Henryk Marcinkowski „Hen”
Nazywam się Henryk Marcinkowski. Urodziłem się 16 września 1923 roku. Rodzic mój był byłym żołnierzem z carskiej armii. Do roku 1939 miałem ukończoną szkołę podstawową i szkołę zawodową. Niestety pierwszej [szkoły zawodowej] nie skończyłem i dostałem się do drugiej szkoły zawodowej, którą ukończyłem na poziomie średniej szkoły zawodowej. Dawała mi ona podstawy do dalszego życia.
Ślusarsko-mechanicznym.
- Jak pan zapamiętał wychowanie domowe?
O, to było twarde wychowanie. Zasada była jedna: to co ojciec czy matka powiedzieli, powinno być i musiało być wykonane. Nie było odwołania. To samo było w szkole. Chodziłem do szkoły podstawowej, która dała mi podstawy na całe życie, do dzisiaj, i nie żałuję. Szkoła ta była w Warszawie, przy ulicy Żurawiej 9. To była szkoła półprywatna, fundowana przez niejakiego pana Osuchowskiego. Kierownikiem szkoły była pani Zawadzka. Nauczycielkami były panie z inteligencji, które odrzuciły pozostałe możliwości, a chciały uczyć dzieci. Dawały z siebie wszystko od pierwszej do siódmej klasy, to co możliwe. Uczyły nie tylko podstawowych rzeczy: jak pisanie, czytanie, historia, geografia; ale i wychowania.
- Jak pan zapamiętał swoich rówieśników, jeszcze sprzed wojny?
Zaledwie z kilkoma kontaktowałem się po wojnie, dopóki nie zmarli najbliżsi moi. Tak że, porównując obecne szkoły średnie, to trudno mi porównać do tak zwanej szkoły podstawowej. W pierwszym roku po skończeniu szkoły zacząłem pracować w Banku BGK. To była końcówka 1938 i 1939 roku. Początkowo [pracowałem] jako goniec, potem [jako] praktykant. Bank BGK to ten, który jest w Alejach [Jerozolimskich]. Dostałem się tam dzięki temu, że najpierw uczęszczałem do drużyny harcerskiej, potem do drużyny „Orląt” i „Strzelca”. No i tak mnie wychowali. Pracowałem do września 1939 roku, a w zasadzie do końca września 1939 roku, bo potem już do banku nie miałem po co chodzić.
- Jak pan zapamiętał 1 września? Gdzie pana zastał wybuch wojny?
Jak wszystkich: w pracy, w Banku BGK.
- Jakie były reakcje ludzi na to, co zaczyna się dziać?
Pełnili normalnie swoje obowiązki.
- Nie było wcześniej żadnych pogłosek, że może wybuchnąć wojna?
O tym się mówiło i kopało się rowy przeciwlotnicze, schrony. Na Mokotowie, we wszystkich parkach były takie rowy pokopane, ale specjalnie nikt się nie przejmował tym. Byliśmy silni, zwarci i gotowi. Lęków żadnych nie było.
- Jak w takim razie przyjmuje pan oblężenie Warszawy?
W początkowej fazie, do emigracji ludzi z Warszawy (kiedy wezwał Umiastowski do opuszczenia Warszawy), to było zupełnie znośnie, a w zasadzie dobrze. Byliśmy jeszcze bardzo rogaci, nie zdając sobie z tego sprawy, jakie będą następstwa. Gorzej się stało, kiedy wojska niemieckie podeszły pod samą Warszawę, zaczęło się oblężenie. Najgorszą sprawą było lotnictwo i artyleria. To nawet trudno opowiedzieć, jaki był ogień na niektórych ulicach Warszawy. Nie wyobrażaliśmy sobie, że to może nastąpić, ale nastąpiło. W pierwsze dni byliśmy stosunkowo jeszcze dobrze nastawieni, ale po kilku dniach zaczęła się ucieczka z Warszawy. Dokąd kto mógł, starał się pojechać. Ja między innymi pojechałem do Zielonki, gdzie mieliśmy plac i rodzinę. Pojechałem do Zielonki do rodziny, ale byłem tam dwa dni, bo [tam] okazało się równie niebezpiecznie jak w Warszawie. Nadleciał jeden jedyny samolot, który zbombardował szopę, a my staliśmy w korytarzu, bądź przedpokoju. Nadleciał jeden, jedyny samolot, który zrzucił jedną, jedyną bombę i zabił jednego z panów, który stał właśnie w tym korytarzu. To nie był mój krewny. Podmuch strącił mu głowę.
- Dokąd pan wyjeżdża z Zielonki?
Z powrotem do domu, a mieszkałem na ulicy Wilczej. Krążyliśmy dość często do Zielonki, bo Zielonka była taką odskocznią do pewnego stopnia i przed wojną, i w czasie wojny.
- Jakie są reakcje na kapitulację Warszawy?
To była bardzo smutna sprawa, bardzo smutna sprawa. Społeczeństwo po prostu nie przyjmowało tego do wiadomości, że to jest możliwe. Ale pod tego rodzaju ogniem artyleryjskim, lotniczym, po tych doświadczeniach, to się załamało. Mieliśmy nadzieję, że niedługo to się skończy, że Anglia, Francja, że będzie jakieś wspomożenie. Okazało się, że nie było żadnego.
- Jakie były reakcje społeczeństwa na pierwszy kontakt z nieprzyjacielem, z Niemcami, z armią niemiecką?
To było bardzo bojowe nastawienie, nikt nie lękał się niczego.
- Jak pan zapamiętał pierwszy widok żołnierzy niemieckich?
Pierwszy raz ich zobaczyłem przy rozdawaniu chleba z samochodów na Koszykowej, bodajże przy hali na Koszykach. Oni nie byli zbyt natarczywi czy odpychający. Nie było tego wrażenia, oczywiście w pierwszych chwilach… W domu, w którym mieszkaliśmy przed wojną, miałem rodziny niemieckie, które w czasie września 1939 roku prowadziły sklep spożywczy i rozdawały naszym żołnierzom papierosy – nie za pieniądze, za darmo rozdawali. To, co mieli z tych produktów, dawali za darmo. Sądziłem, że kto potrzebuje, a ma za dużo, to może i oddać. Takie stosunki były. W domu, w którym rodzice mieszkali z mną, mieszkał też przedstawiciel ambasady niemieckiej. Wiedzieliśmy wszyscy przed wojną, że to jest przedstawiciel ambasady, bo miał samochód, przyjeżdżał elegancko ubrany. Mieszkał na drugim piętrze, Wilcza 54 A. W czasie września 1939 roku nikt nie ważył się mu otworzyć mieszkania. Wrócił po wrześniu 1939 roku i do końca okupacji, to znaczy do Powstania Warszawskiego nadal mieszkał w tym domu.
- Zaczyna się okres okupacji. Jak żyje pan ze swoją rodziną, z czego się utrzymujecie?
Początkowo było bardzo trudno, bo nie mieliśmy rezerw, a drożyzna niestety była. Trzeba było się starać o wszystko, co możliwe. Trzeba było starać się o pracę. Do BGK nie mogłem już wrócić, no bo jak? Byłem praktykantem. Do czego? Dostałem kilka złotych i to było wszystko. Kręciłem się tak, starałem się gdzieś zaczepić. Mój kuzyn, który też brał później udział w Powstaniu, znalazł pracę w przedsiębiorstwie niemieckim, które budowało Dworzec Główny w Alejach Jerozolimskich przy ulicy Pankiewicza (ale to nie było tak prędko, to było po kilku miesiącach). Gmaszysko było olbrzymie, tylko było w stanie prawie surowym. Jego Niemcy zaczęli wykańczać, to znaczy robić schody, elewacje i tak dalej. Mój kuzyn zaczął pracować w niemieckiej firmie i zaproponował mnie. Ale to była praca jak na budowie: Ciężka, trudna, a co najgorzej, nie podobała mi się. Byłem zapalonym mechanikiem, a tego rodzaju praca, ani praca biurowa, nie odpowiadała mi. Przepracowałem tam bodajże rok czy półtora i próbowałem [szukać zatrudnienia] gdzie się tylko dało. Trzeba było mieć dobry dowód, tak zwany
Ausweis, żeby się można było poruszać. Ja pracowałem u swojego kuzyna prywatnie, a wreszcie się trzeba było zarejestrować.
Namówili mnie żebym poszedł się zarejestrować do urzędu pracy. Urząd pracy znajdował się przy ulicy Królewskiej. Poszedłem do urzędu, dokumenty wziąłem, przyniosłem. Urzędnicy spojrzeli na dokumenty: „Proszę poczekać”. Doczekałem się za kilka minut, czy za kilkadziesiąt minut, to trudno powiedzieć. Takich jak ja było więcej. Zamknęli drzwi, wejść było można, ale wyjść już nie. Zamknęli drzwi, po kilkunastu minutach przyszło kilku policjantów, zebrali nas na ulicy i odprowadzili do szkoły Konarskiego na ulicę Leszno [numer 72 – red.]. Wprowadzili nas do dużej sali i kilku informatorów zaczęło nas informować, że będzie nam dobrze, pojedziemy do Niemiec. Ale się akurat do tej grupy nie zbliżyłem. Zbliżyłem się natomiast do okna. Popatrzyłem, że za oknami stoi wysoki krzyż, sięgający do pierwszego piętra. Parapety były mniej więcej o szerokości siedemdziesięciu centymetrów, gzymsy o tej szerokości. Popatrzyłem się na salę, oni byli zgromadzeni i nie patrzyli w stronę okna tylko w stronę przeciwną. Stanąłem na oknie i zeskoczyłem po prostu na krzyż a po krzyżu do dołu. Tylko że to była dzielnica niemiecka, bo to był już rok 1942, bodajże. Doszedłem do muru, przeskoczyłem. Rozejrzałem się, jakoś żandarma nie było, gdzieś się odwrócił. Uciekłem. Ale dokumentów już nie miałem, do domu nie miałem po co wracać. Mama się przedostała do getta, wzięła dokumenty, bo podstawowy dokument to była książeczka ubezpieczalni społecznej. Wtedy, tak jak dzisiaj, to dokumentów się nie nosiło.
W domu już nie mogłem mieszkać, bo zaczęli przychodzić. Policja początkowo, żandarmeria… Musiałem zmienić lokal. Kręciłem się i przez pierwsze… nie wiem… już duża rozbieżność jest w czasie. Mój kuzyn mieszkał przy ulicy 6 Sierpnia. Niewiele miał do stracenia, a był zawsze zaangażowany w wojsku, bo po I wojnie światowej był w legionistą, a potem został dowódcą jednej ze strażnic na Polesiu. Kiedy to wszystko się zerwało, to wrócił do Warszawy i zamieszkał przy ulicy 6 Sierpnia. To był ten, który zatrudnił mnie u siebie przy tym przedsiębiorstwie. Tam [przy ulicy 6 Sierpnia] było olbrzymie mieszkanie strychowe, zakamarków mnóstwo, można było przesiedzieć. U niego zamieszkałem. Jeszcze się trochę pomęczyłem, ale ta praca mi nie odpowiadała, trzeba było pomyśleć o zdobyciu papierów, żeby zdobyć jakąś metrykę, żeby dostać od Niemców tak zwaną kenkartę. Po jakimś czasie miałem przyjaciół dużo, załatwili mi meldunek bodajże… Odcinek meldunkowy z sąsiedniego miasta, że tam mieszkałem i byłem zameldowany. Z tym meldunkiem zameldowałem się przy Rakowieckiej 5 mieszkania 33, u swoich przyjaciół. Było mnie bardzo dobrze tam mieszkać, bo administrator nie patrzył na meldunek, nie doszukiwał się niczego w tych dokumentach. Kenkartę już dostałem, więc miałem dokumenty absolutnie czyste i trzeba było znaleźć pracę.
Gdzie znaleźć pracę? Najciemniej jest pod latarnią. Po drugiej stronie ulicy były koszary Flakkaserne, te które są do dnia dzisiejszego na Puławskiej [róg Rakowieckiej – red.]. Znalazłem tam sobie pracę i przepracowałem całą okupację. Nie [pracowałem] do samego Powstania, mniej więcej w połowie lipca odszedłem, bo już stale miałem przygody na Żoliborzu. A to przewieźć coś, a to coś zrobić, były różnego rodzaju roboty… Mój kuzyn był zaangażowany absolutnie w to, bo na jego szóstym piętrze był magazyn broni. Był bardzo zaangażowany w konspiracji. W sąsiednim mieszkaniu, na szóstym piętrze mieszkał jego krewny, on był kuzynem chyba ze strony żony, później okazało się, że to był „Mak”. Był w Powstaniu na Żoliborzu: dorosły mężczyzna, około lat trzydziestu, czterdziestu. Pracował w firmie telefonicznej w Alejach Ujazdowskich. Tak że miałem coraz większe kontakty. Ale pracując we Flakkaserne, miałem doskonałe papiery, to znaczy
Ausweis niemiecki. Przyjaciel, który mnie przyjął do mieszkania na Rakowieckiej, był z wykształcenia magistrem matematyki i jeszcze czegoś. Matka jego była profesorem w Gimnazjum Królowej Jadwigi i w mieszkaniu odbywały się komplety Gimnazjum Królowej Jadwigi. Byłem doskonałą przykrywką tego lokalu, bo mieszkali tam też i Niemcy, i agenci najróżniejsi. Pytali mi się, skąd mam tyle towarzystwa i po co mi te panienki. Nie wiedzieli o tym, że te panienki przychodziły się uczyć. Tak się toczyło to do roku 1944.
- Co w czasie tych pańskich przygód, gdy musiał pan uciec z domu, robiła pana najbliższa rodzina: ojciec, matka?
Ojciec pracował, był pracownikiem miejskim. Mama była w domu i to tak się toczyło. Wspomagali mnie, bo pensja w tych zakładach niemieckich była skromna. Tak przeżyłem prawie do Powstania.
- Mówił pan jeszcze o swoich przygodach na Żoliborzu. Podejrzewam, że to jest w pewnym sensie związane z podziemiem.
Nie, z podziemiem jest związany jeden mój kuzyn i jego synowie. Wszyscy byliśmy zaangażowani od szeregu lat w konserwację broni. O tym się nie mówiło. Nie chcieli od nas przysięgi, bo powiedzieli, że przysięga jest niepotrzebna. Karabiny przynieśli czy amunicję wykopali, to żeśmy przechowywali, smarowali, coś zawsze robili, i potem uczyli obsługi broni. To nie jest takie proste wziąć pistolet czy karabin do ręki i strzelać. Tak że kuzyni nas przygotowali, swoje dzieci. To znaczy: mój kuzyn miał dwóch synów, on był starszy ode mnie. Nie byłem jego synem, tylko synem jego brata, tak byliśmy spowinowaceni. Uczyli nas obsługi karabinu maszynowego, na razie teoretycznie, bo go na oczy nie widziałem, tylko na zdjęciach. Natomiast karabin automat od czasu do czasu pokazywali, broń krótką, i rozpoznanie Żoliborza. Ponieważ nie tylko mój kuzyn był związany z Cytadelą, nas też prowadzał tam przed wojną, przychodzili koledzy ze służby czynnej. Tak że sporo ludzi znałem z Cytadeli. Bodajże na kilka tygodni przed nasi kuzyni zaprzysięgli nas i swoich synów. Przyszedł porucznik „Gama”, który występuje jako oficer w łączności na Żoliborzu. Zaprzysiągł i po przysiędze byliśmy już członkami pełnymi. Zaczął się okres przygotowawczy. Na kilkanaście tygodni przed Powstaniem zaczęło się już mówić o przygotowaniach.
- Jakie wówczas panowały nastroje?
Beztroskie… Przerażenie tylko było, kiedy były rozstrzeliwania na ulicach. Trudno sobie wyobrazić, jakie to przygnębienie robiło wśród społeczeństwa. Jesteśmy w pobliżu kilku miejsc rozstrzeliwań ludzi w czasie okupacji. Na Rakowieckiej jest tablica, na mojej ulicy także, ale pierwsze takie poważne rozstrzelanie to stu dwudziestu mężczyzn rozstrzelanych na rogu Rakowieckiej i Puławskiej. Kamień postawili, ale to nie jest dokładnie to miejsce… Stu dwudziestu mężczyzn… Wszystko jest dobrze robić, ale trzeba robić to z głową. Kilka dni przed tym (nie wiem, kto wydał taki rozkaz, chłopcy rzucili granaty na przejeżdżające samochody niemieckie. Zginęło kilkunastu Niemców, ale stu dwudziestu zapłaciło za to. Można sobie wyobrazić, jak to rozstrzelanie wyglądało. Tutaj nikt nie pokazuje tego. Gips w ustach, kneblowanie, żeby nie mógł krzyczeć. Rozpuszczony gips w usta, a potem on kamieniał. Przywozili ich i rozwalali pod ścianą. To są widoki makabryczne. Nie życzę sobie żebym kiedyś w życiu, już co prawda mam krótkie przed sobą, ale kiedykolwiek to oglądał. Miałem okazję to oglądać, bo jak pracowałem we Flakkaserne, to jak zamknęli ulicę, cisza była, to podszedłem aż do Rakowieckiej. Bez mała tak samo wygląda jak dzisiaj, to znaczy ulica była niezabudowana. Z jednej strony koszary, a z drugiej zajezdnia tramwajowa, kino i jeszcze chyba jeden czy dwa domy stały. Tak że widziałem to dokładnie. Potem ładowanie na samochody tych ludzi. Nie życzę sobie więcej tego oglądać…
Potem, nim człowiek się obejrzał, to było Powstanie. Ponieważ już byliśmy członkami czynnymi, to zapoznawali nas nasi przyjaciele z terenem na Żoliborzu, gdzie się co mieści. Miałem, nie wiem czy to było szczęście czy nieszczęście, zapoznać się z wieloma ulicami i z wieloma miejscami. Ponieważ mieli do mnie zaufanie, znali mnie od chłopca, to sobie chodziłem tam. Potem, przed Powstaniem, bodajże 24 lipca, było już pogotowie. Kiedy przyjechałem na Żoliborz, dostałem kwaterę w hotelu oficerskim. Na placu Inwalidów jest duży dom między ulicą Czarneckiego a Mickiewicza. Teraz jest tam restauracja „Żywiciel”. (Można go zobaczyć, jadąc od wiaduktu na Dworcu Gdańskim, po prawej stronie.) Dostałem pokój, można powiedzieć od ulicy, i trochę broni. Już żeśmy się szykowali. Było pogotowie od 24 lipca, ale mogłem jeszcze jeździć do domu. Pojechałem jeszcze do domu i codziennie wracałem na ten sam posterunek, ale nic się nie działo. Dopiero jak pojechałem 1 sierpnia rano, o świcie czy przed świtem…
Nie pamiętam, jak to było. W każdym razie przyszedł do mnie kwatermistrz pułku, pan sierżant Klak. Pojechaliśmy jeszcze wózkiem na jedną skrytkę, przywieźliśmy trochę amunicji, bodajże jedną puszkę od ogórków granatów. Postawiliśmy w mieszkaniu i to było wszystko. Mieszkanie wychodziło na ulicę Mickiewicza. Pojechałem do domu, a następnego dnia od samego rana już byłem na posterunku. Porozumiałem się z kuzynami, też się szykowali, ale oni przyjechali dopiero następnego dnia, 1 sierpnia na godzinę siedemnastą. Dwóch z nich o nazwiskach Ludwik Matusiewicz i Jerzy Matusiewicz przywieźli rykszą broń z magazynu, który był przy ulicy 6 Sierpnia. Przywieźli siedemnaście karabinów. […] Do dzisiaj, kiedy rozmawiam o tym, zastanawiam się, skąd zdobyli się na tego rodzaju odwagę. Przywieźć siedemnaście karabinów, to wcale nie jest lekkie! Przez całe miasto z ulicy 6 Sierpnia trzeba było jechać, a nie było drogi prostej (takiej jak w tej chwili trasa Nowotki [dzisiaj Andersa – red.]), tylko okrężnymi ulicami trzeba było dotrzeć do Bonifraterskiej i tamtędy jechać. Przed godziną siedemnastą dostarczyli te karabiny, bo inaczej nie mielibyśmy prawie nic. Czekałem do godziny siedemnastej i nikt nie przyszedł na placówkę. Nikt granatów nie brał, widocznie nie było potrzeba. Starszy sierżant Klak nie przyszedł do mnie, nie powiadomił mnie o niczym i siedziałem. O godzinie siedemnastej dwadzieścia, bodajże, rozpoczął się pierwszy bój o Cytadelę, ale mnie tam nie było, pomimo że byłem przeszkolony dość dobrze. Do domu nie pojechałem, nie wróciłem, bo nie było jak, już były posterunki niemieckie na wiadukcie, a była to jedyna droga. Chłopcy odeszli do Puszczy Kampinoskiej około godziny dwunastej, ale z placówki nie schodziłem, więc nie wiedziałem, dokąd poszli. Następnego dnia ich szukałem i nikogo nie było. Siedziałem na placówce. Co miałem z tym zrobić? Granaty, trochę amunicji. Najgorzej było z jedzeniem. Dali mi [prowiant] sąsiedzi, dobrzy ludzie.
Na drugi dzień wieczorem rozglądałem się wokół, co się dzieje. W hotelu oficerskim znalazło się dwóch czy trzech, o zbliżonym do mojego statusie. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co. Jeden się przyznał, że ma schowane trochę plastiku. Plastik to jest angielski materiał wybuchowy. W ogóle po raz pierwszy żeśmy się z tym spotkali. Był już w jakimś stopniu przeszkolony w tej dziedzinie i mówi, że trzeba wyrobić ten plastik. Tak jak plastelinę, rodzaj plasteliny… Trzeba go było wymieszać, tak jak miękką plastelinę. Lontu miał kawałek. Żeśmy go wypróbowali wieczorową porą. Tam, gdzie teraz jest lecznica dla zwierząt, to przed wojną zaczęto budować ubikacje. Częściowo wykopali, przywieźli jakieś materiały, ale nie skończyli i były dziury. No, to żeśmy chcieli z tym plastikiem coś zrobić, ale nie mieliśmy pojęcia, jak. Dobrze, że nas odgonili od tego, bo byśmy się sami pozabijali. Trzeba mieć odpowiednią długość lontu… czy wolno palący się, czy szybko. Trzeba od tego odskoczyć, bo inaczej to wszystko wybucha, ale nie wszystko żeśmy wiedzieli. Umieliśmy strzelać, ale nie umieliśmy się tym posługiwać. Nie zdążono nas wszystkiego nauczyć.
Około godziny… Szaro już było, ciemno, nie wiem, która była godzina, bo zegarków to wtedy nikt nie miał. Wiem, że było ciemno i nagle łoskot. Przez plac Inwalidów w stronę Cytadeli pojechał pojazd gąsienicowy. Do tych, którzy tam byli, mówię: „Wyciągnę granaty i zza budki telefonicznej [rzucę]”. Tam jest przystanek w dalszym ciągu (w stronę placu Wilsona), tylko że wtedy to był drewniany, nieporadny budynek. Żeśmy koło tego wyczekali. Czekamy, nic, cisza. Nareszcie coś jedzie. Naprzeciw, po drugiej stronie Mickiewicza, pod dwudziestym piątym, kiedy zbliżył się ten pojazd gąsienicowy, nagły ogień z karabinu maszynowego [poszedł] w naszą stronę. Ale to nie do nas celowano, tylko na tę stronę. Okazało się, że to ze Służby Ochrony Powstania. Pan Jasiński z dwoma pomocnikami (z erkaemem polskim, z dwudziestostrzałowym magazynkiem) strzelał, otworzył ogień. Szczęście, że nas nie trafił. Pojazd gąsienicowy nie został uszkodzony, pojechał dalej w stronę Marymontu. Ale to był pierwszy ogień, który poleciał w moją stronę. Tak że już następnego ognia nie było… Drugiej nocy o świcie przyszedł do mnie kwatermistrz naszego pułku. Nie wiedziałem gdzie, on mieszkał, bo mi nie podawał przecież, gdzie mieszka. Przyszedł i powiada: „Są nasi”. Byli na obecnej ulicy Stołecznej [dzisiejsza Popiełuszki – red.], w willach. No, to żeśmy wzięli po dwa granaty i popędzili w stronę obecnej Stołecznej, do naszych. Okazało się, że wrócili z Kampinosu. To był trzeci ranek. Zaczęło się to wszystko normować.
Cytadela nie została zdobyta pierwszego dnia… Miałem przydział do tego karabinu, ale tam mnie nie posłali. Natomiast strzelał z karabinu maszynowego jeden z najlepszych strzelców, też sierżant, pokrył ogniem cytadelę i gdyby piaty może nie zawiodły, gdyby było więcej broni… Ale zawiodły piaty. Strzelili kilka pocisków z piata, odbiły się od bramy Cytadeli. […] Tym się skończyło. Potem, kiedy już byli nasi, to przyłączyłem się do swego kuzyna, który pełnił funkcję bodajże zastępcy dowódcy plutonu. Już wtedy miałem przydział przy dowództwie na ulicę Pogonowskiego i tak mi szło. Z Pogonowskiego po kilku dniach przenieśli mnie do karabinu maszynowego na ulicę Krasińskiego. Nie lubiłem siedzieć, byłem zbyt ruchliwy. Róg Czarneckiego i Krasińskiego – były pola do Wisły, ulica Promyka jest i tak dalej… Tam byłem kilka dni, ale nikt nas nie [niepokoił], bo byliśmy w tak zwanym odwodzie. Ale stanowisko karabinu maszynowego na ulicy Krasińskiego było i żeśmy pełnili dyżury. Właśnie tam zginął jeden z moich kolegów. Dowództwo plutonu 202. było w Szkole Rodzin Wojskowych na Czarneckiego, przed fortem. Mówię do kolegi, który siedział na Krasińskiego: „Słuchaj, ja pójdę do Tadeusza”. – „No to idź”. Odszedłem może pięćdziesiąt, może sto metrów i rozerwał się jeden, jedyny pocisk, szrapnel tak zwany (pocisk rozrywający się w powietrzu), nad stanowiskiem karabinu maszynowego. Niemcy nas obserwowali, bo to stanowisko karabinu maszynowego było już tam przez kilka dni. Zrobiony był okop. Tylko o jednym żeśmy zapomnieli – nie zrobiliśmy osłony nad okopem. Kiedy szrapnel dobrze wymierzony rozerwał się nad stanowiskiem i chłopak zginął. Karabin nietknięty, a on zginął, i trudno. Tak to było.
Nic nie zrobiłem. Poszedłem do dowódcy, powiedziałem, co się stało, i na tym się skończyło. Stanowisko zostało w tamtym miejscu już zwinięte, bo było pod obserwacją Niemców. Dobrze wymierzyli, według planu. Już kilka razy strzelali z granatników, nie trafili, no to trafili ze szrapnela, z grubszego.
- Gdzie został pan przydzielony?
Byłem cały czas w plutonie 202., tylko zmieniałem miejsca najróżniejsze. Tam mieszkałem, jadłem, normalnie, tak jak na placówce. Do końca Powstania żeśmy gonili. Na kilka dni przed końcem Powstania, kiedy zaczęły się zrzuty radzieckie, to w dzień miałem inne zadania, ale musiałem też pełnić służbę. Którejś nocy z kolegą moim żeśmy przechwycili skoczka, bo wyskoczył z kukuruźnika nad ulicą Czarneckiego skoczek radziecki, oficer łącznikowy. Dostrzegliśmy go, cień się zrobił nagle, błysnęło. Żeśmy zaobserwowali, w którym miejscu. Żeśmy go zaprowadzili do dowódcy, a dowódca z kolei przekazał go już do pułkownika. Potem było zaledwie jeszcze kilka dni Powstania i tak dociągnęliśmy do ostatnich dni.
- Jak pan pamięta z tamtego czasu zmieniające się nastroje ludności?
Wiara była, że Rosjanie przebiją się przez Wisłę. Mieliśmy nadzieję na to, że Rosjanie są mocni, mając tyle broni i takie możliwości, jakie mieli, ale widocznie nie chcieli tego zrobić. Takie są nasze przypuszczenia do dnia dzisiejszego. Żeby coś robić, to trzeba wierzyć. Mimo że czasami źle, ale człowiek jeszcze wierzy, ma nadzieję do końca. Do ostatniej godziny nie zostawiliśmy broni. Jeszcze w ostatnich godzinach Powstania chłopaków tłukłem, bo powiedzieli nam, że będziemy atakować wał wiślany na Krasińskiego. Niektórzy nie chcieli. Rusznica przeciwpancerna jest ciężka, chlebak wyładowany amunicją jest ciężki. Co prawda stopnia nie miałem, ale miałem opinię taką, jaką miałem, to mnie się słuchali. Żeśmy wzięli broń i żeśmy poszli do niewoli. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu, bo grupa, która poszła na wał wiślany, to w osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu procentach zginęła. A my poszliśmy na plac Wilsona, złożyliśmy broń i poszliśmy do niewoli. Takie to były przygody.
- Jakie były reakcje na kapitulację?
Smutne, to było coś… Nie potrafię powtórzyć tego. Człowiek mając broń, mając amunicję, nie poddaje się tak łatwo. Mimo takich strat, jakie były na Żoliborzu… Młodość ma swoje ambicje. Jego zabili, któregoś i następnego z kolei, to nie powód, by myśleć, że ja nie przejdę. Czy ktoś wie, ilu ludzi zginęło na Dworcu Gdańskim przez swoją śmiałość?
Byłem, też brałem udział w przebiciu się na Starówkę. Myśmy byli z jednym karabinem maszynowym od strony Mickiewicza (tylko trochę dalej w głąb Zajączka). Niemieckie pozycje trudno było zliczyć. Ci, którzy przyszli z lasu, rzucili się na tory, padali jak muchy. Ze swojego przedwojennego karabinu maszynowego (wzór trzydzieści) ani jednego strzału nie oddaliśmy, bo ani jeden by nie wrócił. Tych karabinów, przykładowo, na jeden nasz było pięćdziesiąt czy ileś niemieckich. Można sobie wyobrazić, co to był za ogień. Nikt tego sobie nie wyobrazi. To gorsze jest od szalejącej burzy. Nosa nie można podnieść do góry. Jeszcze w dodatku broń niemiecka: szybkostrzelne karabiny. To się wydaje, że ja będę strzelał, ale jak, skoro taki karabin maszynowy [wystrzela] półtora tysiąca pocisków na minutę. Tak że nasza broń nie była na miarę niemieckiej broni, tej szybkostrzelnej. Ale co zrobić? Temperament, przekonanie, wiara swoje robi… Dlatego tylu ich tam leży. Zeszłego roku [tj. 2008 – red.] był pogrzeb znalezionego powstańca. Znaleźli go koło torów w okolicy Instytutu Chemicznego. Widocznie zginął, pogrzebali go, ktoś go przysypał, i leżał właśnie do ubiegłego roku. Jest na naszej kwaterze, ale on nie jest nasz. Żołnierz nieznany.
- Co działo się z panem i pana oddziałem dalej, już po przejściu do niewoli niemieckiej?
Przyszliśmy na plac Wilsona. Żeśmy oddali to, cośmy mieli, broń, i pomaszerowali na Powązki do baraków, po których tylko plac teraz został, bo już baraki rozebrali. Następnego dnia rano wywieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie bodajże dwa czy trzy dni byliśmy, zapakowali nas do wagonów i [zawieźli] do Stalagu XI Altengrabow. Tam żeśmy posiedzieli do… Nie wiem, czy tam miesiąc byliśmy? Trudno mi mówić, bo człowiek się gubi. Zawieźli nas do pracy, do cukrowni. Różne były przydziały w tej cukrowni. Jedni mieli szczęście, poszli pracować przy piecu wapiennym. Inni poszli do dźwigania cukru, inni poszli do suszonych buraków i do spychania węgla brunatnego na taśmociągi. Góry węgla brunatnego były wysokości pięćdziesięciu, sześćdziesięciu metrów i trzeba było na taśmociągi zrzucać niżej. Powyżej kolan stało się w węglu brunatnym. To parzyło w nogi, a jak z góry lał deszcz, to zimno było. Tak że nogi się odparzały do kolan co najmniej. Pracowaliśmy tam do końca kampanii cukrowej. Przeprowadzili Niemcy selekcję. Część tych, którzy w ich ocenie nadawali się do pracy i dobrze pracowali, zostawili. A tych niedobrze pracujących [zapakowali] do wagonów i zawieźli nas do następnego obozu.
- Rozumiem, że pan był w tej drugiej grupie, którą wywieźli.
Byłem w tej, którą wywieźli. Żałowałem, że nie chciałem pracować. Wywieźli nas do Moosburga, pod granicę szwajcarską. Osiemdziesiąt kilometrów było do Monachium. Tam to już było rajskie życie, za karę. Jednych w nagrodę zostawili w pracy, a nas za karę wywieźli do Moosburga. Po kilku dniach oczywiście, bo najpierw wsadzili nas do karnych baraków, na izolatkę. Jak temperatura na zewnątrz była piętnaście stopni, to i wewnątrz, w baraku, też było piętnaście. Ale żeśmy to przetrzymali. Wreszcie, po kilku dniach nas stamtąd zabrali na obóz i wtedy dopiero było nowe życie. Człowiek nie musiał pracować i doczekaliśmy się wolności.
Amerykanie nas wyzwolili. Dokładnie nie wiem, którego dnia. Przyjechało kilkanaście Shermanów. Obóz był wyzwolony, a był olbrzymi, miał kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Po kilku dniach dzielili na grupy, rozwozili po różnych obozach. Jedni trafiali pod samo Monachium, do Langwasser. Ja trafiłem do drugiego obozu w Bambergu. Amerykanie pozwalali chodzić, wychodziliśmy, jeść dali, wszystko było jak trzeba. Tylko że to nie smakowało… Zakręciłem się, poznałem trochę Amerykanów i zaproponowali mi pracę w zarządzie wojskowym. Co miałem robić? Lepiej mieć lepsze przydziały, człowiek idzie na lepsze. W zarządzie wojskowym nie było źle. Zacząłem pracować w zarządzie, ale pracowałem tam bardzo krótko. Potem pojechaliśmy z tym pułkiem do Pilzna i z powrotem. Poznałem Pilzno, z powrotem wróciłem. (Autostrada idzie właśnie do Czechosłowacji, więc to się szybko pojechało.) Zarząd wojskowy nad obozami przejęła misja londyńska, bo zarządcy byli różni.
W Polsce już rząd się zaczął stawiać. Były dwie misje. Była misja łącznikowa i misja repatriacyjna. Misja łącznikowa to ci, którzy opiekowali się obozami w pierwszej chwili. To znaczy, wyjeżdżali do Ameryki i [jeździli] po różnych krajach. Natomiast misja repatriacyjna była z Polski. Przyjechali przedstawiciele rządu polskiego, którzy zostali uznani przez rząd londyński. Miałem przyjaciela, żeśmy razem w zarządzie pracowali, i mówię mu: „Zdzisiek, to my idziemy do misji repatriacyjnej, będzie nam lżej do domu”. Rzeczywiście, popracowaliśmy tam przez szereg miesięcy i przyjechałem do domu. On został, jeszcze pięć lat pracował w misji repatriacyjnej.
- Nie chodziły jakieś plotki o tym, co się dzieje w Polsce?
Jak przyjechałem do Polski, to poszedłem do… Zajmował się repatriacją niejaki kapitan Wnuk, prawnik, który tam przyjechał. Poznałem tego człowieka w Niemczech i poznałem dowódcę tego całego bałaganu, Roga-Szostka. To był członek komitetu warszawskiego. To była figura wyższa od dzisiejszego prezydenta. Nie pojechałem od razu na spotkanie z nim. Wydelegowałem Zdziśka, żeby z nim pogadał, bo on był jeńcem z 1939 roku. On wyraził zgodę, popytał się: kto ja jestem, co robiłem w Warszawie, i polecił mi przyjechać do Heidelbergu, bo ja byłem wtedy w Bayreuth [nazwa do weryfikacji – red.]. Przyjechałem do Heidelbergu, zaoferował mi… Kończyła się władza amerykańskiej armii, zaczynała się nowa, warszawska. Namówiłem swego przyjaciela, który gdzieś poznał ludzi z misji repatriacyjnej warszawskiej… Wiedzieliśmy, że jest ta misja w Heidelbergu. Kiedy tu się zaczęło kończyć, to mówię do niego: „Co robić? Trzeba zmienić pracę”. Wydelegowałem go. Wsiadł w pociąg i pojechał do Heidelbergu czy do Frankfurtu, już nie wiem. On był przedwojennym podchorążym i siedział kilka lat w Niemczech w obozie, to był człowiek czysty jak łza. Załatwił przyjęcie do misji repatriacyjnej. Chodziliśmy w mundurach, nie wiedząc, czy jesteśmy żołnierzami, czy jesteśmy cywilami. W każdym razie ze stopniem wojskowym, ze wszystkim, przyjęli jego początkowo. On napisał list, bo telefony nie działały. Nawet w 1945 roku tylko u Amerykanów były bezpośrednie linie, a inni nie mieli telefonów. Niemieckie łącznice telefoniczne nie były czynne. Pomyślałem i pojechałem do Heidelbergu. Złożyłem podanie formalne. Początkowo pan kapitan Wnuk mnie przyjmował. Członek komitetu warszawskiego Róg-Szostek zgodził się, [by przyjąć mnie do pracy,] bo umiejących prowadzić było bardzo mało.
Że byłem akowcem?
Nie, nie miałem specjalnie [problemów]. Pytał się, co robiłem tutaj w czasie okupacji, w Powstaniu. Powiedziałem wszystko, co należało. Przecież niczego nie ukrywałem. Przyjęli mnie do misji repatriacyjnej jako kierowcę. Dobrze mi się powodziło. Miałem co jeść, co pić, jeszcze była płaca stosunkowo wysoka. Ale nie podobało mi się, mnie ciągnęło do Polski. Jak tylko odpracowałem kilka miesięcy, to przestało mi się podobać w Niemczech, pomimo doskonałych warunków. Bo pracować w dowództwie wojskowym to tak, jak by się pracowało wyżej aniżeli w radzie ministrów. Jeść było co, do syta, kantyny otwarte, wszystko za darmo. Kwatera – to samo. Samochodem można było jeździć. Kto umiał i miał, to mógł jeździć. Miałem służbowy i swój prywatny samochód, miałem do wyboru. Tak że mnie wiodło się w Niemczech doskonale. Ale mi się nie chciało tam dłużej siedzieć, więc 1946 roku podziękowałem za pracę i wróciłem do kraju. Byłem taki szczęśliwy, że wróciłem do swoich, tak mi się nie podobały te stosunki w Niemczech. Tu w Polsce się urodziłem, tu przeżyłem całą swoją młodość. Teraz żyję tu na starość, też bym nigdzie nie wyjechał. […]
- Jak obecnie, po latach, patrzy pan na Powstanie Warszawskie?
Trudno mi powiedzieć. Ta ideowość nie opłacała się w stosunku do strat. Tylko to mogę powiedzieć. Nie równoważyła… Część ludzi straciło życie zupełnie niepotrzebnie. Z motyką na słońce… To tylko w wierszykach było dobre, a rzeczywistość była straszna. Napatrzyłem się na męczące się dzieci na Żoliborzu, głodne. Trudno jest sobie wyobrazić coś, czego się nigdy nie dotknęło – co to znaczy głód, strach, robactwo. To jest coś przerażającego. To się nie da opisać. Trudno zająć odpowiednie stanowisko, czy to było dobre, czy to było złe. Było nierozsądne, bo moim zdaniem straty niewspółmierne… Co urosło? Urósł patriotyzm tylko. Człowiek się czuje niby dowartościowany, że się nie bał, że poświęciłby życie. Tak, to się zgadza. […]
Będę do końca życia pamiętał dwie sceny z Żoliborza. Jedna ze scen: dom przy ulicy Pogonowskiego, willa między Pogonowskiego a Krasińskiego. Rodzina siedziała przy stole w czasie obiadu, a tamtędy żeśmy przechodzili korytarzem koło nich. Nie pamiętam już, jaki był układ, czy gankiem żeśmy przechodzili, w każdym razie oni za kilka minut zginęli od sztukasa. To znaczy sztukas nadleciał i cała rodzina tak przy obiedzie…
Drugie zdarzenie: to już było przedostatniego dnia Powstania… Miałem szczęście, że udało mi się, że przeżyłem nalot sztukasów. Żeśmy szli ze stanowiska, z ulicy Czarneckiego, z karabinem maszynowym na plac Inwalidów. Żeśmy mieli zająć stanowisko naprzeciw Alei Wojska Polskiego. Jak szliśmy przez park, obserwatorzy niemieccy (diabli wiedzą, gdzie, skąd) prowadzili ogień artylerii za nami; a szliśmy od strony ulicy Krasińskiego. Ogień nas nie sięgnął, za chwilę nadleciały sztukasy. Przed ulicą Mierosławskiego, przy końcu parku, zrzuciły bomby. Zostałem dobrze kontuzjowany, mój kolega oberwał po nogach. Żeśmy się jakoś wygrzebali, natomiast w tym maglu byli chłopcy młodzi… Nie wiem, tylko rzuciłem okiem… Chyba sześć czy osiem osób od podmuchu zginęło w suterence. Jest mały budyneczek między ulicą Czarneckiego a Mickiewicza i na dole jest magiel. To jest naprzeciw wejścia do parku od strony Mierosławskiego. Nic nie można było pomóc. Sam, czołgając się, zszedłem do nich, ale nikt nie był żywy. Zginęli od podmuchu… Ciśnienie wytworzone zabija. Potem już ostatni dzień Powstania… To właśnie było na ulicy Krasińskiego i Promyka, na dole. Broniliśmy się od strony parku aż do kapitulacji. To było zakończenie. Nie chciałbym tego powtarzać drugi raz.
Warszawa, 4 lutego 2009 roku
Rozmowę prowadził Błażej Szulc