Nazywam się Hanna Pośniak z domu Siudy.
Ja się wychowywałam w Warszawie. Moja matka była z Warszawy, a ojciec był nie z Warszawy, tylko z takiej niedużej miejscowości koło Wielunia – Osjaków, ale był na wojnie w 1920 roku z bolszewikami. […] W 1922 roku moi rodzice się pobrali, ja się urodziłam w 1925 roku.
Jedną siostrę, mam, dwie nas było. Wychowywałam się w Warszawie.
Oj, w różnych miejscach, ale gdzieś ulica Okopowa, na Marszałkowskiej, a od trzydziestego ósmego roku mieszkałam na ulicy Koszyckiej. Ten dom był spalony i ojciec odremontował.
Mój ojciec prowadził warsztat, był rzemieślnikiem. Prowadził warsztat urządzeń wentylacyjnych.
Chodziłam do podstawowej to na ulicę… Karolkowa… nie, to nie Karolkowa, już nie pamiętam. Potem chodziłam do gimnazjum [Leonii] Rudzkiej, przed wojną, a po wojnie chodziłam do liceum, nie, to gimnazjum było, handlowe, Kaniowczyków i Żeligowczyków na ulicy Złotej 14.
No, ja przeżyłam to, właściwie moi rodzice bez wrażenia przeżyli, dlatego że mnie wysłali, miałam czternaście lat, a ojciec potrzebował coś załatwić i mnie… Wojna wybuchła 1 września, to ja trzeciego czy czwartego września jechałam z Koła na Mokotów, na ulicę Wiktorską. I nie załatwiłam tej sprawy, bo ten pan właściciel tej firmy, pan inżynier Kamler przesłał tą sprawę do mojego ojca przez woźnego czy kogoś tam. Cały boży dzień byłam pod bombardowaniem. Pamiętam na ulicy przy Królewskiej – Graniczna, nie wiem, czy jest teraz nawet. Jest, to tam były takie stare domy, to to się wszystko trzęsło. Tam przeżyłam właściwie pierwszy dzień tej wojny, najwięcej przeżyłam tego dnia.
A potem rodzice zostali stąd po prostu wyrzuceni, dlatego że tu szło wojsko, i tu stanęło wojsko. W związku z tym mieszkałam na 6 Sierpnia, teraz nie ma już tej ulicy, teraz chyba Waryńskiego się nazywa. No, tyle mogę powiedzieć. Zdobywało się jedzenie strasznie ciężko. Chodziłam do mleczarni na Hożą, tam po kawałku masła, ze dwa jajka się dostawało, bo tam zakłady mleczarskie chyba do dzisiaj są.
Częściowo, częściowo tak. Potem miał na ulicy Ogrodowej, [ale] na ulicy Ogrodowej było getto, w związku z tym ojca stamtąd wyrzucili w aleję 3 Maja i trochę prowadził też. A potem z alei 3 Maja, to już się wojna prawie kończyła (też tam budowali cyrk przecież, ten cyrk do dzisiaj stoi pusty), kupił sobie ojciec miejsce na Włochach i tam prowadził już po wybuchu wojny, prowadził warsztat do jakiegoś czasu też. A potem zamknęli mu i pracował na Politechnice Warszawskiej, nie był inżynierem ani magistrem, ale był tam doradcą. No i tyle mogę powiedzieć, tyle co pamiętam.
Mama tak, domem się zajmowała, potem dzieci moje chowała, a ja pracowałam.
Też była z moimi rodzicami cały czas. Ona była cały czas z rodzicami. Mieszkali na Gołąbkach, w czasie jak Niemcy tu już wszystkich wyrzucali, to mieszkali na Gołąbkach. Ojciec powiedział: „Zostawiamy tą chałupę, ale może głowę wyniesiemy”. Mój ojciec był taki, że i wynieśli głowy, i na Gołąbkach mieszkali. Tam u kogoś znajomego, nie wiem…
Nie, ja tam nie byłam. Ja byłam najpierw w Śródborowie, jak mi amputowali rękę, a potem…
A w czasie okupacji tu mieszkałam, tu na Koszyckiej. A potem już byłam, nie wiem, czy od siedemnastego, czy szesnastego, już nie pamiętam, września przewozili nas na drugą stronę i ten saper był ranny i nie wiem co się z resztą rannymi stało. Ja weszłam do Wisły, do wody, tak miałam potąd, rękę podniosłam do góry, chociaż byłam ranna, przecież miałam mocno poszarpaną tą rękę. No i potem w Śródborowie amputowali mi, Rosjanin mi robił, lekarz, chirurg amputację. A potem byłam w Lublinie, bo nas przewieźli, jak się front zbliżał. Po trzech miesiącach przecież się zbliżał, to nas przenieśli do Lublina. Z Lublina przyjechałam z powrotem do Warszawy.
W czterdziestym trzecim roku, na terenie szkoły. Dyrektorka była naszą całą – pani Kozierowska – szefową i w czasie Powstania była, to pani dyrektor.
Właściwie to tylko uczyli nas, bo my na sanitariuszki, więc sanitariatu nas uczyli. Przychodziła taka pani, przygotowywała nas, że będzie potrzebne przecież… A my chodziłyśmy do handlówki, nie do szkoły medycznej żadnej.
Więc ja już w piątek myślałam, że będzie Powstanie, przed tym. Już nas wezwali i byłam w piątek już gotowa, pożegnałam się z rodzicami, z siostrą i wyszłam. Ale wróciłam w niedzielę, nie, w poniedziałek wróciłam. I deszcz 1 sierpnia tak straszny lał i czekałam na łącznika. Nie doczekałam się na łącznika, byłam do suchej nitki zmoczona. O, tyle mogę powiedzieć. Potem z ulicy Złotej przerzucono nas na ulicę Piękną, naprzeciwko małej PAST-y, tam chyba było gimnazjum Wołoskiej, tak mi się zdaje, już trudno wszystko zapamiętać.
Tak, 24 kompania, 3 pluton ze Zgrupowania „Kryski”.
No, byliśmy przerażeni, bo ani broni, można powiedzieć, tam parę było pistoletów i butelki zapalające. Ale jeden czołg był spalony na ulicy Pięknej, nie wiem przez kogo, nie chcę mówić przez kogo, bo nie wiem dokładnie. Chłopaki tam chodzili i rzucali tymi butelkami. Najwięcej było butelek zapalających, broni mało.
Nie wiem, nic nie powiem na ten temat. Potem przenieśli nas, [wcześniej] byliśmy na Pięknej, na Hożą – Hoża 2 i tam byliśmy na barykadzie (nawet mam zdjęcie z tej barykady). Na placu Trzech Krzyży czekaliśmy na zrzuty, tam ze dwa czy trzy razy się czekało na zrzuty, na które się nie doczekaliśmy. Potem przerzucili nas z Hożej na ulicę, na Czerniaków, tutaj na pierwszy, do tego szpitala teraz Orłowskiego się nazywa, tam przerzucili nas. A potem na ulicę Zagórną, potem Czerniakowska 225, potem na ulicę Zagórną.
Różni. Naprawdę różni. Piotrowski był pierwszy, to wiem, a reszty to już nie pamiętam.
W ogóle prawie nie było, prawie nie było. Ale dobrze, że szpital był blisko i z tego szpitala trochę korzystaliśmy.
No, tam najczęściej właśnie na to i na ulicy Zagórnej po przeciwnej, my byliśmy Zagórna po parzystej stronie, a po nieparzystej stronie był też szpital. Nawet też mam tu koleżanek zdjęcie z tego szpitala na Zagórnej.
Ja ranna byłam Zagórna 16.
Nie.
Ranny był, przy mnie leżał Niemiec ranny, wody prosił. Wody nie było, bo my w jakimś takim bunkrze leżeliśmy, jak nas stamtąd zabierali na drugą stronę. To on był ranny, ale wody nie było. To ja mówię: „Przynieście z Wisły wody”, bo przecież blisko było. Tyle mogę powiedzieć.
No, docierały, docierały. Nawet miałam takiego, poznałam pana, starszego ode mnie chłopaka, który koniecznie chciał, że jak ja już chodziłam, bo ja stosunkowo szybko zaczęłam chodzić i byłam wyleczona, to mówi: „Chodź, my idziemy do Warszawy”. Ja mówię: „Nie, ja już na razie nie pójdę, dopóki nie będę wiedziała, że tam tego…” i nie poszłam. Aha, jeszcze chcę powiedzieć, że w Lublinie załatwiły mi panie, nie pamiętam, jak one się nazywały, nazwisk wszystkich nie pamiętam, że ja w grudniu czy w końcu listopada zaczęłam tam chodzić do szkoły. Do sióstr chodziłam do szkoły, do liceum chodziłam tam.
Szesnastego września.
No, to były najgorsze momenty, bo tak: w Śródmieściu, to można powiedzieć „przeszło się”, a tam, to przecież bez przerwy bombardowania.
A jak przychodziły kukuruźniki z żywnością, to bez spadochronu, bez niczego i prawie wszystko… A potem osiemnastego września, to ja pamiętam, bo jeszcze byłam na tej stronie, były największe zrzuty z zagranicy – Anglików czy Amerykanów, czy Polaków. Biało było od spadochronów, ale co z tego? Już wszystko było w rękach niemieckich.
Widziałam tylko spadochrony na niebie. A do nas, my byliśmy już na takiej garsteczce tu przy kościele na Solcu, Matki Boskiej, bo jeszcze nie było tego kościoła, który jest w tej chwili na Zagórnej i my ten kościół… Tam, stamtąd mieliśmy kapelana, nazywał się Stanek, ksiądz Stanek, pan wie na pewno. Rozstrzelany został tam, rozstrzelana została jedna z moich koleżanek, z naszego plutonu i to co ja wiem, rozstrzelany został porucznik Szumski. To, to wiem, bo to się dowiedziałam zaraz po działaniach wojennych od kolegów.
Po drugiej stronie?
Tam nie było prawie ludności cywilnej dlatego, że to była dzielnica niemiecka. Tak że prawie ludności nie było. Jeść nie było co, to powiem, marmolada i makaron.
Były, ale były studnie potem, ale co z tego jak ja… Na drugą stronę trzeba było przejść Zagórną, to tam największy ostrzał był przy tej studni.
Z kimś z oddziału? No tak, ale już poumierali, już poumierali prawie wszyscy.
Tak. Były i kobiety – poumierały, została tylko jedna moja koleżanka, jeszcze i ze szkoły, bo razem chodziłyśmy do szkoły – Alina Gieburowska z domu Urban. (Ona już zeznawała zresztą, wywiad z nią był, mówiła mi, bo dzwoniłam do niej).
Właściwie dobra, właściwie dobra, nie można było powiedzieć, że zła. Jakoś tam przechodziliśmy trochę obojętnie, będzie co będzie, to będzie.
Ja nie wiem. Wiem, że 15 sierpnia była odprawiona. A co dalej, nie wiem.
Nie, nie pamiętam.
No, czasami radio, czasami coś tam słuchaliśmy, co się dzieje w Śródmieściu, czy na Mokotowie, ale to rzadko kiedy.
Nie dyskutowali. Zresztą powiem szczerze osiemdziesiąt, siedemdziesiąt procent było rannych, leżeli w szpitalu na Czerniakowie, już wtedy było tyle rannych. A reszta to garstka była, zginęli. Takich trzech było Kiliński Wojciech, Błaszyński Andrzej i Nierzankowski Wiesiek, bo znam ich z nazwiska, wszyscy skończyli Batorego, akurat matury pozdawali i każdy już zdał na uczelnię. Wiem, że Andrzej Błaszyński miał iść na medycynę. Nie był zresztą z Warszawy, mieszkał w Wieluniu. A później Niemcy, tam była Rzesza, to rodzice przenieśli się do Warszawy. Ojciec był w niewoli, a matka prowadziła aptekę, bo była farmaceutką. Tyle mogę powiedzieć, bo tyle znam tę rodzinę, bo jeździłam do Wielunia, potem oni wrócili do Wielunia i tam z nimi się spotykałam.
To chyba trzynasty był?
Pamiętam, że zadowoleni byliśmy, że niedługo się skończy wszystko, tymczasem…
Ja byłam szesnastego ranna, a trzynastego to się dowiedzieliśmy, że mosty wysadzone, że wojska rosyjskie i polskie są po drugiej stronie Wisły. I nawiązany był kontakt, zresztą sama słyszałam, jak Rosjanie tu w Warszawie rozmawiali. Pamiętam, ja nie znałam rosyjskiego w ogóle, Nie słysza, nie słysza wiśnia, wiśnia, to utkwiło mi w głowie. A potem jak mnie przewieźli na punkt opatrunkowy, jakoś się uratowałam, bo nie wiem, czy pan słyszał, że mój dowódca – Netzer był też po tamtej stronie, cztery doby leżał w Wiśle, bo też był ranny. Nasz ten cały major (potem pułkownikiem chyba był, nie wiem w jakiej randze) leżał cztery dni. A ja, że jeszcze miałam na tyle siły, wstałam i wyszłam na brzeg, to usłyszałam głosy, że tam dalej gdzieś ludzie są, i po zasiekach przeszłam, i że czekali na rannych. Ale ja byłam bliżej mostu Poniatowskiego, a to było dosyć daleko. No i tak przeszło się.
Nie, do żadnego szpitala, bo nie było już szpitala. Już nie było żadnego szpitala. Już na Zagórnej w tym szpitalu byli Niemcy, na Czerniakowie w tym, tutaj na Czerniakowskiej byli Niemcy, nie było żadnego. Nie wiem co z „blaszanką”, czy tam z tymi małymi jakimiś punktami, tego nie wiem.
Siłą, po prostu, bo to ludność cywilna, która tam była, chciała też się przedostać. No to siłą mnie tam kolega z koleżankami, które jeszcze były dwie, ta Urbanówna, jak mówię, i nie pamiętam już nazwiska, i kolega Krawczyk Zbigniew, przynieśli mnie. Ale nosili mnie trzykrotnie nad Wisłę, żeby się przeprawić. I tej trzeciej nocy przyprawiałam się. Saperzy, saper był ranny, krzyknął: „Ranny jestem, ratujcie się”. No, to dobrze, że już było bliżej brzegu, tylko do tej pory nie wiem, czy byłam na stronie warszawskiej, czy na stronie praskiej. W pewnym momencie nie wiem, gdzie jestem, ale wyszłam na brzeg, wyczłapałam się z tej wody, w ubraniu, we wszystkim wyszłam z tej wody.
Tak, tak, tak, bo oni pontonami takimi przewozili.
Na drugi brzeg i potem do punktu opatrunkowego. Na punkcie opatrunkowym przyszła do mnie Rosjanka i zapytała, jak się nazywam, ale po rosyjsku: Kak wasza familia? To do dzisiaj pamiętam, po rosyjsku pytała się nazwisko. Opatrunek mi zmieniała, bo ja przecież wszystko miałam mokre na sobie i zawieźli mnie do Anina. Tam były takie szpitale pałatki duże. Ale przyszedł lekarz Polak i powiedział: „Proszę pani ja tu nic nie mogę zrobić. Dziecko ja tu nie zrobię ci nic. Ja nie mam ani przyrządów, ani nic”. No i zawieźli mnie do Śródborowa. W Śródborowie leżałam na korytarzu, jedna jedyna kobieta, a wszystko chłopaki leżeli. No i zaraz przyszedł lekarz, który pamiętał Warszawę przedwojenną, wysoki taki dryblas. Przyszedł i zabrali mnie na stół operacyjny, eterem dobrze, że mnie usypali, bo chłopaków nie usypiali tylko poili wódką przy wszystkich takich zabiegach. Uśpili mnie, zrobili amputację. Miałam tak gdzieś tu, w tym miejscu. A na drugi dzień stwierdzili… A przecież ani lekarstw nie było żadnych, żadnych. Nie było to, że lekarstwo. Dobrze, że były bandaże. Na drugi dzień mi amputowali już z wyłuszczeniem stawu barkowego. Tak przeżyłam w Śródborowie. Ale nie było co jeść, a ten doktor przychodził kuszat’, kuszat’ , tylko nie było co kuszat’.
No spotkałam, spotkałam.
Spotkałam takiego Słowaka, Mirka „Stankę”, może pan słyszał o nim, ma zresztą tam przy Czerniakowie, na tym placyku to jest jego imię. To był pluton Słowaków i on był dowódcą tego plutonu. I innych też spotkałam. Ale z Mirkiem to byłam w dobrej komitywie potem nawet po wojnie.
Chyba z pięć tygodni. A potem przewieźli nas… Cztery doby nas wieźli, bo front się zbliżał, cztery doby nas wieźli do tego Lublina. Jak przywieźli do Lublina, bo to w takich towarowych wagonach, tylko nosze były po jednej stronie, nosze po drugiej stronie – cztery. Jak mnie przywieźli do Lublina, to na moim wagonie stanęło, że jedziemy do Kijowa, bo nie ma miejsca. Siostra szarytka, która była w tym szpitalu wyszła i mówi: „Dziecko, jeszcze cię wezmę i położę w gabinecie lekarskim”. Leżałam w gabinecie jakiś czas, lekarskim.
W Lublinie byłam do… Zaraz, 17 stycznia było wyzwolenie Warszawy. Osiemnastego, dziewiętnastego stycznia przyjechałam do Warszawy.
No, ja leżałam w szpitalu, a potem byłam w szkole, u sióstr.
O cieszyli się ludzie, bardzo.
Tak.
No, okropna, ale wróciło się. Ale ja wróciłam potem do Lublina jeszcze, ponieważ tam chciałam skończyć z tą szkołą, jakoś załatwić.
Potem wróciłam, bo już tu szkoły zaczęli, zaczęto [tworzyć]. Tu chodziłam do 1. Miejskiego Gimnazjum i Liceum imienia jenerała Sowińskiego na Młynarską. Ale chodziło się z Koła na piechotkę na Młynarską. Nikt nie narzekał.
No, nie mówmy na ten temat. To już w ogóle straszne było.
Mój dom był spalony i dlatego chciałam wrócić do Lublina. Bo spotkałam się z rodzicami, chciałam wrócić, ale ojciec mówi: „Zaraz pokryjemy dach. Jakoś będziemy mieszkać”, bo wszystko było spalone. Tu właściwie, tych domów to nie było, bo tu cebula rosła. Ale tu nasz dom, tu sąsiadów jednych, drugich, wszystko było spalone. Potem cała Lędzka była wypalona, cała Księcia Janusza była wypalona – te domy były wypalone. Niemcy stopniowo chodzili i palili. Podobno nasz dom szesnastego sierpnia spali.
No właśnie mówię. Mój ojciec przed szesnastym, bo już szesnastego sierpnia to dowiedzieli się, że dom spalony. Przed 16 sierpnia, jak się dowiedział, że na Woli tak wszystkich… Przecież wszyscy zginęli tam, co tylko było. To mówi: „Głowy wyniesiemy, nic nas to nie obchodzi”. I wyszli. I wyszli właśnie najpierw gdzieś tam, nie wiem gdzie, potem na Dąbrowę Leśną, tu przy Kampinosie. Ale że tam Niemcy kazali im wyjść, bo tam… To wyszli i byli na Gołąbkach – mama moja, ojciec i siostra.
Tak.
Nie tak bardzo od razu, bo nie było do czego. Jak się państwo, że tak powiem, spotkali? Skąd państwo się dowiedzieli?
Ja wróciłam tutaj. Przyszłam, nie wiem, czy osiemnastego, czy dziewiętnastego, już nie pamiętam dokładnie i dobrze, że wcześniej nie przyszłam bo ja już… Siedemnastego jakoś, nie wiem. Bo mojego ojca nie było, on był cały czas tam, tylko przyszedł, akurat tego dnia przyszedł tutaj do domu i poszliśmy na Gołąbki do mamy i do siostry.
Tak, chciałam [zostać], ale ojciec mój: „Jakoś tam sobie damy radę”. Tu zaczęto też uruchamiać szkoły w Warszawie.
Nie wiem, może tydzień, może dwa. Tak jakoś krótko, niedługo byłam potem w Lublinie, dopóki tu szkoły nie otworzyli. A to była cała szkoła, niezniszczona, tu, Młynarska przy zajezdni tramwajowej. Tyle, tyle mogę powiedzieć.
Nie, nie miałam. Nie, przed samą maturą… Ale to nie było tak. Przed samą maturą dyrektor Łoziński wezwał mnie i już przed samą maturą dosłownie, mówi do mnie… Bo mi mówił po imieniu „Pani należy do WiN-u”. Ja mówię: „Ja do żadnego WiN-u nie należę i proszę mnie na ten temat nie pytać”. No i na tym się skończyło. Bo bałam się, że mnie do matury nie dopuszczą.
Tak. Zdałam maturę, poszłam na studia, ale jak to młody człowiek – głupi. Zdałam maturę i zaraz w czterdziestym ósmym roku wyszłam za mąż. A w czterdziestym dziewiątym o to dziecko mi się urodziło.
Nie. Tak specjalnie nie mam nic do powiedzenia. Nie. Słyszałam tylko tyle, mogę powiedzieć, że są ludzie, którzy powiedzieli, że Polacy wtedy zbrodnię popełnili, wywołując Powstanie. No i tak jak sobie teraz słucham, na przykład kiedyś jeszcze Jeziorański żył, przecież przyjechał, przyleciał tu, bo przecież on był łącznikiem między Londynem a Warszawą, i powiedział, żeby nie wywoływać jeszcze Powstania. A nasze dowództwo powiedziało: „Jesteśmy przygotowani”, a nie byliśmy przygotowani. Co będziemy owijać w bawełnę…
Warszawa, 18 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek