Krystyna Paschke „Krystyna”
Krystyna Paschke, zamieszkała w Gdańsku, urodzona 14 maja 1925 w Poznaniu; [pseudonim] „Krystyna”, stopień nadany w czasie Powstania: plutonowy. Walczyłam w plutonie łączności przy pierwszym obwodzie Warszawa Śródmieście, dowódcą obwodu był pułkownik „Radwan”.
- Proszę powiedzieć kilka słów na temat okresu przedwojennego, gdzie pani mieszkała, gdzie pani chodziła do szkoły?
W 1939 roku wyjechałam w czerwcu na wakacje do mojej siostry, do Wilna. Moja siostra mieszkała w Wilnie, mieszkała tam dwa lata. Poprzedniego roku, w 1938 roku też byłyśmy tam z siostrą na wakacjach. Nam się tam bardzo podobało i tam myśmy pojechały. I tam nas wojna zatrzymała do końca.
- Gdzie pani przed wojną mieszkała?
W Poznaniu. W Poznaniu się urodziłam i do 1939 roku chodziłam [tam] do szkoły.
Do gimnazjum Zamojskiej, do drugiej klasy.
- A czym się zajmowali Pani rodzice?
Mój ojciec był pracownikiem bankowym. A mamy nie miałam, bo umarła, jak miałam półtora roku. Wychowywała mnie babcia i starsze rodzeństwo.
- Jak pani zapamiętała przedwojenny Poznań? Jakie były stosunki między Polakami a Niemcami?
Tego bym w ogóle nie powiedziała, bo w ogóle tego nie odczuwałam... Nie miałam nigdy żadnego kontaktu, że gdzieś spotkałam się z Niemcami, czy na ten temat coś mówili. Nie. Absolutnie nie miałam żadnego takiego odczucia... Po prostu, jak 1939 rok zastał nas, babcia, która nas wychowywała została sama w Poznaniu – tośmy postanowiły babcię ściągnąć, bo bezpieczniej. Jak by się wojna zaczęła, to Poznań będzie pierwszy zajęty. Nikomu nie przyszło do głowy, że może być gorzej. I było...
- Jak pani pamięta wrzesień 1939 roku?
Wrzesień 1939 roku to było wszystko dobre do momentu, jak weszli Rosjanie. Pierwszy okres, kiedy Litwa zajęła Wilno, a w zasadzie Litwini... [...] Chyba do 1940 roku, nie umiem tego określić dokładnie, to była Republika Litewska. To było żyć nie umierać. Przecież oni mieli wspaniałe rolnictwo, było wspaniałe zaopatrzenie, były cudowne sery, wspaniałe wędliny. Był bardzo nieprzyjemny stosunek Litwinów do Polski. Rzeczywiście muszę powiedzieć, że Litwini są strasznymi szowinistami i okropnie Polaków nienawidzili. To jest prawda. Z tym stykaliśmy się bardzo często, jeżeli chodzi o policję. A teraz policjant na policjanta... Po litewsku policjant to jest
kałakutas. Jak myśmy się uczyli litewskiego w szkole, to się wyciągało takie najbardziej śmieszne słowa, potem na lekcji się robiło: „hihihi, hahaha”. Za drzwi wyrzucali. Takie różne rzeczy, jak to młodzież potrafi w takich sytuacjach robić. Jak potem przyszła Republika Związku Radzieckiego, to już się zaczęło, że o trzeciej godzinie się chodziło w nocy stać w kolejkę po chleb. Rozgrabili wszystko, co się dało. Potem było źle... potem się zaczęły wywózki. Wywieźli bardzo dużo moich kolegów i koleżanek ze szkoły (chodziłam do szkoły, do ósmej klasy gimnazjalnej przy ulicy Ostrobramskiej). Wywożenie zaczynało się w nocy od godziny trzeciej do piątej, [kiedy] była godzina policyjna, to w tym czasie oni wszystko załatwiali. Myśmy byli tak podzieleni: najbardziej groźne były żony oficerów, nauczycieli, inteligencja... i uchodźcy... Bo myśmy, babcia i moja średnia siostra były zarejestrowane jako uchodźcy. I myśmy były wszystkie razem, z moją siostrą, żoną oficera, majora, bardzo zagrożone. Więc spodziewałyśmy się każdego dnia, że nas wywiozą. To był koszmarny okres. Naprawdę [tego] się nie da opisać. Tym bardziej, że jechałam po Powstaniu tutaj i widziałam, i wiem jak wywozili w tamtych warunkach. Więc nie mogę już porównywać, bo to naprawdę szkoda na to słów…
Ojciec mój został aresztowany w Poznaniu i cudem jakoś z tego więzienia wyszedł... Łaska Boska... Nie umiem powiedzieć. Są takie przypadki. W celi żarówka się zepsuła. Wszystkich wygarnęli i trzech zostało: mój wujek, ojciec mój i jeszcze jeden. I oni przeżyli. Ojciec wtedy uciekł z poznańskiego i przejechał do Generalnej Guberni do Krakowa. Ponieważ ojciec znał świetnie niemiecki, to w Mogile [...] był duży młyn i ojciec mój pracował jako
Treuhänder tego młyna. Razem z wujem pracowali w tym młynie. Robili przekręty niesamowite. Jak się wojna zaczęła 21 czerwca 1941 roku – Niemcy ze Związkiem Radzieckim... Wojna się zaczęła 22 czerwca, a Niemcy weszli do Wilna 24 czerwca. Ludzie się całowali na ulicach z radości. [...] Niemcy weszli, to Wilno było zajęte przez Niemców. Na początku było tak, że kartki nam dawali, wódki było pod dostatkiem, chleba było, jedzenia było... Nie można było narzekać. Po bardzo krótkim czasie przyszło zawiadomienie do mojej siostry (ona była ode mnie o dwa lata starsza), że ma się zgłosić na roboty do Niemiec. Myśmy zaczęli ją ukrywać. A ojciec mój dowiedziawszy się o tym, że [w Wilnie] siedzą Niemcy, zapisał się na audiencję do Franka. Frank ojca nie przyjął, ale przyjął go zastępca. I powiedzieli ojcu wtedy: „Proszę pana, z tamtych stron nie wolno nikomu wjeżdżać do Generalnej Guberni”. Ojciec się potwornie zasmucił. Ale już wtedy się zaczęła dobrze organizacja podziemna i koledzy ojca powiedzieli: „Stasiu, co ty się martwisz, jedź do Warszawy. Załatwisz sobie, sprowadzą ci te twoje dzieci”. No i tak zrobił. W 1942 roku, w styczniu przyjechała po nas pani w wieku trzydziestu paru lat, tak pod czterdziestkę, znająca dobrze niemiecki i przywiozła
in blanco przepustki w kołnierzu futrzanym i podpisywała Franka u nas w kuchni. Pod elegancką pieczątką, pod „gapą” wszystko. Pierwszego dnia, jak żeśmy mieli wyjeżdżać, to niestety pociąg nie pojechał żaden, bo było trzydzieści pięć stopni mrozu. Następnego dnia pojechałyśmy na dworzec i jechałyśmy z wojskiem pociągiem, który wiózł żołnierzy z frontu rosyjskiego do Niemiec na urlop. W Małkini musiałyśmy się przesiąść. Kiedy żeśmy wysiadły i na tym dworcu stały, kapitan, który był dowódcą tego pociągu, był bardzo sympatyczny dla nas: „Do Małkini możecie się zabrać, możecie jechać”. Pokazałyśmy przepustki, że mamy. Żeśmy wysiadły w Małkini. Pociąg rusza, on krzyczy, żeby pociąg stanął. Biegnie do nas z powrotem, więc [siostra] się wystraszyła, co to będzie. On mówi, jak to, dlaczego nie wsiadamy. A ona, że nie [jedziemy], bo w Małkini mamy przesiadkę na Warszawę. Pięknie nam zasalutował i poszedł. Było przejście graniczne w Małkini. Tak nam salutowali... Najpierw przyjechała moja średnia siostra, a potem pojechała drugi raz po babcię i po najstarszą siostrę. I tym sposobem już byłam w Warszawie w 1942 roku. W 1942 roku spotkałam moją przyjaciółkę z Poznania, która mnie wciągnęła do 11. Żeńskiej Drużyny Harcerskiej i w tej drużynie harcerskiej już byłam cały czas, w konspiracji. Miałyśmy tam normalne przeszkolenia, wykłady... Jednocześnie chodziłam na komplety i na kompletach zdałam maturę w 1944 roku przed Powstaniem.
- Gdzie pani zamieszkała w Warszawie?
W Warszawie, jak żeśmy przyjechali, to zamieszkaliśmy u rodziny mojego brata, który był w Warszawie z żoną i z dziećmi. Mieli bardzo duże mieszkanie. Jego żony ciocia miała pięcio- czy sześciopokojowe mieszkanie przy ulicy Kopernika. I tam myśmy na początku zamieszkali. Tam nas ojciec zostawił. A już był szczęśliwy, że w ogóle nas ma. Zanim do tego doszło, to jak żeśmy przyjechały do Warszawy opóźnione, ta pani miała swoich chłopczyków, którzy też z nią współpracowali. Pobiegli zawiadomić ojca, że [jesteśmy]... Ojca ledwo dotrzeźwili, bo myślał, że z nami się coś stało. Bo myśmy nie przyjechały... Miałyśmy przyjechać tego i tego dnia, taka była umowa, tak było wszystko podpisane, i czekał na nas. Ojciec przyszedł, jeszcze był nie za bardzo trzeźwy, ale uradowany. I myśmy się wtedy od razu do tej rodziny sprowadzili. Ojciec nam załatwił pokój w takim dużym mieszkaniu. W czasie wojny duże mieszkania pięciopokojowe, każdy miał... Myśmy mieszkały, moje dwie siostry i babcia w dużym pokoju przy ulicy Senatorskiej niedaleko szpitala Maltańskiego, który tak się bardzo wsławił w Powstaniu. A potem brat mój zostawił mieszkanie swoje przy Grażyny i już na Grażyny mieszkałyśmy do Powstania. Brat miał maleńkie dzieci, a ponieważ były bombardowania, to się przeniósł do Sulejówka. I w Sulejówku został. A myśmy w jego mieszkaniu zamieszkali wszyscy razem. Babcia zmarła w 1944 roku, krótko przed Powstaniem.
Babcia już była po osiemdziesiątce.
- A pamięta pani koleżankę z poznańskiego? Jak ona się nazywała?
Janina Antczak, Janka. Janka z rodzicami była. Myśmy w Poznaniu mieszkali, ja na dole, ona na górze z rodzicami. Chodziłyśmy do jednego gimnazjum. To przypadek był, to są wszystko przypadki... I potem jeszcze Krysię Ostańską spotkałam, też z Poznania. Z Krysią Ostańską chodziłam razem na komplety, razem zdawałam maturę. Janka zdawała na innych kompletach, na których już była, jak ja przyjechałam. Ale ona mnie wciągnęła do tej żeńskiej drużyny harcerskiej. Nie byłam razem z Janką w Powstaniu, bo ona była na K1, w składnicy na K1, a ja byłam u „Radwana” w plutonie łączności.
- Pamięta pani, jak składała przysięgę?
Pamiętam. [Przysięgę] składałam na ulicy Oboźnej razem z dziewczynami z mojego plutonu u Wacki w mieszkaniu.
[...] [Wacka] się nazywała z męża Orlicz, ale jak się nazywała w czasie Powstania, to nie powiem...
- Tata wiedział o tym, że pani działała?
Tak, tata wiedział o tym... [On] nas właściwie wszystkich utrzymywał. [...] Cała czereda naszych chłopaków... siostry narzeczony był w „Parasolu”, mojej bratowej siostry chłopak był w „Parasolu”, Wiesiek nie był w „Parasolu”, mój chłopak... Mieliśmy całą paczkę. [Janki] Antczak chłopak był... I myśmy się często spotykali razem i żeśmy sobie opowiadali co i jak było... Potrzebne nam to było jako odprężenie po wszystkich akcjach, po wszystkim, co człowiek w tym okresie przeżywał. Nasza paczka trzymała się do samego końca. Potem ubywało trochę ludzi.
- A jak się nazywali ci parasolarze?
To był Andrzej Kwitliński pseudonim „Bruzda”. Zginął na Starym Mieście zasypany na Placu Krasińskich. A drugi to był Tadeusz Fop. Jaki on miał pseudonim, to [nie wiem]. Brał udział w zamachu na Kutscherę i na Hoppego w Krakowie. Brał udział w jednym i drugim zamachu. To byli ci chłopcy z „Parasola”...
- Opowiadał pani o tym w czasie okupacji, że brał udział w zamachach?
Nie wiedziałam, że brał udział, ale potem jak Tadeusz przyjechał z Krakowa i nagle siada tak, jednym bokiem... [I nagle podskakuje] pod sufit... My pytamy: „Tadeusz, co się stało?” A on nic. Był ranny w czasie tego uciekania, bo to był nieudany zamach na Hoppego w Krakowie. Jak padał, to został trochę draśnięty w pośladek...
- Gdzie trafił podczas tej ucieczki?
Do mojego taty, do Mogiły trafił. W tym okresie, jak akurat był w Krakowie po tym nieudanym zamachu na Kutscherę, to był u mojego jego ojca też, między innymi.
Tak, naturalnie. Ojciec przyjeżdżał raz na dwa tygodnie, czasami na każdą sobotę i niedzielę z Krakowa do nas.
- Poszedł go o pomoc poprosić?
Tak, o pomoc. Oni się wszyscy „rozbili” i potrzebował pomocy, to się tam zgłosił.
Tata był cały czas w Mogile. Tylko nas odwiedzał w Warszawie. Skąd byśmy tak mieli na życie? Przecież to straszne pieniądze kosztowało. Dokumenty ojciec musiał opłacić. Były robione przez podziemną drukarnię Armii Krajowej.
- Tata pod jakimś innym nazwiskiem działał?
Nie, tata nie działał. Tata po prostu miał możliwość... Dostał adres, do kogo ma się zgłosić w Warszawie, żeby nam załatwić przyjazd. To co robiła Armia Krajowa, to się w głowie nie mieści... jakie rzeczy się działy. Pomagali sprowadzać rodziny. To nie było tylko tyle, że oni myśleli organizować Powstanie. To była normalna praca nad całą administracją krajową, różne plany przyszłościowe...
- Pani tata normalnie nosił nazwisko Szeliga wcześniej?
Naturalnie, cały czas...
Stanisław.
A mój to był Wiesiek Sierazan. Ale nic z tego nie wyszło, żeśmy się rozstali. Żeśmy się nigdy nie spotkali... Był w Ożarowie pod szlabanem... Żołnierz krzyczy:
Szeliga, Szeliga gehen Sie hier, das ist ein kleines Kind, gehen Sie. Moja siostra mówi: „Idź, ktoś tam pewno jest od nas”. A ja mówię: „Nie pójdę, idę tutaj, nie będę się cofać, bo potem zostanę”. Jak się później okazało, jak już korespondencja z niewoli się nawiązała, to się dowiedziałam, że Wiesiek wtedy był, przyszedł, przyjechał, bo on nie wyszedł do niewoli. Odszukał mnie, swoich rodziców, którzy byli w Pruszkowie, i moją starszą siostrę, tą najstarszą... Chciał się dowiedzieć, czy my tu jesteśmy. No i byłyśmy, ale nic z tego nie wyszło.
Nie pamiętam w jakim oddziale, przy Politechnice... Nie umiem powiedzieć dokładnie, gdzie Wiesław walczył w Powstaniu.
Może...
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku, pierwszy dzień Powstania?
Bardzo śmiesznie do Powstania się udałam. To było 1 sierpnia. Myśmy były już na kwaterze wyjścia, z naszym plutonem, z naszą plutonową, Felą Bańkowską... Właściwie byłyśmy w komplecie wszystkie. Byli też i chłopcy. To było w dużym mieszkaniu żony oficera, [który w tym czasie] był w Oldenburgu. Oni oddawali mieszkanie i pomagali bardzo. Byli szalenie odważni. O dziesiątej przyszła łączniczka i przyniosła meldunek, że godzina „W” – siedemnasta i mamy się stawić na miejsce naszego wyjścia. Tam po nas ma przyjść... Ja do ostatniego dnia nie wiedziałam, gdzie jestem dokładnie. W czasie konspiracji miałam jedno zasadnicze [zadanie] – kolportaż „bibuły”, czyli Biuletynu Informacyjnego, raz w tygodniu. I miałyśmy szkolenie łączności central stacyjnych i obsługi aparatów stacyjnych. To było [tyle], jeżeli chodzi o konspirację. W lesie też miałyśmy parę ćwiczeń w tym okresie. Ale gdzie dokładnie [będzie] przydział, tośmy nie wiedziały do ostatniego momentu. I godzina „W” – siedemnasta. Miałyśmy być na Czackiego 4 naprzeciwko NOT-u (w tej chwili to jest Ministerstwo Finansów, bo tam kamień na kamieniu nie został). Tam mieszkała mama naszej koleżanki i tam po nas miał przyjść podoficer z dowództwa, żeby nas zabrać na miejsce przeznaczenia. Niestety strzelanina zaczęła się przed wpół do czwartej. Fela, nasza plutonowa, decyduje się, że idziemy na własną rękę. A z Kopernika na Czackiego trzeba było niedaleko przejść. I my w Kopernika górą żeśmy weszły. Z jednej strony był Teatr Polski... Kopernika, Krakowskie Przedmieście, Traugutta, Czackiego. Na rogu Świętokrzyskiej, nie dochodząc do Świętokrzyskiej, gdzieś tak w połowie, był ten dom, gdzie mieliśmy spotkanie u Zochy... Każdy na własną rękę idzie. I żeśmy wszystkie zeszły z góry, ile nas było. Jechała riksza. Myśmy tą rikszę zatrzymały. Wszystkie plecaki, wszystko co było, na tą rikszę się załadowało. Wsiadłam i jadę na Czackiego. I wyjeżdżamy z dołu, mijamy Teatr Polski, podjeżdżamy do Krakowskiego Przedmieścia... W połowie Krakowskiego Przedmieścia, jak żeśmy już tak podjechali kawałeczek do Traugutta, od strony Placu Zamkowego [szli] tyralierą Niemcy, z karabinami na „gotuj broń”. Tu granaty, żywego ducha... i my biegiem pod murem... Ten pan się mnie pyta: „Co robimy, pani jedzie?”. Mówię: „Proszę pana, ja muszę”. To był ułamek sekundy. Ten odcinek od Krakowskiego do Czackiego nie wiem, ile miał dla mnie kilometrów... Dużo... Ale jak myśmy już skręcili w Czackiego, to już wiadomo było, że jakoś chyba dojedziemy. Potem [rikszarz] to wszystko zrzucił. Mówię: „Ile panu płacę?”. A on: „To pani mi już zapłaci w innej walucie”. Tak że był wspaniałym człowiekiem. Po jakimś czasie nawet myślałam, żeby tego człowieka odnaleźć i jeszcze mu podziękować za to. Bo mógł powiedzieć: „Proszę pani, nie pojadę, ja panią tu zostawię”. To było o jedenastej w nocy, strzelanina już była na dobre. Już się wszystko zaczęło na Placu Napoleona. Przyszedł podchorąży Skoczyński i żeśmy przejściami, bramami przechodnimi przeszły do Mazowieckiej. Na Mazowieckiej musiałyśmy się pierwszy raz położyć na ziemi i przeczołgać. Już był duży ostrzał. Żeśmy przeszły na Mazowiecką 9. Od drugiej strony, w rogu podwórza, na tyłach miałyśmy kwaterę. Tam poczekałyśmy, aż wszystkie [dziewczęta] przyszły. I [poszłyśmy] na Plac Dąbrowskiego 24. Tam było dowództwo, tam był pułkownik „Radwan”. Nasza plutonowa zameldowała przybycie plutonu porucznikowi Rymkiewiczowi. Dostałyśmy pomieszczenie, żeśmy się tam wszystkie rozgościły. Dwa pokoje tam były... Na górze, na drugim piętrze chyba to było, bo to jeszcze wszystko było w naborze. Potem już było coraz bliżej. Godzina była chyba dwunasta czy pierwsza w nocy, jak przyszła nasza plutonowa Fela. Powiedziała: „Dzisiaj na ochotnika, na razie nie wyznaczam, bo dzisiaj jest pierwszy dzień, potrzebuję cztery łączniczki”. Trzy się zgłosiły, czwartej nie było. W końcu ja się zgłosiłam. Powiedziałam: „Proszę bardzo Fela, idę”. Miałam najdłuższą trasę. To był pierwszy dzień Powstania, to znaczy już z pierwszego na drugi. Dostałam meldunek do przeniesienia na Wspólną do majora „Ratusza”. „Ratusz” był dowódcą łączności na Warszawę Południe. To był ośrodek łączności rejonu trzeciego Warszawa – Południe, Śródmieście – Południe, Wspólna 71. Przejście było bardzo ciekawe. Były race świetlne. Oświetlały całą [ulicę]... Jak mnie wyprowadzał nasz podchorąży Skoczyński, to mówi: „Wiesz, gdzie jesteś?”. Mówię: „Nie”. [On]: „No zobacz. Tu masz do Królewskiej. A tu pójdziesz sobie do Świętokrzyskiej prosto. Tam pójdziesz prosto do Brackiej”. Mówię: „Dobrze, w porządku, teraz już wiem”. Doszłam jakoś. Bardzo mi było ciężko przebiec przez Aleje Jerozolimskie. Tam z BGK był ostrzał i cały czas były puszczane race. Było jasno, jak w dzień. I nic człowiek nie wiedział, gdzie, kto, czy tu nasi, czy [nie]... Nic nie wiedziałam. Miałam opaskę, miałam meldunek, hasło w głowie, odzew... W pewnym momencie, gdy troszkę się ciemniej zrobiło, a Aleje wtedy były jak na warunki powstaniowe, trochę za szerokie. To się biegło, się biegło... Słyszę straszny rumor, gwar jakiś. Nie wiem, czy iść w stronę Brackiej, czy Kruczej. Bałam się, bo wszędzie był jakiś straszny gwar. Nie mogłam odróżnić, czy mówią po niemiecku, czy po polsku, ale zdecydowałam się do Kruczej. Przeleciałam już Aleje pod murem i słyszę: „Podaj, podaj!”. A oni budowali barykadę. Zrywali płyty chodnikowe i budowali barykadę. Ale to już byli nasi z opaskami. „Hasło – odzew. Dokąd idziesz?” Mówię: „Na Wspólną”. „To uważaj, bo tam nic nie wiemy”. A przy końcu Wspólnej był taki duży
Kraftpark niemiecki. Powiedzieli mi: „Jak będziesz szła od Marszałkowskiej, to już sobie nie zapalaj światła – bo każdy miał latarkę, to noc przecież głucha – tylko policz te numery, żebyś w ten sposób tam zaszła”. Szczęśliwie doszłam. Już były tramwaje poprzewracane na Marszałkowskiej. Przeleciałam do Wspólnej. Marszałkowską przebiegłam. Jak przyszłam i powiedziałam, że jestem ze Śródmieścia, od pułkownika „Radwana” z meldunkiem, to mnie po schodach znieśli do piwnicy na rękach. Radość, że jest już łączność jakaś, że coś się dzieje. Tam odsiedziałam i wracałam bardzo długo. Dali mi młodego człowieka, żebym go przeprowadziła. Sama nie byłam stara, bo miałam osiemnaści lat, ale on był młody, bo miał chyba z piętnaście, szesnaście lat. To był młody chłopak. On się trochę bał. Boże... Przeleciałam tą Marszałkowską. Mówię: „Leć, błagam cię, teraz, już teraz! Biegnij!”. W końcu przeleciał. Trafiliśmy akurat na krótką, chwilową potyczkę przy Placu Napoleona. Tośmy się schowali w tym Domu pod Orłami, za kolumny. Jak wyszłam po dwunastej parę minut, to przyszłam po piątej. Już myślałam, że ze mną koniec, że w ogóle nie wrócę. Znowu radość, całowanie się. Tak było na początku, że się całowało. Bo to była radość, wróciło się... A potem się szło już normalnie. Wracało się albo wcześniej, albo później.
- Pani była tylko do dyspozycji pułkownika „Radwana”?
Nie, myśmy byli do dyspozycji obwodu Śródmieście. Później była już zainstalowana centrala telefoniczna, mała, klapkowa centrala telefoniczna na dziesięć połączeń i myśmy tą centralę obsługiwały, nasze dziewczyny. Na zmianę. Chodziło się na dyżury do pułkownika „Radwana” do sztabu. I myśmy właściwie cały czas obsługiwały tylko dowództwo obwodu Warszawa-Śródmieście. Ale kontakt miałyśmy ze wszystkimi oddziałami, bo tam stale ktoś [od nas] był. A to od „Harnasia”, a to od „Korwina”, z innych oddziałów, od „Chrobrego”. Więc kontakty bez przerwy się miało i nawiązywało się [je] ze sobą.
- W którym to było miejscu?
Myśmy z Mazowieckiej, jak nas zbombardowali... Najpierw Plac Dąbrowskiego 24, to było pierwsze bombardowanie. Tam zginęła nasza pierwsza łączniczka. Spadła bomba do szpitala. Mama Janeczki, naszej łączniczki, była tam akurat pielęgniarką. [Janeczka] zeszła na chwilę do mamy. Bomba tak trafiła – bo była tam brama przejściowa z jednej posesji na drugą pod domem – i tak z piętra bokiem przeszła, wpadła i wybuchła w piwnicy. I Janeczka wtedy zginęła. To była pierwsza ofiara z naszego plutonu.To była Mazowiecka 9. Potem na Mazowieckiej 9 nam „krowa” spadła. Tu się paliło, tam się tliło. W jednym pomieszczeniu żeśmy sobie zupę grzały w kotle. I potem nas przenieśli w Aleje Jerozolimskie, to nam podstawili „goliata”. I znowu wszystko wyrzuciło. Zakończenie to już było na Widok. I na Widok żeśmy były do końca. Właśnie, skąd ten pamiętnik mój... Myśmy miały kwaterę w sklepie papierniczym. I były bardzo ładne pamiętniki, twarda oprawka. Ona już nie wytrzymała tych wszystkich trudów, bo to było i w niewoli... Tu się wpisywali. Mam bardzo ładne wpisy. Mam wpis pułkownika „Radwana”, mam szefa sztabu...
- Co pani pułkownik „Radwan” wpisał?
Bardzo ładnie wpisał... On był dla nas bardzo dobry. Był taki troskliwy, opiekuńczy. Miałam kiedyś (to już był wrzesień) dyżur nocny na centrali. Rano pułkownik zawsze, jak kończył obchód po terenie (wracał późno), przychodził i pytał się, czy wszystko jest w porządku. Zameldowało się pułkownikowi, że wszystko jest w porządku. Centrala działa, nie ma żadnych przerw, nie są przerywane linie. Z tymi liniami, to też było, że działała, działała i bomba spadła. Pluton męski łączności od razu biegł i naprawiał wszystkie połączenia... Przyszedł rano [pułkownik „Radwan”]. Zerwałam się i stanęłam na baczność. Melduję: „Panie pułkowniku..”.. On mówi: „Co dziecko, tobie zimno..”.. A przecież szło się najwyżej na tydzień do Powstania. Nic ciepłego się nie miało. Był już wrzesień, noce były chłodne. I on do mnie mówi: „Proszę mnie połączyć zaraz z porucznikiem Rymkiewiczem”. No to połączyłam. O co chodziło... Przyszedł porucznik Rymkiewicz. Został wezwany po to, żeby pójść do Adrii. W Adrii były w magazynach materiały. „Tam są materiały takie ciepłe. Mam krawca. Wszystkie dziewczyny po kolei będą przychodzić i będą miały uszyte spodnie i batyldresy”. Tak że „radwanki”, jak wychodziły do niewoli, to jedyne wyglądały przyzwoicie, bo były jednakowo ubrane. Taki był „Radwan”. [...]„Dzielnej łączniczce z plutonu łączności I Obwodu, obywatelce Krysi, nigdy nie tracącej fasonu, zawsze miłej i uśmiechniętej, mimo trudów, huku i gruzów walącej się na głowę Warszawy, tych parę słów pamięci w dniach naszego zrywu do wolności i sprawiedliwej wielkiej Polski wpisuję z życzeniami, aby Krysia mogła zawsze uśmiechać się w życiu, a z pewnością i życie uśmiechać się będzie... Tego życzy «Radwan». Pięćdziesiąty czwarty dzień Powstania”.
Tak, pięćdziesiąty czwarty dzień Powstania. 24 września 1944 roku. Pięknie też mi się wpisał szef sztabu, major Wola. [...] „Walki powstańcze, 12 września 1944. Łączniczce Krysi. Łączność, ten czuły element w czasie wojny, a w walkach powstańczych o specyficznym charakterze, spoczywał w rękach łączniczek, które swoją krwią znaczyły ślady linii biegnących i dały przykład innym kobietom, jaką rolę kobieta może spełniać. Szef sztabu, major «Wola»”.
- Pani mówiła, że wasza kwatera była w sklepie papierniczym. Gdzie on się znajdował?
Ten sklep papierniczy był na Widok. A dowództwo było nie w sklepie papierniczym, tylko na pierwszym piętrze, na Widok. Tam centralka była, przy niej był okrągły koszyk wiklinowy. Na nim jakaś poduszka była położona. A jak nie było jeszcze centrali u pułkownika „Radwana”, to był aparat stacyjny. Tak że jak pułkownik „Radwan” wychodził na obchód, to my byłyśmy zawiadamiane. Wtedy szła jedna z naszych łączniczek do obsługi tego aparatu. Dopóki nie było centrali.
- Jak długie były dyżury na centrali?
Jak się szło, to na całą noc. Do rana, do szóstej. A tak to były po trzy-cztery godziny.
- Jak już pani kończyła dyżur, to co wtedy było? Miała pani wolne?
To było przed sklepem papierniczym na Widok. Jak myśmy się przeniosły z Alej Jerozolimskich czy z Mazowieckiej i wróciłam z dyżuru... Jak wchodziłam w to typowo warszawskie podwórko takich dużych bloków mieszkalnych, wysokich, ciemne podwórko... były wszystkie szyby, to powiedziałam: „Słuchajcie dziewczyny, tu wszystkie szyby są, to nic dobrego nie wróży”. I nas zasypało wtedy. Właśnie przyszłam z dyżuru, położyłam się i straszne uczucie... Bo to był tylko huk straszny i nagle się człowiek razem z tym wszystkim zabujał. I nie widać nic... Wszystko się działo cicho, bo się słyszało, jak się gruz obsuwał... Czy się obsunie? Tam było bardzo dużo ludności cywilnej. Zasypane było jedno wyjście, drugie wyjście... Zrobiła się panika. Te biedne kobiety z dziećmi – straszne. To było dla mnie okropne. I czasami odnoszę wrażenie, że to było zupełnie niepotrzebne. Jeszcze trzeba było trochę poczekać. To jeszcze nie była pora. 280 tysięcy ludności cywilnej zginęło, kobiet i dzieci. Wewnątrz... Jak to się już wszystko usadowiło, jak już nic nie leciało, to ludzie z wewnątrz kraty jakoś rozsunęli... Wszystkie na ogół dziewczyny były szczupłe, to najpierw, aby głowa weszła, potem się przeciągało. Tak żeśmy się stamtąd poprzeciągali... Tak, to było jeszcze przed Alejami. Najpierw tam było. Wyszłyśmy siwe, ja tylko pamiętam... któraś mądra dziewczyna powiedziała: „Słuchajcie, ma która lusterko? To byście się zobaczyły, jak będziecie wyglądać za pięćdziesiąt lat”. Byłyśmy zupełnie siwe. Fela była bardzo mądra, bo od razu powiedziała: „Weźcie sobie torby, zawiążcie sobie coś tutaj..”.. Bo przecież człowiek mógł się udusić. Tego pyłu było dużo. I wtedy nas przenieśli właśnie w Aleje Jerozolimskie. To było chyba na trzecim piętrze w Alejach. Tam nam podsunęli „goliata”. I wtedy wywaliło wszystkie rury. Tośmy znowu były na czarno, bo to wszystko było z komina... I stamtąd dopiero byłyśmy już na Widok, w sklepie papierniczym. W tym sklepie na parterze już [byłam] do końca... Stamtąd żeśmy wychodziły do Powstania.
- Kiedy dostała pani awans na plutonowego?
To chyba był wrzesień, już nie pamiętam dokładnie. Jak otrzymałam legitymację Armii Krajowej, to już miałam wpisany stopień: plutonowy.
- Za coś pani to dostała? Za jakąś akcję?
Nie, to był pluton. Myśmy wychodziły, wszystkie „radwanki” w stopniu plutonowy. Poza naszą patrolową, która dostała starszego sierżanta.
- Jak to było z wyjściem do niewoli? Pani wyszła 5 października?
Tak, 5 października. Myśmy przyszły do Ożarowa późnym wieczorem. Już mogła być dziesiąta, jedenasta... ciemno było. Pamiętam, że tak było pełno, że ja się na pierwszej jakiejś osobie potknęłam i jak upadłam, to już tak zostałam. Jednak było dwadzieścia kilometrów w nogach... Po sześćdziesięciu trzech dniach niełatwych. Rano wyjeżdżała ta część zza Alej, znaczy Warszawa – Południe. Cała hala się trochę wyczyściła. I zrobiło się luźno. Tośmy sobie w jedno miejsce nagarnęły dużo słomy. I następną noc to już żeśmy spały równo, zdjęty plecak, kocyk przykryty... I potem, 6 [października] myśmy dostały porcję chleba przy wagonie. Masła nikt tam nie dawał, tylko margarynę nam dawali. O maśle już nie było mowy. Ktoś jeszcze był taki mądry, że wziął puste puszki, bo przecież trzeba było czasem skorzystać. Normalne potrzeby fizjologiczne... W puszkę i przez okno się wylewało.
- W którym obozie pani była w Niemczech?
Najpierw do Fallingbostel nas przywieźli. Piękne powitanie... Bo myśmy ładnie weszły do obozu. Nie wiem, jak panowie wchodzili. Czwórkami żeśmy szły ładnie, równo, chyba ze śpiewem na ustach. Otworzyli nam bramy. A tu baraki... I nagle słyszymy: „Rany boskie, kobiety idą!”. A tam byli jeńcy wojenni, Polacy z 1939 roku. Więc kobiet nie widzieli od 1939 roku. Oni się poczuli natychmiast do opieki. Przyszedł dowódca tego obozu jenieckiego do naszej komendantki „Jagi”. Na nas się mówiło w Oberlangen „te straszne bergenki”. Bo myśmy były w takiej sytuacji, że jak nasza komendantka nawiązała kontakt z komendantem obozu jenieckiego, to on powiedział: „Przygotuje pani listę. Zrobi pani listy wszystkich dziewczyn z numerami”. My przecież od razu numery żeśmy dostały. Ja mam taki ładny numerek – stalag XIB. To oryginalny numerek. „Z numerami pani zrobi [listy] i wysyła pani do Genewy, do Czerwonego Krzyża”. I paczki... I ona mu dała [listy], a on to wyekspediował. Myśmy były pierwsze, które w ogóle dostały paczki z Czerwonego Krzyża. W Oberlangen. Jak żeśmy były w Oberlangen... dopiero jak nas przenieśli. Każdy starał się znaleźć sobie albo krajankę, albo odszukać rodzinę. Ja miałam takiego miłego... nie pamiętam, jak miał na imię, ale był bardzo sympatyczny. Zadbał o nas bardzo. Powiedział tak: „Żebyście ty i siostra twoja nie jadły tych wszystkich... przyniosę wam zupę”. Oni już mieli paczki, organizowali sobie gotowanie.
- Siostra też była w Powstaniu?
Siostra moja też była w Powstaniu, nie ze mną, nie w plutonie łączności, tylko na K1, w składnicy. Ale do obozu, do niewoli wychodziłyśmy razem.
- A jak przyszedł dzień wolności?
To mam też napisane bardzo ładnie w pamiętniku. 12 kwietnia nas oswobodzili. Kto mógł nas oswobodzić? Kobiety, jeńcy wojenni? Przecież nie Amerykanie, nie Anglicy, tylko Polacy! Generał Maczek nas oswobodził! 2. Pułk Pancerny nas oswobodził... Tak że to było niesamowite! „Oberlangen, dwunasty, osiemnasta zero zero. Trzeci APR...” – nawet nie wiem, co to znaczy. Miałam jakiś długopis, tu się skończył. Tu jakaś kredka, jakiś ołówek... Złapałam takiego... „Miłej Pani Krysi, Janusz Barbarski, 2. Pułk Pancerny”.
- Spotkała go pani kiedyś później?
Spotkałam go później.
Nie. Myśmy były w służbie WSK, w służbie wojskowej. W dywizji [generała] Maczka żeśmy pracowały. Myśmy miały normalne umundurowanie. Byłyśmy tam w wojsku w dalszym ciągu.
- W którym roku pani wróciła do Polski?
W 1947 roku, w grudniu. Już po tym, jak zlikwidowano strefę okupacyjną niemiecką, jak była ewakuacja wszystkich jednostek wojskowych z terenu Niemiec do Anglii. To myśmy wtedy wróciły.
- Ostatnie pytanie. Jakby pani miała teraz dziewiętnaście lat, poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Jak by była taka sytuacja, że Polska by potrzebowała pomocy, to bym poszła. Ale potem bym się znowu dowiedziała, że może znowu zrobili nie tak coś... To by mi było żal, że niepotrzebnie żeśmy stracili... Ale my tacy jesteśmy.
Sopot, 21 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama