Nazywam się Halina Zalewska, rocznik 1932, urodzona w Lipnie, a zamieszkała w Płocku.
Lipno to jest Pomorze i Kujawy, na granicy Pomorza i Kujaw. Teraz nie wiem, czy to jest tak, w każdym razie tak było przed wojną. I stąd nas wyrzucano, tak od razu.
Moi rodzice byli po studiach, ojciec był prawnikiem, a matka lekarzem dentystą (tak to się wtedy mówiło, nie stomatologiem jeszcze). I miałam siedem lat starszego ode mnie brata Zbigniewa Zambrzyckiego. Gdy zaczęła się wojna, to był gimnazjalistą sławnego gimnazjum imienia Długosza we Włocławku.
Matka jak z domu? Matka jest z domu Zienkiewicz.
Zofia.
Jan Jerzy Zambrzycki.
No oczywiście, pamiętam każdy kącik w Lipnie, bo ja się już urodziłam w Lipnie, już ojciec wtedy bardzo szybko, ładnie się dorobił, był znanym cywilistą w Lipnie. Mieliśmy duże mieszkanie, można powiedzieć, że miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo, bo brat jeszcze takiego nie miał. To już był taki dobrobyt. Jeszcze rodzice wysyłali nas wiecznie, żebyśmy mieli dobre powietrze – a to chodziliśmy po górach, miałam cztery lata, jak latałam już po Nosalu. Ojciec wtedy właśnie fotografował śnieg, a na wieś wysyłał nas z mamą, mama była nieszczęśliwa, bo musiała siedzieć. Gorzej było z bratem, dlatego że nawet podejrzewano u niego anemię. Brat się urodził wtedy, kiedy ojciec stracił pracę, bo i tak bywało przed wojną. Nie wiem, czy powinnam o tym mówić, bo to dotyczyło przedwojennej prokuratury, nie chciał podpisać jednego dokumentu, uważał, młody człowiek, że to nie można. Chodzi o wyrok śmierci, a nie znaleziono ofiary. Nie wyrzucano go z tej prokuratury, bo nie było powodu, ale takie były stosunki potem, że po prostu odszedł z prokuratury i prawie dwa lata był bezrobotnym przez wojną. Szczęśliwie, że matka miała swój zawód, to było w Grudziądzu, i zaczęła przyjmować. Później pracowała u słynnych ułanów w Grudziądzu. Tak że utrzymywała dom, ale było ciężko. Dlatego znaleźliśmy się w Lipnie, bo trzeba było znaleźć takie miejsce, żeby można było od razu stanąć na nogi. Mama chciała do Warszawy, a ojciec nie, powiedział, że to musi być jakieś małe miejsce, żeby mógł pracować i żeby utrzymał rodzinę. A poza tym tam była rodzina jeszcze mojej babci i akurat zaczęto budować sąd. Tak się złożyło, że domek był też w tym samym podwórku, gdzie sąd, tak że dla adwokata była to wspaniała sytuacja, bo w tym samym miejscu.
O tak, znaczy mniej go pamiętam niż wybuch Powstania, bo wybuchu Powstania już można było oczekiwać, prawda, to już było po tych paru latach, a tutaj dla mnie osobiście to było odwrócenie o trzysta sześćdziesiąt stopni całego życia, ten 1 września. Wiem, bo mieszkała wtedy parę domów dalej druga moja babcia, matka mojego ojca i wiem, że ona się wtedy do nas sprowadziła i zalepialiśmy okna pasami z papieru, zalepiało się okna przed bombardowaniem. A potem pamiętam jak Niemcy wchodzili, u nas bardzo szybko. Nie wiem, nie pamiętam, kiedy oni u nas już byli, ale bardzo szybko byli. Ojciec już zdążył wrócić, bo przecież ojciec najpierw jeszcze z moim bratem poszedł do obrony Warszawy. Już nie zdążyli, wrócili i ojciec powiedział, że tylko broń Boże żebyśmy nigdzie nie wyruszali, tak jak ludzie tam na wschód uciekali. Tak że zastała nas wojna w tym mieszkaniu w Lipnie. Stałyśmy z babcią moją, tak trochę trzymała mnie tu pod boki i przy oknie. A przed wojną były takie firanki, takie, że nie było widać z zewnątrz, a to było na parterze mieszkanie, z frędzlami takimi, pamiętam, warkoczyki plotłam na tych frędzelkach. I widziałyśmy właśnie, jak jechał taki samochód pancerny, mieli karabin maszynowy – ten, który później nam rozstawiali w czasie Powstania – i tak jedzie z tym karabinem. A potem mieliśmy ich [Niemców] też bardzo szybko, nie wiem, czy było to parę dni, przyszli do nas, do mieszkania. Tak się zachowywali nawet z początku przyzwoicie, oznajmili, że będzie Arbeitsamt u nas, biuro pracy i trzeba będzie się wynieść. Oni w związku z tym odmierzali, a tam było jeszcze paru żołnierzy i oni się widocznie znudzili, zaczęli rozłazić się po tym mieszkaniu, a to duże pięciopokojowe mieszkanie. Weszli do mojego pokoju, a tam była taka szafa duża, taka w rodzaju… To nie była gdańska chyba szafa taka prawdziwa, ale taka, nie wiem, czy pani wie, z taką dużą szufladą. W tej szufladzie chowało się futra, tam takie rzeczy i zawsze gazetami się to przekładało przeciw molom. Tak się złożyło, że na wierzchu była gazeta, jak byk napisane: „Gdańsk zawsze będzie polski”. No i zaczęło się wtedy. Przyszli, pokazali temu oficerowi i on zaczął wtedy… Był wtedy u mamy w sypialni, a tam był taki bardzo ładny rodzaj biureczka, takie stare rzeczy, pewnie były po mojej babci, gabinet między innymi ojca. I otwierały się już trudno te [szuflady]. On zaczął szarpać, wreszcie któryś mu tam podsunął siekierę, rąbnął to, no i się wtedy zaczęło i od razu ojca wyprowadzili. Już czekał kolega ojca, też prawnik, przez płot mieszkali z nami. Z nim było dużo gorzej, bo on uciekł z niewoli, wiedział, że żona jest w ciąży, i uciekł, a za to to mógł od razu czapę dostać. Tak że ojca aresztowali. Uratował nam nasze [rzeczy], bo to warto powiedzieć, u nas parę osób się wychowywało, między innymi był taki Czesio, którego matka kiedyś zostawiła i wychowywała go babcia, która przychodziła do nas pomagać. Później okazało się, że on był w jednej klasie z moim bratem, przychodził najpierw na obiad, uczyli się razem, później z nami jeździł na wszystkie wakacje, tak że w gruncie rzeczy traktował to jak dom rodzinny. On zebrał kupkę ludzi, wiedział, co trzeba zabrać, i ci ludzie nam powynosili obrazy, bo już tam nie było mowy o żadnych meblach czy tego, tylko obrazy, bo wiadomo, że to wartościowe rzeczy, i to wszystko ludzie nam oddali po wojnie. Częściowo ojciec wywoził jeszcze, bo jeszcze wracał. Poza tym poleciał z żoną tamtego drugiego pana do pastora, żeby pomógł. Przyleciał zaraz, niedaleko był kościół ewangelicki, przyleciał pastor, pogadał tam z nimi, a jednocześnie szepnął, żeby od razu uciekali, bo to chwilowe jest prawdopodobnie. Tak że w ten sposób ojciec od razu, tej samej nocy przekroczył granicę.
Ja jestem katoliczką. Babcia była ewangeliczką, [ale] w związku z tym, że dziadek katolik, chociaż on spod Nowogródka, to nie wiem jakie tam nawet miał ten [wyznanie]… Tak że chłopcy, ten który zginął – Powstaniec, to ewangelik właśnie, a dziewczynki były katoliczki. Tak sobie to rozdzielili. Tak że przyleciał [pastor], znali się z moją babcia, przyleciał i uratował ich. Jeden i drugi od razu zniknęli. I stąd nasza droga do Warszawy. A nas przygarnęła znajoma z przeciwka, pani Orlewicz, tylko to było na strychu, ja mam dotąd odmrożone pięty, które mi się otwierają strasznie, potwornie, tak że to nasz wyjazd do Warszawy trochę odwlekło. Ale przychodziła do nas tak zwana bona znajomych, zresztą z pochodzenia też Niemka, i ona mnie nauczyła czytać. W tym łóżku, bo ja musiałam z tymi nogami leżeć, pisać nie mogłam i ona mnie tak [nauczyła], że potem nie miałam nigdy problemów z czytaniem, to ona mi wpoiła olbrzymi szacunek do języka polskiego.
Tak, to się wszystko stało w Lipnie, tak że to się wszystko odwlekało jeszcze. Jeszcze Boże Narodzenie było w Lipnie, trzeba było zorganizować jakoś, bo zdecydowała babcia, że też z nami jedzie.
Panna Hartung się nazywała. Niestety po wojnie tak się do niej przyczepiali, nie wiem dlaczego, że wyjechała do Niemiec.
Bo ja miałam iść do szkoły.
Byłam jeden dzień. Tak że miałam ten mundurek, co to się wtedy nosiło, taki marynarski mundurek uszykowany, i byłam jeden dzień, ale to już…
Tak, w pierwszych dniach czterdziestego roku, w styczniu wyjechałyśmy z Lipna, ja, mama i babcia. Bo brata w międzyczasie ojciec musiał wziąć do Warszawy, bo kiedyś spotkał go, przyszedł do tego naszego domu, gdzie już się przeprowadziliśmy, jego kolega od Długosza. To prowadzili księża to gimnazjum, słynęli z tolerancji, tak że byli i Żydzi, i katolicy, i prawosławni i właśnie ewangelicy. I ten chłopak przyszedł i miał na sobie mundurek Hitlerjugend, a brat akurat drzewo rąbał. No i: „Cześć, cześć koleżko”. A ten niewiele się zastanawiając, odłożył tą siekierę i rąbnął go w twarz. Cały dom nie spał, wie pani, bo to mogło się skończyć bardzo źle. Nie wiem, dlaczego nic się nie stało. Zbyszek nigdy nie chciał powiedzieć, jak się nazywa ten chłopak, bo widocznie zrozumiał coś i nie tego… Tak że już brat był, a my wieczorkiem jechałyśmy. Trzeba było szybko wsiadać, bo w Lipnie [pociągi] bardzo krótko stały. To małe miasteczko, ale stacja była taka, bo prowadziła nad morze, tak że to ważny węzeł kolejowy. Rano byłyśmy, przespałam chyba całą tę jazdę, bo pamiętam tylko, że babcia mi wkładała na wszystkie palce swoją biżuterię, przykryła mnie i kazała mi spać. Widocznie mnie to wszystko [zmęczyło] i emocje prawdopodobnie, tak że obudziłam się już w Warszawie. Jechałyśmy z tego Dworca Głównego dorożką. Pamiętam, ciemnawo jeszcze było. Dorożkarz postawił tą budę, tak że nie bardzo widziałam, ale chyba nie było jeszcze tak dużo ludzi. Tylko pamiętam, jak ten konik tak pach, pach, pach, pach po tej drodze. Jechaliśmy Chałubińskiego i później aleją Niepodległości przy Polu Mokotowskim, aż do naszego domu w alei Niepodległości 132/136, bo to duży, duży gmach. A ojciec już w międzyczasie kupił tam mieszkanie.
Tak. To był kupiony przez ojca. Porozumiał się właśnie z dozorcą. To było mieszkanie Polaka żydowskiego pochodzenia, który zdążył wyjechać do USA. Zostawił to mieszkanie swojej gospodyni, nie było mebli, tylko umeblowana była, bardzo nowocześnie zresztą, kuchnia. To widocznie nie zdążyli wziąć. I ona szybko sprzedała, bez specjalnych… Dlatego my nie mogliśmy się upominać po wojnie nawet o to mieszkanie, dlatego że to było tak trochę z rączki do rączki.
Żadne z rodziców nie pracowało w swoim zawodzie. Ojciec jako prawnik raczej nie mógł pracować, matka nie chciała, mogła pracować, bo była tam moja ciotka, z którą kończyły razem stomatologię, ale to mieszkali na Klonowej blisko Szucha i matka się bała, że trzeba by było może przyjąć Niemca i bała się – przecież miała syna w Oświęcimiu – że jej rączka poleci. Tak że matka gotowała, jak to wiele kobiet, przeważnie wszystkie panie. Najpierw gotowała pasztety, później piekła pączki, których nigdy nie ruszyliśmy z bratem. A ojciec był woźnicą, woził najpierw kartofle te, które były na przydział, bo przecież były na przydział, kartofle w ogóle były świętem w tym czasie. Później węgiel woził, też był potrzebny, a potem cała rodzina pracowała u Rudzkiego, to późniejszy, powojenny Mostostal. Oni budowali wtedy spichrze, to takie budowlane przedsiębiorstwo. Budowali spichrze dla Niemców, tak że dobre były dość papiery, a wciągnął ich wszystkich wujek, który zginął w Powstaniu. Był inżynierem kolejnictwa i też musieli uciekać z Ząbkowic, z kolei Śląskich. Znaleźli się też w Warszawie, a wujek znalazł swoich kolegów z Politechniki Warszawskiej, oni wszyscy pracowali u Rudzkiego. Tak że wciągnęli później mojego wujka, który był po SGH i był tam księgowym. Ojciec wprawdzie woził też w dalszym ciągu, ale woził już zboże, tak że miał zrobione takie pumpy, spodnie, tutaj mama mu jeszcze ściągnęła. Jak przychodził, to tam zawsze trochę przynosił tego zboża. No i wujek tam pracował. Tak że mieli coś zapewnione, ale było ciężko właśnie dlatego, że nie mogli… Tak że zupełnie co innego niż moje przedwojenne dzieciństwo. Można powiedzieć, że dzieciństwo mi się zupełnie skończyło, ale jakoś my nigdy… Widzieliśmy, jak sobie rodzice odbierali od ust. A później, jak brat był w Oświęcimiu, to wszystko poszło już na [paczki].
Proszę pani, został z Pawiaka wywieziony w lipcu czterdziestego trzeciego roku. Chyba był od maja, bo wiem, że paczki trzeba było wiązać, bo jak było tylko, nie daj Boże, coś się tam ruszało, to zrzucali od razu, a jak przyjęli, to było wiadomo, że on żyje jeszcze.
Tak, pisał listy. Dzięki temu, że babunia go nauczyła po niemiecku, to on nie miał problemu z pisaniem.
Ja mam jeden. Mam jeden, tak. Mama rzeczywiście go wzięła. Jeszcze chciałam powiedzieć jedną rzecz… Aha, w jaki sposób on został aresztowany.
To był harcerz, już przedwojenny harcerz, taki prawdziwy, jak to się mówiło, i później był harcerzem Szarych Szeregów. Ja nie wiedziałam, że koło nas, przecież w alei Niepodległości 159 mieszkał Janek Bytnar, późniejszy „Rudy”, a ja tam miałam koleżankę, biegałam po tym domu, znałam dobrze ten dom. I [brat] dostał kiedyś [zadanie], mieli iść z kolegą zdejmować gapę, to się mówiło wtedy, orła niemieckiego, proszę pani, z więzienia mokotowskiego. Ojciec mój to kiedyś powiedział, że… Ale to już nigdy nic nie mówił, nie protestował, ale powiedział wtedy, po wojnie już, że: „Mój syn zginął przez głupotę starszych”. Bo to się jeszcze tak złożyło, że za chwilę był telefon, że odwołują, bo któryś tam, ten drugi kolega się pochorował. Za sekundę był znowu telefon, że jednak idą, bo jest drugi. To już było po prostu zwyczajnie za późno, już nie mówiąc o tym, że cała Rakowiecka to przecież niemiecka, a naprzeciwko to Stauferkaserne, jedna wielka forteca i przecież to naprawdę trzeba… Mało tego, to te rzeczy trzeba jeszcze było przechowywać, bo trzeba to było pokazać, bo to nie było pierwsze takie, pamiętam, jak ojciec zakopywał coś tam u nas w piwnicy. No i oni uciekali. Uciekali przez Wiśniową, kawałek mieli już do domu, wydawało się, że może się uda, ale z Kazimierzowskiej wyjechał samochód ciężarowy niemiecki i ich złapali. Matka bardzo ciekawą rzecz wtedy spaliła, jego pamiętnik. Bo to mógłby być bardzo ciekawy [pamiętnik], ale bała się, że będzie u nas [rewizja], że będą Niemcy – nie byli.
Przypuszczam, jak ja później czytałam, taka wydana jest książka „Pawiak”, to wtedy były wielkie łapanki tego dnia na mieście i to raczej na roboty. Przypuszczam, że oni wsiąknęli tak trochę, dwóch szczeniaków siedemnastolatków, jakby nie było, wsiąknęli w tych ludzi, oni tam zwalniali i tego, tak że tam ich przesłuchiwali na Pawiaku, ale bez jakiejś specjalnej… I w tym lipcowym takim dużym transporcie wysłali ich. Tyfus przeszedł – ten chłopak w Oświęcimiu przeszedł tą całą drogę [pędzenia z Oświęcimia] i potem nagle… On się jeszcze odezwał właśnie do znajomych, odezwał się do znajomych w Lipnie, którzy byli.
Odezwał się, proszę pani, jeszcze… Bo my w Płocku znaleźliśmy się, kiedy jeszcze byli Niemcy, ściągnęła nas rodzina tutaj. A on w tym czasie odezwał się właśnie z Czechosłowacji, [z Lobositz], a znajomi znali nas i tu rodzinę w Płocku i oni przesłali tą wiadomość do Płocka. Tak że jak my przyjechaliśmy, to już mama wiedziała, że jest jakiś ślad.
Ojciec mój, który był w Austrii, wywieziony [podczas Powstania, chyba wrzesień 1944 roku], tam jak mówiłam, na tych robotach, odezwał się też do ciotki w Płocku. Tak że wszyscy już się zbieraliśmy, no i mama w końcu też, ponieważ już się zaczęło robić zimno, to trzeba było coś pomyśleć i w październiku chyba zaczęła, byliśmy wtedy w Grodzisku, zaczęła starać się, żeby tutaj rodzina nas przyjęła w Płocku. I stąd znaleźliśmy się w Płocku.
Ze mną został ojciec. Matka, nie wiedziałam wtedy, że poszła do Powstania, ponieważ w tym samym domu mieszkała babunia i ciotka z mężem, to myślałam, że może tam poszła, czy po sprawunki, czy coś. Zresztą ja byłam zawsze tatowa córka i wystarczyło mi, że ojciec w domu.
A pamiętam. Było gorąco jak nie wiem, bo miałam tak zwany pajacyk, to takie krótkie majtki i ojciec mnie w pewnym momencie zawołał do domu. Kazał mi się przebrać, dał mi kartki na żywność, a na dole naszego domu był taki duży sklep spożywczy, ale tam wszystko wtedy było. I mówi: „Słuchaj…”. Dwie panie były, które mieszkały też w tym domu, tak że się wszyscy [znali]. „Co ci tylko dadzą, to weź”. Byłam trochę zdziwiona, ale… Wiem, że dwa razy wracałam z tym chlebem i z tą, chciałam powiedzieć brzydkie słowo, marmoladą, która ciągle rosła, ta marmolada, tak ciągle [dużo] jej było. Tego dawali sporo. No i niosłam i ten chleb, i tą marmoladę i pamiętam, jak wracałam drugi raz, to po drugiej stronie alei Niepodległości tam były po dwóch stronach Narbutta takie pustostany, niewykończone budynki. Niemcy po tej drugiej stronie, bliżej Rakowieckiej, patrzę, a to najwyraźniej wciągają broń i karabin maszynowy. Nawet nie powiedziałam ojcu, bo pomyślałam, że na pewno będzie łapanka i egzekucja, bo przecież jedna z pierwszych egzekucji była właśnie w alei Niepodległości. Byłam tam potem, widziałam tę krew lejącą się, tak że to mi się od razu skojarzyło, że pewnie to to. Nie powiedziałam, no bo mówię, nic nie uratuję, widziałam, że był, jakby wychodził, to bym powiedziała, że coś takiego [ma miejsce], ale tak sobie pomyślałam. No ojciec tam kazał mi się przebrać i w pewnym momencie mówi: „Wiesz co, trzeba wziąć materace i przenieść do korytarzyka”. Był taki duży hol i później korytarzyk prowadził do kuchni, tak że można było zamknąć drzwi. Zdziwiłam się, że ściągnęliśmy te materace do tego korytarzyka. Jeden pokój był olbrzymi, były trzy balkony w tym pokoju. Później ojciec jak sprzedawał obrazy, bo najpierw sprzedał swoje, a później handlował obrazami, jeszcze dorabiał, to tam cała galeria była w tym pokoju, bo to olbrzymi, jasny. Znaczy dwa były małe balkoniki, jeden na Ligocką wychodził, jeden duży i drugi mały. Tak że jak gruchnęły tam [strzały], jak zaczęły się, bo tak jak zaczęliśmy kończyć te materace, to zaczął się ostrzał. Tam najbardziej było słychać w tym dużym pokoju, bo to odbijało (nie wiem dlaczego, już w końcu czwarte piętro było), jak tam, nie wiem, czy do następnego domu, może w tym czasie byli Powstańcy na Madalińskiego, nie wiem. W każdym razie ojciec od razu zamknął i tam siedzieliśmy. Wtedy ojciec mi powiedział, że – bo się nawet nie pytałam, my byliśmy nauczeni, żeby nic nie pytać, słuchać – tak, że to Powstanie. I wiem, pamiętam nawet, co pomyślałam, bo wiem, że przyjęliśmy to oboje w ciszy. A ja pomyślałam, że jaka będę kiedyś dumna, że to przeżyłam. Później już byłam mniej niestety dumna, ale wtedy taka szczeniara, tak pomyślałam.
O tak. Jak przyjechałam z tego Lipna, to mój brat już był tam zadomowiony, bo pełno młodzieży było, pełno. Olbrzymi dom, pełno młodzieży, wszystko to zorganizowane. Pamiętam, że gwizdem się zawsze… Gwizdali, jak się zbierali. Tak że mój brat był najpierw właśnie z Kolbergami, już był tam zaprzyjaźniony, a ja byłam szczeniara i nie bardzo mnie do tego podwórka chcieli przyjąć. Musiałam się czymś wykazać, to się później wygłupiałam na wieszaku, gimnastykowałam się. Wreszcie mnie tam jakoś [przyjęli]. Ja byłam z tych młodszych takich. Oni byli tak w wieku mojego brata, piętnastolatki, szesnastolatki, to wszystko już było ważne.
Dozorca?
Bracia? Najstarszy był Ryś, zupełnie inny niż Tadeusz, bo Tadeusz był taki nordyk typowy – jasny blondynek, szczuplutki, a Ryś był taki tego, troszeczkę rudawy. Najmłodszy był Krzyś i wiem, że nie można go bardzo było dotknąć, bo on był jakiś chorowity. Zresztą pani Kolbergowa też była jakaś taka [chorowita]. Tam całym domem to trzęsła ich gosposia, bo pana Kolberga chyba nie było, pewnie był na Zachodzie, nie wiem. Oni mieszkali pod nami, my na czwartym piętrze, a oni na trzecim. Jak mnie mama wołała, najpierw było: „Tadziu, do domu”, wołała pani Kolbergowa, a później za chwilę było: „Halusia, do domu”. Takie to podwórko.
Tomkowid one się nazywały. Nina i Nadia to te, które rozstrzelali Niemcy, to Białorusinki. Możliwe, że to było Tomkowit przez „Tz”, nie wiem, wie pani, bo to było tak, że wszystko w gruncie rzeczy załatwiali dozorcy, oni się jakoś nie wtrącali. Może dlatego, że właśnie byli stamtąd, że tak trochę na siłę prawdopodobnie dostali to. Poza tym najstarszy syn tej pani był przecież w Wehrmachcie, służył. [Państwo Tomkowid byli administratorami tego domu].
A właśnie, Rydz. Henia Rydzówna była w Powstaniu, mieli jedyną córkę. Henia była też zorganizowana, a to była taka para z Rysiem Kolbergiem właśnie.
O tak, nie było. Nie było, proszę pani. Były zupełnie małe dzieci. No i od razu Rydzowa, wspaniała Rydzowa, ona od razu była, wie pani, już nie mówiąc o czasach właśnie wcześniejszych. Pamiętam, jak ona leciała zawsze, no bo jak przychodziły listy z obozu, bo nie tylko przecież był mój brat, był drugi Zbyszek Mossakowski też, tylko on był chyba w Dachau, nie pamiętam, to leciała i: „Proszę pani, jest list, jest list”. Tak że naprawdę ci ludzie byli wspaniali. A były kłopoty dlatego, że on [jej mąż] był alkoholikiem. Wszyscy o tym wiedzieli, podobno już przed wojną, i my nigdy nie widzieliśmy tego człowieka pijanego, ona to tak ukrywała. Mieli swoje mieszkanie, a mieszkali w suterenie, chyba właśnie dlatego. Ale chyba dlatego, że byli tacy, to u nas bardzo było mało rewizji w tym domu, a przecież naprawdę cały dom był zorganizowany, już tam nie mówię o starszych osobach. A Rydzowa później pierwszego chłopca, pierwszą ofiarę chowała. To było tak, że w pewnym momencie jak zabrali nam Niemcy mężczyzn, to rozeszła się wieść, że można pójść do tego Stauferkaserne i zanieść tam koszulę czystą, o mydło najbardziej chodziło.
To było parę dni, wie pani, potem jak [wycofali się powstańcy]. Bo Niemcy u nas byli albo na drugi dzień zaraz rano, albo na trzeci dzień. Czytałam, to jeden z panów [Ludwik Niemczyk], który tam właśnie walczył na Narbutta, to twierdzi, że to się wszystko skończyło trzeciego dnia, więc możliwe, że to był trzeci dzień. I zabrali [mężczyzn]. My wtedy, trzeba było iść z taką białą flagą, wie pani, przez środek tej alei Niepodległości, później Rakowiecką i tam oni, mężczyźni, już czekali i kładło się te paczki bez słowa. Nie można było rozmawiać i oni sobie zabierali. Ja byłam tak, w ten sposób dwa razy, ojciec później jak to pisał, to mówił, że był szczęśliwy, że wiedział, że ja żyję. A trzeci raz nie poszłam i nie wiem dlaczego nie poszłam, bo wtedy się stała właśnie ta tragedia. Rydzowa niosła chłopca, takiego małego na ręku, on miał może ze dwa, trzy lata, a matka szła obok, chcieli ojcu pokazać to dziecko. Jak wracali już, to naprzeciwko nas były jeszcze wtedy, naprzeciwko naszego domu, dwa stare domy, których widocznie nie skanalizowano (okropnie to [wyglądało]), nawet wychodziły trochę w aleję Niepodległości. Tam stał Niemiec, nie wiem, skąd się nagle tam wziął, i strzelił w tę gromadę, tych kobiet idących. To się tak czwórkami szło. W pierwszym rzędzie szła Rydzowa, niosła tego chłopca, już nie pamiętam, jak on miał na imię, obok szła [jego matka]. I on strzelił. Rydzowej przeleciała ta kula tu, nie uszkodziła jej kości, tylko mięśnie, i zabiła tego chłopca. Matka była zupełnie nieprzytomna, musiała się tym wszystkim zająć pani Rydzowa. Chowaliśmy to [dziecko] na takiej działeczce mojej ciotki, bo przecież każdy kawałek zielony to sadziło się kartofle przeważnie. Akurat na tej działeczce i w takiej właśnie dużej szufladzie, podobnej do tych, o których mówiłam. [Rydzowa] gdzieś tam poleciała, wzięła od kogoś tę szufladę i to dziecko było tam pochowane. Sama chowała tego chłopczyka. Tak że to była taka pierwsza ofiara takiego…
No więc cała tragedia, nasza w każdym razie, to była w tym, że my Powstańców nie widzieliśmy. Bo [tylko] słyszeliśmy, bo ten korytarzyk i kuchnia, okno wychodziło na podwórze, jedyne okno, tak że słyszeliśmy rozkazy. Zaczęło później siąpić szybko, szybko się ciemno robiło i nagle zrobiło się cicho. Tam gdzieś od czasu do czasu jakieś te… Ojciec wtedy kazał mi zostać i wyszedł na klatkę schodową, która też wychodziła na podwórze. Jak przyszedł, to powiedział, że Powstańcy się wycofują. Tak że my Powstańców nie widzieliśmy. Wtedy ojciec zdecydował, że schodzimy na dół do piwnicy.
W tej piwnicy nie mogłam spać, to zaczęła się dla mnie tragedia, bo ja nie umiem spać [w innym miejscu] – bardzo kocham spać we własnym łóżku, a nie umiałam [gdzie indziej], już nie mówiąc o tym, że tam nie bardzo się pewnie człowiekowi chciało. Najpierw mieliśmy u państwa Rzewnickich się zatrzymać. Później w tych swoich wspomnieniach wspominam, bo przyniosłam tutaj właśnie… Zaczęło się od książki pana Rzewnickiego, to był taki starszy pan, który był zaprzyjaźniony z moją babcią, odnalazł ją, właśnie w tym domu mieszkali. Oni już byli w piwnicy i my wszyscy, tak że jak Niemcy wpadli rano, to z tej piwnicy… No najpierw słychać było wrzask, ten potworny wrzask, wie pani. Oni wpadli od strony Narbutta, właściwie od domu, który łączył [się] z naszym. W czasie okupacji tam były Niemki, takie młode niemieckie dziewczęta, które współpracowały, urzędniczki takie. Już ich w przeddzień nie było. Później sobie połączyłam to, że tutaj i tych nie ma, tam wciągali… [Niemcy] wiedzieli doskonale, że [wybuchnie Powstanie]. Tak że mieliśmy ich, już ich cały dom spędzili, ręce na karku, pod murek, przez te jarzynki przechodziliśmy. Zobaczyłam tylko, że już stała babunia i wujostwo, no i zaczęli ustawiać przed nami karabin maszynowy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że to jest… Poczułam tylko tę rękę mojego ojca, trzymał mnie za rękę. Albo to, nie wiem, już jest takie uczucie, że człowiekowi jakoś jest [wszystko jedno], nie wiem. No nie czułam strachu, póki czułam tę rękę. Ojciec jak mnie ścisnął, to tak pomyślałam, że pewnie chodzi mu o to, żebym się nie rozbeczała. Może nie powinnam teraz mówić, bo to tak wygląda troszkę patetycznie, ale powiedziałam: „Nie będę, tatusiu, płakać, przecież ja Polka jestem”. Jak zaczęli rozstawiać ten karabin maszynowy, to z Rydzami był ich pies ukochany, taki duży owczarek niemiecki. Rydz nigdy nie rozstawał się z tym psem, zły chyba był ten pies. Pies zawsze słuchał go, bardzo słuchał go, zaczął reagować chyba na to (może w obronie państwa swojego, nie wiem), zaczął się wyrywać. Dlaczego, czy to spowodowało, że oni coś tam zaczęli szwargotać i złożyli ten karabin maszynowy, ale od razu wrzask, mężczyźni oddzielnie, kobiety oddzielnie i dzieci oddzielnie. No i mężczyzn wtedy, zrobili taką w tym płocie właśnie, co nas oddzielał od tych niemieckich dziewcząt kiedyś, dziurę i w tym miejscu przeprowadzili ich. Bo zaczęło się wszystko na Mokotowie od tak zwanej Szkoły Rękodzielniczej na Kazimierzowskiej, to duży bardzo budynek. Nie wiem, jak ten film się zaczyna, bo jest taki film, który mówi o pierwszych godzinach przed Powstaniem. Oni mieli właśnie zdobywać tę [szkołę]. To było nie do zdobycia i oczywiście wszyscy poginęli i to się załamało wtedy. Tak że oni później mieli nas na oku, bo Kwiatowa jeszcze nie była zabudowana, wie pani, taka [utworzyła się] przestrzeń. Siostry były tylko jeszcze. Szkoła była prywatna, prowadzona przez niepokalanki na Kazimierzowskiej. Tak że oni wyprowadzili wtedy mężczyzn, a nas [zostawili, kobiety i dzieci]. Przed tym jeszcze ogłosili, że wszyscy są zakładnikami, wszyscy. I ci, co ich wyprowadzają, i ci, co zostają, jeżeli będą otwarte bramy, to wiemy, co [nas czeka]. Raczyli nas, proszę pani, powiadomić, bo właściwie na Woli to przecież wszystkich wyrżnęli nawet bez zawiadamiania.
Nie, nie, nie. Dopiero jak wychodziliśmy, to widzieliśmy palącą się Ochotę. Nie było żadnych [wiadomości]. Cała aleja Niepodległości do Różanej to był taki teren niczyj, bo i Niemcy, i na Różanej była barykada Powstańców. Nie wiedzieliśmy wtedy, że wujek jest na tej barykadzie. Tak że Powstańcy byli tam dość długo, do tego nalotu dwudziestego czwartego, bo później się wycofywali i kanałami wychodzili. Tak że my jak wychodziłyśmy, to mieliśmy świadomość. Wiadomo było, że jak zaczną strzelać, to drudzy odpowiedzą. A Niemcy musieli zjeść obiadek o pierwszej. Tak że była to taka godzina, właściwie dwie godziny, gdzie można było jeszcze wyjść ewentualnie. No z tym że gdyby ktoś zaczął strzelać, to od razu tam nie byłoby tego […]. W ten sposób wróciła moja matka, bo ich dowódca od razu powiedział, że jeżeli to nie załatwi się, nie zdobędą tej Rękodzielniczej i tutaj mokotowskiego więzienia, to nie ma o czym mówić, to jest upadek. Od razu uprzedził. I chyba po trzech czy czterech dniach zaproponował kobietom, szczególnie tym z dziećmi, że nie będzie miał nic przeciwko temu, jeżeli wrócą do domów.
Matka była na Łowickiej, to naprzeciwko SGGW, mniej więcej tam. Oni tam gotowali razem z księżmi jezuitami, bo przecież też o nich powinno się mówić. Był ksiądz, zawsze mama mówiła, pierwszą kaszę przypaliła, bo to w tych dużych takich tych [garnkach]. Mama była bardzo dobrą gospodynią, ale przypaliła i mówi, że ksiądz chodził i: „Bardzo dobra kaszka, jedzcie, jedzcie chłopaki”. To były pierwsze chwile. I jeszcze taką jedną [historię] zawsze mama mi opowiadała, o pierwszej dziewczynie, która zginęła w pierwszych chwilach, jak wychodzili do Powstania. Bo tak jakoś tak pięknie ona umierała. Mama mówi, że w pierwszym momencie myśleli, że co ona zwariowała, tańczy na tej ulicy czy coś. A ona była ranna i zaczęła się, mama mówi, tak okręcać, jakby tańczyła. I w pewnym momencie w tym tańcu przysiadła tak jakby, jak baletnica. No, mówi: „To po prostu było piękne umieranie”. Ale to były pierwsze chwile, tak że dla tej dziewczyny była trumna, bo później to oczywiście tam było tak… A mama wracała właśnie w tych godzinach, wykorzystali… Rannych przenosili i Niemcy, i sanitariuszki tam właśnie za Różaną, mama z nimi wróciła, tak że od pewnego czasu właśnie była z nami moja matka.
Właśnie 11 sierpnia, bo tak przedtem to było takie czekanie na śmierć w gruncie rzeczy. Sprawiałam kłopoty mojej biednej babci, bo [z ojcem mnie rozdzielono], a ja uciekałam na to swoje czwarte piętro, bo oni byli w piwnicy, a ja nie umiałam spać w tej piwnicy, bałam się jednej rzeczy – zasypania. Tak że uciekałam im tam. W ten sposób upływały te dni. I 11 sierpnia zaczęli walić do nas Powstańcy. A od ulicy Ligockiej, pani zna trochę Mokotów, była jedna brama, duża brama taka, druga od Narbutta, wychodziło się i normalne wejście od alei Niepodległości. Oni zaczęli walić od tej Ligockiej. Tam przypuszczam, że szli od Madalińskiego, mieli rannego. Pamiętam, jak wyleciała od razu z tym pękiem takich dużych kluczy do tej dużej bramy Rydzowa, ale zaczęły głosy się odzywać – jedni otworzyć, inni nie otworzyć. No była sytuacja, że w razie czego i my, i ci nasi najbliżsi zginą.
I to chyba zdecydowało, ta sekunda wahania o tym, że zanim ona otworzyła, to Niemcy tutaj od [strony] niemieckich dziewczyn [przez płot] już wpadali. Tak że najpierw zabrali się za tego biednego chłopaka rannego, kopali go, przewrócili go. Ja widziałam, bo klatka schodowa tam od babci wychodziła akurat naprzeciwko. Słyszałam jego… to trudno powiedzieć „jęk”, to już było… to było coś strasznego, jak ten chłopak [krzyczał]. Wydawało mi się, że on woła: „Mamo”, ale nie jestem w tej chwili [pewna], tu mogłam trochę przesadzić. W każdym razie coś wołał i jęczał potwornie. Tak że go tam dobili, jego pierwszego. Potem zaczęli wszystkich wyrzucać, kazali wszystkim wyjść. Tak się złożyło, że moja babunia, która znała dobrze niemiecki, zorientowała się, że coś się dzieje niedobrego, po prostu zorientowała się, że jakaś egzekucja się szykuje czy coś, i ona wstrzymała całą klatkę schodową, zeszła na klatkę schodową, mówi: „Proszę państwa, coś się dzieje, przeczekajmy jeszcze chwileczkę”. Oni rozprawili się z tym powstańcem, wymordowali starszych ludzi, na pierwszej klatce schodowej, zostało parę starszych osób, między innymi właśnie pan Rzewnicki, o którym wspominam w tych naszych [wspomnieniach]. Jego żona wyszła, nie dała rady, to już był człowiek leżący, na tych materacach leżał. Później się okazało, że były dwie dyrektorki takiej szkoły, nazywała się to szkoła handlowa przed wojną (na wysokim poziomie to było), dwie siostry Kowalczykówny. Czy to były siostry, to nie wiem, podejrzewam, że chyba nie. One się ukrywały, okazuje się, w naszym domu i zeszły. Wymordowali je po prostu granatami, zasypali piwnicę. Tak że pierwsza rzeź to była tam rzeź rzeczywiście. A później, my tego nie widzieliśmy, jak spośród tej gromady ludzi wybrali jedenaście osób. Dwóch było robotników, którzy przed samym Powstaniem kopali studnię artezyjską – czy to byli robotnicy, czy to byli już jacyś powstańcy, nie wiem, ale [tak] przypuszczam, bo za pierwszym razem, jak wzięli mężczyzn, to im się udało nawet czy mieli jakieś pieniądze, nie wiem, udało im się wrócić nawet do tego [domu]. A tym razem niestety… Oni podobno właśnie zginęli wśród tych jedenastu osób. Wiem, że te dwie moje koleżanki, [Nina i Nadia Tomkowid, dwanaście i trzynaście lat], że tych dwóch [mężczyzn].
Kto tam jeszcze był, to w gruncie rzeczy nie bardzo wiadomo. Myśleliśmy, że pani Kolbergowa z Krzysiem, okazało się po wojnie, że oni dopiero w obozie zginęli. Byliśmy wśród tych ludzi, tej klatki, którą wstrzymała babunia. Przeczekała, kazała nam przeczekać i w pewnym momencie oni na Ligockiej rozstrzelali te jedenaście osób. Tam po drugiej stronie był taki już wykończony dom i koło tego fundamenty. Podobno w tych fundamentach [rozstrzeliwano]. Później po wojnie jak opowiadał ktoś, to Powstańcy widzieli nawet, że ta młodsza, Nadzia zaczęła się podnosić i oni do niej pokazywali, żeby [nie wstawała], ale Niemiec strzelił i… Pamiętam tylko tę matkę, bo później wszyscy się znaleźliśmy w tym Stauferkaserne, to matka była zupełnie, zupełnie była nieobecna. Mąż jej [i syn Szurik] był razem z mężczyznami na Rakowieckiej, a ona przytulała tylko, takiego psiaka mieli, co to tak oczy zasłonięte, malutki. I ona tak przytulała tego psiaka i cały czas z tym psiakiem wychodziła później.
Tak że babcia nas wzięła z powrotem do kuchni i wtedy wzięła swoją walizeczkę, miała taką malutką walizeczkę (ja później do porodu szłam z tą walizeczką, ta walizeczka przetrwała), ciotka poleciała zabrać jakieś rzeczy, wiem, że [wzięła] dwa futra, które później wyrzuciła, gorąco było… Mnie [założono] ten płaszcz, o którym wspominałam, że wyglądałam jak głupia, ale [mówiono mi], że jak wróci brat, to żeby chłopak miał płaszcz. Takie się wtedy dziwne rzeczy brało. Ciotka na przykład wzięła takie piękne łyżeczki, które ja później dostałam, pozłacane, z północy Rosji, kiedyś dostała od swojej ciotki. To wyniosła z Powstania, no i dokumenty oczywiście. Jak ciotka wróciła, to powiedziała, że palą się właśnie te domy naprzeciwko. Jak dziś pamiętam, wydawało mi się to głupie, „Aż szyby się topią”. Mogą się szyby topić? Nie wiem. W każdym razie jak wróciła do tej kuchni, to poczułyśmy dym. Jeszcze babunia mówi: „Która to pali papierosy?”. Mama kurzyła przecież z ciotką. „Która to pali papierosy?” Ale okazało się, że poczułyśmy benzynę. Wtedy babunia powiedziała: „Przysięgam, że jak wrócą moi zięciowie, to ja zmienię wiarę”. Była ewangeliczką i zmieniła [wiarę] tutaj już, w Płocku. Ksiądz Wyczałkowski do mnie powiedział już potem, po wojnie: „Mogłabyś się modlić do swojej babci”. No ale na razie siedziałyśmy w tej kuchni, doszliśmy do wniosku, że to się pali dom. Nagle okazało się, że cicho jest na podwórzu. Babunia wtedy zeszła na klatkę schodową, otworzyła szeroko okno i ta delikatna moja babunia, która mówiła zawsze bardzo ładnie i raczej cicho, [powiedziała] w takim donośnym, niemieckim języku: „Którędy wychodzić?”. Było już ich chyba ze trzech tylko z tą pompą do benzyny, już oblewali dom. A zaczęli od następnej klatki schodowej, gdzie na pierwszym piętrze była prywatna biblioteka, oni zaczęli od tej biblioteki. To im się paliło, bo to duże domy, to się raczej nie tyle paliło, ile kopciło to wszystko. Cały dom był później zakopcony, dotąd jeszcze są ślady. Oni zgłupieli trochę, bo się chyba nie spodziewali, że jeszcze ktoś [jest w środku]. Później się jeszcze okazało, że w tym drugim podwórku też jeszcze są ludzie. No i… „A tędy, tędy”, tam pokazali tę dziurę w płocie. I my zeszliśmy, nie wiedzieliśmy, że już jest po egzekucji, bo nie słyszeliśmy strzałów, tylko babunia się zorientowała, że coś się właśnie dzieje. Dołączyli do nas ci ludzie od tej drugiej bramy z Narbutta i wychodziliśmy tą dziurą. No i do Stauferkaserne, ale już wychodziliśmy. Aha, później zdecydowali, że nie, nie tędy, tylko właśnie przez tę bramę Narbutta. Tak że szliśmy Narbutta, znaczy po tej stronie od Puławskiej, później Wiśniową do Rakowieckiej – tam wszystkich nas zabrali. Tam później się okazało, że wszystkich z Mokotowa. Podpalali domy i właściwie rozstrzeliwali ludzi, a resztę tam gromadzili i na zachód. Tak że ojciec, jak pisze później w tych pamiętnikach, oni się wszyscy rzucili do okien i podobno mnie i matkę zobaczył. Właśnie pisze, że był pewien wtedy, że nas już nigdy w życiu nie zobaczy. I na zachód.
Tak. Stauferkaserne to jest przedwojenne i powojenne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, naprzeciwko więzienia mokotowskiego, bardzo duży taki gmach. Stamtąd szliśmy. Tak że szliśmy Rakowiecką w stronę SGGW. Szło się czwórkami. Przed SGGW spotkało mnie to, co mówiłam dzieciakom. Wyszedł naprzeciwko nas lotnik niemiecki, rudy, nie ciemny i powiedział, to pani pewnie słyszała, ale powtarzam to… Powiedziałam, że nikt mnie w życiu tak nie poniżył jak ten człowiek. „Uwaga, uwaga. Nadchodzi rozwaga”, takim drwiącym tonem. Otóż nie można było nic zrobić na to, ale zauważyłam, jak te biedne, zmęczone kobiety z tymi dziećmi podniosły głowy jednak. Bardzo to zabolało. My sobie zdawaliśmy sprawę, że to jest trochę nieprzemyślane i że to naprawdę, to wspaniałe pokolenie idzie na szaniec, ale nie chcieliśmy tego usłyszeć z ust Niemca, jeszcze taką łamaną polszczyzną to powiedział i to zabolało. Bardzo zabolało i mogliśmy sobie myśleć różne rzeczy, ale Powstańcy, Powstanie, cała ta polska wojna to była świętość dla nas, mimo tych strasznych tragedii, które [nas] spotkały. Przecież te matki Polki oddały swoich mężów, swoje dzieci, bo to przecież nie tylko chłopaki, ale przecież dziewczyny po pierwsze, wspaniałe dziewczyny. Wydawało się, że powinien ktoś wyjść i rąbnąć w gębę takiego, no ale przecież wiadomo, że od razu by rozwalili. Mowy nie było, żeby jakkolwiek reagować. Tylko te głowy się podniosły. On jeszcze wszedł tak między nas, trzeba było się rozstąpić i przepuścił łaskawie. Kawałek dalej zaraz jest pętla tramwajowa, pan pewnie wie, i kawałek dalej są jezuici, kaplica jezuitów, obecne seminarium. A my, w każdym razie ja, latałam tam, bo po pierwsze, bywały piękne koncerty, a po drugie, tam się najróżniejsze rzeczy [działy], nawet się śpiewało hymn kiedyś, pamiętam, zaraz wyskoczył jakiś ksiądz, zamykał drzwi, bo przecież to naokoło Niemcy. A ja pamiętam przed samym [Powstaniem to musiała być spowiedź powszechna]. Potrafiłam nawet po południu tam pójść, lubiłam się tam modlić. Bo kiedyś z panią rozmawiałam, nie lubię kościołów z tymi obrazami, a tam ta kaplica była taka spokojna, mało [obrazów], tylko te świece i ta piękna muzyka, i te piękne kazania. Co ja chciałam powiedzieć? No nic.
Tak. Dochodziliśmy do jezuitów. Musieliśmy się rozstąpić i szliśmy dalej. I poczuliśmy też dym. Wtedy w tym miejscu, gdzie teraz stoi kościół, ten nowy kościół, nie kaplica, był duży ogród. Ten ogród połączony był z Wawelbergiem, to taka wyższa szkoła techniczna przed wojną, Wawelberga. Tam jezuici chyba w trzydziestym dziewiątym roku wybudowali na terenie tego ogrodu bunkier taki, przypuszczam, że przeciw bombom.
Jak doszliśmy tam, do tego ogrodu, to unosił się dym, swąd i dym już taki, nie ogień, ale dym. Dopiero potem, dużo później dowiedzieliśmy się, że tam spędzili jezuitów i rannych, bo i ranni byli, i księża, i ranni Powstańcy, i wytłukli ich tak samo jak u nas, granatami, i podpalili to wszystko. Tak że jak wychodziliśmy, to się jeszcze ten dym unosił.
Na końcu Rakowieckiej był ogród SGGW, taki doświadczalny, chyba tam teraz jeszcze on jest, bo Wołoska inaczej teraz wygląda, a kiedyś nazywała się Chodkiewicza chyba. Mieliśmy tam właśnie przez ten ogród przejść. Tam ktoś już nam powiedział, że właśnie wymordowali tam część tych księży, że wymordowali tych rannych i że księdza, jak to się nazywa ten główny, ksiądz dyrektor wiem, że to był, i nie pamiętam nazwiska, jakoś na „icz” się kończyło, Kraśkiewicz czy jakoś tak. Niedawno czytałam o Piłsudskim i tam spotkałam to nazwisko, że jak umierał Piłsudski, to nie chciał żaden ksiądz przyjść go wyspowiadać, bo był nie wiadomo jakiego [wyznania]. I właśnie przyszedł ten ksiądz, właśnie z tym nazwiskiem, że wtedy był bardzo młodziutki, więc tu mi pasowało. Ktoś powiedział, że na szczęście żyje właśnie ksiądz dyrektor, tylko wywieźli go do jakiegoś obozu. Już ludzie wiedzieli, że właśnie tam spacyfikowali tych jezuitów. A my przez ten ogród doszliśmy do drogi. Dzisiaj myślę, że to jest ta ulica, która prowadzi do lotniska. Tylko wtedy to była droga, rowy były takie po dwóch stronach i później jak się dowiedzieliśmy, to na końcu był Zieleniak. A w Zieleniaku, wtedy nazywaliśmy ich „ukraińcami”, bo to tak się mówiło, że tam oni [są]. I nas pędzili tą drogą. Nie było tam wielu tych Niemców, co nas prowadzili, nie wiem, czy trzech ich było. W pewnym momencie usłyszeliśmy tętent koni. Ludzie już widocznie coś wiedzieli i ci Niemcy zresztą też. Wszyscy poukładali się w tych rowach tak, żeby jak najmniej było widać. Oni na szczęście przelecieli na tych koniach, bo na tych koniach jechali. […] W każdym razie nie zatrzymali się, tylko wiedzieliśmy, że to w papachach takich. Wtedy ktoś się odezwał, jakiś mężczyzna, bo [byli] i starsi mężczyźni, było jakichś paru mężczyzn z nami. Jeden nawet nas prowadził, nikt go nie znał, nie wiadomo, kto to był. Ktoś się odezwał: „Pędzą nas na Zieleniak, a tam gwałcą kobiety i mordują”. Wtedy moja babunia popchnęła dwie te swoje córki, bo wychodziliśmy jeszcze z ciotką, na drugą stronę, na pole, i mnie, a pole było zaorane takie, pamiętam, ciemne takie pole, krzaki były tylko tak trochę. Na szczęście nikt za nami nie strzelał. W pewnym momencie nas odsunęła od tych ludzi.
Nie, właśnie babcia była z nami, popchnęła i poszliśmy. Wydawało się, że jakoś się uratujemy od tego. Za chwilę słyszymy, jedzie taki samochodzik terenowy. Okazało się, że Niemcy. Był szofer i dwóch jakichś takich generałów, nie generałów, jak zapamiętałam, w każdym razie to nie byli młodzi ludzie, w jakichś takich eleganckich mundurach, ale to nie byli Węgrzy, to byli Niemcy. I babunia […] nie czekając, jak oni zareagują, myśleliśmy, że po prostu strzelą, spytała, gdzie na Włochy, że idziemy do Włoch. „Gdzie są Włochy?” Zatrzymali ten samochód, przyjrzeli się tej eleganckiej [pani], bo babunia była bardzo elegancką, przystojną kobietą (pamiętam, jak wychodziła w tym swoim czarnym [stroju], przecież to jeszcze długie suknie się nosiło, miała na to taki piękny, leciutki płaszczyk, zapinany tak na guziczki), pamiętam, jak się przyjrzał i zwrócił uwagę: „Pani tak pięknie mówi po niemiecku”. – „No mówię – chyba powiedziała – Polacy też potrafią mówić”. – „A to może panią starszą podwieziemy?” A babunia mówi: „Nie, [nas jest] tutaj więcej”. – „No to nie, to trudno”. I pojechali. No i zaczęła się ta nasza podróż dalej. Nam się zawsze wydawało, że to były Włochy. Czy to były te podwarszawskie, nie wiem, bo potem się okazało, że tam gdzieś były stawy jakieś, bo później dalsza część będzie z tymi stawami. W pewnym momencie takie były domki małe, jednakowe domki, cały taki rząd domków. I wyszła jakaś kobieta, powiedziała, że jest żoną kolejarza i że ona pani starszej nie da przejść ani nam, bo jak przejdziemy… Pytała się, gdzie my [idziemy], bo chciałyśmy do Ursusa iść, bo tam miałyśmy i znajomą, i krewnych, [a ona powiedziała], że jak przejdziemy na drugą stronę, to się dostaniemy do obozu w Pruszkowie. My nie wiedzieliśmy wtedy nic o obozie w Pruszkowie. Od razu wzięła babunię, posłała swoje łóżko, oddała swoje łóżko i pamiętam, że spałam tę noc w pierzynie pierwszy raz w życiu – pod pierzyną, w babuni nogach. Gdzieś tam mama z ciotką na podłodze, ale coś tam im też podłożyła i dzięki tej kobiecie nie dostałyśmy się do Pruszkowa. „Ja pani nie puszczę”.
I tak było chyba na trzeci dzień, nagle właśnie usłyszeliśmy jakieś huki. Myśleliśmy, że to znowu jakie… Okazało się, że są Węgrzy i Węgrzy ryby łowili, granatami je głuszyli. Przyszli między innymi też do tego domku i poprosili bardzo grzecznie, czy mogą usmażyć te ryby. Ale ten węgierski to jest niesamowity język, nikt nic nie rozumiał, ale okazuje się, że rozumieją po niemiecku i rozumieją po francusku. Tak że tam zaraz zaczęła ta babunia z nimi rozmawiać, bo oni jak się dowiedzieli, że tutaj są z Warszawy, to wszystkie te ryby oddali. Oddali jeszcze jakieś puszki z konserwami, wie pani, no to poprosiliśmy, żeby z nami zjedli te ryby, no i zaczęła się cała rozmowa. Oni bardzo byli… To byli ci, którzy zaproponowali… Bo to była taka historia, że zaproponowali Powstańcom przecież współpracę nawet Węgrzy. Tak że całą noc towarzystwo przegadało. Ja już poszłam spać, a oni sobie tam po tym niemiecku i po francusku gadali. Zjedli trochę, przypuszczam, że może pewnie wyciągnęli tam coś, nie wiem. Ale Niemcy zaraz zareagowali, dwa dni pewnie po tym od razu było wywieszone ogłoszenie, że to jeszcze jest teren taki przyfrontowy i kto będzie pomagał Powstańcom, to kara śmierci. W tym samym czasie Węgrów przenieśli. Zorientowali się, że może mogą być jakieś historie tego rodzaju. Tak że już więcej ich nie widzieliśmy, ale najlepsze wspomnienia, muszę powiedzieć, zostały po tych Węgrach. Tak że musieliśmy się zbierać z tego [miejsca], nie można było narażać kobiety.
Jakoś tak bokiem, bokiem szliśmy, tak jakoś przez jakieś wsie. Wiem, że kawałek dojeżdżało się jakąś taką kolejką, ale taką ciuchcią tak zwaną. Zdecydowaliśmy, że idziemy do Ursusa, bo w Ursusie była babuni siostrzenica z córką, wdowa już wtedy, a mama miała jeszcze znajomą farmaceutkę, no to zdecydowałyśmy, że jakoś spróbujemy tam. Jak doszliśmy do tego Ursusa, to się okazało, że też nie ma mowy o przejściu, że ta apteka jest właśnie po drugiej stronie i znowu grozi nam Pruszków i zatrzymałyśmy się u ciotki Gołębiowskiej. Ona kiedyś z Lipna też wyjechała, właśnie w czasie okupacji i mieszkała [w Ursusie]. Malutkie mieszkaneczko, pokój z kuchenką w willi takiej. Ciotka pracowała wtedy w tej, nie wiem, niemieckiej już [fabryce], ołówki wyrabiali w tej fabryczce. No i zawdzięczamy jej bardzo [wiele], bo nie słyszałam od niej nigdy słowa skargi, co mogły, to oddały. Oczywiście najpierw tę biedną babunię trzeba było tam ułożyć. My już spałyśmy na podłodze, wiadomo, nagle cztery osoby dowaliły do takiego małego [mieszkania], no ale już byliśmy wszyscy razem. Ale później Niemcy zaczęli ewakuować już tę fabrykę. Ciotka zaczęła się denerwować, nie wiadomo było, czy tu zostać, czy nie zostać, córka jej była w organizacji, Zosia. Zorientowałyśmy się, że zaczyna się robić taka atmosfera, niechcący zupełnie na pewno, ale trudno się dziwić ludziom. Trzeba było zdecydować, trzeba iść dalej i w ten sposób doszłyśmy do Grodziska. I skończyli się dobrzy ludzie. I to kobieta była taka, owszem, wynajęła nam pokój, nawet ładny pokój, kazała sobie oczywiście zapłacić. Nie było pieniędzy, ale mama jeszcze miała jakiś tam pierścionek czy coś, to dała. Ale my, że na tej podłodze, no to na podłodze, ale ta staruszka babunia miała wtedy siedemdziesiąt trzy lata i ona kazała tej starej kobiecie, proszę pani, tak ten… No to mama się wściekła, poszła i zrobiła awanturę. Mówi: „Jak to, kobieta widzi, w nieszczęściu ludzie, żeby staremu człowiekowi nie dać tego [posłania]”. To rzuciła tak wiązkę słomy, proszę pani. Mąż się w ogóle nie wtrącał, widać było, że tam była pani domu. Za to był wspaniały syn. Nazywali się ci państwo, ze względu na tę panią nie powiem nazwiska, bo zapamiętałam, ale chłopak podbierał tej matce, wie pani, jedzenie nawet i przeważnie tej staruszce [babuni] przynosił. Zaprzyjaźnił się bardzo z moją mamą, on później, jak wyjeżdżaliśmy z tego Grodziska, wszystko nam załatwiał, z drugim takim swoim przyjacielem, który później odnalazł nas w Płocku, bo był w seminarium duchownym. Jak on miał na imię, nie pamiętam. Ten chłopak był naprawdę idealny dla nas, co mógł, to właśnie on pomagał.
Proszę pani, on mógł mieć z piętnaście lat, ten chłopiec. A pani [gospodyni] była… Nic bez pieniędzy, wie pani, nic kompletnie. Już potem to jakoś tam podłożyły, co można było tej babuni, ale… No i tam byłyśmy…
Tam byłyśmy stosunkowo długo, bo mama zaczęła reagować, z Płockiem się [kontaktować]… Zaczęło się nagle robić zimno. To był już chyba październik, bo pamiętam, że opadały liście. Ale skończyły się pieniądze. Bo dotąd ludzie nie chcieli brać pieniędzy, a tutaj, wie pani… Więc trzeba było jak najszybciej załatwiać, tym bardziej że była taka sytuacja, że tego i mama się skontaktowała, tutaj w Płocku była siostra mojej mamy, tak, siostra z synem i z synową wtedy. Ale trzeba było pozwolenia i to z Gestapo, żeby oni mogli tam zacząć [załatwiać]. To znaczy Janusz wkrótce napisał, że oczywiście, że zaraz zaczynają starania, żeby nas ściągnąć, ale tutaj trzeba było pozwolenia. I taka była sytuacja, że wie pani, pojechały z ciotką. Najpierw mama chciała sama jechać, bo trzeba było jechać czy do Sochaczewa, czy do Łowicza na Gestapo. W końcu zdecydowały, że dwie siostry pojadą, żeby jakoś się tam wspierać pewnie ciotka chciała, bo dla mojej matki spotkanie z Gestapo to była sprawa bardzo ciężka. I pojechały obie. Zostałam z babunią i tak jakoś pamiętam, do czwartej to jakoś tam było spokojnie, ale widziałam później, że zaczyna się babunia denerwować. Wreszcie mówi: „Wiesz co, ubierz się, pójdziemy na drogę, może wracają”. Taka była właśnie długa aleja, bo to tak trochę na obrzeżach Grodziska, długa aleja wysadzana drzewami, już spadały te liście, już były właśnie takie nie zielone, tylko takie [jesienne] i my tak czekałyśmy, czekałyśmy, czekałyśmy. Ciemno się zaczęło robić, babunia już widziałam, że zaczęła się denerwować. Wreszcie coś tam zaczęło migać daleko, jakieś postacie. Patrzę, babunia ma przerażone oczy, bo te postacie najwyraźniej, wie pani, były pod wpływem alkoholu, zataczały się. Okazało się, że to moja mama z siostrą. One pojechały, przecież było bardzo ciężko, nie mogły nic jeść, nic nie jadły, jak załatwiły te rzeczy w tym Gestapo, to na ten pusty żołądek poszły, kupiły dla mnie i dla babuni kawałek takiego sernika, który później mama miała w kieszeni i tak wyjmowała nam ten sernik, a one poszły do jakiejś knajpy, jakiś tam kawałek chleba, no i kupiły sobie dla odprężenia, wypiły po kielichu. Normalnie pewnie by człowieka [nie wzięło], ale tak, i emocje, i głód, i to szczęście, że załatwiły, no i zwyczajnie podchmielone były. Tak do nas doszły, widziałam, pamiętam, jak mama wyciągała ten sernik zmiętoszony taki, na połowę przecięła, jeden babuni, drugi mnie i wszystko załatwione. Ale trzeba było pieniędzy na ten wyjazd, żeby dostać się do Płocka, trzeba było jechać do Błonia i stamtąd był pociąg do Kutna. Nie miały pieniędzy. Ciotka miała ostatnią, piękną bransoletkę złotą, wyjątkowo piękna rzeczywiście, przy zegarku, malutki zegarek i bardzo ładną tę [bransoletkę]. Mama już nie miała nic, bo wszystko, co mieliśmy, to wszystko poszło w gruncie rzeczy na paczki do Oświęcimia. No i poszły sprzedać. Ten jubiler nie chciał, tylko na wagę, wie pani, a to miało dużą wartość wykończeniową, bo to było naprawdę piękne. A trzeba było, bo coś trzeba było zrobić. Zdecydowały w końcu, że połowę tej [bransoletki] sprzedały, że to wystarczy. Wyszły szczęśliwe i poszły na rynek w Grodzisku. Tak się złożyło, że spotkały dwie żony inżynierów, kolegów mojego wujka, tego który zginął w Powstaniu. [Mama i ciocia] dowiedziały się wtedy, że wujek zginął, ale [panie] powiedziały, że jednocześnie zaopiekowały się ciocią i trojgiem dzieci, że dostały pieniądze.
Wie pani, że ja nie wiem, które to było. Nie wiem, czy to była pani Knochowa, czy to była pani Majowa, nie pamiętam.
Jan Zienkiewicz, najmłodszy brat mojej matki, sześcioro ich było. I one powiedziały, że właśnie zaopiekowały się ciotką, że dostała też pieniądze. „A przecież, pani Zosiu – do mojej mamy mówią – przecież pani też była, pani się też należą pieniądze, a my mamy właśnie pieniądze i szukamy rodzin powstańców, żeby dać pieniądze”. I one dostały, jak mama mówiła, sporą sumę tych pieniędzy. To poleciały zaraz do tego [jubilera], żeby wykupić bransoletkę, bo ciotka się przecież od razu popłakała, jak trzeba było to sprzedać. Nie chciał, powiedział, że już nie ma, tak że nie było bransoletki i były pieniądze. Mama od razu poszła do pani J. i mówi: „Mamy pieniądze i żeby pani się nie zachowywała w ten sposób” i zapłaciła. Synowi dała, bo on zaraz mówi: „Proszę pani, ja wszystko załatwię”, bo do tego Błonia trzeba było załatwić wóz. „Ja załatwię porządny wóz, żeby pani starsza jechała, jak trzeba, żeby się nie zmęczyła”. Załatwił wszystko z tym drugim chłopakiem i od razu rano pojechaliśmy do tego Błonia, niedługo był pociąg.
Pamiętam, że myśleliśmy, że jeszcze w Kutnie będą [problemy], ale nie było żadnych, złapaliśmy zaraz pociąg. A jak przyjechaliśmy do Płocka, to do Radziwia, bo przecież tylko do Radziwia [można] było, bo most był rozwalony. Przejeżdżaliśmy jeszcze przez ten stary most drewniany, wozem też, stały wozy przez dworcem, a ten wóz… W ostatniej chwili pamiętam, jak taki Niemiec… Tego nie widać było w Warszawie, tych żółtych takich mundurów, to chyba ci folksdojcze mieli. Wiem, że w ostatniej chwili skoczył na ten wóz, prawie że na [moje] plechy, wie pani, i pojechał z nami. Skręcaliśmy tutaj przy sądzie, tu chyba musiał być szpital, bo pamiętam takie wozy były zakrwawione, no ale zawiózł nas elegancko wtedy. Wszyscy mieszkali na Szerokiej, obecna jak to tam się nazywa… Kwiatka. Bo kiedyś Żydów wysiedlali, jak z Żydami Niemcy się rozprawili, to później Polaków tam przerzucili i nasza rodzina wtedy mieszkała tam. Teraz już nie ma tego ganeczku w tym domu, a przedtem był ganeczek. Pamiętam, na tym ganeczku stała ciocia Tusia, najstarsza siostra mojej mamy, i jej synowa, której wtedy jeszcze nie znaliśmy, bo to było małżeństwo wojenne, tylko z fotografii. I pamiętam te ręce takie wyciągnięte, wie pani…
Ojciec wiedział, że my jesteśmy w Płocku, bo napisał do ciotki. Wszyscy co mogli, skupiali się na tym adresie. Tak że wiedział, gdzie jest. Tak się złożyło, że ojciec był u bauera, a to już był koniec wojny. Ten gospodarz miał pewne jakieś trudności, wie pani, prawnicze i ojciec nie wytrzymał, prawnik, i coś mu tam podpowiedział. Tamten się zorientował: „A to skąd [pan wie]?”. – „No, jestem prawnikiem”. I poprosił ojca, że ma właśnie jakieś tam takie historie, czy mógłby mu pomóc. Za to ojciec mógł się poruszać, nie pracował już, nie kazał mu pracować, tylko poruszał się i tam załatwiał takie właśnie sprawy. Tak że nawet jeździł do sąsiednich tych… W ten sposób odnalazł mojego wujka, z którym byli razem wywiezieni z tej Stauferkaserne, bo ich wywozili gdzieś pod koniec września. Wujek pracował w takiej fabryczce, która okazała się później fabryczką broni, tak że tam było dużo gorzej. Ale odnaleźli się i umówili się, że jak będzie się front [przesuwał], to wujek tutaj się z ojcem skontaktuje, do ojca przyjdzie, bo tu było bliżej. Tak że oni się odnaleźli i tak jak sobie babunia przysięgła i jak sobie wymarzyła, wrócili obaj, razem. Właśnie się tam spiknęli w tej Austrii jeszcze i dość szybko, różnie tam było, namawiali ich tam, ale ojciec: „Nie, wracamy do Polski”. Wrócili obydwaj. Tak że wrócili, my już wtedy mieszkaliśmy na Kolegialnej.
[Do naszego mieszania nie wróciliśmy]. Państwo Tuchowscy wrócili i dużo osób wróciło. Ale my zostaliśmy dlatego, że najpierw się czekało na ojca, później całe życie moja matka [czekała], nigdy nie uwierzyła, że jej syn [zginął], tym bardziej że nie było wiadomo właśnie, co się z nim stało. Zawsze wierzyła, że on wróci. To jeszcze był taki synek mamusi właśnie.
Nie. Ojciec stanowczo nie chciał wrócić do Warszawy i nie wróciliśmy, tym bardziej że z tym mieszkaniem były takie… To było kupione, wie pani, z ręki do ręki, pożydowskie mieszkanie. Nie wiem, czy by się udało. To znaczy Rydzowa, przez Rydzową mieliśmy kontakt, ona by [próbowała]. Mam jeszcze świstki takie zapłacone, może by się udało, ale było częściowo spalone, już mieszkały tam podobno trzy rodziny w tym mieszkaniu. Ciotka od razu wróciła. [Jak] tylko wrócił jej mąż razem z ojcem, to oni wrócili. Tylko ich mieszkanie było zupełnie spalone, bo właśnie zaczęli palić od tej klatki schodowej, zresztą było za dużo na dwie osoby i oni wynajmowali mieszkanie u państwa Rzewnickich właśnie. A wujek, który pracował cały czas po wojnie, później w Biurze Odbudowy Stolicy…
Marciszewski.
Edward, ale to się mówiło wuj Staś, zawsze Staś się mówiło. Bardzo był związany z [pracą]. Tam wykształcił takiego młodego później, swojego następcę, księgowego. Bardzo był związany z tą pracą, oni żyli później tą odbudową.
Był księgowym, bo skończył SGH. Tak że oni wrócili od razu. Jak wujek dostał właśnie z tego BOS-u mieszkanie za pracę swoją, to moja ciotka… była cała tragedia, były takie wrzaski i krzyki, bo nie chciała się z tego Mokotowa wyprowadzić. Z tego jednego pokoiku nie chciała, a tam dostali na dwa pokoje. To wtedy w Warszawie dostać, to nie było tak łatwo. Za nic w świecie [by się] nie wyprowadziła, jeszcze żeby to było na Mokotowie, ale nie chciała. Wreszcie ojciec wytłumaczył, mówi: „Przecież ten człowiek dostał za tę swoją pracę. Nie można było, wujkowi było głupio, że odmawia mieszkania”. Tak byli wszyscy do tego swojego Mokotowa [przywiązani]. Muszę powiedzieć, że ja wcześniej nie warszawianka, ale za każdym razem jestem w tym domu. Teraz wyjątkowo właśnie nie byłam już bardzo dawno, bo nie mogę się ruszyć, ale zawsze jestem w tym domu.
Płock, 27 września 2016 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk