia dowoziła koks do tych ogromnych pieców. No więc tak po równym, to moja siostra mogła [jeździć], więc ona prowadziła właśnie tę ciuchcię. A najstarsza trafiła najgorzej, bo dali ją do „szwejsowania”. Pani wie, co to jest „szwejsowanie”? Spawanie, spawanie. Takie iskry lecą cały czas. No, okropne. To ona w ogóle nie mogła... Wracała po tej pracy półślepa.
- Ile godzin się pracowało?
Ja pracowałam tydzień na dzień, tydzień na noc.
Chyba tak, chyba tak.
Bo ja miałam tydzień na noc, tydzień na dzień, prawda. A prócz tego był jeszcze… Porcję chleba też każdy dostał na cały dzień, prawda.
- Tylko jedną porcję chleba?
Taką na cały dzień, prawda.
- Czy jeszcze jakieś posiłki były poza tym chlebem?
Jeżeli się było w pracy w czasie, że nie można było iść do jadalni specjalnie, no to wtedy w takich menażkach przywozili wszystko, taka zupa była z czymś tam. Ale taki zasadniczy posiłek to był przeważnie wieczorem. Był taki refektarz po naszemu, taka jadalnia, gdzie stały stoliki, krzesełka, dużo tych stolików, dużo tych krzesełek, i tam byli. Ja mówiłam, sześć tysięcy obcokrajowców pracowało.
- A jakich narodowości byli pracownicy? Sami Polacy?
Nie. Ja właśnie mówię, sześć tysięcy obcokrajowców. I Holendrzy byli, i Francuzi, byli ruscy, byli Ukraińcy, byli Belgowie, no najrozmaitsi. Mówię, sześć tysięcy osób. Holendrów tam dużo było.
No więc wieczorem szło się na taki główny posiłek. Siadało się, dostawało się miskę. Podchodziło się, na takim ogromnym bufecie stał ogromny kocioł. Szło się z tą miską, ten chochlą nalał tej zupy do miski, siadało się przy stoliku i się jadło. To był taki główny posiłek. A my akurat... Bo my żeśmy zjechali w październiku, potem listopad, wszystkie przeżycia, przejazdy, no i zaraz Boże Narodzenie. I akurat była Wigilia. To właśnie w dzień Wigilii to zamiast tej zupy normalnie, prawda, do tej miski, to nam ugotowali jakiegoś białego makaronu z czymś tam. Ale nie pamiętam, z czym. No i to była taka różnica, że to jest dzień wigilijny. Ale prócz tego przyszedł, bo tam był w tym mieście też i kościół katolicki, chociaż Niemcy są przeważnie protestanci. No i ksiądz katolicki widocznie wiedział, jaka to jest sytuacja, że są różnej narodowości ludzie, różnej wiary. No więc w dzień Wigilii przyszedł i powiedział tak: „Mogę wszystkim udzielić, kto sobie pragnie i życzy, mogę udzielić absolucji i udzielić komunii świętej”. No i żeśmy przyjęli Pana Jezusa właśnie w ten dzień wigilijny dzięki temu kapłanowi tego katolickiego kościoła. Co tam jeszcze?
- Jak długo siostra była, do kiedy, w tym miejscu, w tym obozie pracy?
To było tak... Front się już ciągle zbliżał.
- Widziało się dzieje na froncie? Jakie są losy wojny?
Dlatego nam nie wolno było słuchać radia. Raz tylko jeden Holender zabrał nas do siebie, gdzieś tam miał radio, żebyśmy posłuchały. Ale to było niebezpieczne. Poszłyśmy do niego posłuchać, ale człowiek i tak nie rozumiał języka. W każdym razie już tak się front zbliżał, Niemcy już czuli, że to będzie już chyba koniec z tym wszystkim, no to postanowili, że… A jeszcze żeśmy przeżyli bardzo wielką tragedię, ale to już nie wiem, czy to mówić teraz. Mówić?
- To właśnie wtedy się działo, tak? Proszę nam opowiedzieć.
Więc mówiłam, żeśmy mieli ten nowy barak. No ale był alarm, jest alarm. A samoloty się zbliżają, będzie bombardowanie. No to żeśmy wszyscy [wyszli] z tego baraku, [także] moja starsza siostra, wszyscy żeśmy opuścili barak i lecimy do schronu. Tam nie było specjalnie… Niemcy to mieli takie ogromne bunkry, betonowe, ogromne bunkry, w których się chowali. Nie wolno było nikomu tam wchodzić. A dla nas [nie było], to myśmy nie mieli gdzie się skryć. No to pod jednym z tych budynków niemieckich były piwnice, takie porządne piwnice betonowe, to nam pozwalano pod jeden z tych budynków zawsze z tego baraku uciekać w razie bombardowania, do tych piwnic. Ale to trzeba było ogródek przelecieć kawałek. No więc żeśmy wszyscy polecieli do tego bunkra, do tego schronu, no a już za chwilę było odwołanie tego nalotu. No więc odwołanie, to się wszyscy wrócili z powrotem, [właściwie] nie wszyscy, ale moja siostra starsza nie wróciła wcale. Chociaż było już odwołanie, ale została jeszcze w tych piwnicach. A ja i Krysia i ten Zdzicho polecieliśmy [do baraku]. Lepiej się wyspać na pryczy aniżeli na ławce. No i polecieliśmy z powrotem. Żeśmy się nie zdążyli położyć, a tu odwołanie. Znowuż jest alarm, prawda, i to już taki
akut, to znaczy że już są samoloty na miejscu. No więc ja mówię: „Krysia, chodź”. A moja siostra starsza nie wróciła, siedziała tam jeszcze w tym schronie. „Krysia, chodź”. A ona mówi: „Zdzicho, chodź”. Ja mówię: „Krysia, chodź”. Bo już coraz bliżej, czuje się, już sypią fosfor. „Krysia, chodź”. Ona: „Zdzicho, chodź”. I tak się przekomarzamy, prawda. A ja mówię do Krysi: „Krysia, chodź!”. I na szczęście Pan Bóg dał, że ona posłuchała i poleciałyśmy. Już się sypało z nieba. Jak żeśmy doleciały, to już ten schron był nawet zamknięty, ale nam potem otworzyli, no więc myśmy się skryły. Ale za chwilę przyleciała ostatnia ze spóźnialskich takich grupa ludzi. Krzyczą: „Pomocy, pali się!”. No ale co... A Niemcy zabronili nam chodzić do tego naszego baraku. Nie pozwolili nam wyjść tam na miejsce tego wypadku. No ale pali się. Ale dopiero rano wolno nam było iść zobaczyć. A tam bomba uderzyła w pobliżu stojący budynek niemiecki. Ten budynek niemiecki zawalił się i ten wszystek gruz poleciał na nasz barak i barak zupełnie zgnieciony, zniszczony. I prócz tego jeszcze posypali fosforem, wszystko zaczęło się palić. Więc nie tylko że zburzony, ale jeszcze i spalony. A ten Zdzicho tam został. No i nie pozwolili nam Niemcy w nocy iść zobaczyć, ale rano żeśmy z moją siostrą, tą Krysią, poszły zobaczyć. Ten Zdzicho... Koło jego nóg leżał taki zwał cegieł ogromny. Widocznie te cegły przywaliło mu nogi. Potem był fosfor, zapaliło się to wszystko i on został spalony. Wyglądał zupełnie jak kura upieczona na brytfance. Taką charakterystyczną czaszkę miał, tak że łatwo go było rozpoznać. Miał jakąś taką koszulę nylonową jakąś, że jakieś dokumenty miał jeszcze pod tą koszulą, które się nie spaliły. Moja siostra usiłowała te dokumenty wyciągnąć, żeby potem rodzinie czy coś przesłać w razie czego. Wzięła, ale nie mogła trzymać, bo tak czuć było czymś takim, że wyrzuciła, bo po prostu nie mogła tego trzymać. No więc takie różne tragiczne historie się przeżywało.
- Jak długo siostra była w tym obozie pracy? Wiosna już się zbliżała zapewne, prawda?
Potem jeszcze całe historie dalsze, ale to długa historia.
- Ale do maja była siostra w tym obozie, tak?
To znaczy tak jak mówiłam. A potem właśnie jak po tym spaleniu, po tym wszystkim, podstawili pociągi, to były takie węglarki, otwarte takie wagony. To był 2 marca, akurat 2 marca. Podstawili takie wagony węglarki i wpakowali nas tam. Każdy tam w kucki się skręcił i siedział. Pojechaliśmy tak koło pięćdziesięciu kilometrów dalej i tam nas wypuścili, znowuż umieścili w takim…
A jeszcze nie mówiłam ciekawej historii, [więc] jeszcze może wrócę. Jak był nalot, a my w czasie pracy, w fabryce jak żeśmy pracowali, to od razu gasili wszystkie światła. A był zrobiony taki schron dla tych pracujących w pobliżu... Bunkry to były dla Niemców. [Ten schron dla pracujących to] taka rura jak gdyby zrobiona, po jednej stronie stały ławki, po drugiej stronie ławki. No i tam właśnie żeśmy… Ale przez te maszyny żeśmy musiały przeskakiwać, człowiek tłukł nogi. No i jak się tam weszło do tej rury, do tego schronu, no to my, Polki (to wszystko towarzyszki z Warszawy), siedziałyśmy tak po lewej stronie na tych ławkach, a po prawej stronie tam w pobliżu pracowali Włosi, więc siedzieli Włosi. No i jak to młodzi chłopacy, też wszystko jeńcy zabrali tam na roboty, no więc młodzi chłopcy, tutaj młode dziewczyny, no to zaczęły się takie kontakty, mimiczne tylko, mimiczne. Okazało się, że jeden z nich nazywa się Eugenio. Eugenio. A ja się nazywałam Eugenia, więc już mieliśmy coś ze sobą wspólnego. A oni, jak myśmy tak siedziały i czekały, co będzie dalej, jak się ten alarm skończy, żeby wrócić do pracy, to oni w tym czasie śpiewali. Oni pięknie śpiewali. Ja nie zapomnę tego. Na przykład to słynne „Mamma...”.
Mamma, son tanto felice, perché ritorno da te. La mia canzone ti dice – coś tam, la, la, la, la. [...] To tak lubiłam, tak pięknie śpiewali. A jeszcze coś takiego drugiego, ale to tylko kawałek zapamiętałam:
Vento, vento – trala, la, la, la –
firmamento. Ale to nie „trala, la, la”, tylko [inne] słowa były. Ale: Vento, vento – trala, la, la, la –
firmamento. No to już naopowiadałam, nie wiadomo ile.
- I w marcu gdzieś siostra wyruszyła stamtąd, tak?
Musieliśmy wyruszyć, bo nas wywieźli tymi węglarkami, i puścili nas w jakiejś tam dzielnicy, [niezrozumiałe] czy coś się nazywała ta miejscowość. Tam nas wypuścili. Były takie betonowe koszary, niewykończone jeszcze, koszary betonowe i tam nas umieścili. Tam ani słomy, ani nic nie było, tylko można było [się schronić], ten dach nad głową tylko był w tych koszarach. Okazało się, że tym samym pociągiem przyjechali także i Włosi. No więc oni jak się dowiedzieli, to zaprosili nas na śniadanie. Skąd oni tam zdobyli jakiegoś chleba i jakiejś melasy. Zaprosili nas na śniadanie. No dobrze, ale wieczorem ustawiają nas Niemcy w szeregi, Polaków na prawo, Włochów na lewo. I jeden Niemiec, taki trochę kulawy, z karabinem, miał polską grupę prowadzić dalej, a Włochy to tam nie wiem kto. W każdym razie jak mamy ruszyć, to Eugenio jeszcze przyleciał i mówi:
Komm, Eugenio. Komm, Eugenio. A ja myślę sobie: „W jakim charakterze ja tam pójdę? Ani języka nie znam, ani niemieckiego, ani włoskiego, w jakim charakterze?”.
Komm, Eugenio. Komm, Eugenio. I takie było ostatnie nasze spotkanie z Eugenio.
No i ten Niemiec zaczął nas prowadzić. Było już ciemno, noc już była i zaczęło się bombardowanie (jak zawsze, ciągle były bombardowania). Idziemy tą szosą, na szosę puścili jakieś lampy specjalne, że ta szosa to była jak w biały dzień, wszystko widać, kto tam idzie tą szosą, prawda. Więc żeśmy się przestraszyli, taki lasek był obok, żeśmy skoczyli do tego lasku, żeby nas nie widzieli ci Niemcy z powietrza. Więc do tego lasku. Ledwo żeśmy wskoczyły do tego lasku, a tam za plecami stały przeciwlotnicze działa, armaty. Jak strzelili nam za plecami, to żeśmy czym prędzej jeszcze uciekły z tego lasku. Poszliśmy potem już spokojnie dalej. I tak się szło, szło i szło. A potem jeszcze duża historia. Będziemy mówić jeszcze?
- Może siostra życzy sobie odpocząć chwileczkę?
Nie. Dopóki nas prowadził ten Niemiec z karabinem, to żeśmy szli. A potem już Niemiec gdzieś się podział, a ludzie zaczęli się niektórzy po prostu urywać. Kto tam znał niemiecki czy coś, to zaczęli się ludzie urywać. I tak żeśmy szli, i szli, i szli, aż żeśmy doszli do miasto Deisel. No i tam zatrzymaliśmy się. Ale to miasto było już zburzone całkowicie. Ale tam mężczyźni, którzy tam [byli] sprytni, to zaraz do tych piwnic wskoczyli, bo w tych zburzonych budynkach niemieckich tam mieli przetwory różne, więc można było coś [znaleźć], jakieś konserwy czy owoce, czy coś. Oczywiście myśmy tego nie robiły, ale... No i poszłyśmy znowu dalej. A idąc jeszcze dalej, spotkałyśmy Francuza, który pracował też jako robotnik w piekarni niemieckiej. Widząc naszą grupę, dał nam bochenek chleba, ten Francuz właśnie, więc już miałyśmy kawałek chleba.
No i poszłyśmy dalej, aż żeśmy doszły do... Taka cegielnia była. Cegielnia i takie były nisze. I w tych niszach (dziesięć, przypuśćmy takich nisz było) ta tylna ściana tej niszy to była zawsze prowizorycznie zamurowana, bo oni odmurowali, jak wwozili cegłę, a potem, jak już rozpalali, to zamurowywali, tylko tak dosyć prowizorycznie, tą tylną ścianę. No więc każda zajęła taką jedną niszę, położyła się na podłodze, troszkę tam słomy leżało, było na podłodze i każda zajęła taką niszę. I ja w nocy śpię już w tej niszy, a w pewnym momencie leci Niemiec i mówi:
Raus, raus, raus! Okazało się, że ta słoma, na której ja leżałam, jak rozpalili ten piec, to ona się zapaliła i mi nad głową się paliło. Ten Niemiec zauważył jakoś i tak mi głowę zabezpieczył. No ale nam w tej cegielni nic do jedzenia nie dawali, w ogóle nic. Ale Niemki dla tych pracowników gotowały obiady, no więc obierały kartofle. A jeszcze jak obierały kartofle, to jeszcze potem poprawiały i takie te obrzynki, które już się niby nie nadawały, to zbierali to... I myśmy poprosiły (miałam taki dzbanek), żeby nam tych obrzynków trochę dały, bo nam nic jeść już nie dawali. Więc wzięłam dzbanek tych obrzynków, myśląc, że jak będziemy szły dalej, to gdzieś tam w lesie może sobie upieczemy czy ugotujemy. Dobrze.
No ale zaczęli się ludzie już z tej cegielni wszyscy urywać. Każdy na własną rękę gdzieś tam się ruszał. No i myśmy się zdecydowały, że nie ma co siedzieć, bo jeść nie dają, wobec tego nie ma co tu siedzieć, trzeba iść przed siebie. Były jeszcze dwie takie siostry, Bożenka i Sławka, i my trzy żeśmy się zebrały w piątkę i ruszyłyśmy w drogę przed siebie. Idziemy, idziemy, idziemy, ale jest jakieś takie gospodarstwo i taki wózek z jednym dyszlem stoi przy tym gospodarstwie. No i ta Bożenka taka odważna była czy śmiała, czy bezczelna, nie wiem, podleciała, złapała ten wózek z dyszlem sprzed domu tego gospodarza, sprzed drzwi tego gospodarza, i powiedziała: „Kładźcie swoje manatki”. Myśmy za wiele manatków nie miały, ale wszystko było już ciężkie, bo człowiek był głodny i zmęczony. Żeśmy rzuciły te swoje manatki i każda po kolei ciągnęła ten wózek dalej. Ale dojechałyśmy, noc się zbliża, a my jesteśmy na szosie. Podchodzimy, po lewej stronie jakieś gospodarstwo rolne, które... To byli jacyś emigranci holenderscy, tam mieli swoje gospodarstwo rolne. No więc przyjeżdżamy i mówimy, jaka jest nasza sytuacja. Więc oni powiedzieli, że przyjmą nas na noc, dadzą nam spanie w stodole czy gdzieś i dadzą nam kolację zjeść. Ugotowali ziemniaki z gorącym mlekiem. Bardzo smaczna, dobra kolacja. Wszystkie zjadły, a mnie zaszkodziło. Zaszkodziło mi bardzo na żołądek, bo żołądek nieprzyzwyczajony był do mleka, do lepszego posiłku, więc od razu mnie strasznie na żołądek zaszkodziło to mleko z kartoflami. No więc położyła nas tam gdzieś, była komórka ze słomą, żeśmy tam przespały. I rano mówi ta Bożenka do tej gospodyni, że jedna z nas zachorowała trochę na żołądek, może trochę herbaty by dała. A ona się wystraszyła, bo myślała, że to jest pewnie tyfus, i kazała nam prędko uciekać. Ani herbaty, ani niczego nie dała, tylko kazała uciekać. No więc poszłyśmy dalej.
Idziemy dalej i znowu przechodzimy koło jakiegoś gospodarza. To pozwolili nam przenocować u siebie. Nie pamiętam, jakiej narodowości, może to Niemcy byli. Dali nam coś do zjedzenia, ale przedtem kazali nam przekopać kawałek ogródka, bo akurat była wiosna, mieli kawał ogródka, dali nam łopaty, żebyśmy przekopały, w nagrodę. No więc przekopałyśmy, dała nam jeść i poszłyśmy spać.
Na drugi dzień znowu idziemy dalej przed siebie. Przechodzimy koło jakiegoś obozu... Ale to był, nie wiem, albo ruski, albo ukraiński, jako robotnicy zabrani do Niemiec na roboty. Przechodzimy koło nich i mówimy, że noc się zbliża, a my nie mamy gdzie nocować. No, on mówi, ten odźwierny, mówi: „No dobrze, tylko tam na piętrze – mówi – jest taki pokój, gdzie jest kilka pryczy, można się tam przespać”. [Mówi], żebyśmy tam poszły, tylko żebyśmy do nich nie chodziły, bo tam za drzwiami byli właśnie ci Ukraińcy czy ruscy śpiący, za drzwiami zaraz, tylko żebyśmy do nich nie chodziły. Normalnie do głowy nie przychodziło... Myśmy do nich nie poszły, to oni do nas przyszli. Tam się dowiedzieli i od razu jak tylko przyszli, od razu: „Machorki, machorki, machorki”. Pani wie, co to jest machorka? Mój tatuś palił papieros, ale robił sobie sam, bo to było taniej tatusiowi. Kupował gilzy i miał taką maszynkę specjalną i robił sobie papierosy. I też Duch Święty tak kierował, że tatuś przed naszym wyjściem z Warszawy każdej dał torebkę tego tytoniu. Znowu są dziewczyny, które nie palą tytoniu, ale dał tego tytoniu. I teraz jak oni [chcą] machorki, no to żeśmy dały. Och, to byli szczęśliwi, jakby nie wiadomo było, co im... Kawałek gazety wziął, zakręcił papierosa, już był szczęśliwy. No więc machorki, machorki, machorki.
- Czy była wtedy jakaś świadomość tego, co się dzieje na froncie? Czy wiedziało się, że już wojna dobiega końca?
Nie, bo od kogo. Radia się nie słuchało.
- A jakie były nastroje wśród Niemców?
Czy ja wiem... Trudno mi powiedzieć. Na pewno nie byli zadowoleni, że może jednak przegrają. No więc idziemy dalej i znowuż noc się zbliża. Idziemy dalej i przechodzimy koło… Ale oczywiście głodne jesteśmy, bo to dadzą albo nie dadzą tego jedzenia trochę, no to byłyśmy głodne. No i przechodzimy koło obozu też takich pracowników przymusowych. To byli Kozacy, obóz kozacki, Kozaków. No i przechodzimy koło nich i Bożenka była oczywiście… Mówił po niemiecku też, więc mówiła mu, że idziemy dalej przed siebie bez celu na razie i że jesteśmy głodne, i że jedna z nas zachorowała na żołądek, niby ja. No więc on… Dali nam kilka puszek takich mięsa konserwowanego, blaszanych puszek kilka. Nie wiem, czy chleba nam dali, czy nie, już tego nie pamiętam. W każdym razie dali i lekarstwo dla mnie, jakieś lekarstwo. I tak sobie miło wspominam tych Kozaków, że tak nas zaopatrzyli. No więc podziękowałyśmy, poszłyśmy dalej.
- A gdzie się zakończyła ta wędrówka?
No więc szłyśmy dalej. A potem nas zaczęli obserwować już z daleka Niemcy, lornetować, co to za grupa idzie tą szosą. No i zainteresowali się nami. Aha, jeszcze żeśmy przedtem trafiły do jakiejś ukraińskiej placówki, gdzie dziewczyny pracowały, robiły pończochy. Ale tam nie mieli za mało zamówień, więc nie mogli nas przyjść do tej roboty, bo nie mieli zamówień na te pończochy. Więc poszliśmy dalej. No i ci Niemcy właśnie zainteresowali się i poprzeznaczali nas, każdą z nas, do innego gospodarza. Więc Bożenkę gdzie indziej, Sławkę gdzie indziej...
Tak, tak. W pobliskiej wsi były, w pobliskich wsiach. No i ja się dostałam do jednego gospodarza, gdzie miałam pokój nad stajnią. Wchodziłam po drabinie do tego swojego pokoiku. Stała tam tylko jakaś szafka (ołtarzyk sobie zrobiłam na tej szafce), łóżko, no i wszystko dobrze. Po drabinie musiałam tam wchodzić. Nad stajnią. Miałam do karmienia konia. Takie okienko było i tym okienkiem dawałam jemu tam [jeść]. Miałam zmieniać mu podściółkę. Oczywiście ja się bałam konia, więc nigdy bym tam do tej stajni nie weszła. Więc jak chciałam zmienić mu podściółkę, to otwieram drzwi, żeby wyszedł na klepisko, i mówiłam:
Lira, komm. Lira, komm. Ona się Lira nazwała. To była kobyła.
Lira, komm. Ona wtedy „klap, klap, klap”, wyszła wtedy i ja dopiero zmieniałam tę słomę. Potem miałam do dojenia dwie krowy, czego nigdy w życiu nie robiłam, ale nauczyła mnie ta gospodyni. Wodę to one sobie pyskiem otwierały, tam jakoś takie urządzenie było, że one sobie pyskiem tam otwierały i wodę piły. Ale musiałam ten gnój wyrzucać zawsze spod nich. Takie było nisko okienko wąskie i widłami ten gnój przez to okienko na zewnątrz wyrzucałam. Tak że można było to zrobić śmiało. No więc takie było moje...
Oprócz tego miałam do opieki... Bo ona miała dwoje dzieci, jej mąż był na wojnie, a mieszkała tylko ze swoim bratem. Jako mężczyzna ten brat, tylko jeden mężczyzna, to potrzebny w takim gospodarstwie. No więc ja miałam się opiekować troszeczkę tymi dziećmi, chodzić z nimi na spacer, pobawić się z nimi. A za szosą zaraz było ich pole. Tam w tym polu oni sobie urządzili na wypadek, gdyby im się dom zawalił, gdyby im się dom spalił czy zwalił, to tam był taki naturalny rów, bez wody, tylko obrośnięty z przodu, z tyłu krzewami zielonymi. Cały ten rów wyłożyli snopami siana, słomy, całe snopy. I podłoga, i boki, i sufit zrobili, wszystko, a oprócz tego te krzaki jeszcze zasłaniały, prawda. I tam było tak przyjemnie, że lubiłam sobie wejść do tego rowu, posiedzieć tam sobie z tymi dziećmi, a dzieciaki się bawiły. No to już powiedziałam wszystko, chyba dużo.
Aha, ale wojna przecież jeszcze trwała. No więc pewnego dnia już nie tylko samoloty nękały tych ludzi, ale jeszcze i wojsko, piechota lądowa. Więc tanki przyjechały, te ogromne, tanki wryły się w to wszystko, w te pola, prawda. Tanki, no armia taka, piechota. No i podobno rozdawali czekoladki, ale mnie tam się czekoladka nie dostała jakoś od tych Amerykanów.
- To już było amerykańskie wojsko, Amerykanie, tak?
To chyba byli Amerykanie, tak. [Niemcy] sobie [przygotowali], sprytni... Bali się, że jak przyjadą inne narodowości, to oni już sobie natopili dwa wiadra smalcu i ten smalec tam właśnie w tej stodole, gdzie pracowałam, zasypali burakami pastewnymi, żeby nie było wiader ze smalcem widać. Jak przyjadą [żołnierze], takie wojsko lądowe, to oni wtedy jajka zabierają od razu, wszystko. No więc...
Aha, ale już się zbliżała Wielkanoc. No i strzelanina, armaty walą, zaczyna się [front], lądowa armia, to wszystko... No to ja sobie tak usiadłam... Taki był przedpokój, właściwie kuchnia, nie kuchnia, no i tam przy oknie sobie usiadłam i czekam. A oni wszyscy do piwnicy się pochowali, ci mieszkańcy, ci Niemcy z dziećmi. No a ja sobie usiadłam przy oknie i tak czekam, co będzie dalej. No i już w pewnym momencie walą, walą, walą – ale to już armaty, armatnie strzały – wala, walą, walą i potem zrobiła się cisza. Już był ranek, ranek wielkanocny. I wtedy Niemcy wywiesili wszyscy białe flagi, że się poddają. A w ogóle ludziom nie wolno było wyjść z domu. No a ja myślę sobie, przecież ja jestem Polka. No i to „P” przylepiłam, żeby było lepiej widać, no i wyruszyłam sobie. Moja siostra tam niedaleko była, więc poszłam, do tej swojej siostry się wybrałam. Pełno tych kabli na ziemi leżało, tych, tych... No więc poszłam do tej swojej siostry, bo ja nie jestem przecież Niemką, więc wolno mnie było wyjść. No i żeśmy się ucieszyły. To była prawdziwa Wielkanoc, prawdziwe Zmartwychwstanie. Akurat właśnie w dzień Zmartwychwstania żeśmy zostały, można powiedzieć, wolne jak gdyby. No, jeszcze dużo różnych historii...
- Czy pamięta siostra dzień zakończenia wojny? Jak dotarła do was ta wiadomość, że już jest koniec wojny, że jest kapitulacja, klęska Niemiec?
Potem zaczęli tworzyć polskie obozy, różne polskie, w różnych miejscach. W całych Niemczech było pełno obozów, i polskich, i ukraińskich, z początku i włoskich. Potem to do Włoch to oni prędko zabierali swoich. Ci Włosi na przykład zabierali prędko swoich obywateli, ale Ukraińcy i Polacy to długo żeśmy tam [byli]. Przenosili nas z obozu do obozu, z miejsca na miejsce. To było takie bardzo utrudnione. Jedzenie było coraz gorsze, bo to słynna UNRRA się nami zajmowała. Pani wie, co to jest ta UNRRA? Słynna UNRRA się nimi zajmowała. Ale życie i jedzenie było coraz gorsze. Jeszcze nam trochę dawali kawy i papierosy, to szłam do tego Niemca i zamieniałam kawę i papierosy na żywność. I właśnie ta Niemka nie miała w co zawinąć tego smalcu dla mnie, a miała jakąś mapę starą. Urwała kawałek mapy i zawinęła mi w mapę ten smalec. I właśnie chciałam dzisiaj przynieść, bo ja do dzisiejszego dnia trzymam tę mapę. A na tej mapie właśnie, którą ona urwała, żeby zawinąć ten smalec, to były wszystkie te miejsca, gdzie ja pracowałam, gdzie wędrowałam, jak jechałam. Tak że tak nie mogę sobie darować, gdzie ja ją położyłam. Na dzisiaj chciałam ją specjalnie przynieść i nie mogłam znaleźć.
- A kiedy siostra spotkała ojca? Czy tatuś spotkał was zaraz po wojnie?
Nie. Tatuś wrócił do Polski, to mieszkanie zastał zburzone, to nasze mieszkanie. Bo oni jeszcze potem burzyli. Tatuś znał dobrze Warszawę, bo pracował w wielu miejscach, więc na ulicy Wiejskiej, tam gdzie Sejm, na ulicy Wiejskiej 13 czy 11, zapomniałam, w każdym razie na pierwszym piętrze było mieszkanie. Bo ludzie z Warszawy musieli wyjść, wszystkie mieszkania były wolne w tych domach, które pozostały jeszcze niezburzone. I tata na pierwszym piętrze na tej ulicy Wiejskiej... Tam do śmierci żył i mieszkał.
- A kiedy siostra wróciła do Polski?
Ja w czterdziestym ósmym roku. Dobrze mówię czy nie?
Nie, nie, nie. W czterdziestym ósmym to wstąpiłam do klasztoru. Do Polski… Widzę, że głowa do niczego.
- A z tej młodzieży, która była zaprzyjaźniona z siostrami, czy przeżyli Powstanie ci akowcy, którzy tam gromadzili się w domu?
Też nie wiem. Tego Kaczyńskiego chyba raz gdzieś tam spotkałam, ale o tych drugich nie wiedział. Pytałam, co się z nimi stało, to po prostu nie wiedział. Nie wiem, czemu. W każdym razie różne były losy tych wszystkich poszczególnych [osób]. Mój brat cioteczny to też potem jako Powstaniec był wywieziony i dostał się do Szkocji. I tam, ponieważ języka nie znał, no to pracował w kopalni. I tam był jakiś wypadek i zginął w tej kopalni.
Warszawa, 18 marca 2015 roku
Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska