Hanna Maria Ossowska „Faramuszka”
Nazywam się Hanna Ossowska.
- Jeśli pani myśli – Polska międzywojenna, lata przed wybuchem wojny, lata pani dzieciństwa, to co pani nasuwa się na myśl? Jak pani ją pamięta?
Pamiętam ją właściwie jak fajne dzieciństwo. Mieszkaliśmy wtenczas na Nowym Świecie, tata był wziętym adwokatem.
- A tradycje przekazywane przez dom i szkołę? Czy pamięta pani przed wybuchem wojny, [że] edukacja młodego człowieka pod względem przede wszystkim patriotyzmu i zamiłowania do ojczyzny była wyjątkowo silna?
Była silna, ale właściwie rodzice mieli mało co do roboty, bo lektury, jakie myśmy mieli wtenczas, to była absolutnie pełna propaganda patriotyzmu.
Był dwuczęściowy „Stary lamus”, nie mówię już o misiu. Zaraz, tylko jak się nazywał ten miś z Lwowa? Taka była wspaniała książeczka. Były jeszcze „Białe róże” i cały szereg [innych]. Właściwie we wszystkich tych książkach, które pamiętam, była wielka lekcja patriotyzmu i co to jest miłość ojczyzny bardzo przystępnie tłumaczona.
- A ostatnie wakacje przed 1 września 1939 roku – jak pani pamięta ten czas? Ile miała pani wtedy lat?
Skończone dziesięć, bo urodziłam się 15 sierpnia, więc jak rok szkolny miał się zacząć, ale się nie zaczął, to miałam dziesięć. Te wakacje spędzałam, jak zawsze, nad morzem, bo tam ciotka moja miała dom i tam się jeździło, bo to było najprościej ze wszystkim. Te wakacje były już burzliwe. Jeżdżenie do części, która należała do Wolnego Miasta Gdańska, która właściwie była niemiecka, szczerze mówiąc, tak to trzeba określić, to już było nieprzyjemne, to już była groza wisząca w powietrzu.
- Dziecięca intuicja podpowiadała pani już wiele, co może się wydarzyć. Czy w pani środowisku mówiło się już wcześniej coś na ten temat?
Mówiło się o wojnie i właściwie mówiło się z pełnym przekonaniem, że wojna będzie, tylko uważało się, że absolutnie się nie damy i wygramy i przegonimy Niemców, gdzie się tylko da, jak najdalej. Ale o tym się mówiło bardzo dużo, zresztą i wśród dzieci się mówiło o tym bardzo dużo, więc sądzę, że to wszędzie był ten nastrój, bo tacy właśnie rówieśnicy czy troszkę starsi, starsze dzieci to [rozmawiały], to był temat. Grało się w siatkówkę i się przerywało siatkówkę i zaczynało się debaty polityczne.
- A jak zapisał się w pani pamięci 1 września 1939 roku?
Pierwszy września… Tata był zmobilizowany i ponieważ w mieście miało być bardzo niebezpiecznie, to myśmy pojechali na wieś pod Warszawę do rodziny i tam myśmy mieli przeczekać ten groźny czas. Tymczasem okazało się, ale to dopiero 3 września, że nie było tak zupełnie bezpiecznie, bo spadł samolot, został zestrzelony tuż [obok]. Były to trzy kilometry według tego, co nam o tym mówił. Miał nas wszystkich zaprowadzić, bo wszyscy byli strasznie ciekawi, nawet bardzo starsi dorośli też. To było dalej, bośmy szli i szli i nie mogli dojść, ale w końcu doszliśmy.
- Pani ojciec był zmobilizowany wcześniej?
Trochę wcześniej, parę dni wcześniej. W każdym razie przed 1 [września] wyjechał do Wilna.
- A pani z matką, rozumiem, że przebywała poza miastem?
Z matką, z babcią i z siostrą mamy.
- Kiedy ten najgroźniejszy czas się skończył, czas bombardowań i nalotów niemieckich?
Trudno mi powiedzieć. Myśmy zresztą dosyć szybko wrócili do Warszawy. Wojska niemieckie też szły dosyć szybko naprzód i myśmy wtedy pojechali do Lublina, żeby było dalej.
Tak.
- A kiedy wróciła pani do Warszawy?
Myśmy wrócili w październiku, pod koniec października, z tym że było to właściwie bardzo zabawne, bo tam było bardzo dużo krewniaków, bo moja mama pochodzi z rodziny, gdzie pradziadków było osiemnaścioro i to wszystko się bardzo mnożyło, więc krewni to byli wszędzie.
Myśmy tam [byli], był obiad i wyszła ciotka, gospodyni, i powiedziała do mamy: „Luńka, jeden pan do ciebie przyszedł”. A ponieważ mama się spotkała z ojca kolegą, to myślała, że to on. Mama wyszła do przedpokoju i jak wrzasnęła: „Żuczek!”, to wszyscy podskoczyli. Tata z Wilna swoją ciężką artylerią, w której był, to poszedł na obronę Lwowa, żeby było już zupełnie zabawnie, i tam ich rozwiązano. Dowódca powiedział: „Teoretycznie panowie mają się poddać i iść do niewoli, ale jeżeli ktokolwiek chce na własną rękę wędrować gdziekolwiek do rodziny czy gdzie indziej, to zakazu nie ma”. I tata powędrował. Doszedł do Lublina i tam się dowiedział właśnie od jakichś znajomych, że: „Twoja żona i twoje dziecko tu są”. I myśmy już razem wracali do Warszawy. To było nieprzyjemne, a głównie było nieprzyjemne też, że o bombardowaniach Warszawy mówiło się o wiele groźniej niż to naprawdę było. Z tym że to się wie dopiero później. Jak żeśmy podjeżdżali koło naszego domu na Nowy Świat 7, tośmy wszyscy spuścili głowy i zastanawiali się, kto z nas podniesie głowę i się odważy, czy jest dom, czy go nie ma. Okazało się, że dom jest.
- Ale nie było potrzeby przenoszenia się gdzie indziej? Zostaliście państwo tam?
Na razie nie. Później, kiedy ogłoszono dzielnicę niemiecką.
- W jakim stanie było miasto po powrocie?
Smutne. Nastrój był ponury, ludzie byli przegrani, bo właściwe jednak się troszkę nie spodziewali, że to tak szybko i tak jak było.
- Odczuwała pani jako dziecko wtedy te zmiany i nowy mechanizm, który Niemcy zaczęli wprowadzać na samym początku?
Nie. Na to chyba byłam za mała. To w drugiej części, już bliżej Powstania, kiedy już chodziłam do szkoły średniej, do pierwszej, drugiej klasy, bo to zdążyłam zrobić z gimnazjum tutaj na miejscu, to już odczuwałam to bardzo wyraźnie.
- A powiedziała pani, że pani ojciec był prawnikiem. Czy ze strony Niemców dotykały go jakieś nieprzyjemności?
Owszem, tata mój [był] bardzo młody, był przez jakiś czas najmłodszym członkiem Warszawskiej Rady Adwokackiej i oni zawezwali tych wszystkich z Rady Adwokatów i kazali im podpisać coś, co byśmy dzisiaj nazywali „lojalką”. I wszyscy jak jeden mąż odmówili i wszyscy zostali skreśleni z listy adwokatów i były dwie, właściwe trzy [pozycje], było napisane, skreślane
Judische, Judische Frau i Beirat. Beirat był na końcu, jako najgorsza pozycja.
- A po skreśleniu z listy adwokatów jak pani ojciec sobie radził? Jak w ogóle radziliście sobie później?
Znaczy, jak sobie radził? Tata miał administrację jakichś domów. W banku pracował przede wszystkim, miał radcostwo, bo to tak się robiło, żeby były stałe pieniądze na wydatki stałe, więc w banku pracował nadal i tak to wyglądało.
Było ciężko, bo stopa życiowa opadła, ale właściwie mówiąc, w moim domu nie uważano tego za coś, co jest warte w ogóle zastanowienia się. Raz jest lepiej, raz jest gorzej i to że jest gorzej, to się nic nie stało.
- Rozmawialiście o polityce? Słyszała pani rozmowy rodziców?
Oj, słyszałam. Bardzo szybko zaczęłam brać w nich udział. Nie no, rozmawialiśmy stale.
- Nie pytam, o czym rodzice rozmawiali, ale jakie było ich podejście?
Wierzyli, że wszystko się dobrze skończy, tylko potrwa, ale że będzie tak jak wyszło, nie przychodziło im do głowy.
- A kiedy musieliście się wyprowadzić z tego mieszkania, w którym [mieszkaliście]?
To było dosyć szybko, ale to w każdym razie było w 1940 roku. To wtedy ogłoszono dzielnicę niemiecką i wszyscy Polacy musieli się [wyprowadzić].
- A gdzie państwo mieszkali wcześniej?
Na Nowym Świecie 7, a potem [mieszkanie] to była [ulica] Śniadeckich 23. Właściwie chyba też już stamtąd do szkoły chodziłam, bo w pierwszym roku nie było szkoły.
- Co może pani powiedzieć o szkole w czasie okupacji?
Szkoła była fajna. Muszę powiedzieć, że było to bardzo przyjemne zajęcie. Szkoła kombinowała tak, żeby jak najbardziej nas uchronić od wszelkich możliwych nieprzyjemności. Przede wszystkim wszystkie te, które nie miały tak zwanego roku, czyli były rok wcześniej w szkole, to zostały przy szkole, ale wtedy już nie było szkoły, Niemcy wyrzucili z lokalu i wtedy chodziłam na ulicę Mokotowską, i wszystkie, które nie miały tego roku, zostały oficjalnie drugoroczne, a praktycznie biorąc, robiłyśmy klasę. Pierwszą robiło się jako siódmą klasę, a myśmy robiły tam już drugą klasę jako drugoroczne. Tam było bardzo przyjemnie. Powiedziałabym, mała klasa, miła klasa, fajnie było, dobrze było. I dodatkowo nazywało się, że jesteśmy w Szkole Gospodarstwa Wiejskiego.
- Ale lekcje odbywały się w mieszkaniach prywatnych?
Nie, nie. To była szkoła powszechna i teoretycznie myśmy zostały, te młodsze. A to było w Związku Gospodyń Polskich, te kursy gotowania, bardzo zabawne, tylko nie zabawne było to, że trzeba było zjeść, co się ugotowało. To już nie było takie śmieszne. A później zrobiło się jednak gorzej, bo już trzeba było formalną zawodówkę mieć i myśmy były w szkole na Moniuszki. To była szkoła krawiecko-bieliźniarska. Tam było dużo gorzej, bo już się lekcje odbywały przy maszynach do szycia, ukrytych maszynach do szycia. To bardzo szybko miałyśmy zlecenia oficjalne od Niemców szycia i szyłyśmy flanelowe koszule. Do dziś dnia nikt tak nie wypycha szybko i ładnie kołnierzyków jak ja, bo tego się dokładnie nauczyłam.
Później było takie zarządzenie, że mieli za mały personel i zażyczyli sobie, żeby ileś tam dziewcząt przychodziło w tygodniu na normalną zmianę roboczą. Tu powstał pewien problem i takie najbardziej niebezpieczne zostały wycofane z tego chodzenia, a chodziły na zmianę w turach, tak że właściwie się strasznie często zmieniały. Grupa szła na te pięć czy sześć dni w tygodniu, potem zupełnie inna grupa, potem mieszana. Tak to wyglądało.
- Kiedy pani wróciła do tej szkoły, nazwała to pani szkołą zawodową, tak?
Tak.
- Miała pani wtedy ile lat?
Wtedy musiałam mieć trzynaście, czternaście, bo to trwało dwa lata.
- A z wcześniejszego okresu czy z okresu szkoły zawodowej wspomina pani szczególnie kogoś spośród nauczycieli, kto wpłynął później w jakiś sposób na panią, na pani życie? Czy odczuwała pani, że mimo tych trudnych warunków nie zaniechano edukacji patriotycznej?
Tak. Jeśli chodzi o obsadę nauczycielską to była wspaniała, z wyjątkiem pani od chemii, która była głupia. Okropnie była głupia i okropnie nie lubiła dowcipów, tak że z nią się bardzo trudno współżyło, ale jeśli chodzi o historię, nawet geografię, polski, to było naprawdę na dużym poziomie, bo część tych nauczycieli to byli profesorowie uniwersyteccy, którzy utracili pracę „za Niemca”, jak się mówiło, więc to też był poziom. A nauczycielkę od polskiego uwielbiałam. Jeszcze po wojnie, jak przyjechałam do Warszawy na studia, to chodziłam do biblioteki, gdzie pracowała, porozmawiać sobie z panią Młynarską.
- Miała pani w tamtym okresie jakieś propozycje konspiracji? Czy wiedziała pani, że ktoś jest [w konspiracji/?
Nie, że ktoś jest, to dobrze wiedziałam, ale takie konkretne propozycje były takie dosyć… Harcerstwo było.
Byłam. To było harcerstwo prawicowe i muszę powiedzieć, że mnie się harcerstwo nie podobało. Nie wiem, jakoś to mi się źle zgrywało. A poza tym miałyśmy…
- To znaczy, rozumiem, że była pani w tym harcerstwie, które się wywodziło bezpośrednio ze strony Romana Dmowskiego i jego myśli?
Tak. Z tym że myśmy miały w szkole bardzo przykrą historię, bo u nas właśnie tych harcerek była grupka, a właściwie to był herszt – Teresa Bogusławska, córka Antoniego, poety, i umyśliła, że trzeba napisać ulotki antyniemieckie i rozwiesić. Ja w tym nie brałam bezpośrednio udziału, dlatego że było to tuż przed rekolekcjami i byłam przeziębiona. Mama poszła do pani dyrektor panny Reut i powiedziała, że mi bardzo zależy na rekolekcjach, czy mogę te trzy dni nie przychodzić do szkoły, czy się na to zgodzi. Odpowiedziała, że oczywiście. I siedziałam w domu z katarem, a Tereska Bogusławska wymyśliła te ulotki i sprowadziła trzy koleżanki, bo ona w ogóle to był typ taki, który był gwiazdą i miał satelitów. To był ten typ, u niej to było naturalne, nie wiem, czy sobie w ogóle zdawała z tego sprawę, ale tak było. Poszła do sąsiada i poprosiła go, żeby jej treść ulotki, którą napisała, przetłumaczył na niemiecki. On się nie pytał: „Dziecko, po co ci to?”, tylko przetłumaczył. One cztery wyszły i miały te ulotki rozklejać. Jedna, tu nazwiska nie powiem, ledwo się pożegnała z tamtymi, to cały zapas swoich ulotek wrzuciła do kosza od śmieci, była ostrożna, a te dwie pozostałe poszły. Te dwie pozostałe poszły przed rekolekcjami, porozklejały ulotki i przyszły na czas do szkoły. Natomiast Teresa miała słaby wzrok i nie zobaczyła Niemców, którzy ją nakryli i zgarnęli i zabrali na gestapo na Szucha. Ona zresztą bardzo szybko powiedziała, opuściwszy tą, co wrzuciła te ulotki, bo uważała, że ona jest słaby człowiek, to ją nie należy mieszać, ale [po] dwie pozostałe przyszli i zabrali ze szkoły też na gestapo. Z tym że panna Reut, jak szła do klasy, to nie wiedziała, jaka tam jest lekcja, i troszkę, jak sama później opowiadała, miała tremę, ale miała szczęście, był niemiecki.
- A później co się stało z tymi zatrzymanymi?
Tam był facet z tymi Niemcami, który mówił po polsku i te dwie dziewczynki, zresztą obie były ładne, to pomaga w życiu, sobie wyobraziły, że musi być lepszy, jak mówi po polsku. Zaczęły do niego mówić: „Niech pan nas ratuje, niech pan nam pomoże”. I rzeczywiście temu człowiekowi może zrobiło się tak jakoś [ich żal], może go to wzięło, może te dziewczynki były ładne wystarczająco i tak sprawę wykręcił, że te dwie to idiotki, a tylko winna jest ta trzecia.
A z nią się działo już bardzo smutno. Ojciec jednej z moich koleżanek, zresztą nie zamieszany w to, który miał zawodowe stosunki z Niemcami, bo miał fabrykę środków farmaceutycznych i znał jakichś Niemców, z którymi był przed wojną w dobrych stosunkach i takiego znalazł, który powiedział, że „Jeżeli dacie pieniądze, to to załatwię”. Ona wyszła i jak wyszła, to było coś bardzo dziwnego, bo z tej wybitnie inteligentnej dziewczyny zrobił się dzidziuś – „Tereska by to zjadła”. Smutne to było bardzo, ona zresztą z matką wychodziła wcześniej z Powstania po drodze, a ponieważ myśmy już stali na rogu przy barykadzie, to tam zachodziła i moja mama wtedy powiedziała: „Ta Teresa, jak wygląda, coś strasznego”. Ona bardzo szybko umarła na gruźlicę mózgu. Jest pochowana w Zakopanem, ale nieszczęście prawdziwe było z tym tatusiem, który napisał… Bo Niemcy tam natychmiast przyszli. Drzwi otworzył dwudziestojednoletni syn i bez dania racji zastrzelili chłopaka z miejsca.
- A reszta domowników? Co się z nimi stało? Był tylko on w mieszkaniu? Nie wie pani?
To było mieszkanie obok, to był sąsiad. Tak że to makabryczna historia, że tam życie zupełnie idiotycznie poświęcone.
- A kiedy już mówiło się o Powstaniu w Warszawie? Kiedy pani słyszała po raz pierwszy o tym, że Powstanie w Warszawie ma wybuchnąć?
O Powstaniu się mówiło dosyć wcześnie, bo była akcja „Burza”, byli chłopcy w lesie, tak że to wszystko się tak ciągnęło.
- A o akcji „Burza” kiedy pani słyszała i w jakich okolicznościach? Jak się pani dowiedziała?
Trudno jest mi określić okoliczności, ale w każdym razie to na pewno był 1943 rok. A później to mieliśmy sąsiadów, państwa Różyckich i państwo Różyccy mieli nieskończoną ilość wnuków, nawet niektórzy byli przystojni, ale tych wnuków było coraz więcej i, prawdę mówiąc, trzeba już być zupełnym głupkiem, żeby nie zorientować się, co się dzieje za ścianą.
- A jak wspomina pani prasę podziemną, która wtedy wychodziła? Jaka to była prasa, jaki był dostęp do niej, w jaki sposób?
To roznosili chłopcy z poczty. Zresztą miałam, nie mam, bo się zostało tu, nie można było z tym wyjść, jeszcze może jak z oddziałem wojskowym, to by może można, ale już tak w charakterze ludności cywilnej, to nie. Miałam bardzo duży zestaw ulotek o rozmaitych profilach, bo jak gdzieś zobaczyłam jakąś, której nie miałam, to żebrałam: „Jak przeczytacie, to dajcie, bo to zbieram”. I to jednak był taki plik [na około cztery centymetry grubości] mniej więcej, i przed samym wyjściem z Warszawy, to był albo 3 albo 5 października…
Rozmaicie się nazywały, bo to różni wydawcy byli. Spakowałam to w dużą kopertę, włożyłam tam opaskę, którą niesłychanie sobie ceniłam, bo ta opaska peżetowska to była normalna opaska biało-czerwona, a na czerwonym był biały malutki krzyżyk, że to jest związane ze służbą zdrowia, i chyba tam włożyłam legitymację akowską, ale tego nie jestem pewna. To się zaniosło do piwnicy, ale się oczywiście nie zostało.
- Pani przed Powstaniem była już w konspiracji?
Byłam bardzo późno zaprzysiężona, bo byłam w połowie lipca, bo moja mama…
- 1944 roku, czyli zaraz przed Powstaniem?
Tak. Moja mama wtedy doszła do wniosku, że mnie na pewno coś przyjdzie do głowy, co by niekoniecznie jej się podobało. Trzeba mnie jakoś, ponieważ sama pracowała w PŻ, więc miała to bardzo uproszczone, wciągnąć w jakąś pracę, gdzie coś będę robić, czy będzie mi się to podobało, czy nie. Pewnie więcej by mi się podobało latać z pistoletem, ale wymyśliła to w ten sposób i myśmy tam miały robić gry dla rannych żołnierzy, żeby mieli jakoś się zająć czasem. Potem wszystko inaczej wyszło, bo gier już nie zdążyliśmy robić.
- Czyli w konspirację wciągnęła panią mama?
Tak.
- A jak pani zapamiętała sam moment zaprzysiężenia? Gdzie się to odbyło?
To się odbyło w mieszkaniu jednej z tych pań, które pracowały z mamą w patronacie.
- Aha, i kto przyjmował przysięgę?
Nie wiem, nie pamiętam. Wiem, że była tam ta pani, było dwóch panów i były jeszcze trzy dziewczyny poza mną.
W takim samym mniej więcej. To były te, co to, żeby nie przyszło im źle do głowy.
- Rozumiem. A dni przed Powstaniem – czuło się napiętą atmosferę w mieście?
Czuło się.
Przede wszystkim poczta pantoflowa działała znakomicie, bardzo szybkośmy słyszeli o tym, że a to na Pradze dwóch Niemców rozbrojono, a to na Żoliborzu coś tam, a to gdzie indziej też coś tam i to ciągle chodziło. To tak ze trzy dni przed Powstaniem się tak działo i wtedy było nawet ostre pogotowie, a później zrobiła się czujność chyba.
- Ale dostawała pani wtedy już jakieś konkretne wytyczne czy rozkazy co do punktu zbiórki albo ewentualnego wybuchu Powstania w najbliższych dniach, czy to raczej przychodziło pocztą pantoflową?
Raczej pocztą pantoflową przychodziło, a 1 [sierpnia] właściwie już było coś niecoś wiadomo, bo sąsiad, który miał nieskończoną ilość wnuków, przyszedł do taty i powiedział: „Proszę pana, niech pan powie swoim domownikom, żeby się zanadto nie dziwili, że tu tyle chłopców biega po schodach”. A mój tata powiedział: „Proszę pana, moje panie to już dawno wiedzą, co się u pana dzieje. Nikt im nie musiał mówić”.
- Czyli pierwsze konkretne informacje przyszły do pani dopiero 1 sierpnia?
Pierwszego sierpnia konkretnie, z tym że o godzinie czwartej, czyli szesnastej, w kierunku Ochoty przejechała kolumna rowerowa. To myśmy mówili w domu, że to się już zaczyna. Zresztą myśmy wiedzieli, że to będzie godzina „W” już wtenczas.
- A dostała pani konkretny przydział mobilizacyjny gdzieś w jakimś miejscu w Warszawie, czy to była raczej improwizacja?
Nie, to była raczej improwizacja, bo to wszystko działo się za szybko.
- I zebraliście się gdzie konkretnie?
Konkretnie się nigdzie nie zebrali po prostu i ja się denerwowałam i wymyślałam mamie, a mama mówi: „A poczekaj, wszystko się ułoży. Wszystko jest za szybko i w takim tempie leci, że… Poczekaj, będziesz miała i swój szpital, i swoją robotę, i wszystko, co potrzeba”.
- Byliście pani, pani tata i pani mama, czy był ktoś jeszcze oprócz was?
Babcia była i siostra mamy, która 1 [sierpnia] wczesnym popołudniem powiedziała: „To do widzenia, bo idę do swojej kuchni, mam tam przydział”. I to nas zatkało, bo o bardzo wielu osobach się wiedziało, że ten coś, tamten coś, wszyscy kumple taty, co przychodzili, to też wiadomo, że coś. Też wiedziałam, że mamy znajome, między innymi pani Zofia Wańkowiczowa była w tej grupie, była tam pani Nowodworska, nie pamiętam imienia, ale dużo takich osób. To wszyscy jakoś wiedzieli.
- A godzina „W”, siedemnasta?
Była siedemnasta, godzina „W”, to już wiadomo i ta kolumna rowerowa przejechała i koło piątej rzeczywiście zaczęły się pierwsze strzały koło nas.
Znalazłam się w domu z rodzicami i była debata, czy wyglądać przez okna, czy na wszelki wypadek zejść do piwnicy, a przynajmniej może niżej. Myśmy zeszli na początku. Bardzo szybko została zajęta Lwowska, Noakowskiego, tamta część w głąb jeszcze i właściwie z wszystkich stron byliśmy w Polsce. W szpitalu imienia Józefa Piłsudskiego, tego, co jest tam, przy polu Mokotowskim, to Niemcy byli, ale już na Politechnice ich nie było, tak że tu wkoło. A na Śniadeckich 18 był urząd niemiecki, w którym był szpital, i oni tylko tam zostali. To była nieduża grupka i się ostrzeliwali w sposób nieprzyjemny, można powiedzieć. Wtedy nasi chłopcy wpadli na pomysł, pozbierali poduszki kanapowe (ludzie bardzo chętnie dawali poduszki), polali je benzyną, podpalili, weszli tam na dach od 6 sierpnia i zaczęli rzucać w samochody. Jak im się dwa samochody zapaliły, to uciekli. Wtenczas (to był 3 sierpnia, to pamiętam) wszyscy wyszli na ulicę i zaczęli budować barykady, gdzie trzeba, wszyscy się całowali.
No pewnie! Wszyscyśmy. Razem z mamą, bo mama też była mikra, więc płytę trotuarową, które były dosyć duże, tośmy we dwie nosiły, ale to wszystko [niezrozumiałe]. Po tym wszystkim zrobiło się [wiadomo], że tam jest szpital, a że na rogu Noakowskiego i Lwowskiej była duża drogeria i to była drogeria elegancka (jeśli drogeria może być elegancka), w każdym razie tam i kosmetyki były, i wszelkie apteczne rzeczy i zaczęto szukać, gdzie jest właściciel. Okazało się, że właściciel gdzieś daleko mieszka, potem okazało się, że to była daleka Wola. Wobec tego zdecydowano, że trzeba się tam [do drogerii] włamać.
Przez te parę godzin zaprzyjaźniłam z panią, panienką właściwie, która miała ze dwadzieścia jeden lat i mnie się wydawała dorosła i tak się trochę przy niej pętałam i tam szła, bo była sanitariuszką po kursach sanitarnych. Ona mówi: „Chodź, mała, z nami, to nam pomożesz”. Tam weszłam i zobaczyłam rzecz, która mnie fascynuje do dziś dnia. Przy stoliku siedział chłopak i miał kartkę papieru i spisywał, co biorą do tego szpitala, jakie produkty i w jakiej ilości. Spytałam się: „A dlaczego to robisz?”. A on mówi: „Jak to dlaczego? Przecież to nie jest rekwizycja wojskowa, my to wszystko pokryjemy z pieniędzy państwowych, oczywiście, ale ten pan nie może być stratny i żadnych takich nie będzie”.
Co było uderzające – drogeria miała otwarte drzwi, parę razy ktoś zajrzał i pytał się, czy drogeria czynna, bo by kupił. Na to mu odpowiadano, że niestety nie jest czynna. Nie było nikogo, kto próbowałby wejść i coś ukraść. A te dziewczyny i ja też, to myśmy nie patrzyli, co się tam dzieje. Jak kazali nosić watę, to nosiłam watę; jak gazę, to gazę.
Do stolika, bo on tam to wszystko spisywał, potem w kosz i wynoszono.
Do szpitala na Śniadeckich 18. Nikt tam nie wszedł i nie próbował nic ukraść. To dla mnie jest takim szokiem do dziś dnia, jak widzę, co się dzieje, jak jest tylko okazja.
- A pani mama i pani tata gdzie przebywali wtedy?
Mama biegała, tak jak ja biegałam potem do swoich szpitali, do swoich punktów. Tata gdzieś wychodził, prawdopodobnie w dalszym ciągu zajmował się ustrojem, bo do tej Rady coś tam kombinował. Ciotka bardzo szybko została wyrzucona z kuchni, bo była bardzo złą kucharką, natomiast została przeniesiona też na Śniadeckich, bo to była taka dobra, zaciszna uliczka, do radiostacji, bo była w ogóle przed wojną korespondentką amerykańską i znała się na takich rzeczach jak radiostacje, jak się pisze, jak dziennikarz się powinien zachować, i tak dalej. I ona też tam urzędowała i też wpadała na pseudo-obiad. Tak żeśmy się wszyscy kręcili.
To bardzo zależy, cośmy jedli; to zależy od epoki. Początkowo było zupełnie nieźle, bo coś tam w domu było i między innymi ciotka przywiozła od rodziny ze wsi dużą ilość jajek, a mnie się taki Jurek spodobał, bo jednak lubiłam panów, i mama mówi: „Słuchaj, to ty powiedz temu Jurkowi, żeby do nas przyszedł i że dostanie jajko”. A Jurek mi powiedział, że nie przyjdzie, bo ma bliskiego kolegę, to on tylko z kolegą. To poszłam, mówię: „Mama, Jurek z kolegą [przyjdzie], bo on tylko może z kolegą”. A na to mama powiedziała: „Wiesz co? Jeżeli już jedno jajko poświęciłam, to drugie też odżałuję”. Ci chłopcy przyszli, bardzo się interesowali mieszkaniem, bardzo im się podobało zresztą, bo były ładne, bardzo stare meble i dużo obrazów i im się to podobało. Bardzo szybko ten kolega powiedział, że on jest Tadek z Czerniakowa. Fajnie. Zjedli swoje jajka, pożegnali się i wyszli. Na progu Tadek zawrócił, wyciągnął z kieszeni latarkę, dał ją tacie i mówi: „Proszę pana, tak naprawdę to jestem złodziej kieszonkowy i ta latarka mi się podobała, ale sobie pomyślałem, że tacy państwo byli mili i jeszcze jajko dostałem, to muszę oddać panu tą latarkę, bo inaczej to by było nieprzyzwoicie”. Uważam, że to jest wzruszająca historia.
- Tak. I nikt nie miał pewnie do niego nawet pretensji?
Nie, wszyscy się śmiali i tata mu nawet mówi: „Jak panu się tak podoba, to niech pan sobie weźmie”. – „Nie, to by było niehonorowo”.
- A późniejsze pani punkty? Gdzie pani później pomagała?
Pomagałam na początku w szpitalu, co był na Marszałkowskiej za Piusa. To był szpital polowy. Doktór „Mak”, miał pseudonim, był tam szefem szpitala. A w każdym razie przed 15 sierpnia już tam byłam.
A później przeszłam do szpitala na Piusa 24, tam gdzie była moja szkoła. Tam w piwnicach był też szpital polowy i tam w ogóle były bardziej potrzebne ręce do pracy niż na Marszałkowskiej.
Z tym że tu była też taka heca, że na święto narodowe i Matkę Boską Zielną jednocześnie, na Cud Wisły, był urządzony podwieczorek, gdzie było ciasto bardzo parszywe, bo już nie było z czego [piec] (ten 15 [sierpnia] to już była granica wytrzymałości), i zbożowa kawa. Miał być podwieczorek dla naszych, przyszedł Fogg i Pauly-Zahorska z występem muzycznym i była kawa z ciastem. Z tym że u nas leżało dwóch rannych Niemców i zrobiła się drobna awantura, bo nikt im nie chciał podać, żadna, ale szefowa tego ich szpitala powiedziała: „Ty jesteś najmłodsza, ty im podasz”. Mówię: „Ja nie chcę”. „Tu nie ma »nie chcę«! To jest rozkaz!”.
Nie pamiętam. W tamtym drugim [szpitalu] to była Basia Sawkówna szefem, ale tu nie pamiętam. Zresztą teraz rozmawiając z panią, przypomniałam sobie, że ten się nazywał doktór „Mak”.
- A podała pani, oczywiście, Niemcom?
Jak rozkaz, to rozkaz. Leżeli oddzielnie w innych pokojach, więc poszłam do jednego, który wziął kubek z kawą, nic nie powiedział i tak jakoś, nie to nie. Mam być grzeczna, to jestem, ale on nie musi. A ten drugi się obrócił do ściany i wlepił wzrok w ścianę i się nie rusza, więc go dotknęłam za ramię i powiedziałam:
Bitte – bo po niemiecku [nie umiałam], nie znałam niemieckiego. On się obrócił i powiedział:
Danke schön!, Danke schön! Był strasznie wzruszony, dla niego to było jakąś rewelacją, że też kawę dostał.
- Piętnastego sierpnia odbyła się msza?
Tak, msze się odbywały w dużych ilościach.
- Pamięta pani księży? Nazwiska księży?
Nie. Księży nie pamiętam.
- A wspomniała też pani o koncertach, często się odbywały?
Odbywały się koncerty.
- Ale czy pieśni typowo patriotycznych i powstańczych?
Nie tylko. To były w zależności od tych, co przychodzili. Pamiętam, że Fogg śpiewał swoje stare piosenki, które wszystkich bardzo cieszyły, a Pauly-Zahorska tylko coś deklamowała.
- Aha, i tylko ich pani pamięta, Zahorską i [Fogga]?
I pamiętam zespół akowski, który śpiewał, i śpiewał akowskie piosenki. Mieli recital na rogu Lwowskiej i Koszykowej, bo tam chyba architektura była, a w każdym razie część konspiracyjnej politechniki.
- Jak długo pani wierzyła, że jednak może ktoś przyjdzie z pomocą, że Powstanie osiągnie swoją kulminację i będzie dla was zwycięskie?
Jak długo wierzyłam? W ogóle nie przypuszczałam, że jest możliwe, żeby było inaczej.
- A czy przyszedł moment załamania, kiedy pani czuła, że to jednak upadnie?
Nie, no, przyszedł taki moment, to już było po pierwszej ewakuacji ludności cywilnej, to wtedy głównie matki z małymi dziećmi wychodziły, że w bramie tata spotkał się z dobrym znajomym rodziców, Muś mu było, ale zaraz sobie przypomnę nazwisko, i był w sztabie. Tata z nim zamienił parę słów i [on] powiedział, że idzie do Niemców pertraktować.
To było już pod koniec Powstania, to już był koniec września. Dobrowolski, Muś-Dobrowolski. Tata przyszedł do domu i powiedział, że to już jest koniec, a ja nie chciałam uwierzyć. Mnie się wydawało to tak [niewiarygodne]! To było tak wspaniałe, a poza tym po czterech latach myśmy byli w Polsce, w prawdziwej Polsce przedwojennej, może głodnej, ale przedwojennej, to było tak wspaniałe, że trudno. W ogóle nie mogę z takimi ludźmi, co krytykują Powstanie, rozmawiać, bo im w końcu bardzo wymyślam od najgorszych.
- I moment wyjścia z Warszawy i moment już definitywnego zakończenia Powstania.
Wojsko wyszło pierwsze, bo z cywilną ludnością to tak było, że może właściciele domów mogą zostać, może administratorzy mogą zostać, takie jakieś nieposkładane opowieści. Właśnie nie pamiętam, czy to był 3 czy to był 5 października. A jak wojsko wychodziło, to pod naszym domem wychodziło, więc tam byłam. Ponieważ już nie było strzelaniny, to poszłam na pole Mokotowskie i zerwałam parę bardzo parszywych, już jesiennych mocno, kwiatków. Pomyślałam sobie: „Dam tym chłopcom, których tu polubiłam, zżyłam się, niech idą z kwiatkami do niewoli”. Wtenczas podszedł do mnie ktoś wyższy rangą i powiedział: „Koleżanko, koleżanka ma kwiatki. Tędy będzie przechodził generał »Bór«. Czy byłaby koleżanka skłonna jemu dać te kwiatki?”. Oniemiałam w pierwszej chwili. Ja i pan generał?! I ja mu kwiatki?! Nie, to coś zupełnie niesamowitego. Powiedziałam: „Oczywiście”. I zaczęłam kombinować, co mam mu powiedzieć, bo jak się daje kwiatki, to trzeba coś powiedzieć. Wymyśliłam, i to będę pamiętała do końca życia, chyba nigdy nie zapomnę, powiedziałam mu: „Do widzenia, panie generale. Do zobaczenia w polskiej ziemi znów!”.
Pocałował mnie w rękę.
Nic. Właściwie chyba też był speszony tym wszystkim. Tu wychodzi, tu jest takie nieszczęście, a tu nagle coś takiego, ale w rękę mnie pocałował.
- Kiedy pani wyszła z Warszawy?
Właśnie albo 3 października albo 5, tego nie pamiętam. Na pewno nie 4 [października].
- I gdzie pani później trafiła?
Myśmy poszli na Dworzec Zachodni, potem do Pruszkowa.
Do Pruszkowa. Tam myśmy byli jakiś czas w Pruszkowie.
- Jak pani wspomina Pruszków?
Niezbyt sympatycznie, ale mam na pamiątkę – cążki do obcinania paznokci, które mi sąsiadka dała do otworzenia puszki, a potem się zawieruszyła i tak je mam do dziś dnia.
Ale jeszcze wracając do pierwszej ewakuacji – kiedy wynosiło się rannych, była dyskusja, jak to zrobić, bo to trzeba wyjść za barykadę i trzeba zanieść tych chłopców na noszach. Basia Sawkówna, która była szefową, powiedziała: „Wiecie co, puścimy małe, bo do takich dziewczynek, które jeszcze wyglądają na mniej niż mają, to chyba nie będą strzelać”. Byłam gotowa do noszenia, bardzo ważna i tak dalej. Wtedy Baśka Sawkówna zdjęła mi z ręki opaskę i dała mi Czerwony Krzyż. Mówi: „Głupia, przecież ty z tą opaską nie możesz iść do Niemców, bo to jest akcja charytatywna, lecznicza”. A ja pytałam się tylko: „A czy oddasz mi moją opaskę?”. Odda. I myśmy poszły. Ta druga to była Basia i była blondyneczka, ja byłam ciemna, rzeczywiście dwie dziewczynki. Bardzo ten chłopak wydawał nam się ciężki, przynajmniej mnie, a jeszcze do tego labiedził: „Idźcie z powrotem, nie chcę wychodzić do Niemców”. Myśmy tak doszły do Politechniki i tego szpitala wojskowego niemieckiego i tam stał szpaler Niemców i jak nas zobaczyli, tak jak jeden mąż, bez komendy, zasalutowali tym dwóm dziewczynkom. Myśmy potem z noszami pobiegły z powrotem, że wszystko fajnie, i zaczęłyśmy nosić i obieśmy nosiły dalej. Wcale nie było tak ciężko. Nie wiem, czy to były nerwy, czy to było… Co to było, ale drogę z tym chłopcem to raczej makabrycznie odczuwałam.
- A pamięta pani oprócz Niemców, na przykład tak zwanych ukraińców?
Ukraińców nie pamiętam. Wiem, że byli, ale ich nie pamiętam. Zresztą to była ta najspokojniejsza część Warszawy, tak że tam się naprawdę mało działo.
- A później, po Pruszkowie?
Po Pruszkowie pojechaliśmy do Łambinowic, tam były obozy przejściowe i tam były obozy jenieckie w okolicy. Jak nam powiedzieli, że prowadzą akowców, to nikt nie jadł zaczętego obiadu, wszyscy pobiegli oglądać i kiwać. Oczywiście, obiad nam wylali wtedy Niemcy, świnie były. Ale któregoś dnia myśmy przed płotem, taka najmłodsza część ludzi tam siedzących, stała i szli Sowieci. Bardzo nędznie wyglądali i jeden z tych Sowietów, to było wyraźnie mnie, rzucił puszkę z jedzeniem i to było coś też strasznie przejmującego. Ten biedny, głodny człowiek dzieli się z kimś, który też wygląda biednie i głodno. Ta puszka została, była u moich rodziców aż do ich śmierci w domu, bo to są takie rzeczy, że człowiek ma [sentyment]. Jakoś trudno jest zjeść taki dar.
Nie, nie zjedliśmy. Przechowana ta puszka była cały czas. Poza tym strasznie było… W Powstaniu dużo rzeczy się działo przyjemnych. Były przejścia usypane, podcięcia wysypane i się przez to przechodziło. Oczywiście, młodość kazała iść prosto, wyprostowanym, a obsługa, która pilnowała tych przejść, wrzeszczała, żeby się pochylić i słusznie, bo przecież taki głupek chce być postrzelonym, niech sobie będzie, ale to zdradza przejście, to jest poważna sprawa. I sobie tak tam przyszłam, umiałam przejść na drugą stronę, stanęłam sobie na końcu kolejeczki, stoję, a kolega odzywa się: „Pani wojskowa naprzód”. Ja się rozglądam, nie widzę pani wojskowej, a on mówi: „Koleżanko, do was mówię, do was”. Muszę powiedzieć, że bardzo się dobrze poczułam, taka ważna, taka nieludzko ważna.
- A później z obozu przejściowego?
Potem pojechaliśmy do Eisenachu w Turyngii.
To jest pod Erfurtem. To właściwie wszystko dziwnie się splatało. Rozchorowałam się, jak myśmy tam wybrnęli z całą grupą w Niemczech na Eisenachu, a tam się odbywał podział ludzi. Jak się rozchorowałam i miałam gorączkę, to tata mówi do mamy: „Wiesz co, idę poprosić, żeby nam pozwolili tu zostać, w tym obozie. Ostatecznie to wszystko jedno, gdzie będziemy”. I poszedł. Okazało się, że szczęście idzie czasem w parze za głupim, znaczy myślę o sobie, nie o tacie. Okazało się, że żona
Lagerführera strasznie chciała mieć dzieci i nie ma i się tak przejęła, że w szpitalu leży chore dziecko i ona o tym nic nie wie, że zabrała jakąś obsługę i z miejsca mnie przenieśli do „kranksztuby”. Okazało się, że to jest odra, trochę spóźniona. Tam przeleżałam i zresztą ta
Lagerführerowa pozwoliła mamie nocować ze mną. Rodzice zasadniczo pracowali w „Wartburgu”, w tej fabryce samochodów. Tata nosił ciężary, a miał napisane:
Sehr leichte Arbeit, a mama w ogóle wyglądała jak pięć groszy.
Mama liczyła śrubki i to tak: po dziesięć, potem po dwadzieścia, a potem wszystkie do jednego pudełka, a w jednym pudełku to niedobrze, to trzeba wziąć drugie pudełko. Takie głupoty, po prostu nie było co robić. A Niemcy tam, zasadniczo w tym obozie, zachowywali się dość przyjemnie. Nie byli wredni. Zresztą to się już wszystko waliło, tak prawdę mówiąc, w międzyczasie.
Koło miesiąca leżałam.
- Później zatrudnili panią przy jakiejś pracy?
Potem już nie, bo tatę wyreklamował bank, w którym ojciec pracował przed wojną, który zresztą był przeniesiony do Krakowa, bo w Warszawie nic nie było. Dyrektor tego banku, wicedyrektor, Polak, wytłumaczył Niemcowi, że tata jest szalenie potrzebny, a ten Niemiec to był też z takich przyzwoitych, bo powiedział: „A proszę bardzo. Jak panu potrzebny, ja się podpiszę”. I myśmy byli w trakcie reklamowania. W związku z tym już mama nie chodziła do pracy, tata nie chodził, myśmy tam tak mieszkali i czekali. Z tym że właśnie bardzo długo tata chodził i dowiadywał się,
Nichts da, nichts da – czyli: „Niczego nie ma, niczego nie ma”. Wtedy się tego Niemca zapytał któregoś dnia: „Proszę pana, a może bym do Erfurtu pojechał? To przecież wszystko jest w Erfurcie”. „A skąd pan wie?”. Ten Niemiec był okropnie przestraszony, a tata mówi: „Wie pan, to nie jest tak trudno się domyślić, że to jest mała miejscowość, a ja mam jechać do Guberni, to wyższa instancja musi dać”. – „Nie, nie, nie! Niech pan nie jedzie!”.
- Kiedy wyszliście stamtąd?
To w pewnym momencie tenże Niemiec tacie powiedział: „Proszę pana, ja panu radzę, niech pan bierze żonę i córkę i niech pan wyjeżdża. Wszystko jedno. Niech pan jedzie na stare ziemie polskie, nie do Guberni, tylko gdziekolwiek, gdzie była polska ziemia. Tam pan na pewno kogoś znajdzie, który wam pomoże. A tu nie ma sensu, żeby państwo siedzieli”. Pojechaliśmy.
- I gdzie trafiliście, gdzie się znaleźliście?
Jeździliśmy siedem dni po Niemczech tam i z powrotem, bałagan był straszny. Z reguły jak trzeba było się przyznać, to wypadało Hitlerjugend, które nosiło ciężary, paczki, jakieś takie. Bo człowiek, jak gdzieś posiedzi, to się dziwnie bardzo narasta mu rzeczy i oni to nosili. Potem nas w Pile wyrzucili z dworca jako Polaków. Wyrzucili, żeśmy wyszli. Wtedy do taty podeszła Niemka, która powiedziała po polsku: „Niech pan zdejmie »P« i rodzina też, w tej chwili to jest już zupełnie nieważne. – to takie na żółtym tle było fioletowe „P” – Niech pan to zdejmie, będzie panu dużo łatwiej się poruszać”. I tata tak zrobił.
A potem w Pile to już nie wiem, jak to było, skąd myśmy się dowiedzieli, ale też jakiś życzliwi ludzie, ktoś powiedział, żebyśmy spróbowali pójść na dworzec, bo tam pójdzie pociąg sanitarny dla matek z małymi dziećmi do Gdańska, żebyśmy spróbowali. Miałam absolutny zakaz mówienia, bo ja ani dudu po niemiecku, mama też nie bardzo. Władowaliśmy się do pociągu dla matek z małymi dziećmi, pojechaliśmy do Gdańska. A już z Gdańska tośmy przejechali do Gdyni, tam był dom ciotki, tam w ogóle jakichś ludzi znaliśmy, to już było łatwo. I tam żeśmy się doczekali inwazji.
- Jak pani pamięta ten dzień?
Pamiętam. Był dość silny obstrzał w Gdyni, myśmy mieszkali wtenczas na tak zwanych działkach leśnych, w lesie, to po drugiej stronie torów u państwa Mokrów, on był jeden z tych [założycieli]. przyjechał w Gdyni robić wielkie miasto, rzeźnik, był bardzo sympatyczny i ona zresztą też, mieli dwóch synków. Nam odstąpili pokój. Potem tam obstrzał był dosyć silny, dla nas po Powstaniu to w ogóle nic z tych rzeczy, nic ciekawego. Siedliśmy do kolacji pod oknem, jeszcze tata mówi do mamy: „Wiesz, a może byśmy się tak trochę przenieśli od okna jednak?”. A mama mówi: „Dobrze, następnym razem, bo teraz to już mamy nakryte”. I w sekundę albo w dwie potem wyrżnął w ścianę pocisk i tam wleciał odłamek. Gdybyśmy się przesunęli, to tata by nim dostał, a to już nie był taki błahy odłamek, jak dostał w czasie Powstania, ale to było takiej wielkości [jak pięść], tak że to naprawdę było groźne. A w tym mieszkaniu pokój zarekwirowany mieli Niemcy, trzech. Jak się zorientowali, wpadli zobaczyć, co się dzieje, popatrzyli na nas, powiedzieli po niemiecku: „Bohaterzy”. I uciekli.
- A kiedy wróciła pani do Warszawy?
Do Warszawy wróciłam, sama wróciłam, bo przyjechałam na studia, ale który to był rok? Czterdziesty któryś, 1948 [rok]?
- W każdym razie po 1945 roku?
Po 1945, tak.
- I co pani myślała o tej nowej Polsce, nowym czasie?
Wtenczas to jeszcze nie miałam zdania, bo to jeszcze było za wcześnie. Natomiast bardzo były przerażające te gruzy, to zniszczenie miasta, które może nie było ładne, ale było bardzo kochane miasto. Taka była ta Warszawa fajna.
- Warszawa się szybko otrząsnęła?
Warszawa się zawsze szybko otrząsa z każdych kataklizmów. Wiem, że jak w pierwsze dni poszłam na uniwersytet, znaczy dostałam się na uniwersytet, to trzy czy cztery dni ciężarówkami wywoziliśmy gruz z okolicy i wszyscy uważali, że to jest bardzo dobrze, do czegoś się przydajemy konkretnie.
- Stosunek nowych władz do pani odczuła pani w jakiś sposób? Że brała pani udział w Powstaniu i z tej racji jest pani dyskredytowana?
Nie. Ja się tym nie chwaliłam wtenczas, w ogóle się nigdy nie chwaliłam, bo uważałam, że się pętałam przy Powstaniu, a nie byłam w Powstaniu.
- A pani koledzy? Losy pani kolegów, którzy w Powstaniu byli?
Właściwie mówiąc, jakoś nigdy nie trafiłam, znaczy raz trafiłam na chłopaka, który mnie rozpoznał, ja jego nie, bo nie mam pamięci do twarzy, ale porozmawialiśmy sobie mile i to, co mówił, to rzeczywiście musiał mnie znać.
- Na koniec chciałam zapytać panią o jedno – czy teraz z perspektywy czasu, kiedy tyle się mówi o polityce przyszłości, myślimy o przyszłości, bardzo dużo z tego się ostatnio słyszy, uważa pani, że Powstanie było czymś niepotrzebnym, zbędnym, czy rzeczą, która była…
Chce pani oberwać?
To nie jest pytanie do mnie. Uważam, że Powstanie było najcudowniejszą rzeczą, jaka mogła mi się zdarzyć w życiu.
Nigdy bym nie… To było tak cudowne.
Warszawa, 17 czerwca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Anna Konopka