Nazywam się Andrzej Cielecki. Urodziłem się w Ćmielowie 24 czerwca 1928 roku. Mama miała w trakcie porodu pewne trudności. Wezwała pomoc, ojciec przysłał samochód (tata [był] wówczas naczelnym, a może jednym z dyrektorów głównych, Polskiego Monopolu Tytoniowego) i mnie razem z mamą zabrali do Warszawy. Tak że jeśli chodzi o rejestrację, to naprawdę jestem urodzony w Ćmielowie, a zarejestrowany w Warszawie.
Pseudonim Andrzejek II. Należę do grupy „Topolnickiego”. To była grupa, która należała ściśle do Komendy Głównej Armii Krajowej. „Topolnicki” w trakcie pierwszego dnia Powstania został włączony do „Brody 53”, a ja zostałem włączony razem z grupą trzydziestu kilku żołnierzy do Batalionu „Zośka”, ale to włączenie do Batalionu „Zośka” zostało dokonane albo na kilka dni przed Powstaniem, albo w trakcie pierwszych dni Powstania.
Jeśli chodzi o moją pierwszą łączność ze szkołą, to pierwsza łączność była w naszym gospodarstwie pod Warszawą, które tata zakupił we wczesnych latach trzydziestych od państwa hrabiów Potulickich, pod Warszawą, koło Konstancina. Gospodarstwo nazywało się Łęg-Pelin, leżało blisko Wisły, około półtora kilometra, w zakolu wiślanym pomiędzy Ciszycą a wsią Gassy. Tam chodziłem do szkoły, do Opaczy. Tam skończyłem pięć klas szkoły podstawowej. Tam należałem do zuchów, do harcerstwa. Moim głównym nauczycielem harcerstwa był pan Józef Barszcz. To był rok 1938. W 1939 roku był koniec mojego uczenia się w szkole w Opaczy koło Konstancina.
Tam, w moim gospodarstwie, zastał mnie, moją siostrę i moich rodziców 1 września 1939 roku. To zakole wiślane (to jest zakole wiślane między Ciszycą a Górą Kalwarią, zakole, które obejmuje Otwock i Karczew) było szalenie ważne dla wojska ze względów strategicznych, bo tuż przed samym wybuchem wojny w Ciszycy budowano most jako pewnego rodzaju rezerwę dla mostów warszawskich. On troszkę był mostem wojskowym, to był jednak most drewniany, budowano go tylko półtora miesiąca, wbijano słupy. Połączył Ciszycę z drugą stroną Wisły. Już drugiego dnia został zbombardowany przez Niemców, a jednak na naszym terenie olbrzymia ilość wojsk i ludzi gromadziła się, chcąc dostać się na drugą stronę Wisły. Ja miałem wówczas swoje jedenaście, dwanaście lat, na koniach już świetnie jeździłem, pilnowałem na koniach gospodarstwa. Bardzo trudna była sprawa, bo przyjeżdżały do nas odziały polskie, które chciały się przedostać na drugą stronę Wisły. Byłem już na tyle sprawny, że umiałem przepływać z koniem przez Wisłę i pływać za koniem. Robi się to w ten sposób, że koń ciągnie jeźdźca (ale nie wolno siadać na koniach, dlatego że konia się zatapia); konia się trzyma za ogon, przedtem mu się związuje na supeł, trzyma się za ten supeł i przedłuża się troszkę wodze od pyska prawą ręką za wodze, lewą za ogon i koń płynie bardzo szybko, wystają mu tylko nozdrza i uszy. To jest pewnego rodzaju motorówka, mało kto o tym wie. Otóż udało mi się razem z moim wielkim przyjacielem Stefanem Sieradzkim, to był u nas inteligentny pracownik w Łęg-Pelin, przeprowadzić szwadron kawalerii przez Wisłę. To był spory wyczyn, dlatego że przez cały jeden dzień pracowaliśmy nad tym, żeby utworzyć na takiej wyspie, która była mniej więcej na środku Wisły… Nie wiem, czy panowie wiecie, że sierpień i wrzesień 1939 roku to w ogóle nad Polską nie było żadnych deszczy, była świetna pogoda i woda w Wiśle była bardzo niska. No więc ze Stefanem żeśmy wyjechali na koniach na tę wyspę i wymyśliliśmy, że zrobi się [coś, czym można przewieźć] broń. Kawaleria musi przeprowadzić swoje konie. Konie same mogą przepłynąć, tylko kawaleria musi też przepłynąć przez Wisłę. Stefan Sieradzki polecił kawalerzystom wycinanie na wyspie prętów z wikliny i z tych prętów zrobił trzy trójkąty wiklinowe, które miały […] u podstawy rączki do zakładania się [dla] tych naszych kawalerzystów, którzy będą przepływać, i one miały sterować. Trzech kawalerzystów trzymało za trójkąt, na trójkącie była broń i amunicja. Kawalerzyści musieli się rozebrać. Dwóch odmówiło i wtedy główny podchorąży chciał nawet ich rozstrzelać za niesubordynację, bo oni się po prostu bali wody i płynięcia, i całej operacji. Trzy pontony zostały zrobione. Szerokość samego nurtu była niewielka, może trzynaście, może osiemnaście metrów. Najpierw ja płynąłem z moją klaczą Siwą na drugą stronę, przeciągnąłem linkę, którą żeśmy z gospodarstwa, ze spichrza wywieźli, no i ta linka była pewnego rodzaju pomostem, gdzie się przeciągało i te trójkąty, i kawalerzyści, [którzy] też dobrze się spisali. Tuż przed zachodem słońca szwadron [przepłynął], właściwie to była połowa szwadronu, bo do nas do Łęg-Pelin przyjechał cały szwadron.
Muszę tutaj wspomnieć, że moja mama była lekarzem weterynarii, kończyła studia we Lwowie, później mieszkała w Częstochowie, potem ojca jako panna poznała w trakcie Bitwy Warszawskiej w 1920 roku, ściągnęła ojca rannego z karej klaczy. Ta klacz później w Łęg-Pelin u nas była i to była wyjątkowa klacz, ona była specjalnie hołubiona przez tatę, jako jedyna, z którą walczył w 1920 roku. Konie, które przyszły do nas, do Łęg-Pelin, w 1939 roku, to były konie częściowo poranione, więc przyjechały z rotmistrzem. Spotkałem ich na drodze, przyprowadziłem do Łęg-Pelin. Konie zostały podzielone: chore od razu do stajni, konie zdrowe pasły się, zostały napojone. Konie chore z kapitanem pojechały do wsi Gassy, tam gdzie była przeprawa promowa. Najpierw przed wyjazdem tych koni chorych mama zrobiła, co mogła, i zaopatrzyła wszystkie konie, pozszywała je. Przyglądałem się tej operacji po raz pierwszy: mama z lancetem, wśród kawalerzystów, bo to nie tylko konie były poszarpane, jak przyjechały, to też i kawalerzystom trzeba było [pomóc]. Mama jako weterynarz działała, miała olbrzymią sprawność w dłoniach. W końcu te konie poszły do Gassów. Co się stało z kapitanem i czy te konie z Gassów przeprowadzono na drugą stronę, to tego już nie wiem. W każdym razie druga część kawalerii pojechała na drugą część Wisły, tam gdzie ja z siostrą wiedzieliśmy, że można przy pomocy wyspy na środku to przeprowadzić. Udało się, wszystkie konie zostały przeprowadzone. Przepływałem ze swoją klaczą chyba ze sześć razy, tam i z powrotem, przez nurt. Trzeba było iść w tylko w górę rzeki, tam był wąski nurt, to bardzo szybko znosi, więc trójkąty razem z końmi były troszkę znoszone przez nurt, ale dzięki lince i dzięki całemu szeregowi tych operacji, które robił pan Stefan Sieradzki, to całość kawalerii [przeszła], z wyjątkiem dwóch wojaków, którzy nie chcieli i się bali po prostu działać, i zostali.
Zrobiłem straszliwy błąd, po przejechaniu na drugą stronę Wisły chciałem zobaczyć, jak wygląda most zbombardowany w Ciszycy. Nie wróciłem do Stefana i on wrócił sam do Łęg-Pelin, a ja pojechałem w kierunku Ciszycy. Most się jeszcze palił, bo poprzedniego dnia, może dwóch dni, trudno mi w tej chwili to ustalić, był zbombardowany. Prawie cały most od strony Otwocka i Karczewa był w wodzie, a środkowa część mostu tliła się, była gorąca. Jeszcze przedtem, jak przeprowadziłem kawalerię na drugą stronę, to pan podchorąży wyjął ze swojego munduru maleńki znaczek „podchorąży Rzeczypospolitej” i mi go przypiął i włożył do mojego mundurku harcerskiego, więc taki znaczek miałem. Znaczek dopiero mi rozerwał Niemiec, gdyśmy poszli do niewoli, to było już w pierwszym obozie w Łambinowicach, w obozie Lamsdorf, w Niemczech, to było po już Powstaniu Warszawskim. Całe moje nieszczęście, że po obejrzeniu mostu w Cieszycy za małą odległość na koniu wziąłem w stosunku do prądu i do Wisły, więc jak już płynąłem z powrotem do siebie do domu do gospodarstwa, to prąd mnie mocno zniósł prawie na sam most i wpadłem w matnię. Troszkę się żeśmy z klaczą poparzyli, ale żeśmy wyszli.
W Ciszycy był nasz wielki przyjaciel, to był ordynans ojca z Bitwy Warszawskiej, nazywał się Wojciech Odoliński, Wojcieszek. Załadował mnie na wóz, konia przyczepił i odwiózł mnie do domu. Tam przez dwa dni leżałem, a wojna tym czasem trwała. Po dwóch dniach już mogłem jeździć, pilnować naszego pola, bo tak się działo, że olbrzymia ilość ludzi z zachodniej części Polski chciała przechodzić na zachód, to była tak zwana rajza, i ci ludzie chcieli przechodzili przez nasze pola i straszliwie wymłacali zboże, więc trzeba było wszystkiego pilnować. Więc ojciec natychmiast po dwóch dniach spytał, czy mógłbym już wsiąść na naszą Siwą klacz i zacząć pilnować. Powiedziałem: „No dobrze”.
W Łęg-Pelin nie było jeszcze światła przed wojną, wobec powyższego myśmy z siostrą zrobili sobie radio tak zwane kryształkowe. Miałem całe laboratorium u siebie w domu na strychu. Czerpałem energię z akumulatorów i miałem doskonały nasłuch radiowy na Warszawę, więc strasznie bolałem nad tym, że wojska niemieckie idą, i zawsze ojcu informacje przynosiłem.
Teraz jest następny dzień. Ojciec mnie wsadził na konia. Jeździłem i zauważyłem, że szpital wojskowy, który jedzie na przeprawę od Konstancina Jeziornej aż do Gassów, to był szpital z rannymi żołnierzami. Wróciłem natychmiast do domu, bo szpital był z żołnierzami, tam był straszny zaduch, bo oni nie mieli środków opatrunkowych. On szedł na przeprawę przez Wisłę. Wróciłem do domu, mama natychmiast zarządziła środki opatrunkowe dla żołnierzy, i kalium hypermanganicum, i wszystkie środki, które były, zwierzęce, niezwierzęce, do plecaków i z siostrą Barbarą, starszą ode mnie o pięć lat, poszliśmy na przeprawę do Gassów. Siostra pomagała bandażować żołnierzy, zmieniać opatrunki, ja jako maluch to się przyglądałem tylko. Siostra odeszła stamtąd wieczorem i wtedy z Góry Kalwarii zajechały czołgi niemieckie. Zajechały w ten sposób, że cały szpital został zepchnięty do Wisły. Przy mnie leżał jeden z żołnierzy, za wałem żeśmy leżeli, bo czołgi podjeżdżały pod wał drogą. Dostał w czoło pierwszy pocisk, zobaczyłem, że ma szklane oczy, że już nie ma nic, tylko karabin koło niego leży. Wziąłem ten karabin, strzeliłem do czołgu, celując w szczelinę, tam gdzie jest klapa, ale niestety pocisk odbił się znacznie wyżej. Strzelałem dość dobrze, w domu było kilka flowerów, dubeltówki… Co prawda miałem dwanaście lat, ale dopuszczano mnie do takich różnych rzeczy, przy rodzicach mogłem sobie pozwolić na strzelanie z flowerów, nawet z visa kilka razy strzeliłem. Ale mniejsza o to. Zepchnięto nas, czołgi zepchnęły cały szpital do wody. Płynąłem początkowo w zupełnie czerwonej wodzie, ale ktoś mnie złapał za nogę i mocno przytopił. Zanurzyłem się mocno w wodzie. Zanim się wyplątałem i wypłynąłem na powierzchnię, to zacząłem się dusić, kasłać i nie pamiętam, co się ze mną zrobiło. Zakrztusiłem się, straciłem przytomność. Odzyskałem przytomność daleko od Gassów w kierunku Warszawy. Leżałem na wyspie piaskowej, a przy mnie leżała psica Muza, to był u nas wodołaz, w Łęg-Pelin, bardzo wielki mój przyjaciel, znałem [ją] szczeniakiem. Ona sama szła z nami, za siostrą, kiedy nieśliśmy leki dla żołnierzy. Potem siostra ją zabrała, ale się urwała później i musiała mnie obserwować. W każdym razie miałem straszliwie pociarachaną prawą rękę powyżej łokcia i doszedłem do wniosku, że to są zęby psie, ona mnie capnęła i wyciągnęła na wyspę. Muza była psem do polowania, kaczki wynosiła, ważyła około stu kilogramów, znacznie więcej ważyła ode mnie, czyli mogła mnie pociągnąć na wodzie i dzięki Muzie uratowałem się z tej całej hecy. I znowuż Wojcieszek Odoliński przywiózł mnie do Łęg-Pelin całkowicie już zmarnowanego.
Mama postanowiła, że po takich moich różnych wyczynach, to będę musiał pójść do ostatnich klas szkoły powszechnej do księży marianów. Poszedłem do księży marianów. Źle się czułem w zakonie z tego powodu, że jak jeszcze mieszkałem w Ćmielowie, bo w 1937 roku dopiero przyjechałem do Łęg-Pelin, to tam mnie uczył mój stryj matematyki i fizyki i to była wielka szkoła. Świetnie działałem matematyką. Jak miałem dwanaście lat, to geometria i trochę trygonometrii i operacje nad matematycznymi problemami miałem zupełnie gotowe. Później poszedłem już za okupacji niemieckiej do księży. Chyba półtora roku tam byłem. Wyciągnięto mnie w końcu, bardzo chorego, bo się tam zaziębiłem, księża oszczędzali ciepłej wody i kazali się móc i zaziębiłem się. Z ciężkim zapaleniem płuc mama mnie zabrała od księży marianów do Łęg-Pelin, do gospodarstwa, do przestrzeni, do wody, do lasu.
Chciałbym jeszcze przez chwilkę powrócić do roku 1939. Budząc się 1 września, zauważyłem, że wszystkie samoloty z naszego lotniska, to znaczy z Obór, wystartowały i został tylko jeden aparat PWS-26. Rodzice nie puścili mnie od razu na lotnisko, tylko następnego dnia, bo musiałem grabić jeszcze grabiarką zboże. Następnego dnia wsiadłem na klacz i udałem się galopem do samolotu, co się tam dzieje. To była maszyna, która była uszkodzona, nie miała możliwości wystartowania razem z wszystkimi samolotami 1 września. Przyjeżdża jeszcze Jaś Potulicki i jest tam jeden pan mechanik. Mechanik to był bardzo starszy pan, dziwiłem się właściwie, dlaczego mój wuj, który był jednym z dowódców lotniska, zawsze stara się znaleźć chwilę, żeby pierwszym zasalutować przed tym starszym mechanikiem. Mechanik powiedział: „Chłopcy, pomóżcie mi, muszę dokończyć wymienić świecę przy silniku PWS-26 i poprawić urządzenia, które nie pozwalają [doprowadzić] do startu i może uda mi się wystartować”. Zaczęliśmy pomagać panu mechanikowi. W końcu udało mu się wyjść z sytuacji, powiedział: „No, chłopcy, teraz – do Jasia Potulickiego – pan zasysa silnik!” (PWS-26 miał „gwiaździsty” silnik). Jaś Potulicki złapał za śmigło i kręci, żeby zassać, a do mnie pan mechanik powiedział: „Natychmiast, Andrzejku, bierz za rozrusznik, kolba leży przy moim śniadaniu, tam obok na spadochronie i będziesz nakręcał rozrusznik”. Maszyny PWS-26 miały rozrusznik mechaniczny, nakręcało go się, a później on rozruszał silnik. Więc strasznie mi to ciężko szło uruchomienie silnika, bo to bardzo trudna sprawa, przede wszystkim ten pierwszy ruch. Zrobiłem w końcu kilka obrotów, zacząłem kręcić, bardzo ciężko mi było przy silniku, ale już w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że dłużej już nie będę mógł wytrzymać, i krzyknąłem „Kontakt” do pana mechanika, który siedział w kabinie drugiej PWS-26. No i silnik zaskoczył, proszę sobie wyobrazić, złapał. Wtedy pan mechanik krzyknął: „Chłopcy, proszę ustawić samolot na słońce, na wschód i ponieść ogon!”. Skoczyliśmy wtedy, Jaś złapał za łyżkę, ja troszkę wyżej i nie wiem, czy on zapiął od razu pasy, nie wziął spadochronu, wystartował samolotem. Przed jego startem gromada samolotów niemieckich ukazała się na niebie z zachodu, waląc prosto na most w Ciszycy do zbombardowania. Pan mechanik dodał tak strasznego gazu, że mnie zupełnie zdmuchnęło, potoczyłem się po trawiastym lotnisku. Jaś wytrzymał. Samolot jak się ogon podniesie, to prawie natychmiast idzie w powietrze. Zniknął nam za laskiem. Po pewnej chwili, kiedy samoloty niemieckie już robiły, bo to były sztukasy, które bombardowały z lotu nurkowego – Heinkle 111, to były bombowce niemieckie, one buszowały i z poziomego toru zrzucały bomby. W pewnej chwili zauważyliśmy, że nasz PWS-26 jest znacznie wyżej od niemieckich. PWS-26, który wystartował z naszego lotniska, właściwie powinien mieć karabin maszynowy, który strzelał przez śmigło, ale ten nasz nie był wcale uzbrojony i pilot, nasz mechanik zaczął pikować w dół, w kierunku Heinkla 111, który właśnie był nad mostem i szykował się do zrzucenia bomb, i wpakował się pełną siłą w Heinkla 111. I powstała wielka chmura z paliwa i z bomb, wielka kula ognia – zginął natychmiast cały, razem z Heinklem 111. Ta chwila poświęcenia życia przez tego pilota, mechanika, zrobiła na mnie tak potężne wrażenie, że skumulowały się we mnie pewne patriotyczne rzeczy i przez całe życie one mnie właściwie prowadziły, że trzeba jakoś dla Polski poświęcić wszystko, co się ma. Wszystko, co człowieka spotka, trzeba oddać ojczyźnie, żeby się mogła rozwijać w spokoju, równowadze i najlepszym szczęśliwym i godnym narodzie, wśród innych narodów.
Ojciec mój Jan Cielecki do chwili, kiedy zakupił Łęg-Pelin, a to było we wczesnych bardzo latach trzydziestych, był jednym z dyrektorów Polskiego Monopolu Tytoniowego, który mieścił się w Warszawie na ulicy Dzielnej. Pamiętam, w roku 1933 [czy] 1934 to już żeśmy zaczęli bywać w Łęg-Pelin. Ojciec miał szerokie znajomości Monopolu Tytoniowego, wprowadził naszego kuzyna inżyniera Mariana Masłowskiego też do Monopolu. No i teraz chodzi o to, w jaki sposób znalazłem się w Armii Krajowej. W Monopolu Tytoniowym ojciec miał bardzo dobre znajomości i my jeszcze przed sprowadzeniem się do mieszkania naszego w Warszawie na Żoliborzu, ulica Krasińskiego 10, to była I kolonia, mieszkaliśmy troszkę w Monopolu Tytoniowym, a później ojciec wynajął mieszkanie w tak zwanych szklanych domach, o których Żeromski wypisywał. W I koloni powstały szklane domy, nie bardzo one były szklane, w każdym razie żeśmy tam mieszkali przez kilka lat i tam zacząłem chodzić, jeszcze przed Opaczą, do pierwszej klasy, do sióstr zmartwychwstanek, ale żeśmy tam dość długo mieszkali. Znajomości nasze wynikały z Monopolu Tytoniowego.
Ojciec miał znajomości tego typu, że wicedyrektorem był niejaki pan Szrom. Szrom miał dwoje dzieci, Lusię i Romka, znacznie starszych ode mnie, mniej więcej pięć, sześć lat może, i ta młodzież też była bardzo patriotycznie wychowywana przez państwa Szromów. Oni do nas do Łęg-Pelin przyjechali pewnego dnia już za czasów okupacji. Syn pana Szroma, Roman, który był w tak zwanych kadetach, powiedział, że należy do Armii Krajowej. To był rok, kiedy już właściwie wyszedłem od księży marianów na Bielanach. Tam byłem przeszło rok. Bardzo tam cierpiałem, tych rygorów nie bardzo potrafiłem wytrzymywać, ale to jest osobny rozdział, do którego będę jeszcze musiał wrócić. Roman Szrom w 1943 roku wciągnął mnie do Armii Krajowej. Jak to się stało? Roman Szrom powiedział: „Chcesz należeć do Armii Krajowej? To chodź ze mną!”. To idziemy. Poszliśmy na plac Żelaznej Bramy 1. Romek skręca, wchodzimy na drugie piętro. Roman wchodzi, a kilku chłopców przed nim ustawia rząd i baczność, salutują. Melduje się w oddziale Armii Krajowej „Topolnickiego”. Roman mnie przedstawia: „To nasz nowy kolega, Andrzej Cielecki”. Nigdy nie składałem żadnych przysiąg, żadnych wstępnych działań, żeby mnie tam przyjęto. Okazało się, że to jest wielkie trzypokojowe mieszkanie i to jest potężna składnica broni. Już za trzy dni, cztery dni, potrafiłem nieźle funkcjonować sprzętem, który tam był. Bardzo prosiłem wszystkich kolegów, żeby mnie uczyli i objaśniali.
Druga kwatera, którą poznałem, mieściła się na ulicy Ogrodowej. To był sklep z owocami, z sałatą, z pomidorami, o olbrzymich piwnicach. Tam działała tylko jedna osoba, moja koleżanka. Po długiej rozmowie na placu Żelaznej Bramy z porucznikiem „Topolnickim”, który się jakoś mną zaciekawił, zaproponował mi, że skoro chodzę do szkoły Zamoyskiego (byłem wtedy na kompletach) „To proszę, żebyś tam sobie siedział, tam jest skład broni i tam (z tą dziewczyną, o której później powiem więcej) będziecie pilnować składu broni”. Tam działałem, z tym że byłem też w trakcie 1943 roku do końca i w 1944 roku zabierany na pewne akcje Armii Krajowej.
Przejdę już w tej chwili do samego Powstania. Porucznik „Topolnicki” pewnego razu przyszedł na ulicę Ogrodową z jakimś panem (to był też jakiś wysokiej rangi dowódca) i ze mną była bardzo długa rozmowa. Jestem przekonany, że egzamin z tymi panami zdałem. Interesowano się mną o tyle, że świetnie już działałem matematyką i fizyką. Matematyka i fizyka to u mnie leżała jakoś wprost, ona u mnie wprost chodziła. Stryj Witalis do 1937 roku we mnie to wszystko ładował pewnymi opowieściami i pewnymi przekształceniami matematycznymi. Szczególnie interesował mnie jeden problem matematyczny, tym problemem matematycznym były tak zwane krzywe stożkowe. Dostałem od stryja Witalisa stożek, mianowicie stożek, który był składany i pocięty był płaszczyznami w różnych kierunkach: prostopadle do podstawy, równolegle do podstawy, pod kątem do podstawy i taki był pocięty, można go było rozbierać, a później się te odpowiednie części przykładało do papieru i rysowało się od tych części krzywe. Okazało się, że to są tak zwane krzywe stożkowe. Stryj uczył mnie jako malucha w ten sposób, że po tych wszystkich krzywych stożkowych biegają wszystkie ciała niebieskie, nie mają żadnych innych możliwości, tylko biegają po krzywych stożkowych, a to z powodu przestrzeni grawitacyjnej i sił grawitacyjnych, które nas otaczają. Bardzo się wzruszyłem krzywymi stożkowymi i bardzo długo i intensywnie do dzisiejszego dnia te sprawy różnie analizuję. Wizyta tego pana właściwie była egzaminem dla mnie i później dość łatwo mnie w trakcie Powstania mianowano na plutonowego podchorążego. Byłem najmłodszym plutonowym podchorążym w oddziale „Topolnickiego”, ale nigdy się wśród kolegów jakoś nie wywyższałem, bo nigdy tego nie robiłem, żeby jakoś wychodzić ponad.
Przechodzę teraz do pierwszego dnia Powstania. Powstanie właściwie jak gdyby wybuchało w dwóch dniach. Przed 1 sierpnia na kilka dni już było ostre pogotowie, później odwołano, a 1 sierpnia już żeśmy dostali rozkaz, aby zwołać ryksze, na ryksze załadować całą broń, która siedzi na ulicy Ogrodowej, i broń na rykszach zostaje przewieziona na Wolę do fabryki Telefunken na ulicę Karolkową. Ulica Karolkowa to była pierwsza ulica, w której rozpocząłem Powstanie. Ulica Karolkowa mieściła w sobie fabrykę Telefunkena. W fabryce była cała moja radość, bo tam było dużo odbiorników. Ona była już przez Powstańców opanowana, nie wiadomo, w jaki sposób to się stało. Robotnicy wyszli z fabryki, Niemców, co tam było, to już oni byli osaczeni. Jak żeśmy przyjechali z bronią, moja ryksza była zdaje się druga, o ile pamiętam, żeśmy wjechali w ulicę Karolkową i wjeżdżamy rykszą, zsiadam z rykszy, a tu do mnie kolega wyciąga pistolet: „Hasło!”. Hasło było: „Do Brody!”, odzew był: „Dobra jest!”. Więc on do mnie: „Mów hasło!”, mówię: „Do Brody!” i wtedy się poznajemy, że jesteśmy z jednego gimnazjum, on jest ze starszej klasy, a ja jestem z klasy czwartej, więc wszystko w porządku, on chowa swoją broń, a wtedy ja za swoją parabolę szturmową i mówię: „Odzew, proszę!” i on mówi: „Dobra jest!”. Wtedy jest w porządku, jestem wpuszczony. Każą mi natychmiast rozładować broń z rykszy, za mną dojeżdżają z ulicy Ogrodowej następne ryksze z bronią, tam była olbrzymia ilość piatów, olbrzymia ilość granatów, olbrzymia ilość amunicji. Nasz oddział „Topolnickiego” był wspaniale wyposażony w broń, nie było tak, że ktoś tam nie miał, że czegoś brakowało. My byliśmy o tyle doskonale uzbrojeni, bo moi koledzy w latach 1943 od początku odbierali zrzuty angielskie. Zrzuty składały się ze stenów, rewolwerów, nawet rewolwery to były jedenastomilimetrowe, bębenkowe; olbrzymia ilość granatów, tak zwanych gammonów. To były granaty z plastikiem, w które wciskało się tylko zapalnik, a były pokryte tylko takim czarnym rękawkiem, jak się odkręciło kubeczek, to tam była tylko biała wstążka i ilość odkręceń wstążek mówiła o czasie eksplozji granatu po wyrzuceniu w powietrze. Tak że dostarczyliśmy do fabryki Telefunkena olbrzymią ilość broni.
Tymczasem zobaczyłem taką ilość stojących odbiorników i zaraz mi przyszła dziwna myśl, że przecież za chwilę Niemcy wyłączą prąd elektryczny, jeżeli dojdzie do przepychanek. Bo kto to wiedział, że to jest Powstanie, że to już idziemy się bić, jedziemy na ulicę Karolkową, jak gdyby do jakiejś akcji. Że my już rozpoczynamy, to się do szarych żołnierzy nie mówiło o tym, to nie ma mowy. No więc zacząłem dwa odbiorniki przerabiać na zasilanie bateryjne. W fabryce Telefunkena znalazłem dwie baterie sto dwadzieścia woltów, połączyłem szeregowo, stanowiły dla mnie zasilanie lamp anodowe do odbiorników, które tam były. Do żarzenia lamp zastosowałem akumulatory, których tam było multum w fabryce. Dwa odbiorniki udało mi się do godziny siedemnastej przerobić na zasilanie bateryjne i wtedy o godzinie siedemnastej – „do ataku!” Jeszcze przed samym atakiem patrzę, jak ktoś mnie stuka w plecy. Był to porucznik „Topolnicki”. Stanąłem na baczność, a on do mnie mówi: „Słuchaj, tak mi się coś zdaje, że ty masz coś z Monopolem Tytoniowym wspólnego”. Mówię: „Tak, mój tata był tam dyrektorem”. – „To dobrze. A mógłbyś mi narysować cały układ domów Monopolu Tytoniowego?” Mówię: „Oczywiście, natychmiast, każdą piwnicę, panie poruczniku, tu narysuję”. Dlaczego „Topolnicki” o to pytał? Pytał o to dlatego, o czym się później dowiedziałem, że obok Monopolu Tytoniowego był gmach fabryki Kamlera. W fabryce Kamlera było dowództwo naczelne Powstania Warszawskiego. Tam właśnie w fabryce Kamlera cały ten rysunek wykonałem jeszcze przed naszym uderzeniem.
Pierwszy nasz atak miał być na szkołę na ulicy Okopowej. Mówiło się, że w tej szkole ktoś był, że tam byli Niemcy. Tam byli [wcześniej] Niemcy, ale ja ze swoją drużyną prowadzoną przez podchorążego „Kadeta” byłem tam pierwszy, błyskawicznie żeśmy się zorientowali, że tam są zupełne pustki. Pisze się teraz, że tą szkołę się zdobywało. Tam nikogo nie było. O szkołę nie było żadnych walk, ale tak sobie dodają. Do szkoły żeśmy weszli wprost. No ale to była chwila tylko – jesteśmy w szkole i co dalej? Przychodzi „Topolnicki” i mówi: „Słuchaj, »Andrzejku«, dołączam cię do sekcji tak zwanego podchorążego »Pisklaka«, to jest dzielny żołnierz. Będziecie musieli dotrzeć do Monopolu Tytoniowego i tam nawiązać kontakt z naszymi oddziałami”. Nic więcej nie powiedział, że tam jest dowództwo naczelne Powstania. Jak się dalsza nasza akcja rozpoczęła? Wyszliśmy przed gmach, to była wielka szkoła, zajęliśmy tam któreś piętro, cały „Topolnicki” zajął jedno piętro (jeden z karabinów maszynowych w kierunku cmentarza żeśmy jeszcze ustawili przed wyjściem), schodzimy, a tu jedzie jakiś tramwaj raptownie, wraca w kierunku naszego wyjścia. No to żeśmy wsiedli w ten tramwaj, podjechaliśmy kilka przystanków i wtedy weszliśmy w ulicę, która prowadziła od razu do Monopolu i tam była dopiero heca! Dlaczego? Dlatego że przy Monopolu Tytoniowym Niemcy mieli bunkry i oni nas zaczęli ostrzeliwać bardzo gwałtownie, trzeba było iść na brzuchach. Pamiętam, że jak szedłem, to nade mną tuż to tylko smugi iskier przechodziły, ale jak się dobrze do ziemi przyciskało, to można się tam było powoli przesunąć. Wszyscy w końcu mówili: „Staniemy, bo się w końcu nie da dalej pójść!” i żeśmy przycupnęli przy jakiejś bramie, żeby się za chwilę schować. Mówię do pana podchorążego „Pisklaka”: „Znam taką opowiastkę. Czytałem niedawno w niemieckiej czy brukowej prasie, że dwóch facetów walczyło o jedną dziewczynę i jeden drugiego za uwiedzenie tej dziewczyny pistoletem ganiał i chciał go zastrzelić i ten ze strachu nabrał takiej właściwości, uciekając przed tamtym, bo to była jego dziewczyna, że mógł wskakiwać w ścianę pod wpływem strachu!”. Tak mu jakoś rozwinąłem tę opowieść, że wszyscy wybuchli śmiechem wtedy. Żeśmy przypadli do ziemi i zaczęli iść w kierunku Monopolu Tytoniowego. Myśmy tam byli po godzinie dwudziestej pierwszej dwadzieścia, to już był powoli zmrok. Weszliśmy w bramę gmachu. Zauważyłem tylko, że przed bramą leży jakieś ciało, to był Niemiec zastrzelony. Ten Niemiec dał nam informację, że tam Niemcy byli i zostali zastrzeleni i musieli się gdzieś wycofać. Rzeczywiście do dowództwa Armii Krajowej przyjechał samochód, ale oni się bronili i samochód z Niemcami się wycofał, ale jeden Niemiec został trafiony i leżał pod domem. Zobaczyłem, że to jest Niemiec, a więc wejście musiało być polskie. Weszliśmy do bramy, hasło jak zwykle: „Do Brody!”. Jesteśmy w fabryce Kamlera, w bramie, meldujemy się wszyscy i łapie nas jakiś podchorąży: „To, panowie, proszę z nami na górę, do dowództwa”. Wchodzimy tam, „Pisklak” pierwszy, ja z kolegą za nim. Stoi przed nami łysy jakiś pan z opaską biało-czerwoną i „Pisklak” melduje, że grupa porucznika „Topolnickiego” jest do dyspozycji. W tej chwili przylatuje goniec, staje przed tym łysym panem na baczność i melduje: „Panie generale!”. To był „Bór” Komorowski… Byliśmy pierwsi, którzy nawiązali łączność pomiędzy szkołą na ulicy Okopowej a dowództwem naczelnym Armii Krajowej, którzy byli wtedy w gmachu Kamlera.
W gmachu Kamlera, robiły się meble, tam dowództwo się obok Niemców się usadowiło w tym celu, żeby się zamaskować, gdzie jest dowódca. [Nagranie przerwane].
Warszawa, 26 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński