Janina Głuszcz „173”, „Janka”

Archiwum Historii Mówionej


Janina Głuszcz, z domu Włodarska, pseudonim „173”, a popularnie w otoczeniu „Janka”, urodzona 29 listopada 1919 roku w piękny dzień rocznicy powstania listopadowego, co mi się wiąże ze sprawą patriotyzmu, w jakim byłam wychowywana, w Warszawie, gdzie całe życie żyłam. [Byłam] w Batalionie „Gustaw-Harnaś” w sanitariacie. Byłam wyszkoloną sanitariuszką.

  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie, o latach przedwojennych, gdzie pani mieszkała, gdzie chodziła do szkoły. Jak pani wspomina swoje dzieciństwo?


Dzieciństwo było zaraz po odzyskaniu niepodległości i wszystko pod tym kątem się działo. Rodzice to byli ludzie prości. Ojciec był magazynierem w bibliotece uniwersyteckiej, mamusia prowadziła gospodarstwo domowe. Miałam brata starszego o sześć lat. Rodzicom zawdzięczam przede wszystkim to, że w swojej prostocie zadbali o wykształcenie moje i mojego brata. W latach przedwojennych szkoła średnia to był już wielki cenzus. Mój brat kończył męskie gimnazjum imienia Mickiewicza w Warszawie na ulicy Sewerynówka. Przy czym, to jest dla mnie bardzo ważne, muszę o tym wspomnieć, chodził do jednej klasy ze Zdzisławem Jeziorańskim, późniejszym Janem Nowakiem-Jeziorańskim. Razem zdawali maturę. Nawet w jakimś sensie znałam jego kolegów, bo sześć lat starszy brat to był autorytet. Przychodzili, bardzo był lubiany.
Mieszkaliśmy blisko jego szkoły. Tatuś był magazynierem w bibliotece, pracował w wypożyczalni. Miał status niższego funkcjonariusza państwowego. [Dzięki temu] że miano do niego zaufanie, sprawował funkcję, która polegała na tym, że prowadził w wypożyczalni sprawy wypożyczania książek oraz wydobywanie ich na zamówienie z magazynu biblioteki, jak również odstawianie na miejsce. Bardzo kochał pracę. Zawsze w domu się mówiło, że za tę pracę, za tę bibliotekę wszystko by w ogóle [dał]. W takiej atmosferze byliśmy wychowywani.

  • Jak tata miał na imię?


Stanisław. Wuj też był Stanisław. Nasz syn też jest Stanisław.

  • Czy pani osobiście spotkała się z Janem Nowakiem-Jeziorańskim? Czy rozmawiała pani z nim?


Nie rozmawiałam. W tamtych latach przychodzili różni koledzy. Przychodzili znani Polacy Jan Kott, Ryszard Matuszewski, syn ministra skarbu, to chyba był Kwiatkowski, który robił wielką reformę. Znałam ich z tego okresu, przychodzili, razem grali w piłkę, spotykali się.
Tatuś pracował w bibliotece, a mieszkaliśmy pod 14 na Krakowskim Przedmieściu, gdzie oboje z bratem urodziliśmy się. To jest naprzeciwko kościoła, obecnie Bazyliki Świętego Krzyża. Później, miałam chyba dwanaście lat, już chodziłam do szkoły średniej, tatuś dostał mieszkanie w bibliotece. To było mieszkanie po portierze bibliotecznym. Tatuś dostał je dlatego, bo cieszył się zaufaniem dyrekcji. Poza pracą pełnił jeszcze taką funkcję, że u nas w mieszkaniu były przechowywane klucze biblioteczne, niezależnie od tego, że dyrekcja miała.

Jak skończyłam cztery klasy szkoły powszechnej, jak dawniej się nazywała szkoła podstawowa, to zdawałam egzamin do ośmioklasowego gimnazjum imienia Królowej Jadwigi na placu Trzech Krzyży. W tym miejscu jest [teraz] pomnik Witosa. Przez Nowy Świat kursowałam do tej szkoły, którą kochałam. Upodobałam sobie tę szkołę i tylko do niej chciałam zdawać, bo strasznie mi się podobało gimnazjum imienia Królowej Jadwigi. W budynku na samej górze, na środku była piękna korona, której teraz już chyba nie ma na części [budynku], która została. Na rok przed wybuchem wojny, w 1938 roku, zdawałam maturę. Szkoła, jak również całe wychowanie, cały okres dwudziestolecia, to przede wszystkim był polski patriotyzm i uciecha, radość z odzyskania niepodległości. To rzutowało na poglądy i ustawiało całe życie, to było najważniejsze.


  • Było wychowanie w duchu patriotycznym?


W domu przede wszystkim tatuś lubił śpiewać. Śpiewał wszystkie piosenki legionowe, wojskowe. Jak w 1920 roku front wschodni przesuwał się pod Warszawę, to na ochotnika zgłosił się, tak jak inni, do Wojska Polskiego. Gdzieś na Woli przechodził specjalne wojskowe szkolenie. Tak mamusia opowiadała. Jeździła [do niego] z moim bratem, rocznym czy dwuletnim. Miał brać w tym udział, ale jakoś udało nam się z tą obroną Warszawy i cudem nad Wisłą i już potem został zwolniony i zaczął od razu pracować w bibliotece uniwersyteckiej.

  • Czy przypomina pani sobie, czy przed wojną w Polsce, w Warszawie był antysemityzm?

 

Był. Przede wszystkim zetknęłam się z tym najbardziej przez rok, kiedy po maturze, a przed wybuchem wojny, byłam studentką fizyki Uniwersytetu Piłsudskiego. Z matematyką zawsze byłam w zgodzie i to sobie wybrałam. Byłam na fizyce, ale niestety moja wyższa edukacja zakończyła się z wybuchem wojny, bo później już po wojnie, były możliwości, ale za pewną cenę, musiałam pracować, miałam już dwójkę dzieci i nie było warunków na to, żeby dalej się kształcić. Moje upodobanie do liczb, cyfr, zgodności, logiki matematycznej, która mnie fascynowała, przydały mi się później jak dostałam pracę w Banku Handlowym.

  • A antysemityzm?


Z jednej strony, jak mieszkaliśmy na terenie Uniwersytetu, to niestety przychodziły bojówki, były manifestacje antysemickie. Bywało, że brama od ulicy była zamknięta i wracając do domu po południu nie mogłam się dostać do mieszkania. Tatuś musiał wychodzić do ulicy Oboźnej, gdzie przez jakieś okienko lokatorów od Oboźnej byłam przeprowadzana do Uniwersytetu, żeby wrócić do domu.

  • Dlaczego brama była zamykana?


Dlatego, że jak były manifestacje, to nie wpuszczano ich, zostawali przed bramą, która była zamknięta, [wznoszono] okrzyki. Raz na moim wykładzie widziałam taką rzecz. [Zajęcia] prowadził asystent, chyba to było jakieś niemieckie nazwisko, ale prawdopodobnie musiał być z pochodzenia Żydem. To nie było w ogóle istotne, nikt się nad tym nie zastanawiał. Ale młodzież antysemicka wyjednała przez jakiś nacisk, że studenci pochodzenia żydowskiego mogli siedzieć tylko po jednej stronie, [a oni] w proteście nawet nie siadali, tylko stali. Kiedyś przyszła podczas zajęć taka bojówka i wyprowadziła ich wszystkich. To było bardzo poruszające, nie było wiadomo, jak się zachować. Prowadzący ćwiczenia matematyczne też był zaskoczony.
Kiedyś ratowaliśmy pobitego, krwawiącego studenta, którego brat zauważył leżącego przed biblioteką. Trzeba było go skierować do lekarzy. Po prostu pobili go. Nie pozwalali, utrudniali [kupowanie] w sklepach żydowskich, zwłaszcza w antykwariatach, których było bardzo dużo na Świętokrzyskiej, gdzie podręczniki można było taniej kupić. Były napisy [żeby kupować] u Polaków. Akurat tej branży Polacy nie prowadzili. Były takie ruchy.
W przedszkolu, gdzie się wychowywałam, też były koleżanki Żydówki, o których się mówiło, że nie bywały na lekcji religii, bo miały swoją religię gdzieś indziej, musiały mieć religię na świadectwach. Matury nie dostawały, jeżeli nie przedstawiły [oceny z religii]. W mojej klasie była Angielka, która musiała mieć od swojego religijnego wychowawcy zaświadczenie, żeby się to liczyło.

  • Jak były lekcje religii, to pani z koleżankami były na lekcji, a pozostałe osoby?


Inne osoby wychodziły wtedy, a swoje lekcje miały gdzieś poza szkołą.

  • Wychodziły na korytarz czy na jakieś inne zajęcia, coś robiły w tym czasie?


Nie pamiętam jak to było. Jak była lekcja religii, którą ksiądz prowadził, to nie wiem, czy wychodziły ze szkoły, czy czekały w szkole na następne lekcje.


  • Czy pani pamięta marszałka Piłsudskiego?


Pamiętam, oczywiście. Przede wszystkim, kiedy pogrzeb się odbywał, byłam przed uniwersytetem, ktoś wyniósł wysoki stołek, żeby można było wyżej stanąć, ponad ludźmi patrzeć jak kondukt przechodzi do katedry przez Krakowskie Przedmieście, jak Kasztanka była prowadzona.
W szkole, w chórze, wszędzie śpiewało się ładne piosenki legionowe o Piłsudskim.
Przede wszystkim mówiło się, żeby każdy wiedział, [kto] to był „Dziadek” Piłsudski. To było bardzo familiarne, zbliżające.

  • Proszę powiedzieć, czy przed wybuchem wojny we wrześniu 1939 roku czuło się, że będzie wojna? Rozmawiało się o tym?


Tak, bardzo. Czuło się, wszyscy byliśmy nastawieni bardzo buńczucznie „Co oni tutaj?”. Nie wierzyliśmy, że się jednak targną. To było zaskoczenie, ale też jeszcze [uważaliśmy, że] „to się niedługo skończy”. Wszyscy ochotniczo rowy przeciwlotnicze kopaliśmy, zwłaszcza studenci. Bardzo mało się o tym mówi i nie nagłaśnia, ale nawet już przeprowadziłam odpowiednią korespondencję z osobami, które miały z tym do czynienia. W jednym roku jak byłam na fizyce na uniwersytecie, to oprócz istniejącej Legii Akademickiej męskiej, w której studenci odbywali służbę wojskową, zaczęto tworzyć żeńską Legię Akademicką. To był pierwszy rok. Od razu się zgłosiłam. To było coś wspaniałego. Zajęć wojskowych na razie nie było, tylko sportowe. Ale już w pewnych grupach chodziło się na basen, już się chodziło na siatkówkę na Legię, do Agrykoli na lekkoatletykę. Spróbowałam każdego sportu, rzucałam, biegałam, wszystko było dostępne. Byłam na kursie narciarskim na Huculszczyźnie. To było coś wspaniałego, wprawdzie pogoda nie dopisała, bo była odwilż, więc tylko raz na nartach byłam. Ale w ramach Legii Akademickiej była świetlica dla mieszkających tam dzieci Hucułów. My robiłyśmy różne przedstawienia. Później, w lipcu, podczas ostatnich przed wojną wakacji w Polsce w Redłowie koło Gdyni, był obóz wojskowy. To już było w mundurach, takich jak mundury przysposobienia wojskowego, trzeba było chodzić w beretach, mieszkało się w wojskowych namiotach, tuż nad morzem. Było szkolenie wojskowe. To była Legia Akademicka żeńska. Pisałam nawet do Torunia, gdzie jest ośrodek służby wojskowej kobiet, gdzie zgłaszałam swoje wspomnienia z tego obozu. Wiedzieli o tym, że był taki rok. Były tam dziewczyny z całej Polski. Pamiętam Anię Borowską z Wilna, z którą bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Spałyśmy na wojskowych pryczach. Jak tylko się słyszało o takiej akcji, to od razu się przystępowało. To była wielka satysfakcja i pewnego rodzaju honor.

Szkoła Królowej Jadwigi była doskonała. Zawsze się chlubiłam tym, że to była dawna prywatna pensja Jadwigi Sikorskiej, którą natychmiast, jak nastała niepodległość, podarowała państwu. To była pierwsza żeńska szkoła państwowa. Na tarczy miała numer dziesięć. Osiem lat nauki. Przy tym nawet typ [szkoły] był niecodzienny, jedyny w Warszawie, a jak w Warszawie, to na pewno gdzie indziej też. [To był] typ neohumanistyczny. Były szkoły średnie humanistyczne, matematyczno-przyrodnicze. To był typ neohumanistyczny, bo po pierwsze dużo było historii, po drugie było dużo języka obcego. W szkołach do wyboru był język francuski i niemiecki, a u nas był francuski i angielski, więc [szkoła] była bardzo postępowa. Miała śliczny gmach z pracowniami. Jest książka o mojej szkole „Pierwsza żeńska”, nie wiem już, kto ją napisał.


  • Proszę opowiedzieć o wrześniu 1939 roku, o wybuchu wojny i obronie Warszawy.

 

Jak wróciłam po obozie, na którym byłam w lipcu, to z moim bratem […] pojechaliśmy na pielgrzymkę do Częstochowy. Wracając urwaliśmy się z pociągu i zwiedzaliśmy Kraków. Jak wróciliśmy trochę opóźnieni do Warszawy, to na mojego brata już czekało powołanie do jednostki. Był w artylerii konnej na Wołyniu, w Łucku, Włodzimierzu. Natychmiast stawił się tam, ale już był na tyle spóźniony, że zostały już tylko niedobitki, bo wszyscy wyruszyli na zachód i już byli zgrupowani bliżej granicy niemieckiej, gdzie potem brali udział w walkach. Resztki, które tam jeszcze były, już nie dołączyły. To wiąże się z wybuchem wojny.
Byłam w Warszawie z rodzicami, a brat był tam, skąd musiał się przedzierać, jak dostaliśmy ze wschodu nóż w plecy. Przybył jakoś do Warszawy. Przy czym bardzo na niekorzyść jego było to, że miał swoje ulubione buty oficerki. Te buty to było coś wspaniałego, rodzice zamówili i kupili mu. On w nich wracał i bardzo się go czepiali po drodze, ale jednak jakoś go przepuścili przez Bug. Był potem w Warszawie przez całą okupację.
Gdzieś na Wawelskiej kopałam okopy. Przeżyłam z rodzicami w Uniwersytecie, na terenie, którego były armaty i jednostka Wojska Polskiego broniła Warszawy. Było bardzo wielkie rozczarowanie. Płakaliśmy jak wyszliśmy na ulicę, Niemcy maszerowali i śpiewali, na murach Warszawy były wywieszki, że będziemy dalej się bronić, że będziemy dalej walczyć, że to nie koniec. A tu są. Już Warszawa wtedy trochę ucierpiała, było dużo zniszczeń, bombardowań. Wtedy już jedna część mojej szkoły była całkowicie zbombardowana. Jakoś jeszcze mi się udało dojść i znaleźć grono nauczycielskie w komplecie, bo dyrektorka szkoły była w drugim skrzydle i uzyskać potwierdzenie odpisu matury. My z tatusiem myśleliśmy o tym, jak trzeba było złożyć na uczelnię oryginał matury, piękny, ze zdjęciem, to zrobiliśmy maszynowy odpis, który mam [do dziś]. Dyrektorka, która znała nas wszystkie, pamiętała, [złożyła] swój podpis za zgodność, poświadczyła [dokument], którym miałam się legitymować i który służył mi całe życie jako dowód mojego wykształcenia przedwojennego. Zaczęła się wtedy okupacja.


  • Wróćmy do obrony Warszawy, kiedy niesamowity autorytet miał prezydent Starzyński.


Tak, słuchaliśmy go przez radio.

  • Co miał w sobie, że ludzie tak go szanowali i szli za jego głosem?


Mówił nam to, co my wszyscy czuliśmy. Najpierw, że będziemy się bronić. Rzeczywiście, dokąd tylko się dało, Warszawa się broniła. Potem liczyliśmy na nasze wojska, które poszły dalej, że będą dalej walczyć. I tak właściwie cały czas się czekało, uważało się, że to będzie bardzo krótko, bo zaraz wypowiedzą wojnę Anglicy, Francuzi i co ci Niemcy sobie wyobrażają. Dopóki nie było uderzenia z wschodu. Potem to się jednak na tych prawie sześć lat przeniosło. Nikt tego sobie nie wyobrażał. Było bardzo trudno. Byliśmy zagrożeni, że nas wyrzucą z biblioteki, z mieszkania. Magazynów z książkami nie ruszali, ale żandarmeria niemiecka zakwaterowała się i mieszkali w wielkim holu, w salach, gdzie nocowali, biegali, niszczyli budynek. Ogrodzili od ulicy, przed bramą uniwersytecką przy wyjściu postawili wartowników, z jednej i z drugiej strony stał Niemiec. Chodziło o to, żeby Polacy tam się nie kręcili. Zwłaszcza, że dla biblioteki został wyznaczony komisarz, który miał pilnować zbiorów bibliotecznych, a co cenniejsze, dawne, stare, różne druki, książki zabytkowe, miał wywieźć z biblioteki.
Jakoś się udało. Komisarz chciał, żeby dyrektor biblioteki oraz parę osób z urzędników prowadzących miało prawo i możliwość przychodzenia do pracy w bibliotece. Służyli wtedy, ułatwiali, widzieli gdzie co jest. Udało się, dyrektor wyreklamował „Niech ta rodzina tutaj zostanie, bo [pracownik] przydatny, pomoże”. [Ojciec] pracował cały czas w bibliotece nieodpłatnie, bo nie było z czego płacić. Pracował i był zaufanym [pracownikiem]. Opowiadał wiele rzeczy, jak się odbywało wywożenie [książek]. Robili różne podchody, wywozili całe skrzynie książek bardzo wartościowych. Najbardziej wartościowe powywozili do biblioteki Krasińskich w Okólniku, która była niedaleko. Ale Niemcom pakowali do skrzynek książki, które nie miały wartości, ale przy okazji mogli wywieźć inne, nie zawsze to się udawało.
Jak potem poznałam mojego Arkadiusza i byłam zwerbowana, też nie mogłam zebrań mojej „piątki”, czy szkoleniowych prowadzić u siebie w mieszkaniu, bo te osoby nie mogłyby wchodzić, bo by wpadły. Przychodziło dobrych parę osób wtedy.

  • Jak Niemcy, którzy byli w bibliotece, odnosili się do pani, do pani rodziny?

 

Wiedzieli, że tam jesteśmy. Przybiegali, czasem nam coś dali. Przecież też Niemcy jedni byli tacy, drudzy byli inni. Byli tacy, z którymi rozmawiałam jak przychodzili. Człowiek młody jest bardzo odważny i czupurny. Na przykład z jednym rozmawiałam po francusku, który znałam ze szkoły, a on pochodził spod granicy francuskiej. Wiedział, pytał, czy czytuję prasę niemiecką. Powiedziałam, że czytuję, ale inną. Prawie mówiłam mu wszystko, czego nie powinnam. [Niemcy] byli różni, niektórzy dobrze się zachowywali, niektórzy wywierali presję, że trochę się baliśmy. W mieszkaniu moich rodziców były dwa łóżka rodziców na nogach, więc pod łóżko można było coś postawić. Jeden [z Niemców] miał jechać na urlop, gdzieś nachapał się jakichś rzeczy od Polaków, albo nawet od Żydów, których zaczęli już wywozić i przyniósł w walizce. Nigdy nie otworzyliśmy, nie wiedzieliśmy, co tam trzymał. A on wtedy potrzebował zawieźć prezenty dla rodziny do Niemiec. Na szczęście zabrał to i już potem się więcej nie zgłaszał. Stale była presja, co mogą za chwilę z nami zrobić.

  • Była pani młodą, ładną dziewczyną. Czy Niemcy nie próbowali pani podrywać?


Nie. Jeden mnie zaczepił, ale z zupełnie innego powodu. Był pochodzenia czeskiego. Do wojska byli brani również Niemcy z naszego Śląska. Zawsze zagadywał, bo po czesku mówił. Zawsze się bałam, jak spotykałam go przed bramą jak mnie wpuszczał, bo zawsze mówił coś po czesku, czego nie rozumiałam. Był strasznie zezowaty, nie mogłam mu nawet w oczy spojrzeć, bo miał taką wadę. Niby był rozmowny, życzliwy. Kiedyś zaproponował mi, że któregoś dnia, kiedy nie będzie miał służby, zaprowadzi mnie na rynek i wtedy wezmę sobie wszystko, co będę chciała od sprzedających Polaków, bo Żydów nie było, już byli w getcie. Bardzo musiałam się wymigiwać, wykręcać, mówiłam, że nie mogę, zaczęłam pracować, wychodziłam do pracy, różne były rzeczy. Mieli rygor specjalny. Jak później pojechali na front wschodni, to wtedy odgrodzili bibliotekę od reszty uniwersytetu drutem kolczastym, myśmy już wtedy mogli bezpośrednio wchodzić z ulicy, już ich nie było w bibliotece. Ale gdzie indziej i podczas Powstania byli na terenie uniwersytetu.


  • Tata już nie miał pensji. Jak państwo sobie radzili, żeby jakoś przetrwać? Pani zaczęła pracować?


Zaczęłam pracować. To było kosztem moich osobistych [spraw]. Nawet się zaczepiłam i jeden rok zaliczyłam. Byłam na uniwersytecie, gdzie jest budynek chyba anatomii, w którym pozwolili na zorganizowanie szkoły średniej dla pomocniczego personelu sanitarnego imienia Zaorskiego. Taki personel był Niemcom potrzebny. Prowadzili to polscy profesorowie, którzy pod przykrywką celu szkoły, zrobili tajną medycynę. Zaliczyłam swoją fizykę i chemię, ćwiczenia z pierwszego roku. Chodziłam, byłam bardzo szczęśliwa, młodzież była wspaniała. Mieliśmy wykłady naszych dawnych profesorów.
Musiałam przestać [się uczyć], bo musiałam iść do pracy. Trafiłam dobrze. To było biuro prowadzone przez Niemców, cywilów, którzy przyjechali z Berlina. To było biuro ruchu drogowego po niemiecku nazywało się Strassen- und Verkehrsgesellschaft i prowadziło rozrachunki z polskimi właścicielami samochodów ciężarowych oraz furmanek konnych, których dużo było w Warszawie. Niemcy zatrudniali ich do przewozów materiałów budowlanych na lotnisku, gdzie coś chcieli budować. Oczywiście było to przymusowe, ale płacili za to. Polacy w biurze byli potrzebni, żeby utrzymywali kontakty z przedsiębiorcami i po to, żeby rozliczali. Nam to dawało nawet pewną możliwość doradzenia właścicielom, co będzie bardziej korzystne jako sposób rozliczania za główkę a nie za akord, za ich pracę z koniem czy z samochodem ciężarowym. Wiedzieliśmy jak pokierować, żeby się lepiej opłacało. Nawet spośród pracujących, pamiętam jak parę osób było na liście rozstrzelanych przez Niemców za jakiś zamach. Ci Niemcy z Berlina, przyjechali tutaj, też im płacili, tu było łatwiej, tu mieli dostęp do wszystkiego, dostali mieszkania, zachowywali się przyzwoicie i w jakimś sensie nawet nas tolerowali. Było kilkunastu Polaków.

  • Gdzie mieściła się ta firma?


Najpierw mieściła się w pałacu hrabiny Tarnowskiej na ulicy Moniuszki. Tego pałacyku już nie ma. Obok na Moniuszki był kościółek. W tym pałacu też się różne rzeczy przeżyło. Potem biuro przeniesiono do budyneczku przy Górnośląskiej na Czerniakowską, która nazywała się Haferstrasse, czyli Owsiana, bo dużo koni wtedy hodowano. Przy czym w międzyczasie zatrudniłam parę osób z mojego bliskiego otoczenia. Jak już było wiadomo, że Niemcy nie szykanowali nas specjalnie, płacili, wydawali nawet jakieś obiady, to się opłacało tam pracować. Zatrudniłam siostrę mojej bratowej, która pracowała za grosze na poczcie głównej i potem straciła tę pracę. Zatrudniłam mojego męża z Legionowa.

  • Jak pani poznała swojego męża?


To jest ten moment. Miałam zaprzyjaźnioną rodzinę. Jednym z kolegów mojego brata z tej samej klasy co Jan Nowak-Jeziorański, był pan Kalinowski, przyjaciel, też prawnik, bo brat przed wojną skończył prawo, potem był w podchorążówce. U brata było już dwoje małych dzieci, mieszkał na Bednarskiej w dość dużym mieszkaniu. Jak były naloty, to bratowej było bardzo trudno. Dzieci trzeba było do piwnic wsadzić, co było bardzo trudne, dzieci małe. Ten przyjaciel zaproponował, żeby bratowa z dziećmi zamieszkała w jednym z domów na ulicy Batorego, które mieli jego rodzice i gdzie były wolne pomieszczenia, ogródek. Ona tutaj się przeniosła. Brat pracował w Warszawie. Przejściowo, krótko pracował w Urzędzie Pracy, bo ze szkoły znał niemiecki bardzo dobrze. Podpowiadał mi jakoś wtedy pracę, że do Warszawy przyjeżdża firma, szukają kogoś. Nadałam się im. Z samouczka nauczyłam się troszeczkę początków niemieckiego, bo uważałam, że to jest potrzebne. Przyjęli mnie. Uważali, że będę ich tłumaczką, posadzili mnie przy telefonie, centralce, żeby przyjmować telefony i tłumaczyć przedsiębiorców, ich wymagania i układy. Zatrudniali kogo się dało i w końcu była niezła grupa.
Przy tym była jedna ciekawostka, jak to między ludźmi różnie bywa. Był pracownik, który z nimi przyjechał, Polak, mówiący po niemiecku, mówiło się, że pochodził z poznańskiego. Pamiętam, że nazywał się Feliks Domagała. Bardzo nam Polakom się nie podobał. Z jednej strony bardzo dobrze mówił po niemiecku, więc stale się nim posługiwali, miał upoważnienie do banku na podejmowanie pieniędzy. Jak wychodził z pokoiku, z gabinetu dyrektora, to tyłem wychodził, guziki zapinał, kłaniał się. Stroniliśmy od niego ogromnie, to nam się nie podobało. Potem pewnego dnia nie ma go w pracy. Wysyłają łączniczkę do banku po pieniądze, żeby podjęła z konta dla nich na wypłaty. Bank odpowiada „Upoważniony pan Domagała wszystko podjął, nie ma nic na koncie”. W nocy zabrał wszystkie maszyny do pisania, co było bardzo ważne, jeszcze jakieś urządzenia i zniknął. Po to tam pracował i tak się zachowywał, żeby zyskać ich zaufanie, a potem zabrał pieniądze dla naszych celów.

  • Myśli pani, że pracował dla AK, a nie był zwykłym oszustem?


Nie był. Działał z jakąś grupą, nie wiem, jaką. To była [pełna] konspiracja. Niemcy byli tacy zawiedzeni, a my byliśmy zdumieni, bo go mieliśmy zupełnie za kogoś innego. Potrafił to zrobić tak, że okazało się, że Polak jak się patrzy.

  • Pani swojego męża poznała w Legionowie?


Nie. Poznałam rodzinę Kalinowskich. Młodszy brat kolegi mojego brata już należał, już było zgrupowanie. Stefan Kalinowski prowadził grupę, do której należał między innymi jego młodszy brat i mój Arkadiusz. Jak tutaj się zaczęły łapanki i zaczęli wywozić do Niemiec na roboty, zapytał mnie czy tam, gdzie pracuję nie ma miejsca dla jego kolegi, który będzie zagrożony tym, że go wywiozą na roboty do Niemiec. Zapytałam Niemców. „Potrzebujemy gońca”. „Dobrze, to przyjdzie mój znajomy”. Uważali, że jak tu pracujemy i jak przyjdzie ktoś od nas, to dobrze będzie.
Przyszedł. Trafił na wicedyrektora Niemca, który nazywał się Stenketor, był bardzo wesoły, chodził i zawsze nucił jakieś arie operetkowe, pogodny facet, zupełnie swojski. Przedstawił świadectwo, maturę z liceum administracyjnego, które kończył w Warszawie. Powiedział „Szkoda będzie”. Od razu wzięli go do księgowości, gdzie miał praktykę. W wielkich księgach odręcznie księgował, pisał. Potem już całe życie był księgowym. Zaczął pracować.
Był taki system, że w pracy była przerwa obiadowa. My nie chodziliśmy do domu na obiad, bo to było trochę za krótko, żeby chodzić na obiad. Była przerwa, Niemcy wychodzili, odpoczywali u siebie, bo blisko mieszkali. Myśmy wszyscy rozmawiali i tak się poznaliśmy. Tak już do siebie przystaliśmy, że zwerbował mnie do tej samej jednostki, która była w Legionowie. Z tym, że miał już kontakt w Warszawie, prasę podziemną przewoził. Ja wtedy [dołączyłam] do sanitariatu.

  • Który to był rok?


Chyba był wtedy już 1942 rok.

  • Składała pani przysięgę? Jak to się odbyło? Przyszła pani na zebranie?

 

Nie. Najpierw przyszłam na zebranie z polecenia członków. Musiało być dwóch wprowadzających. Dwóch panów mnie wprowadziło do kobiet. Od razu weszłam w grupę do szkolenia. Przysięga była dopiero po zakończeniu szkolenia.

  • Na czym polegało szkolenie i gdzie się odbywało?


Odbywało się w różnych domach „piątek”. Zgłosiłam się na ulicę Piękną, która wtedy nazywała się Piusa, do wskazanego mieszkania. Przeczytałam tabliczkę na drzwiach, nazwisko Jabłkowscy. Jadwiga Jabłkowska, później z męża Gąsowska, to była siostra braci Jabłkowskich, którzy mieli wielki, piękny Dom Braci Jabłkowskich. Ona to prowadziła. Zgłosiłam się niej. Dostałam namiar z adresem i z nazwiskiem tylko na jedną doktor, [gdzie] mogłam się udać. Do mnie dostała poprzednia. To był ciąg w „piątce” tych osób i nic więcej o nikim się nie wiedziało. Miewałam zebrania. Jak już potem było zakończenie szkolenia, to Jadwiga Jabłkowska odbierała przysięgę. Najpierw było szkolenie wojskowe, a potem było szkolenie sanitarne, które też specjalnie się odbywało dla mnie. Ćwiczyłam w domu na moim mężu, który już przychodził do mnie, do rodziców do uniwersytetu jako chłopak. Siedzieliśmy obok biblioteki między krzewami. Ćwiczyłam bandażowanie, którego są różne style, systemy, krzyżowy, prosty, jeszcze jakiś specjalny, [ćwiczyłam] na jego głowie, bo głowę inaczej się bandażuje. Nie przyszło mi nawet wtedy na myśl, że się ktoś zainteresuje, dlaczego to ćwiczę, do czego to potrzebne.
Była prasa, którą się rozwoziło i czytało. Później był egzamin z wojskowości i z tego szkolenia również. Potem była przysięga. Każde zebranie zaczynało się od modlitwy „Ojcze nasz”, którą zawsze odmawialiśmy, stawało się na baczność, trzeba było honory wojskowe oddawać. Na pomniku koło sejmu jest wypisana rota przysięgi, którą składaliśmy. Potem byłam piątkową i ja z kolei już miałam swoje dwie, albo chyba trzy „piątki”, o których wiedziałam, szkoliłam.

  • Ile trwało szkolenie?


Trudno mi powiedzieć. Raz na tydzień były zebrania, trzeba było wyczerpać materiał i zgłosić, że już, wtedy przychodzili. Główna nasza od sanitariatu Jadwiga Jabłkowska przychodziła, wtedy zakładała wojskowe odznaki do tej uroczystości. Odbywało się to nawet w mieszkaniu mojego brata na Bednarskiej 6. Wiedząc, że front wschodni się zbliża, wszędzie Niemców się otacza, postanowiliśmy, że jednak weźmiemy ślub, już będziemy małżeństwem, jak to się przewali, jak wojna się skończy. W ostatnią niedzielę karnawału w kościele na ulicy Senatorskiej u Świętego Antoniego wzięliśmy ślub, nie obawiając się, że to był 13 lutego. Przeciwnie, świetny nam się okazał ten trzynasty, wspaniałe małżeństwo. Na tym ślubie była cała grupa moich „piątek”, wyszkolonych i znajomych oraz męska cześć Arkadiusza. Przynieśli nam, dali w kościele ryngraf Matki Boskiej Ostrobramskiej z koroną, który wisi tu na ścianie. Jak wychodziłam z Warszawy tylko z teczuszką, to wzięłam parę zdjęć, nasze matury i ten ryngraf. To jest pamiątka, prezent od naszych. Jest jeszcze fotografia jak obchodziliśmy złote gody, pięćdziesięciolecie małżeństwa. Zaprosiłam również jedną z naszych łączniczek, która wtedy, jako łączniczka na Bednarską 6, gdzie odbywał się obiad, bo u brata było duże mieszkanie, przyniosła nam kwiaty. Dostała rozkaz, że ma zanieść „Tam nasi ślub biorą, masz zanieść na Bednarską 6 od nas te kwiaty”. [To było] duże naręcze. Potem mi opowiadała „Słuchajcie, jak się bałam, nie wiedziałam, kogo zastanę, idę do obcego miejsca” – bo akurat nic wspólnego z tym lokalem nie miała. Zadzwoniła, mój brat otworzył, jako właściciel mieszkania. Dała kwiaty, powiedziała, że dla państwa młodych, nie powiedziała nawet od kogo, bo nie wiedziała, komu ma to powiedzieć, [uznała,] że się domyślimy. Zostawiła to. Potem na pięćdziesięcioleciu była naszym honorowym gościem z tamtych czasów.


  • Jak była pani ubrana? Jak wyglądał ślub w latach okupacji?


Nie brałam ślubu w bieli. [Z uwagi] na ówczesne warunki, to była ciemnogranatowa wełniana koronka, ale nie przezroczysta, tylko tłoczona w formie koronki. To była suknia. Do tego [miałam] białe kwiaty. Tak uważałam, zresztą wszystkim, którzy przyszli, też się to podobało, że biel to jest kolor radości, a my jesteśmy jednak w takiej sytuacji, że to nie pasuje. Braliśmy ślub rzymski na mszy świętej, [która trwała] całą godzinę, bardzo uroczyście.

  • Było wesele, przyjęcie?


Był obiad. Przyjechała rodzina z Legionowa, teściowie przecież tutaj mieszkali, rodzina pod Legionowem, gdzie dziadek mojego Arkadiusza żył i prowadził duże gospodarstwo rolne. Była godzina policyjna, po której już nic nie można było robić. Ostatnia msza święta była o pierwszej po południu. Potem był obiad, a po obiedzie z kwiatami, z bukietem jechaliśmy stamtąd na Czerniakowską do naszego mieszkania zwyczajnie tramwajem.

  • Rodzice nie mieli nic przeciwko temu, że państwo chcą się pobrać, nie mówili, żeby poczekać do końca wojny?


Absolutnie, ale na przykład mama męża chciała, żeby to odwlec, że będzie inna atmosfera, że będzie zupełnie inaczej. Myśmy właśnie uważali, że nie wiadomo, co nastąpi, my się chcemy teraz połączyć i zawrzeć ślub. Jak się zaczynało Powstanie to byłam już w połowie ciąży. Uważaliśmy, że niech będzie dziecina, zobaczymy. Wydawało się, że to inaczej się potoczy, a potoczyło się zupełnie inaczej. Córa urodziła się w Częstochowie, gdzie odnalazłam swojego brata z rodziną i gdzie pojechaliśmy. Po Powstaniu odnalazłam rodziców.

  • Przejdźmy do 1 sierpnia 1944 roku.

 

Wiedzieliśmy, że front jest bardzo blisko, już było słychać strzały. Już się cieszyliśmy, wiedzieliśmy, że Powstanie ma być, nie było jeszcze terminu, ale przecież jak już są tutaj, jak idą, to my razem, na koniec jeszcze wykażemy się wobec tych Niemców. Mąż przyjechał do swojego wujka, który na północ od Legionowa na Michałowie miał gospodarstwo po dziadku. Lubił zawsze podczas żniw kosić. Kiedyś zawsze w lecie jeździł do dziadka na wakacje w lecie, to nauczył się kosić. Jak się żniwa odbywały, to kosił. Zatrzymał tę tradycję. Pojechał. Ja byłam na urlopie. Byłam w ciąży, to nie nadawałam się do takich robót, albo dłuższego pobytu na prażącym słońcu. Przyszedł do mnie łącznik, bo jego nie zastał, z wezwaniem na zebranie 1 sierpnia o godzinie czternastej, [powiedział], że ma się stawić na Żwirkach. Dwa dni wcześniej, albo poprzedniego dnia, pojechałam do Legionowa, wysiadłam, podeszłam na wieś, gdzie spotkałam go na polu przy kosie.
Wróciliśmy do Warszawy na obiad do moich rodziców około pierwszej, bo na czternastą miał mieć zbiórkę. Poszedł na zbiórkę, a ja z moją mamusią pojechałam tramwajem do naszego mieszkania na Czerniakowską, ponieważ mieliśmy mieszkanie z łazienką. Moi rodzice nie mieli sanitarnych urządzeń. Mamusia chciała się wykąpać, więc pojechała ze mną tramwajem. Chyba około czwartej Arkadiusz wpada do domu, mówi „Zaczęło się! Natychmiast wychodzę, tylko muszę coś wziąć”. Coś brał, jakiś dokument, coś, co było potrzebne. Miał już wyznaczone miejsce właściwej zbiórki. „Zostańcie z Bogiem”. I już go nie było. To było takie pożegnanie. Mamusia wychodzi z wanny, a na Czerniakowskiej już się zaczęło, już było widać, już tramwaje przestały jeździć, było słychać pojedyncze strzały. „Muszę jechać do ojca”. Mówię „Nie ma czym jechać, musi mamusia zostać aż to ustanie”. Nam się wydawało, że jak Powstanie, to teraz już tylko będą Polacy i wszystko już będzie łatwe. „Tata sam został, nie może sam zostać. Muszę jechać”. Pomimo sprzeciwów wybiegła na piechotę kawałkiem Czerniakowskiej, Książęcą do góry, potem Nowym Światem. Na ulicach było już pusto. Później mi to opowiadała, ja już tego nie widziałam. Cały czas nie wiedziałam, co się z matką stało. Zgarnęli przechodniów do muzeum w Alejach Jerozolimskich, mamusię też. Ale uważała, że nie, bo musi do ojca. Wybiegła sama i pod murami, od bramy do bramy, dobiegła do uniwersytetu.
Miała tam wielkie przeżycie, o którym nie wiedziałam. Wprawdzie wyszła z niego cało, ale było duże zagrożenie. Niemcy, którzy byli na terenie uniwersytetu, wpadli w popłoch, bo już było wiadomo. Przy czym powstańcy byli przez nich nazywani bandytami, Banditen, Banditen . Jak Niemiec, nie wiem, czy to był oficer, czy podoficer, zobaczył, że mamusia wbiega z ulicy na teren uniwersytetu, zatrzymał ją. Potem ściągnęli jakiegoś prywatnego człowieka, który był mamusi znajomym, bo był bratem palacza, [pracownika] miejscowej kotłowni, który ogrzewał bibliotekę. Też mu pomagał i pracował. Ustawił ich i chce do nich strzelać, bo uważa, że Banditen . Przyszedł drugi, równy mu stopniem i uspokoił go. Mamusia chciała powiedzieć, że tu mieszka, wytłumaczyć, że idzie tylko, bo zaraz jest jej mieszkanie. Nie umiała po niemiecku, nie wiedziała jak powiedzieć. Nawet śmiesznie zaczęła, chciała powiedzieć i nie wiedziała jak, tylko mówiła cały czas: Ich wohne , to znaczy: „Mieszkam”. „Co mieszkam?”. Nic im to nie mówiło. Ale jakoś ten drugi się domyślił i puścił tych dwoje. Jacy bandyci? Starsza kobieta i starszy człowiek. Była z tatusiem. Tatuś był wykorzystywany do różnych czynności przez Niemców, bo cały czas utrzymali uniwersytet, nie został zdobyty. Wprawdzie od Powiśla, od ulicy Oboźnej, „Krybar” ze swoją jednostką działał i usiłował zdobyć.
Mój Arkadiusz był też blisko rodziców, walki były przy kościele Świętego Krzyża, gdzie był z jednostką. Drugiego września został nawet ranny.
Tak było na początku. Później, udzielałam się, miałam kontakty. Na rogu w podziemiach, gdzie był jakiś duży zakład pracy, jakaś fabryka, nie pamiętam już co, Powstańcy zaraz utworzyli szpital polowy, gdzie chodziło się na dyżury.


  • Gdzie?


Na rogu Czerniakowskiej i Górnośląskiej, na dole. Pamiętam, że tam chodziłam. Dużo czasu spędzało się w piwnicach, bo wciąż były naloty. To było bardzo trudne.
Potem były komitety blokowe, był jakiś zarząd budynków, była wspaniała organizacja wewnętrzna. Była informacja, dostarczali nam prasę podziemną roznoszoną przez harcerzy. Były wspólne akcje grupowego gotowania z zapasów, które były w mieszkaniach.
Do szpitalika musiałam wracać, były bardzo trudne przejścia pod tunelami, piwnicami.
Mój Arkadiusz trzy razy przyszedł na przepustkę. Nocą dostawali przepustki i wtedy nocą mogli się przedzierać. Przyszedł i opowiadał. Nie wiedział, gdzie ja jestem, ale akurat zastawał mnie wtedy. Raz przyniósł bochenek chleba. Powiedział, że jak ich kucharz dowiedział się, że do żony ma przepustkę, to natychmiast dawał każdemu chleb albo bułki, żeby ludziom cywilnym dać, bo oni mieli duże zapasy żywności, bo przejęli różne składnice. Przyszedł. Wystraszyłam się, bo sama w mieszkaniu i słyszę zgrzyt klucza. Klucze od mieszkania miał. Zaciemnienie było, świateł w nocy nie można było palić w ogóle. Po ciemku, też nie wiedział, czy jestem, czy mnie nie ma. Czasami przecież mnie nie było. Opowiadał wtedy gdzie jest. Był na Świętokrzyskiej w pierwszych dniach, kiedy ludzi przed czołgiem pędzili. Widział to. Jeden z dowódców zginął na zapleczu Nowego Światu, miedzy Świętokrzyską a Nowym Światem. Później mi pokazywał, w którym to było miejscu. Mówi: „Powiedział do mnie »Schyl się, bo cię trafią«”. Schylił się, a oni strzelili i tamtego zabili.

  • W którym miesiącu ciąży była pani jak wybuchło Powstanie?


To już była prawie połowa. Jak wychodziłam z Warszawy, to był środek października, to była dokładnie połowa. W dodatku miałam komplikacje, dlatego że powinien był być lekarz, który by mnie uspokoił. Były takie objawy, że wydawało mi się, że to koniec z tą ciążą. Ale jakoś to się utrzymało szczęśliwie.

  • Pani zgłosiła się na ochotnika do tego szpitala?


Poszłam jako sanitariuszka.

  • Pani wiedziała, że ma pani iść na ten punkt?


W zasadzie miałam zgłosić się do szpitalika dziecięcego. Nasze szkolenie obejmowało nie tylko wykłady i ćwiczenia w mieszkaniu, ale również miałam praktykę szpitalną na ulicy Kopernika. Urlop wtedy wzięłam w lecie i całe dwa tygodnie byłam w ambulatorium, żeby się oswoić, zobaczyć. Potrafiłam już bandażować, widziałam, jak lekarze zakładają opatrunki. Wiedzieli, że przychodzimy się szkolić, pokazywali nam różne rzeczy.
Potem byłam w szpitalu na Solcu, gdzie też nas szkolili. Pamiętam, że były lalki i trzeba było nauczyć się przewijać niemowlę, robić różne rzeczy, zaściełać szpitalne łóżka, jak ranny leży i nie można [go] poruszyć. Potem jeszcze mieliśmy jakąś praktykę na Oczki w szpitalu Dzieciątka Jezus. To było uzupełnienie do wyszkolenia.
Mogłam to robić, tylko musiałam bardzo ostrożnie, bo nie mogłam nic dźwignąć. Ale trzeba było. Wieczorami przed pójściem na spoczynek, bo przestawali w nocy strzelać (później strzelali i w nocy), to myśmy takim przejściem chodzili na sąsiednie podwórko, gdzie była figurka Matki Boskiej. Wszyscy mieszkańcy wspólnie i my modliliśmy się i śpiewaliśmy „Wszystkie nasze dzienne sprawy”, już nie bojąc się nawet, że będzie nas słychać, że jest grupa ludzi, że mogą nam coś zrobić.
Pamiętam jakiegoś konia, którego zastrzelili i było z niego mięso. Jedliśmy tę koninę, chociaż każdy mówił, że nigdy w życiu koniny nie zje. Ale z głodu się zjadło, nawet pomimo tego, że był przysypany pyłem, bo jednak w piwnicach to się odbywało, gdzie stale leciał jakiś pył. Nie było takie złe.
Z mąki, którą Arkadiusz przynosił, znajoma pani, która mieszkała na dole, pracowała w naszym biurze jako sprzątaczka, znała się na kuchni, na wszystkim, pyszny chleb upiekła i wszystkich mogliśmy częstować, że to właśnie od Powstańców, którzy naprawdę walczą.

  • Szpital był po tej stronie, gdzie był hotel Solec, bliżej centrum czy Wilanowa?


To było przy Zagórnej. Do 15 września byli tylko Powstańcy.
Mieszkałam wówczas na Czerniakowskiej 176 czy 178, chyba dobrze pamiętam. To jest sąsiedni dom, gdzie teraz jest budynek i wielki pomnik Jana Nowaka-Jeziorańskiego. […]

  • Jaki był pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim? Śmierć jakiegoś Powstańca w szpitalu?


W międzyczasie zrobiłam mojemu Arkadiuszowi sweterek na drutach, bo lubiłam to i coś mu przerabiałam. Wziął ten sweterek. Rano budzę się, bo słyszę na podwórku jakąś głośną rozmowę. Mieszkałam na pierwszym piętrze, było dobrze słychać. Ktoś pyta o mój adres, o mój numer mieszkania. Mówią, że wejście jest od drugiej strony. Od strony, od której słyszałam, była tylko loggia. Przychodzi do mnie łączniczka, upewnia się czy to ja i mówi „Pani mąż został wczoraj ranny, jest w szpitalu na Świętokrzyskiej i prosi, żeby pani przyszła”. Nic więcej nie wiedziała. Do szpitala nieśli go na noszach. Jak zobaczył łączniczkę, to przywołał i prędko tę wiadomość do mnie przesłał, żebym przyszła. [Zapytała, czy to nie] będzie dla mnie trudne, jak to w ogóle zniosę i czy potrafię, czy dotrę do niego. Mówię „Oczywiście, natychmiast”. Wtedy dopiero przeszłam przez Warszawę tak jak on chodził do mnie na przepustki nocami.
Szłam w biały dzień ogrodami, które są aż do Książęcej, było jakieś przejście koło Ludnej i potem na Książęcą. Wzdłuż Książęcej po lewej stronie jak z dołu się idzie, był przekop, który był osłonięty, ale trzeba było iść cały czas w pozycji przykurczonej, co dla mnie też już było bardzo trudne. Nie mówiąc o tym, że jak przechodziłam z piwnicy jednego domu do drugiego, jak wszyscy inni, którzy musieli się przemieszczać, to nie wiedziałam, czy wyjdę, bo nie widziałam końca tego. Musiałam macać, nie wiedziałam jak się idzie, tu nisko, a ja muszę iść, bo on mnie wzywa. Jak doszłam Książęcą na górę, to potem było przejście przez ulicę na prawą stronę, gdzie przy samym Nowym Świecie pod dużymi budynkami były jakieś bramy. Potem była barykada przez Nowy Świat. Jak patrzyłam w prawo, to na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich był bank, gdzie byli Niemcy, którzy strzelali, więc musiała być barykada, żeby można było przejść. Z drugiej strony jeszcze nie wiedziałam, czy w mojej szkole, która była tak niedaleko na placu Trzech Krzyży, gdzie się Aleje Ujazdowskie zaczynają, są Niemcy. Nie wiedziałam, a oni i stamtąd mogli strzelać. A ja przechodziłam i potem z placu Trzech Krzyży wchodziłam do jakiegoś budynku i potem szłam już tylko piwnicami z domu do domu.
Straszne sceny widziałam, z małymi dziećmi, z chorymi ludźmi. Wszyscy byli w piwnicach, bo ostrzał był i bombardowali z góry. Wyszłam, przez Aleje Jerozolimskie doszłam do ulicy Jasnej, gdzie było wielkie gruzowisko, po którym się szło. Było mi trudno. Pamiętam ludzką rękę, jak ktoś mi podawał i pomagał przejść, jak zobaczył, że stoję taka bezradna, [nie wiem] jak przejdę, nie ma się czego chwycić. Doszłam do Świętokrzyskiej, widziałam Prudential z polską flagą wysoko. Domy paliły się, były tak rozgrzane, że nie można było chodzić chodnikami, jeżeli jeszcze gruzu na nich nie było, tylko środkiem jezdni, bo było tak gorąco, że nie dało się.
Doszłam do Świętokrzyskiej. Szpital był nie tu, gdzie obecnie Poczta Główna, tylko troszkę dalej. Byłam tam kiedyś w PKO. [Szpital] był w podziemiach, na wierzchu było już zrujnowane. Pokazali mi jak się wchodzi. Weszłam, bo miałam wiadomość, że [mąż] jest w tym szpitalu. Szukam, pytam, takiego w ewidencji nie mieli. Ale jakoś popytałam, weszłam, znalazłam go. Leżał zarośnięty, bo niegolony od paru dni. Moje pytanie „Co oni ci zrobili?”. Bo do tej pory nie wiedziałam, co mu właściwie jest. Wtedy dopiero się dowiedziałam, opowiadał jak mieli akcję na Traugutta na pałac Raczyńskich, na Akademię Sztuk Pięknych. Przez mur, którym było to odgrodzone od ulicy, był otwór. Mieli zdobywać pałac Raczyńskich, w którym byli Niemcy. Mam opisane przez mojego Arkadiusza, jak [wyglądał] ten moment. Opisał jak to było. Razem z dowódcą i innymi przeszedł przez tę dziurę i mieli strzelać. Dostał karabin, mieli strzelać do Niemców i zdobywać pałac, ale Niemcy mieli karabin maszynowy i zaczęli ich bardzo ostrzeliwać, paru od razu się wycofało z powrotem do tej dziury. Dowódca zniknął z pola widzenia. Jak się potem okazało, zginął ten „Żurawel”, chyba taki miał pseudonim.
Mąż, jak to opisuje, chronił się za jakimś drzewem, usiłował strzelać, bo miał taki rozkaz, że ma strzelać z karabinu. Jak [Niemcy] strzelali z tego karabinu maszynowego, to się rzucił na ziemię i wtedy poczuł. Dostał przestrzał tuż przy kręgosłupie lędźwiowym. Na szczęście kulka wyszła, na wylot tylko przestrzelili. On tego nie wiedział. Noga zdrętwiała mu całkowicie, nie mógł się poruszać. Już nikogo z naszych nie było, już wszyscy się wycofali. Było mu bardzo trudno, ale chwycił karabin, który dostał tylko na tę akcję, musiał [go] donieść z powrotem. Nie chodzili na co dzień z karabinem, bo było mało. Wycofał się jakoś. Dobiegli z tamtej strony, pomogli mu przejść i natychmiast odnieśli go do szpitala, bo stwierdzili, że musi być w szpitalu, gdzie byli jednak lekarze chirurdzy. Chociaż nie było światła, wody to ta pomoc była fatalna.

  • Długo pani została przy mężu?


Zostałam przez cały dzień i całą noc. Potem znowu szłam do domu.

  • Nie korciło panią, żeby zostać?


Nie tylko korciło, ale miałam dokładne plany. Ale stamtąd jeszcze musiałam wrócić po coś do domu. Zima szła, [mąż] nie miał ubrania, miał przestrzelone, miałam mu przynieść ubranie. Opowiedział mi jak to było. Trochę krwawił, więc jednak były nerki naruszone. Ale powiedzieli, że i tak nie będą operować, że na szczęście kuli nie ma. Leży. Potem wróciłam, już nie bojąc się tak, bo wiedziałam jak się szło w tamtą stronę. Drugiego dnia z odpowiednimi rzeczami, nawet z jedną znajomą mi osobą z tego domu, szłam, bo ona powiedziała „Jak on tam jest, to mój Janek też musi gdzieś być”. Janek rzeczywiście był u „Krybara” na Powiślu i też niby zdobywał Uniwersytet. Dostał jakiś postrzał w nogę i jakoś wrócił do domu, o lasce się przywlókł, bo miał pełno odłamków i w ogóle nie mógł brać [udziału w walce].
Poszłam później jeszcze raz do mojego Arkadiusza. Nie miał wysokiej temperatury, jakby się wydawało, że mógłby mieć. Wtedy brałam udział w ewakuacji szpitala, ponieważ rozeszła się wieść, że Niemcy, idąc od Starówki strzelają w szpitalach do rannych, którzy nie mogą wstać i wyjść. Wobec tego [była] ewakuacja szpitala. Punktem przelotowym były Aleje Jerozolimskie, przez które trzeba było się przedostać i gdzieś, do innego miejsca holować rannych. Brałam w tym udział, pomagałam. Ciąża była już bardzo widoczna. Ze względu na to, jak zobaczyli, że to mój mąż, to brali go wtedy jako jednego z pierwszych na nosze. Ale do tego trzeba było dwóch ludzi. Była piękna, wrześniowa, księżycowa noc. To był początek września. Szliśmy. Jak się udało przejść przez Aleje Jerozolimskie barykadą, gdzie też był ostrzał niemiecki, donieśli, doprowadzili na Hożą 13, gdzie później było pogotowie. Byłam już całkowicie zdecydowana, że idę do domu tylko po zimowe rzeczy i wracam, bo tu już będzie łatwiej [przejść] przez plac Trzech Krzyży od razu na Hożą. Jak poszłam, to już następną noc spędziłam w piwnicy i zaraz weszli Niemcy. Dla mnie to się urywało, już nie wiedziałam, czy wyzdrowiał. Jak się Powstanie skończyło, jak już wiedziałam, że koniec, to nie wiedziałam, czy podał się za osobę cywilną, bo mógł, mundurów nie było, mógł podać się za jeńca, bo już zaczęli honorować Armię Krajową, że to są żołnierze, prawa były przyznane. Nie wiedziałam, jak zrobił, jaką [podjął] decyzję, nic nie wiedziałam.

  • Z kim pani była w piwnicy jak Niemcy wpadli, z sąsiadami czy z inną ludnością cywilną?


Zanim Niemcy wpadli, to nasi, którzy się wycofywali, bo przesuwali się już z tych budynków, kazali nam wszystkim zejść do piwnic i pozajmowali mieszkania, również moje. W nocy była akcja niemiecka, ostrzeliwali bardzo. Jak się potem okazało, strzelili w ścianę do mojego mieszkania od strony północnej. W murze była wielka wyrwa, cegły, które z tego leciały, były po przeciwległej stronie pokoju na tapczanie, na którym sypiałam. Gdybym tej nocy spała, to w ten sposób, zupełnie nieprzewidzianie, zginęłabym, ale byłam w piwnicy. Rano, jeszcze Niemcy nie weszli, Powstańcy wycofali się. Jeden z nich, młody, jeszcze zbiegł do piwnicy i krzyczał, że nic nie widzi, jakoś oczy mu zaprószyło, nie wiadomo, czy na stałe czy chwilowo. Nie wiem, w którym mieszkaniu był. Nikt mu nie mógł pomóc, przede wszystkim było ciemno, nikt nie wiedział, co z tym, zrobić. Płakał i rozpaczał, że nic nie widzi. Poszłam na górę do swojego mieszkania i zobaczyłam, że dalej trzeba być w piwnicy. Wobec tego zgarnęłam do szkolnej teczki maturę męża, moją, świadectwo ślubu, parę zdjęć. Wzięłam jeszcze ze sobą ten ryngraf, prezent ślubny od naszych Powstańców. W piwnicy czekamy, niektórzy z dziećmi.
Piwnica miała zakręt. W pewnej chwili słyszymy jak rzucają do piwnicy granaty. Myśmy byli za zakrętem, więc nie robiły nam krzywdy, ale za chwilę mogli wejść i rzucić już wtedy na wprost. Jakaś kobieta umiała po niemiecku, zaczęła wołać: Achtung, Achtung, Hier sind Frau und Kinder . – „Uwaga, tu są kobiety i dzieci”. Wtedy wołają, żeby wychodzić: Raus!. Ludzie popatrzyli na siebie, kto pójdzie pierwszy. Wskazali na mnie, powiedzieli „Pani nic nie zrobią, bo pani jest w ciąży, na ogół nie krzywdzą wtedy kobiet”. Wychodziłam pierwsza, taka zakurzona, cała przyprószona, bo jak wrzucali granaty, to tynk leciał. Bałam się, jak to będzie. Musiałam jednak sprawiedliwie stwierdzić, że ludzie wszędzie są [różni]. Stał młody chłopak, którego pewno niedawno do wojska wzięli, przestraszony. Jak spojrzał na mnie, od razu pogłaskał mnie po ramieniu, uspakajał mnie i mówił „Spokojnie, spokojnie”.

  • Niemiec?


Niemiec, młody chłopak. Ale to już chyba nie było SS. To byli sami młodzi z poboru, sami przestraszeni, nie wiedzieli, co robić, widzą ludzi cywilnych, prywatnych zupełnie. Wyprowadzili nas na ulicę [Cecylii] Śniegockiej, która tam dochodzi, mężczyzn na jedną stronę ulicy, kobiety na drugą stronę. Kobiety płaczą, bo boją się, że wezmą mężczyzn i rozstrzelają, bo na początku Powstania w takich okolicznościach robili tak ze wszystkimi mężczyznami. Wzięli ich tylko do noszenia rannych i poległych na ulicy. Nas poprzez te skarpy w Aleję Szucha, gdzie spędziliśmy noc. Władowali nas do cel, myśmy siadali na podłodze, na betonie, bo nic nie było. Ciemno, światła nie palą. Miałam już wtedy biegunkę, bo jednak chorowało się na te sprawy. Strasznie chciałam wyjść do toalety. Ludzie zaczęli wołać do Niemca, który stał za drzwiami i pilnował z bronią, że kobieta [chce iść] do toalety. Popatrzył, zgodził się na to i jakoś mnie doprowadził. Fatalna sytuacja z taką biegunką. Poszedł sobie. Wyszłam znowu na korytarz i nie wiem jak trafić tam, przynajmniej do moich znajomych z tego samego domu, z którymi byłam. Ale jakoś doszłam, dosiedziałam do rana. Rano wszystkich [wygnali] na ulicę.

Jak nas gnali, to dali nam po drodze posiłek. Już Rada Główna Opiekuńcza wtedy działała. Jak szliśmy pod skarpą, [dostaliśmy] jakieś płatki na mleku. Potem wyprowadzili nas na Dworzec Zachodni do pociągu do Pruszkowa. Dziwne uczucie, jak chodziło się po tej Warszawie, bo właściwie wędrowałam trzy razy po tych ulicach i po tych miejscach, a tutaj zwyczajnie na działkach pracowniczych pomidory rosną. Myśmy zrywali te pomidory, ale to było fatalne przy tych biegunkach. Astry kwitną, wrzesień, w ogóle inny świat.

  • Gdzie panią przewieźli z Pruszkowa?


Jak nas wsadzili do wagonów, to jechałam z siostrą mojej bratowej, której pracę wtedy załatwiłam. Ona też mieszkała w tym samym domu, tylko od ulicy. [Była] z mężem, który przyszedł z odłamkami. Jego zabrali, myślała, że zginął, ale następnego dnia, jak byliśmy już w tej grupie na chodniku w Alei Szucha, zobaczyła, że dalej prowadzą jakąś grupę i wypatrzyła go. Mówię: „Co ty? Coś ci się zdaje”. – „To jest mój Janek”. Okazało się, że nic im nie zrobili, tylko wykorzystali ich do noszenia i potem też dołączyli, tak że połączyli się. Miał rodzinę w Pruszkowie, matkę, brata i siostrę, był z Pruszkowa. Na wszelki wypadek pomyślałam i poprosiłam: „Podajcie mi adres w Pruszkowie. Gdybym była w Pruszkowie, to nie wiem, gdzie się udać”. „Będziemy się jakoś starali dostać na ulicę Klonową”. Wtedy świetnie zapamiętałam sobie adres, teraz na pewno pomyliłam. Obóz był straszny, było w nim tyle ludzi, biednych, nędznych, którzy siedzieli. Roznoszono tam nawet jakąś żywność. To był obraz nędzy i rozpaczy. Patrzę, siedzi lekarz Niemiec, a przy nim paru Polaków w kitlach, młodych lekarzy. […] Obok mnie siedziała koleżanka Marysia, której mąż był jednym z tych młodych lekarzy. Prędko patrzą, jaka jest sytuacja, prędko napisał karteczkę, że grozi mi poronienie. Dochodzę do tego lekarza. Lekarz popatrzył, skierował mnie do szpitala w Komorowie, żebym mogła wyjść z obozu. Mnie nie groziło poronienie, ale to był jedyny powód, jaki mogli w stosunku do mnie podać. [Wyszłam] z tego obozu z grupą prowadzoną przez pielęgniarkę, różnych, przeważnie starszych osób, którzy rzeczywiście nadawali się do szpitala. Zaraz za bramą pielęgniarka odeszła, puściła wszystkich, każdy poszedł w swoją stronę, tylko niektórzy, co nie mieli dokąd pójść, naprawdę udali się do tego szpitala. A ja prędko do tamtych znajomych, odnalazłam [ich]. Takie to było szczęście. Ta pani zdjęła z nas bieliznę, uprała, łóżko było i pościel, jedzenie zwyczajne, na przykład ugotowane kartofle.

  • Jak pani mąż opuścił Warszawę?


W Pruszkowie, w Tworkach odnalazłam swoją rodzinę. Odnalazłam ich adres, znając nazwiska. Miały już gości z Warszawy, przyjęły do siebie. Przeszłam, bo tutaj nie miałam warunków, za dużo nas było.

O mężu nie miałam wieści aż do pierwszych dni po Bożym Narodzeniu. W międzyczasie pracowałam nad tym, żeby zdobyć jakieś dane, może ktoś coś wiedzieć o Legionowie, o rodzinie. Gdzieś w urzędzie w Pruszkowie spotkałam znajomą tej rodziny, która powiedziała, że tego domu [nie ma]. A to nieprawda, bo ten dom ocalał i stoi do tej pory. Jak szedł front wschodni byli ewakuowani do Łomianek. Potem powrócili. Szukałam i odnalazłam mojego brata z całą jego rodziną. Ponieważ był na wakacjach pod Warszawą, to jego prowadzili inaczej i nie mógł dojść do Powstania, bo most był już zamknięty, musiał wrócić do Wiśniewa. Był z rodziną w Częstochowie. W Jaktorowie odnalazłam znajomych moich rodziców. To był przyjaciel mojego tatusia z pierwszej wojny, który też służył w wojsku carskim. Przenieśli się do Częstochowy. Z Częstochowy pisałam do urzędów pracy. Dostałam listę. [Myślałam], że może [wzięli go] gdzieś na roboty, bo brali również młodych ludzi na roboty. Nie znalazłam w tych wykazach, pokazali mi chyba niekompletne, bo jak się okazało, był tam. Był wieziony transportem, ale ja nie odnalazłam. Szukałam na różne sposoby. Mój brat, który był prawnikiem, ale mając już wtedy trójkę małych dzieci i żonę, jeszcze teściowie jakoś się dołączyli do nich, pracował jako nocny dozorca w „Gazecie Częstochowskiej”. W nocy trzeba było pilnować urządzeń albo po prostu i był i spał. W dzień jak miał wolne mógł w rodzinie się udzielać i troszeczkę gdzieś coś zarobić. Zawsze czytałam ogłoszenia w gazecie. Pomyślałam sobie, że może rodzice z Legionowa się odezwą i dałam takie ogłoszenie: „Arkadiusza Głuszcza poszukuje żona Janina, Częstochowa, ulica Nadrzeczna 28”. Jednego dnia było tylko to ogłoszenie, tylko jeden raz, nie codziennie przez jakiś czas.
Ludzie wysyłali paczki do obozów jenieckich dla swoich bliskich. Wtedy pakowali te różne rzeczy w takie gazety z ogłoszeniami i tak leciało. Ta gazeta z moim ogłoszeniem dotarła do obozu, w którym wtedy był mąż. Podał się od razu za Powstańca i był zawieziony na razie do szpitala w Zeithain na leczenie. Już nawet wtedy chodził, ale do końca musiało się to wszystko zagoić. Potem przenieśli go do Mühlbergu, do normalnego obozu dla Powstańców i innych, nawet jeńców jeszcze z początku wojny. Przychodzi kolega i mówi do niego „Słuchaj, odnalazłeś żonę, już wiesz o żonie?”. Rozmawiali między sobą, znali się. [Mąż] martwił się o mnie, nie wiedział, co ze mną, co z ciążą. „Co? Gdzie?” – „Tam, na tablicy wisi ogłoszenie”. Leci, szuka, nie znalazł. To było po drugiej stronie. Jak potem odwrócili na drugą stronę ten kawałek gazety z tym ogłoszeniem, jest moje ogłoszenie. Od razu mógł napisać do mnie list, bo był mój adres.
[To było] bardzo smutne, najsmutniejsze w życiu Boże Narodzenie bez niego, a jeszcze aresztowali mojego brata, który pojechał kupować na święta jakąś żywność dla rodziny i złapali go za szmugiel i wsadzili razem z moim ojcem w Kielcach do więzienia. Ojca puścili, bo starszy, a tego zatrzymali. Brata nie ma, nie wiadomo, co z [mężem]. Zaraz po Bożym Narodzeniu przychodzi list na jakimś druku. Oglądam, patrzę, jakieś znajome pismo, ale przez myśl mi nie przeszło, że to pisze Arkadiusz. [Napisał] na druku, który wydawali, a gromadził druki, bo nie miał do kogo pisać, nie wiedział dokąd. Napisał do mnie, że jest, że go odnalazłam, że dobrze się czuje, przecież była cenzura tego. Była podkładka, która się odrywała, z jego adresem i tylko tam można było ołówkiem napisać parę słów. Przechodziło to przez cenzurę. Mogłam mu odpowiedzieć, gdzie jestem, że jestem z rodzicami, razem z rodziną w Częstochowie, że czuję się dobrze. Jak dziś pamiętam, jak pisałam mu, że za miesiąc jest rozwiązanie, a ja nawet mogę podbiec. Wydawało mi się, że jak tak napiszę, to będzie się orientował, że jestem [w] formie, bo tak rzeczywiście było. Tak się odnaleźliśmy. 15 stycznia przeszedł front wschodni i już urwała się korespondencja, ale przynajmniej on wiedział, a ja o nim, że żyje, że jest wyleczony.

  • Kiedy państwo się spotkali?


Wrócił pierwszym legalnym transportem repatriacyjnym. Jak do Mühlbergu dochodził front wschodni, wiedzieli, że z tamtej strony jest drugi front, gdzie są Amerykanie i Anglicy, a tutaj przychodzą Ruscy. Skrzyknęli się i nawet niektórzy Niemcy, którzy ich pilnowali, nocą wyszli z obozu i poszli na zachód. Dotarli do strefy amerykańskiej. Był w tej strefie i stamtąd, jak już były organizowane oficjalne [transporty]. Ludzie, którzy wracali na własną rękę, bardzo często ginęli, jak przechodzili do Polski. Przyjechał oficjalnym transportem. Oczywiście jechał do Częstochowy, gdzie miał adres. Dojechał tam, ale powiedzieli mu „Nie, panie, już wyjechali w kwietniu”. A on wracał jesienią. Jedzie do Warszawy. Odnalazł mnie. Córka miała wtedy już dziesięć miesięcy.

  • Jaki to był miesiąc, jak pani zobaczyła męża?


Październik.

  • Który?


Chyba dwudziesty któryś, to było jakieś święto Matki Boskiej, to pamiętam. My oboje przez cały czas mieliśmy wielką intencję do Matki Boskiej. On się tam modlił, ja się tu modliłam i jakoś nam to było dane.

  • Kiedy córka się urodziła?


Jest Elżbieta Maria, a być może miała być Maria Elżbieta, gdyby się urodziła dzień później. Wyliczone mniej więcej był na te dni. Urodziła się nie 2 lutego na Matki Boskiej Gromniczej, tylko 1 lutego. Przy czym urodziła się w szpitalu miejskim, który był na tyłach kościoła jasnogórskiego. Biorąc pod uwagę obliczenia i wiedząc, że nie może mnie to zastać, gdzie mieszkam z bratem i jego rodziną, [gdzie jest] troje małych dzieci i tyle osób na kupie, poszłam i dali mi skierowanie, że mogę się tam zgłosić. Powiedziałam: „Jest godzina policyjna”. Poprosiłam tatusia, żeby mnie odprowadził po południu jak przyszedł z pracy. Odprowadził mnie do szpitala. Przyjęli mnie i miałam czekać. To był ostatni dzień stycznia. Tak mi się wyliczyło. Przyjmą mnie, to poczekam. Przyjęli mnie rzeczywiście. Nie było światła, szyby wyleciały, ponieważ już front przechodzi, to było zamieszanie, różne wybuchy, mieli trudności z wodą, ale szpital funkcjonował. Przy czym od razu odnaleźli się lekarze z Warszawy, była jakaś położna z Warszawy z ulicy Karowej. Nie czekałam długo, wycelowałam. Następnego dnia mój brat przyszedł mnie odwiedzić. Wtedy już wyszedł z więzienia, jak front przeszedł, to wypuścili wszystkich, i tych, których nie należało wypuszczać, ale otworzyli bramy, wszystko wyszło, on też przyjechał. Przyszedł mnie odwiedzić, zapytać jak się czuję. Przyniósł mi coś, co mamusia ugotowała dla mnie do jedzenia. Przed południem odszedł, a o drugiej ona się urodziła. Przy czym nawet nie mogłam zawiadomić. Następnego dnia jak ktoś przyszedł do mnie, już wtedy była.

  • Ile lat przeżyła pani z mężem?


Pięćdziesiąt cztery chyba.

  • Kiedy zmarł mąż?


W 1998 roku.

  • Czy państwo, pani albo mąż, byli represjonowani za udział w Powstaniu Warszawskim, za przynależność do Armii Krajowej?


Nie. Jak mąż wrócił transportem repatriacyjnym to miał obowiązek zgłosić się natychmiast na policję. Nie w Częstochowie, bo tam nas nie było, ale przyjechał do Warszawy na ulicę Bednarską, gdzie był najbliższy nasz policyjny [posterunek]. Rodzice z powrotem mieszkali w Uniwersytecie, biblioteka ocalała, więc tatuś wrócił i zaczął pracę i tam byłam. [Mąż] miał obowiązek się zgłosić i co dwa tygodnie meldować. Pilnowali tych osób, nie wiedzieli, czy jakiś dywersant nie przyjechał. Jeśli chodzi o AK, było wezwanie i nakaz do ujawnienia się. […] I tak i tak musi się zgłaszać, a oni wiedzą, jak się nie ujawni, to będą mieli pretensje, bo i tak wiedzą. Jeżeli on, to i ja. Przyszedł ktoś z organizacji, wiedziałam, że mają namiary. Wiedziałam, że Jadwiga Gąsowska, która mnie przyjmowała, została zatrzymana i że wszystko wiedział o zgrupowaniach. Już wtedy miał się urodzić syn. Poszłam razem z mężem. To odbywało się gdzieś na Pradze. Ujawnił się, że wrócił, że był w AK, był w niewoli, bo wiadomo, że był z Powstania. Wrócił i melduje się, tak jak chcieli. Ja też. Nawet bez kolejki mnie wzięli, męża też, bo nie mogę czekać, a duże były kolejki. Ponieważ i tak byliśmy już tam uwiecznieni, bo oni i tak wszystko wiedzieli, to w ankietach do pracy podawaliśmy. Nie było tak, że myśmy nikomu nie mówili, kryli się z tym, tylko myśmy to podawali.

  • Na zakończenie mam pytanie, czy jakby pani miała znowu dwadzieścia pięć lat, podjęłaby pani taką samą decyzję, ze należy iść do Powstania Warszawskiego?


Dla młodzieży tamtych czasów nie było w ogóle innego [rozwiązania], to było zupełnie wiadome, to było jasne, nie było żadnego odwrotu od tego. Warszawa, praca w konspiracji, Powstanie, cała ludność była przychylna i współdziałająca. Nie mówiąc już o tych, którzy byli tam z przygotowania i z takim celem. Musiało tak być.


Warszawa, 9 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Janina Głuszcz Pseudonim: „173”, „Janka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Gustaw” „Harnaś” Dzielnica: Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter