Henryka Gąsiorowska „Ela”
Henryka Gąsiorowska pseudonim „Ela”.
- Co pani robiła przed pierwszym września 1939 roku?
W 1935 roku przyjechałam z rodzicami do Warszawy. Byłam uczennicą. W 1935 roku zaczęłam chodzić do Szkoły Podstawowej numer 171 w Warszawie, ulica Hoża. Tatuś był księgowym, w ratuszu pracował i tak życie płynęło. Miałam jeszcze brata starszego ode mnie o trzy lata.
Mamusia nie pracowała. Tatuś był – kiedyś nie mówiło się „księgowy” tylko „buchalter”, w ratuszu pracował. Brat chodził do szkoły, ja chodziłam do szkoły. 1939 rok – najazd, wojna. Fama poszła, żeby mężczyźni wychodzili z Warszawy, bo Niemcy będą rozstrzeliwać i tatuś mój poszedł na wschód. Doszedł chyba do Brześcia, ale część Polaków wróciła, a ci co poszli, to wyginęli wszyscy. W okresie okupacji chodziłam do szkoły, którą skończyłam w 1943 roku.
- Klasy były tylko żeńskie czy mieszane?
Mieszane były klasy. [Podczas] okupacji szkoły często nawiedzali mundurowi niemieccy, ale to byli oficerowie, siadali w ławkach z tyłu i przysłuchiwali się o czym mowa.
- W jakim celu przychodzili? Kontrolowali?
Wypady robili. Po skończeniu szkoły w czerwcu, w 1943 roku rodzice zapisali mnie do szkoły zawodowej handlowej (bo nie było żadnych ogólnokształcących) na Królewską 16. Przeszłam tylko pierwszą klasę.
- Królewska 16? Ten budynek chyba już nie istnieje.
Nie. Długo był. To jest słynny, znany budynek, tam przeszłam roczne szkolenie Czerwonego Krzyża, bo tam był oddział. Warsztaty były.
- Jak pani zapamiętała tę dwuletnią szkołę? Czy tam był wysoki poziom?
[Szkoła] na Królewskiej. Tam nas tylko uczyli, pamiętam jak dziś, stenografii. Poziom był bardzo niski. Wykłady były byle jakie, dlatego że zamiast towaroznawstwa była historia. Książek nie mieliśmy wcale.
- Do szkoły chodziła pani na piechotę z domu?
Nie, jeździłam tramwajem.
- Chyba dużo ludzi jeździło tramwajem, przecież to samo centrum.
Przez całe centrum przejeżdżałam do Królewskiej. Budynek stał bardzo długo. Zanim go rozebrali to często tam chodziłam.
- Wspomniała pani, że jeździła tramwajem. Łatwo było się dostać do środka, czy było pełno ludzi?
Czasami łatwo a czasami pełno ludzi. Pamiętam moment, że czekałam na przystanku na tramwaj, miałam teczkę, [chodziła] żandarmeria z blachami, zaczepiali, legitymowali, sprawdzali, co się ma w teczce. Na przystanku.
Tak. Sprawdzano co mam w teczce. Miałam papierki do stenografii, jakaś książka była do księgowości, do buchalterii. Zawodowa Szkoła Handlowa, tak to się nazywało i tam też przychodzili mundurowi z blachami, siadali na końcu i siedzieli.
- Odzywali się, czy tylko siedzieli?
Nie. Ale musieli znać polski przecież. I wtenczas jak wchodzili, profesor Ginter (pamiętam jego nazwisko)– raptownie zmieniał temat. [W tej szkole] skończyłam tylko pierwszą klasę w czerwcu, a w sierpniu – Powstanie.
- Tata pracował cały czas w zawodzie?
Tatuś nie. Pracował tylko ze dwa lata w ratuszu. Później zaczęły się troszkę kłopoty. Tatuś mój ukrywał się, ale dlaczego – nie pamiętam. W miejscowości podwarszawskiej, w Radziejowicach, [jak się jedzie] na Katowice. [W Radziejowicach] tatuś przesiedział prawie całą okupację. Ja z mamusią i z bratem byliśmy w Warszawie.
- Czyli utrzymanie rodziny spadło na barki mamy?
Na barki mamy. Tatuś mój ukrywał się u rodziny, bo ja się urodziłam w Radziejowicach, [gdzie] byli krewni. Podrzucali nam troszkę jedzenia.
- Mama pracowała podczas okupacji?
Nie, nie pracowała nigdzie.
- To w jaki sposób mogła utrzymać panią, brata i siebie?
W domu gdzie mieszkaliśmy zmarł dozorca i mamusia moja (nie pamiętam w którym roku), objęła dozorcostwo domu. Ten dom stoi.
- Co należało do obowiązków mamy jako dozorcy?
Musiała zamiatać podwórko, myć klatki, było centralne ogrzewanie lokalne, musiała wrzucać koks. To był bardzo duży dom, Koszykowa 51. Z Radziejowic dostarczano nam jedzenie – ziemniaki, marchewka, wszystko szło z Radziejowic.
- Czy pani uczestniczyła w konspiracji?
Nie.
Skończyło chyba ze dwieście dziewcząt. Byłam za krótko, bo byłam tylko jedną klasę, więc nie byłam bardzo wtajemniczona w tajemnicę tego budynku. Były niesamowite tajemnice.
Wiem, że coś tam robiono. Granaty, coś się robiło.
W piwnicach. Nawet ta szkoła jest opisana. Dwa lata temu „Rzeczpospolita” wydała różne wspomnienia i jest ta szkoła opisana. Tak było, to była prawda.
- Wspominała pani, że brała udział w szkoleniu. Na czym ono polegało i przez kogo było organizowane?
Uczono nas jak się bandażuje, jak [ktoś jest] ranny, jak trzeba zabandażować głowę, jak coś się stanie to jak się bandażuje, jak noga jest uderzona, przestrzelona to jak ją trzeba zabandażować. Pierwsza pomoc.
Nie.
Tak. Wyczytałam w tych wspomnieniach (mam te wspomnienia z Królewskiej), że dwieście dziewcząt to przeszło.
- Ile było dziewcząt w pani grupie?
Normalna klasa, trzy rzędy. Trzydzieści było na pewno.
- Łatwo nauczyć się bandażowania każdej części ciała?Tak. Jeszcze pamiętam. To mi się w Powstaniu bardzo przydało.
- Czy czuła się pani bezpiecznie poruszając się po okupacyjnej Warszawie?
Miałam legitymację szkolną, bo nawet mam zdjęcie z tej legitymacji ze stemplem niemieckim, ze swastyką. Nie wychodziłam nigdzie. Mój brat należał do konspiracji, bardzo długo należał, dwa czy trzy lata nawet przed Powstaniem. Zawsze mnie ostrzegał – nie wychodzić. Nie potrzeba, to nie wychodzić. Bo były łapanki niesamowite. Nie wychodziłam. Chodziłam na lekcje muzyki tylko dwa domy dalej i do szkoły, nigdzie więcej.
- Czego się pani uczyła na lekcjach muzyki?
Uczyłam się [grać] na pianinie.
- To były przyjemne lekcje? Lubiła to pani?
Bardzo lubiłam.
- Chciałbym, żebyśmy powoli się zbliżali do Godziny „W”. Czy pani miała świadomość, że Powstanie się zbliża?
Tak.
- Po czym można było to poznać?
Wiedziałam od mojego brata.
- Brat powiedział takiej smarkuli?
No, nie smarkula! Szesnasty rok już miałam! Zresztą brat wiedział, że chodzę do szkoły, tych rzeczy się uczę – jak zabandażować – więc się domyślał. Był taki moment. Mój tatuś jeszcze był. Pamiętam, że mój brat przyszedł, miał długi płaszcz i mówi do ojca „Tatusiu, chce tatuś zarobić «górala»?” Tata mu powiedział „A co mam zrobić?” A on wyjął... „Jak tatuś to przeniesie to tatuś dostanie”. To pamiętam. I mój tatuś do śmierci pamiętał.
- Odsunął płaszcz i co tam było?
Na pasku wisiało.
Tak.
- Żebyśmy dobrze się zrozumieli – za co tata miał dostać „górala”?
Za przeniesienie tego.
- Czyli tata dostał broń i miał...
Nie, tatuś nie przeniósł.
- Nie przeniósł. Nie chciał „górala”...
Mamusia nie chciała, nie pozwoliła ojcu.
- Nakrzyczeli na pani brata, że z bronią chodzi po mieszkaniu?
Nie. Mój tatuś wiedział o tym. Brat był ode mnie o trzy lata starszy, miał dziewiętnaście lat.
To już duży chłopak był. Zresztą schodzili się do naszego mieszkania młodzi chłopcy na karty – patefon grał, żeby potańczyć.
- Podobał się pani któryś z kolegów brata?
O tak. Dokąd mój brat żył, to utrzymywaliśmy kontakt do 1950 roku z tymi chłopcami, ale jakoś tak się wszystko rozleciało.
- A nie wpadł pani któryś w oko wtedy?
Owszem, wpadł. Jeden wpadł. I właśnie z nim utrzymuję kontakt. Ale on był zupełnie gdzie indziej, był w Architekturze, widywaliśmy się, ale mało, nie rozmawialiśmy nawet ze sobą. Byłam zajęta tutaj, było bardzo dużo rannych. Było osiem pokoi zajętych na szpital, dużych pokoi.
- Miała pani świadomość, że Powstanie wybuchnie i chciała pani w nim uczestniczyć.
Tak.
Uważałam, że to było moim psim obowiązkiem. Zresztą miałam koleżanki, które też były zaangażowane i też wiedziałam o tym, one wiedziały o tym, że ja. No, to jak miałam tak usiąść i siedzieć? Szesnaście lat – już byłam spora dziewczynka. To jak tak mogłam zrobić?
- Jak zapamiętała pani sam wybuch Powstania?
W dzielnicy, w której mieszkałam, był szpital i wydział architektury, gdzie sztab był, był „Golski”, „Odwet”. Nie widzieliśmy Niemców wcale. Chłopcy szli, wracali, ale Niemców nie widzieliśmy. To był teren od wybuchu Powstania do kapitulacji w polskich rękach. Tylko czasami jeńców przyprowadzali i kazało im się wodę nosić, bo „gołębiarze” strzelali.
- Ale chodzi mi o samą godzinę „W”. Czy była wtedy pani w mieszkaniu, na ulicy?
Wiedziałam o tym, bo już znosiliśmy bandaże, nosze były już przyniesione, niektórzy znosili nosze, już się organizowało.
- Dużo było takich sanitariuszek jak pani?
Sporo.
- W którym miejscu znajdował się szpital?
Koszykowa 51. To był dom, [którego] właścicielem był bardzo bogaty Żyd, osiemdziesiąt procent Żydów bogatych tam [mieszkało]. To były mieszkania trzy- cztero- pięcio- sześciopokojowe. Ten dom jest do dziś. Jak wywieźli Żydów do getta z tego domu, policja zapieczętowała wszystkie mieszkania, bo wszyscy wyszli tylko z torebkami. Właśnie doktor Jankowski się tam... Nie wiem, nie pamiętam, czy mój ojciec go znał. Zaczęli organizować parter i pierwsze piętro, mieszkania 12 i 14.
- Mieszkania były nadal umeblowane?
Były, ale później – nie wiem, nie pamiętam, co się stało. Nosze były, na podłodze ranni leżeli. Pamiętam jak spalonych przynieśli, to nawet ukradłam nosze.
- Skąd spaleni trafili? W jakim byli stanie?
Byli w takim stanie – tego nie zapomnę – że jak ubranie mężczyzna chciał zdjąć, to ściągnął razem ze skórą, zwęglone to było. Pamiętam, że się mówiło, że ze Starego Miasta.
- Czy osoby z takimi poparzeniami można uratować czy tylko można pozwolić im lepiej umrzeć?
Nie wiem, co się z nimi stało, bo wynosiliśmy ich na ulicę Śniadeckich. Był punkt, gdzie stamtąd przychodzili powstańcy do niewoli i stawiało się rannych na ulicy na noszach, zostawiało się i się wychodziło. Później mój brat był ranny, ale tylko w nogę kulą dum-dum, nie był na noszach, Niemcy mu kazali iść.
- Jak wyglądają obrażenia po kulach dum-dum?
Duża rana i takie wklęśnięte troszkę było. Już nie bardzo pamiętam, jak wyglądała noga mojego brata. On był w „Ruczaju”, przy placu Zbawiciela. Dziura była i to się zrastało, ale dziura była, pomarszczona, bo to była kula, która się rozrywała, jak się dostała do ciała. [Wtedy] dopiero następowało rozerwanie się dziury.
- Jaki rodzaj obrażeń jest najtrudniejszy do pielęgnacji dla sanitariuszki? Poparzenia, postrzały czy może granat?
Postrzały jamy brzusznej.
- Duża była śmiertelność wśród takich osób?
Tak.
- Można się było w ogóle uratować po takim postrzale?
Nie widziałam żadnego, który by tam zmarł. Jednego pamiętam, bo na noszach zaniosłyśmy go na teren Architektury, był ogródek, tam go się zakopało. W butelkę jeszcze wsadziłyśmy jego legitymację. Więcej nie pamiętam, nie widziałam.
- Czy w szpitalu była sala operacyjna?
[Operacje przeprowadzano] na stole normalnym.
- Czyli były przeprowadzane operacje?
Były, oczywiście.
Amputacja nogi była, pamiętam. Ale nie mogłam na krew patrzeć. Wolałam karmić, poić niż patrzeć na krew i na młode twarze.
- Ranni i chorzy leżeli na parterze budynku Koszykowa 51?
Parter i pierwsze piętro, jedno nad drugim, pod sobą.
- Ile osób mogło być jednocześnie w takim szpitalu?
Sporo było. Na dole było pięć pokoi... Mniej więcej w dziesięciu pokojach. Wszystko leżało na noszach, ale w jednym pokoju było małżeńskie łoże [podwójne], tam leżeli. Dużo było rannych.
- Czy kobiety i mężczyźni leżeli razem, czy oddzielnie?
Razem wszystko, na jednej sali. Dzielnica, w której byłam, muszę powiedzieć, że nie była bezpośrednio zetknięta z kulami. Chłopcy szli gęsiego i wracali, ale gdzieś jeden poległ, nie wiem gdzie, więc bezpośrednio nie zetknęłam się z pierwszą linią.
- Z jak dużym ryzykiem wiązała się pani służba?
Trzeba było z ulicy ściągnąć [rannych] a byli tak zwani „gołębiarze” na domach. Był jeden przy Emilii Plater, bodajże, tam kilka osób zginęło, jak przelatywali. To było ryzyko. Ale później ktoś wpadł na pomysł, że ludzie wynosili co mieli i robili barykady. Chyłkiem się przelatywało. Później jeńców, niemieckich żołnierzy sprowadzili, na sznurkach...
- Jak pani zapamiętała jeńców niemieckich?
Przestraszonych. Potulnych. Kłaniali się tylko.
W mundurach. Byli wzięci do niewoli przez Polaków z terenów Politechniki, [gdzie] teraz są budynki, a kiedyś były ogrody, działki i tam siedzieli Niemcy.
- Czy zauważyła pani różnicę w traktowaniu jeńców między ludnością cywilną a powstańcami?
Nie. Muszę powiedzieć, że był spokój, cisza. Ludzi było mało w domach, bo wszystko siedziało w piwnicy.
- Jeńcy niemieccy nosili wodę?
Na sznurkach ich wiązali...
Na linkach, żeby nie uciekli. Po wodę trzeba było iść, bardzo daleko był hydrant.
Nie, pojedynczo.
Szedł z wiadrami po wodę i wodę przynosił.
- A za nim powstaniec, który go trzymał na „smyczy”?
Był trzymany w bramie na „smyczy”.
- Czyli ten, co go trzymał stał w bramie, a Niemiec szedł po ulicy?
Tak. Przez ulicę musiał przechodzić. Kiedyś Warszawa była inna. Były wąskie ulice. Teraz, gdzie dom mój stoi jest zupełnie inaczej. Kiedyś ulice były [wąskie]. Domy były, więc było wąsko.
Wystarczyło. Ludzie znosili, co mieli.
- Czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych podczas Powstania?
Nie.
- Jak ludność cywilna przyjmowała pracę pani szpitala? Czy przynosili coś do szpitala?
Co kto miał! Moi rodzice mieli troszkę zapasów. Niektórzy powstańcy prosili o papierosy, a mój tatuś miał też zapas papierosów. Spokojnie. Cieszyli się, jak flaga się pokazała na balkonie czy gdzieś. Cieszyli się ludzie.
- Jak wyglądała sprawa wyżywienia w szpitalu?
Co ludzie przynieśli. Był taki moment, że zaprosili mnie chłopcy z „Golskiego”, [spytali] czy bym zjadła kawałek mięsa. No, bym zjadła. „Królika” – mówili. Weszłam na moment, na klatkę schodową na parter, gdzie łapy były związane górne i na klamce coś wisiało. A to był kot...
- Czyli to był królik, który miauczał przedtem?
Tak.
Nie. Uciekłam stamtąd!
No, musieli. Jak byli głodni to co mieli zrobić? A już przecież tyle czasu... W czasie okupacji mój tatuś kilka razy z innymi mieszkańcami domu, gdzie był szpital, chodził na Prostą, [gdzie] była wytwórnia Haberbuscha, proso było, stamtąd na plecach worki nosili i gotowało to się na wodzie.
- Bardzo ważną rzeczą jest utrzymanie higieny w szpitalu. Z tym chyba była trudność?
Była trudność.
- W jaki sposób można było sobie radzić w takich warunkach?
Jakoś było. Zakażenia żadnego nie było. Pamiętam, że nie było żadnego zakażenia. Doktor Jankowski, koordynator, bardzo przestrzegał. Chodziliśmy na Lwowską pod [numer] 13, w podwórku był pałacyk [gdzie] dawali nam różne płyny, po gazę się chodziło, po watę, po bandaże. Ludzie prześcieradła znosili, co mieli to przynosili, bo już pod koniec zaczynało ować. Jak wynosiliśmy na noszach i jeden za drugim na ulicy Śniadeckich aż przed Politechniką, ustawiało się na noszach, to trzeba było jeszcze [owinąć] ręcznikami, prześcieradłem, zanim ich wywieźli, żeby nie przeciekała krew, żeby zakażenia nie było. Ale nie pamiętam, żeby było jakieś [zakażenie] w szpitalu, gdzie byłam. Po kapitulacji Powstania widziałam pana doktora Jankowskiego i siostrę przełożoną, panią Winterową, czy Winklerową, to jeszcze mnie namawiał, żebym nie szła do niewoli. Część dziewcząt poszła do niewoli, do Oberlangen poszły. A część młodszych – przez Śniadeckich do Grójeckiej i na przedmieściach Warszawy, to był może Piastów, stały samochody, kupa Niemców i za rękę ciągali do samochodu. Tak trafiłam do samochodu.
Duża grupa szła. Cywile może myśleli, że unikną obozu. Byłam przekonana, że do Pruszkowa trafię, a w Piastowie zrobili przesiewanie. Tak trafiłam do obozu.
Tak.
Szła grupa rozciągnięta niesamowicie, spojrzał i palcem [pokazywał]. I na prawo. Później budy plandeką kryte podjeżdżały, kazali nam, wejście było takie wysokie, że nie mogłyśmy wchodzić, i na rampę do towarowych pociągów. Jazda w nieznane.
- Czy w trakcie Powstania miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości? Żydzi, Ukraińcy, Białorusini, Rosjanie?
Nie.
- Może jakiś zagraniczny się trafił?
Nie. Tylko w szpitalu, gdzie byłam, była Żydówka, która się ukrywała. Młoda dziewczyna, w moim wieku.
W szpitalu była. Nawet jak już wróciłam do kraju w 1946 roku to spotkałyśmy się.
Przeżyła wojnę, nie wiem, co się później z nią stało.
- Czy przyjaźniła się pani z kimś w trakcie Powstania?
Tak. Sympatię miałam. Sympatia była poznana jeszcze w czasie okupacji, przed Powstaniem.
- Czy to był któryś z kolegów brata?
Nie, zupełnie ktoś inny. Później się okazało, że w Architekturze jest. Był w „Odwecie”, ale później „Odwet” połączył się z „Golskim” i powstała duża grupa chłopców. To się wszystko już, niestety, skończyło.
- Czy mieli państwo podczas Powstania czas, żeby spotkać się ze sobą i pobyć?
Nie. To było niemożliwe. Nieraz było tak, że szli na „wypad” tak zwany, to tylko spojrzeliśmy się na siebie i czekałam, czy wróci. Szli w stronę Alej Ujazdowskich. Ale później w Architekturze, Fogg śpiewał, był w „Odwecie” też, Mira Zimińska-Sygietyńska tam siedziała i ciągle śpiewała powstańcom.
- Czy pani słyszała kiedyś występ Fogga albo pani Miry?
Tak, oczywiście!
- Występowali po piwnicach wtedy?
Po piwnicach – nie kojarzę, nie pamiętam. Ale [występował] w Architekturze, w auli. Tylko później, pod koniec, w połowie może września [w] Architekturę (Lwowska róg Koszykowej) i narożnik, gdzie w auli był fortepian, „Berta” [uderzyła] (pociąg, co jeździł i po kolei bombardował) to jak to zleciało, to już nie miał gdzie śpiewać i pewnie poszedł do piwnic, do ludzi.
- Wstęp na koncerty był wolny, czy trzeba było jakieś bilety kupić?
Nie! Hasło! Nie puszczali, a skąd [bilety]! Hasło!
- Pani była na takim koncercie?
Kilka razy byłam.
- Kto się pani bardziej podobał jako wokalista, Sygietyńska czy Fogg?
Fogg. Sygietyńska nie. Fogg. Pamiętam, jak śpiewał „Żołnierz drogą maszerował.” Masa [ludzi] była w Architekturze. Zresztą nie chodziło się ulicami, chodnikiem. Z domu do domu były przebijane piwnice. Mogłam wejść do piwnicy i wyjść na Puławskiej. Rozbijali, żeby ulicą [nie chodzić], bo „gołębiarze” strzelali, dziurami się przechodziło.
- Jaka atmosfera panowała w pani zespole szpitalnym?
Smutna. Ale przyjemna była. Nie płakali, nie rozczulali się. Trzeba robić, pracować.
- Czy podczas Powstania chodziła pani do kościoła, brała pani udział w mszach?
Nie. Tylko w jednym domu przed [numerem] 51 zrobiono kapliczkę. Schodzili się, śpiewali. Kapliczka jest do dziś.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Spalonych, [których] przynieśli.
Dużo. Dopiero zobaczyli, że to jest kobieta jak ją rozebrali, bo była w spodniach. Jak ją rozebrali, zobaczyli piersi. Dopiero było widać, że to jest kobieta – włosów nie miała, nic nie było – rzęsy, wszystko popalone było.
- Czy komuś z poparzonych udało się przeżyć?
Nie wiem... Potem była kapitulacja.
- A jakie jest pani najlepsze wspomnienie z tamtego okresu?
Że mogłam brać udział w tym, bo było dużo ludzi, którzy bali się nos z mieszkania [wychylić]. Byłam bardzo szczęśliwa, że mogłam brać udział. Posmutniałam, kiedy dowiedziałam się, że brat był ranny. W szpitalu na Jaworzyńskiej. Ale po zabiegu, poszedł do niewoli, to znaczy, że nie było tak tragicznie. Dzisiaj jestem zadowolona, że brałam udział, że mogłam brać udział, że rodzice mi pozwolili, bo były przypadki, na klatce schodowej [domu, w który] mieszkałam, że były młode dziewczyny i ojciec nie dał – „Siedź w domu! Do piwnicy idź!” Moi rodzice powiedzieli „Chcesz, proszę bardzo.” Zresztą wiedzieli, że brat był.
- Co się działo z panią od chwili upadku Powstania do chwili zakończenia wojny?
Tak jak nadmieniłam zostałam zabrana do samochodu, później [do] towarowych wagonów i chyba dwa tygodnie tak jechaliśmy. Wiem tylko, że przez góry Harzu, bo była nazwa, więc się zorientowałam. Tak jechaliśmy przez całe Niemcy! Przecież byłam trzydzieści kilometrów od holenderskiej granicy.
Tak! A tam był front przecież! Ciągle dwie godziny jazdy a pięć godzin stania. Czasami pociąg się zatrzymywał i cywilni Niemcy mieli papierowe coś i chochlą... Trzeba było wysiąść i dawali trochę jeść – brukiew była, czy coś takiego rozgotowanego. I znowu się jechało. Wiem, że dwa tygodnie, bo wiem, kiedy wyszłam, a kiedy się w obozie znalazłam.
- Jak się spało podczas podróży? Na podłodze?
Nie spało się! Siedziało się, bo było tak nabite. I się jechało. Jeden o drugiego się oparł, położył się na kolanach drugiemu. Dojechałam do Essen, znana miejscowość. Zrobili tam komando. Trafiłam tam. Były grupy – nas było trzydzieści. Po każdym bombardowaniu dworca, był duży dworzec w Essen, sprzątałyśmy gruz po bombardowaniach. Na drugi dzień alianci przylecieli i znowu to zbombardowali. Codziennie sprzątałyśmy. Tory, w Essen, w Hannoverze też. To była grupa gospodarcza, sprzątająca po bombardowaniu. Tam trafiłam. Jak front był z drugiej strony Renu, to Niemcy otworzyli baraki. Początkowo Niemcy mundurowi nas pilnowali, kraty w oknach, baraki były. Niemcy mundurowi pewnego dnia zniknęli. I
Volkssturm, ci po sześćdziesiąt-siedemdziesiąt lat z karabinami nas [pilnowali]. Tak nas gnali dwieście kilometrów.
Tak. Cały czas
Volkssturm nas gnał do Heksel, takiej miejscowości. Niedaleko był oflag, w którym był pan Ildefons Gałczyński i nami się zaopiekował.
Tak.
- W jakich okolicznościach pani go poznała?
W obozie. Ale już front Niemcom po piętach [deptał]. Tam były puste koszary generała von Paulusa. Zorganizował tam. Włoszki były, Francuzki, Rosjanki, Ukrainki. Wszystko było w tych obozach. Ci, co u gospodarzy niemieckich pracowali.
U bauera. Siedziałam tam do sierpnia 1946 roku.
- Wspomniała pani, że Konstanty Ildefons Gałczyński się zaopiekował. Czy jakąś funkcję pełnił w obozie?
Organizował. Przecież byłyśmy w swoich ciuchach. Niemcy dali nam spodnie. Ile osób w tych spodniach chodziło, przecież to się kleiło od brudu! On zorganizował materiał, szukał krawcowych. W ręku nam szyły mundurki. Przyjechałam do kraju w tym mundurku. Opiekował się nami.
- Czyli był energiczny człowiek?
Bardzo energiczny. Organizował poszukiwania ludzi. Ja bym w ogóle nie wróciła do kraju. Przez radio (była tak zwana „skrzynka poszukiwania rodzin”) usłyszałam, jak moja mamusia: „Jan i Leokadia Piotrughowie poszukują dzieci i proszą o powrót do kraju.” Wiedziałam, że rodzice żyją. Co miałam – szesnaście i pół roku? Do mamy!
- A sam moment wyzwolenia obozu?
Nie byłam wyzwolona w obozie. Wyzwolona byłam jak nas pędzili do Heksel z Essen. To było dwieście, podobno, kilometrów (teraz tak mi powiedzieli, jak byłam w zeszłym roku w Niemczech). Niemcy udostępniali, nie wyganiali. Pod domem jakaś obórka stała, gęsty lasek był, tam spaliśmy i siedzieliśmy. Jeść nikt nie dawał. Czasami Niemcy nam dawali kawałek chleba, wody się napić dawali. Kiedyś w rowie siedzieliśmy, to już dywizja generała Maczka [jechała]. To było już koło Oberlangen.
- To po polsku chyba coś pani krzyczała?
Oczywiście.
Oczywiście.
- Zatrzymali się żołnierze?
O! Przecież tam tyle młodych ludzi było. Nawet strzału nie słyszałam jak front przeszedł. Niemcy cichaczem pouciekali stamtąd. Nordheim – to był ten oflag, chyba, gdzie był Gałczyński, bo jak wrócił do kraju, to nawet odwiedziłam go i byłam zaprzyjaźniona z panią, z którą pan Gałczyński był i [która] mi dała adres do Pruszkowa.
- Kiedy pani wróciła do Polski i w jakich okolicznościach?
Nikt jeszcze nie wyjechał z tego obozu, co byłam. Ale zaczęło mi się tęsknić do domu, jak usłyszałam przez [radio]. Każdy płakał jak usłyszał. To była tak zwana „skrzynka poszukiwania rodzin”. To był Polski Czerwony Krzyż – mam gazetę, którą sobie stamtąd przywiozłam, gdzie poszukują i proszą o powrót. To było po rocznicy Powstania Warszawskiego, w sierpniu, ale już po 1 [sierpnia]. Odradzali nam.
Dywizja Maczka już odradzała. Już wojna się skończyła. Warkocze nosiłam. W warkoczach byłam zabrana do obozu, tylko z u higieny, wody (wiadro wody na całą celę, a było [nas] ze dwadzieścia) trzeba było poprosić tego, co pilnował, [żeby] przyniósł nóż i warkocze obcinałyśmy sobie nożem. Odradzali. Mną zainteresował się porucznik Wojciechowski z Anglii. [Mówił], że mnie przetransportuje do Anglii, do mamy swojej, ona się mną zajmie. Ale mówię „Gdzie ja pojadę. Do domu chcę jechać.” Nas było siedem. Na własną rękę, piechotą, pociągiem, żołnierze podwozili, Amerykanie (nawet Murzyni nieraz) podwozili samochodem, aby bliżej. Tak do Lipska dotarłam.
- W jaki sposób dogadywała się pani z Amerykanami?
Przecież oni wiedzieli, kto my jesteśmy. Obdarte, brudne, z literą „P”, to nie wiedzieli? Tak dotarłam do kraju, do Wrocławia. Jeszcze nam mówili, że jak dojedziemy do Warszawy to Rosjanie na dworcu nas zabiorą od razu na Sybir. Bo nas umundurowali później Amerykanie. Ekipa się stworzyła, poszyli nam mundurki zielone na styl angielski. No i nie mam się w co przebrać! Ale nieprawda. Wysiadłyśmy z pociągu, na Towarowej był dworzec jeszcze, doszłam do domu, nie miałam włosów na głowie, byłam łysa […]. Tatuś stał na podwórku. Weszłam, a mój ojciec wcale na mnie nie patrzy! Tatusia minęłam, a on nic! Nie zareagował na mnie zupełnie. Nie poznał mnie, zupełnie mnie nie poznał. Tak przyjechałam.
- Czy na zakończenie chciałaby pani dodać na temat Powstania jeszcze coś o czym nie rozmawialiśmy, co utkwiło pani w sposób szczególny w pamięci?
Nie. Właściwie siedziałam tylko w szpitalu, albo parter albo pierwsze piętro. Jak wołali „Siostro, pić!” to trzeba było biegiem lecieć, bo chciało się pić przecież. Raczej myślałam tylko, chodziłam, patrzyłam czy żyje, bo sobie nigdy nie wyobrażałam, żeby przy mnie miał ktoś umrzeć. Jako dziewczynka szesnastoletnia nie wyobrażałam sobie tego. Ale jakoś Bóg dał, że nikt przy mnie nie zmarł.
Warszawa, 27 maja 2007 roku
Rozmowę prowadził Radek Paciorek