Halina Wiśniewska „Halina”
Nazywam się Halina Wiśniewska, z domu Rybak.
- Jak pamięta pani okres przed Powstaniem, jeszcze przed 1 września 1939 roku?
Byłam wtedy uczennicą gimnazjum i należałam do Przysposobienia Wojskowego Kobiet – tak zwane PWK. Przechodziłam tam wszelkie szkolenia wojskowe – trzy razy byłam na obozie. Byłam zaangażowana i uczuciowo, i patriotycznie. 1 września 1939 roku dostałam polecenie od swoich zwierzchników, od dowódców, żebym brała udział w pomocniczej służbie w Telefonach Warszawskich. Najpierw zgłosiłam się na ulicę Zielną, ale w ciągu trzech dni przenieśli mnie do telefonów na Tłomackie. To był nowoczesny gmach – wielki, masywny. I tam urzędowałam, że tak powiem, przez cały czas trwania akcji wojennej. Bardzo często nie mogliśmy stamtąd wyjść, bo były naloty, mieszkałam dość daleko, więc często się tam nocowało. W 1940 roku poznałam się z moim mężem, który uczestniczył w Związku Walki Zbrojnej. To zaowocowało włączeniem mnie do ruchu oporu od 1941 roku. Co robiłam? Pracowałam jako łączniczka, brałam udział w ochronie naszych ćwiczeń, bo mieliśmy ćwiczenia w podwarszawskich lasach – jako ochrona czy jak to się nazywa – czujka. W każdym razie moje mieszkanie w Warszawie na placu Kazimierza Wielkiego 4 było punktem kontaktowym. Ponieważ mieszkałam tylko z tatą i miałam duże mieszkanie, to najczęściej u mnie odbywały się wszelkie zebrania, przysięgi, szkolenia. I tak to trwało. Ponieważ był to dom, tak zwany pekin… Na środku placu Kazimierza Wielkiego stała hala targowa – taka jak Hala Mirowska, tylko może mniejsza – tam się codziennie cuda działy, bo sprzedających było mnóstwo, Niemcy ich ciągle ganiali, ciągle łapali, oni uciekali przeważnie do mojego domu, bo mnóstwo ludzi tam przychodziło. W ogóle to był dom o dwóch podwórkach, dwóch bramach – nigdy nie było wiadomo kto, co i jak... Tak że dość częste były wizyty Niemców w nocy. Po prostu przychodzili po różnych ludzi – człowiek tylko siedział i czekał, czy przypadkiem nie idą po nas. A ciągle: albo Żydów wyprowadzali, albo... Różne się tam cuda działy, ale dzięki temu, że był tam taki bałagan, to jakoś przetrwaliśmy. Co noc się czuwało, czy przypadkiem po nas nie przyjdą. I tak było do 1943 roku – byłam razem ze swoim chłopakiem, a później małżonkiem, bo zaraz po zdaniu matury, 13 czerwca 1943 roku wyszłam za mąż.
- Jak pani pamięta naukę – skoro zdała pani maturę, to musiała pani uczęszczać na tajne komplety?
W roku szkolnym 1942/43 ukończyłam dwuletnią Prywatną Szkołę II Stopnia Heleny Grabowskiej w Warszawie przy ulicy Królewskiej 16. Konspiracyjnie uczono w niej języka polskiego, historii Polski, przysposobienia obronnego. Dyrektorem szkoły był Marian Mokrzycki w konspiracji porucznik, pseudonim „Bicz”. Dzieje tej szkoły zostały opisane w dzienniku „Rzeczpospolita” w roku 2005. Cały czas byłam włączona w akcję przeszkoleń sanitarnych, chociaż miałam dużo wiadomości z PWK oraz ze szkoły, gdzie oprócz normalnej nauki uczennice były zaabsorbowane pracą konspiracyjną w grupach sanitarnych i zwiadowczych.
- Jak to się wszystko odbywało?
Przychodzili przeważnie do mnie koledzy i koleżanki i odbywały się nasze zebrania. Później były nawet szkolenia z bronią: jak się używa broni, rozkłada, składa i tak dalej. Panowie mieli także szkolenia podchorążówki, bo też przeważnie byli po maturze. Nawet musztra się odbywała. Przychodził dowódca – na początku mieliśmy za dowódcę porucznika „Prawdzica”, a później, w 1943 roku, ponieważ były jakieś aresztowania, to przyłączono nas do II Batalionu Szturmowego „Odwet”. I w „Odwecie” byliśmy do końca. 1 sierpnia 1944 roku urodziłam synka, więc oczywiście nie mogłam brać bezpośrednio udziału w Powstaniu. Ale tak się działo, że o godzinie pierwszej urodziłam dziecko, a o godzinie trzeciej mój małżonek pożegnał się ze mną, bo poszedł do Powstania. Zostałam ze starszą siostrą, która miała większe doświadczenie – ja byłam jeszcze bardzo młoda, najmłodsza z rodziny. Tragedia moja zaczęła się od tego, że okazało się, że nie mam pokarmu. Co robić z dzieckiem? Jak go utrzymać przy życiu? Na początku mieszało się cukier z wodą i łyżeczką, wlewało do buzi, ale to przecież nie wszystko... Trochę było jeszcze na początku zapasów. Były jakieś kaszki. Siostra starała się, jak tylko mogła ugotować jakąś rzadką zupkę i po prostu wlewało się to dziecku do buzi.
- A jak przebiegał okres ciąży? Czy była jakaś opieka lekarska?
Nie. Ja sobie zupełnie nie przypominam, żebym chodziła do jakichś lekarzy. I jeszcze, co było tragicznego u mnie: przed samym Powstaniem były naloty – Rosjanie niby Niemców, obiekty niemieckie bombardowali. Zaczęły się nocne naloty. Na plac Kazimierza Wielkiego, na mój dom od frontu upadła bomba. Mój mąż się bardzo przeraził. Dziadek miał w Radości pod Warszawą domeczek letni. Zaczęłam tam wyjeżdżać na noce. Pewnej nocy zostałam sama – mąż nie mógł dojechać – i był tak duży nalot z żyrandolami wiszącymi, że było zupełnie tak widno jak w dzień. Bombardowali kolejkę elektryczną, która jeździła do Otwocka. Oczywiście droga powrotu została odcięta. Ludzie zaczęli masowo stamtąd uciekać do Warszawy. Koło mnie zostali staruszkowie, którzy przerazili się, że ja zostanę z nimi i co będzie, kiedy nadejdzie mój czas rozwiązania. I mówią: „No wie pani, lepiej, żeby pani jakoś się do tej Warszawy dostała, do rodziny”. I tak było, że przeszłam pieszo te dwadzieścia kilometrów z Radości do Warszawy. Możliwe, że to przyspieszyło poród, bo ja dokładnie nie wiedziałam, kiedy mam termin rozwiązania. Nie chodziło się do [lekarza], nie było przychodni... po prostu nie wiedziałam kiedy. Bardzo możliwe, że to przejście spowodowało, że od razu poczułam się nie tak... Dlatego poszłam do siostry, bo ona mieszkała bliżej niż ja, i siostra od razu zorganizowała akuszerkę, położną, która mieszkała gdzieś w pobliżu. Ona przyszła, ale stwierdziła, że to jeszcze za wcześnie i kazała się zawołać, gdy bóle będą intensywniejsze. To było w przeddzień Powstania. Bóle miałam przez całą noc i do pierwszej w południe. Wreszcie ona przyszła i pomogła. I dziecko się urodziło o pierwszej. Wszyscy szczęśliwi, bo syn... Mąż także, ale o trzeciej mąż powiedział: „Niestety kochana, muszę cię pożegnać, bo Powstanie... Mam zbiórkę”. Ja wiedziałam to doskonale. Ale mówi: „Nie martw się, to będzie trwało dwa, trzy dni prawdopodobnie. Niedługo się zobaczymy i wszystko się ułoży”. No niestety wyszło zupełnie coś innego. Nie miałam od męża żadnej wiadomości do 15 sierpnia. 15 sierpnia przyszedł harcerzyk i przyniósł mi liścik (...), że oczywiście świetnie wszystko – on był w Śródmieściu, w Architekturze. Z tego się dowiedziałam, że jego siedziba jest w Architekturze, jeżeli będzie mógł, to niedługo się spotkamy i takie tam dyrdymały... Miałam to szczęście w nieszczęściu, że byłam u siostry, więc miałam opiekę. Był tam mój tata, który wtedy był już starszym człowiekiem – bo ja jestem najmłodsza – a on miał już swoje lata i nie bardzo dobrze się czuł, ale wystawał w kolejkach po wodę, bo niczego innego nie było, a chodziło o to, żeby moje dziecko chociaż wodą z cukrem odżywiać. Na ulicy Śliskiej było strasznie od początku. Od pierwszego dnia musiałam uciekać do piwnicy, bo zostawiłam na chwilę dziecko w pokoju, to w tym momencie od razu coś wybuchło, szyby się posypały... Złapałam dziecko i powiedziałam: „Nie. Nigdy więcej go nie zostawię samego!”. Miałam chustkę i w beciku [go nosiłam] – owinięta chodziłam z nim. Powiedziałam: „Jeżeli się coś stanie, to żebyśmy zginęli razem, żeby nie zostało któreś”.
- Jak reagowali pani znajomi?
Znajomi... Z pomocą nie było za dobrze, bo uważali, że mam siostrę, to mam opiekę – a każdy trząsł się o swoje życie. W piwnicach byliśmy. Przez pierwsze dni mieliśmy jakieś świeczki, ale to też się pokończyło i siedzieliśmy po ciemku. Żadnych smoczków nie można było znaleźć, więc braliśmy gałganki, w które sypaliśmy cukier i zawiązywaliśmy nitką i dziecko to ssało. I jakoś tam zipało, że tak powiem. Ale nasz dom na ulicy Śliskiej był całkowicie zrujnowany. Góra była całkowicie zerwana. Bez przerwy tłukły te latające „krowy” czy „szafy”, jak to mówią. To ścinało góry tak, że dom był cztero- czy trzypiętrowy i te gruzy coraz niżej, coraz niżej [opadały] i wisiały nad piwnicami. Istniała groźba, że to się może zawalić i nas przygnieść. Przetrwaliśmy tam do początków września, a później siostra powiedziała: „Słuchajcie, musimy stąd uciekać, bo tu nas czeka tylko śmierć”. Ja owinięta w chustę z tym moim tłumoczkiem oczywiście nic nie mogłam zabrać – tylko małą walizeczkę z kaftanikami, żeby jako tako przebrać dziecko. Oczywiście nie było mowy o żadnych kąpielach czy pielęgnacjach, bo nie było gdzie i wody nie było. Tak że darło się prześcieradła, bieliznę jakąś i to się podkładało, zmieniało się i wyrzucało. Rzeczywiście wyglądaliśmy tragicznie! Zdecydowaliśmy się na wyjście w nocy, chyba z 1 na 2 września. Przeszłyśmy ulicą Śliską, na której po obydwu stronach był pożar. Wszystkie gmachy, które tam stały, duże domy – to wszystko płonęło. Starałyśmy się przechodzić środkiem, a wszędzie spadały płonące żagwie. Próbowałyśmy się jakoś wydostać. Doszłyśmy do ulicy Marszałkowskiej. Marszałkowską trzeba było przebiec, żeby dostać się na ulicę Zgoda do powstańczej barykady, którą przechodziło się na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Wiedziałam, że mąż jest w Architekturze – może nam coś pomoże. Przechodziłyśmy chyba półtora dnia, żeby dostać się do barykady, bo były takie kolejki – wszyscy stąd uciekali. To nie tylko my... Tu było gruzowisko. W międzyczasie nasi zdobyli budynek PAST-y – ulica Zielna była bliziutko – wszystko było słychać, bo to wszystko było bardzo blisko. I stamtąd ludzie uciekali bezsilni na drugą stronę, bo wiedzieliśmy wszyscy, że tam jest lepiej. Że tam ludzie prawie normalnie żyją. Gdzieś się zatrzymałyśmy. Wiem, że moja siostra miała na ręku przewieszone moje palto i w ogóle nie mogłyśmy się przedostać, bo trzeba się było schylać poniżej linii obstrzału ze strony niemieckiej. Tak że nasi powstańcy siedzieli po drugiej stronie na górze, na pierwszym piętrze i dawali znaki chorągiewkami, kiedy można przechodzić. To trzeba było przelecieć! Doszła w końcu nasza kolejka i jakoś szczęśliwie z tatą i siostrą przeszliśmy na drugą stronę Alej Jerozolimskich do Śródmieścia Południowego.
- Jakie były nastroje w kolejce do przejścia?
Nasi to jak zwykle... I kłócili się, i śmiali... I w ogóle różne rzeczy się tam działy. „Najpewniej i tak zginiemy wszyscy...”. – takie były tam rozmowy. Nieciekawe. W każdym razie przeszliśmy Aleje i zatrzymaliśmy się gdzieś na ulicy Hożej. W piwnicach oczywiście, bo szło się pod domami. W ścianach były wykute przejścia z jednego domu do drugiego...
- Dlaczego nie szliście górą?
Jak górą? Górą było niemożliwe, bo przecież przez cały czas był ostrzał. Wobec tego siostra mówi: „Słuchaj, nie da rady, żebyśmy razem przeszły do Architektury, bo ja nie wiem którędy. W tych labiryntach… Ty tutaj zostań, a ja pójdę i zawiadomię twojego męża. Może nam coś pomoże”. No i rzeczywiście zostawiła mnie. Chociaż lokatorzy z ulicy Hożej byli bardzo niezadowoleni, bo byłyśmy brudne. Wyglądałyśmy tragicznie, jak po spaleniu... I dziecko, i obcy, więc nie bardzo dobrze nas te panie przyjęły, ale łaskawie pozwoliły mnie zostać, bo na krótko. No i siostra jakimś cudem dobrnęła do Architektury, ale spotkać tam akurat daną osobę nie było łatwo. Nie wszyscy się tam znali. Był tam przede wszystkim Batalion „Golski” i „Odwet” został przyjęty przez „Golskiego”, bo nas rozbili na kolonii Staszica – bo mieliśmy tam swoje placówki. Zginęło tam bardzo wielu naszych, a reszta przeszła później przez Pola Mokotowskie, w stronę Politechniki, na ulicę Polną – przez barykady i tam „Golski” zgodził się przyjąć nas z „Odwetu”. W taki właśnie sposób mąż dostał się do Architektury. Jakimś cudem siostra go odnalazła. Miał wtedy jakąś wartę i po nazwisku... Tam było mnóstwo ludzi. Znalazła go i powiedziała, jaka jest sytuacja. Oczywiście mąż biegiem wrócił razem z nią na ulicę Hożą, żeby mnie zabrać. Mąż złapał swoje dziecko i mówi: „Jakoś będziemy kombinować. Do Architektury nie mogę cię zabrać, bo wiadomo... Ale postaram się”. Ponieważ był dowódcą barykady, którą budowali ludzie, na rogu ulic Poznańskiej i Wilczej, więc poznał się już z ludźmi miejscowymi. W każdym dużym domu był „gospodarz” – w każdym razie dowodził wszystkim. Zgodził się jeden pan – inżynier, bardzo przyjemny człowiek – nas przyjąć, gdy zobaczył dziecko. I mówi: „U mnie na parterze jest wytwórnia perfum i są tam tylko dwie panie, a zajęty jest cały parter, więc pójdę z nimi porozmawiam, czy one by pani nie przyjęły”. Zgodziły się. Nawet dały mi jakiś tapczan. Ale zgodziły się tylko na mnie i dziecko, a tata i siostra musieli sobie czegoś poszukać. Jakiegoś lokum. Wszystko dobrze, ale niestety nie mieliśmy żadnych zasobów. Wszystko było wyczerpane – żadnego jedzenia, nic. Ponieważ tam było jeszcze bardzo dobrze – ludzie jeszcze spali w swoich łóżkach na piętrach, to ten pan zobowiązał się, że codziennie będzie mnie dokarmiać inna rodzina. Ale niestety trwało to bardzo krótko. Może tydzień? A później każdy dbał o siebie, bo i tam zaczęły się bombardowania. Skończyło się ze Śródmieściem, zaczęło się tam. Najgorszy był pociąg pancerny z Pruszkowa, z którego były wystrzeliwane pociski – nazywaliśmy go „Gruba Berta”. Był on tak nastawiony, że dosłownie dom po domu burzył. Słychać było, jak wył, że już leci. Wszyscy zamierali w piwnicach. To dochodziło aż do nas, na ulicę Wilczą. Sąsiedni dom już leżał w gruzach. Wszyscy pobiegli ratować ludzi. I oczekiwaliśmy, aż przyszła kolej na nas. I rzeczywiście – leci pocisk „Berta”. Uderza. Wstrząs straszny, ale nie ma wybuchu. Wybuch jakiś był... Było czarno, nie było nic widać, ale żyjemy. To wyglądało tak, jakby tona czegoś stanęła nagle, zatrzęsła wszystkim... To był niewypał. Ludzie byli niesamowicie szczęśliwi. Jak tylko wszystko opadło, wybiegliśmy na podwórko: „Boże, żyjemy!”. To znaczyło, że teraz będą dalej [bombardować]. Tak przeżyliśmy. Był też nalot amerykański samolotów ze spadochronami... Wszyscy wylegli, że to już koniec. To wyglądało zupełnie jak desant, a to były tylko worki wiszące. Wszyscy szaleli. Wybiegliśmy na podwórko, nie patrząc, czy nam coś grozi. Wszyscy skakali z radości, że to desant i już nas wreszcie wyzwolą. Okazało się, że to zupełnie coś innego, że wszystkie dostawy doszły, ale nie do nas, tylko do Niemców. No i znowu się zaczęło. Ale to już trwało krótko. Mój mąż starał się, że tak powiem, mnie dokarmiać. Strasznie było... Głód... Przyniósł mi kiedyś woreczek cukru – zdobył go gdzieś w hali na Koszykach. Była tam hala, którą powstańcy penetrowali, bo musieli coś jeść. Panie gotowały im w kotłach, ale musieli im dostarczać [produkty]. Kiedy przyniósł mi woreczek cukru, byłam nieco zaszokowana, ale z konieczności garściami jadłam cukier, bo nie było innego wyjścia. Kiedyś przyniósł mi woreczek mąki, więc panie, u których mieszkałam bardzo się ucieszyły. Nawet dały chłopakom „pół litra” – ponieważ to była perfumeria, to miały spirytus (skażony – był żółty), ale powiedziały: „Przecedzicie sobie przez bibułę”. Oczywiście oni wzięli, poszli i wypili. Pani na drugi dzień rozstawia stolnicę cała szczęśliwa, że nareszcie będziemy jeść kluseczki. Rozsypała mąkę i dolała wody i palce jej w tym zastygły. „Jezus, Maria, co to jest?”. A to był gips. Oczywiście naraziłam się strasznie, a oni nie mieli pojęcia, że to nie jest mąka – zobaczyli, że to coś miałkiego, białego – to, prawdopodobnie, mąka. Skończyło się na tym, że nastroje były nieciekawe. Tak przeżyliśmy... Przed samą kapitulacją mąż do mnie przyszedł. Powiedziałam mu: „Słuchaj, to jest tragedia... Może jakoś wyjdę z dzieckiem...”. Mąż odpowiedział: „Jak ty możesz nawet myśleć o tym!? Do tej pory jakoś przetrzymaliśmy. Jak trzeba zginąć, to trudno, wszyscy zginiemy”. Ja mówię: „Dobrze. Trudno...”. Tak się rozstaliśmy, ale za trzy dni przyszedł i powiedział, że jest kapitulacja i wychodzimy. „Ale jak wychodzimy?”. Mówi: „Słuchaj, nas potraktowano jako jeńców wojennych. Jeżeli ja wyjdę razem z wami, to będę narażony na to, że mnie wywiozą gdzieś do obozu, na roboty. Nie wiadomo, czy się jeszcze kiedykolwiek zobaczymy. A tu, jako jeniec, może będzie jakaś szansa, że przeżyję”. No i tak się rozstaliśmy. Mąż razem z kolegami wyszedł – chyba przez Ożarów wychodzili. A my zabrałyśmy, co się dało... Ale siostra mówi: „Słuchaj, ty jesteś z małym dzieckiem i ze starym ojcem, to was wywiozą gdzieś blisko, na terenie Guberni. Natomiast ja muszę się ratować, żebym nie została wywieziona”. Tak się rozstałyśmy. Ja z tatusiem i z [dzieckiem] pieszo przeszliśmy do Pruszkowa. Mój tata po drodze zobaczył pola z pomidorami i innymi warzywami i chciał coś zjeść, bo przecież głodowaliśmy cały czas. No i najadł się i rozchorował. Dotarliśmy do Pruszkowa – a tam wiadomo – siadaliśmy na gazetach, żeby tylko przespać noc, bo rano mieli podstawiać jakieś wagony i gdzieś nas wywozić. Wiem, że przywieźli tam zupę. Kocioł. Ludzie się rzucili, ale niestety ja z maluchem nie miałam żadnych szans. Przecież tam się dosłownie bili.
- Jak Niemcy państwa traktowali? Czy ze względu na małe dziecko miała pani łatwiej?
Nie. To ich w ogóle nie interesowało. Oni nawet nie przychodzili do tych pomieszczeń. Wszystko nam dostarczał Czerwony Krzyż. Jakaś pani zlitowała się nade mną – miała menażkę i przyniosła mi zupy. Znowu rzadkie wlewałam dziecku do buzi i tak przetrwaliśmy noc. Rano oczywiście do wagonów. Wagony były bez dachu – takie półwagony. Byłam bardzo zmęczona, bardzo bolały mnie nogi. Myślałam tylko o tym, żeby znaleźć miejsce, gdzie będę mogła się oprzeć, bo o tym, żeby usiąść nie było mowy. Napakowali nas tyle, że wszyscy byli na stojąco – na baczność.
To był... Wyszliśmy 3 października, więc to było czwartego. Było już zimno... [...]Weszliśmy do tych wagonów. Zdobyłam jakoś miejsce przy ścianie. No i z dzieckiem... Jak dziecko płakało, to niestety nasi „kochani” rodacy [mówili]: „Co się nie zamknie?!”, „Jak się chciało, to się miało!” – i tak dalej. Mówię: „Co ja mogę z dzieckiem zrobić?”. Dziecko płakało, bo było głodne. Tak dojechaliśmy do Częstochowy. W Częstochowie nasi robotnicy z dużych zakładów dostawali zupę o dwunastej w południe, więc zrzekali się tych zup i chleba i podjeżdżali do nas, do uciekinierów, do wysiedleńców i po prostu podawali nam. Znowu trzeba było mieć jakiś kubeczek... Ktoś mi coś podał... Jakiś kawałek chleba, który po dwóch miesiącach bardzo smakował i znowu karmiłam dziecko: łyżeczką wlewałam mu zupę rzadziutką do buzi. Tak nas wieźli półtora dnia. Dowieźli nas do stacji Koniecpol i tam nas wysadzili. Okazało się, że tam stoją podwody – rolnicy z okolicznych wsi mieli nakazane przez Niemców i podjeżdżali i zabierali poszczególne rodziny. Mnie zabrał jakiś starszy pan. Mówił: „O, pani z dzieckiem, to proszę do mnie”. Zabrał też mojego tatę i pojechaliśmy do wsi Irządze. Nie znałam jej wcześnie, nic o niej nie słyszałam. W każdym razie to była duża wieś z – jak to mówią – koloniami. Ulokował mnie u siebie. W kuchni było żelazne łóżeczko. Wyszła pani gospodyni i mówi: „Pani z dzieckiem, to na to łóżeczko... Ale ten starszy pan – nie mamy go gdzie [ulokować]” Tata mówi: „Mnie jest wszystko jedno... Nawet na słomie...”. Przynieśli mu wiązkę słomy i położyli za moim łóżkiem, ale on się tak strasznie rozchorował, że nie było ratunku prawie. I gospodarz mówi: „No wie pani, taki chory... Co tu będzie leżał...”. W rynku tej wsi było RGO – to była Rada Główna Opiekuńcza – tam był lekarz. Poszłam tam z dzieckiem i mówię: „Panie doktorze, tragedia. Gospodarz nie chce trzymać mojego taty, bo mówi, że jest chory. Nie wiem, co się dzieje!”. On mówi: „Dobrze. Zorganizowaliśmy dwór, w którego piwnicach zrobimy szpital dla starych, chorych ludzi. Tam będą mieli opiekę”. I rzeczywiście. Nie pamiętam już, jakim sposobem go tam odwieźli, w każdym razie zabrali go. Po dwóch, trzech dniach byłam zaniepokojona, jak wygląda ta opieka i co dzieje się z tatą, więc znowu owinęłam dziecko i pomaszerowałam. To było około dwóch kilometrów. Dowiedziałam się, że to jest gdzieś w dole. Weszłam. To było coś tragicznego! Po obu stronach piwnicy, w której było kilka okien leżało pod ścianami mnóstwo starych ludzi na słomie. Znalazłam mojego tatę, doszłam do niego i mówię: „Boże, tatuś... Przyniosłam ci czystą koszulę...”. On mówi: „Słuchaj dziecko, uciekaj stąd, bo tutaj tylko możesz się [zarazić]”. Tam wszystko chodziło dosłownie – takie wszy były. Ubraniowe – nie wiem, jak to się nazywa. [Pytałam]: „Czy przychodzi jakiś lekarz i bada?”. – „Nie. Tylko ksiądz przychodzi rano i jak ktoś umiera, to daje mu ostatnie namaszczenie”. I mówi: „Uciekaj stąd, bo jak cię tu coś obejdzie, to jeszcze dostanie się na dziecko. Uciekaj stąd!”. I rzeczywiście. Tam nie było co robić – ani usiąść, ani stać nad tym człowiekiem, więc poszłam z powrotem.
- Czy chorzy dostawali jakieś jedzenie?
Nie wiem. Prawdopodobnie tak. Chociaż raz dziennie chyba im dawali. W każdym razie po dwóch, trzech dniach do mieszkania, gdzie byłam, wchodzi dziadek z laseczką. Spojrzałam na niego, a on pyta: „Czy to pani...?”. – i podał moje nazwisko. „Tak”. – „To chciałem zawiadomić panią, że tata nie żyje”. Tak że tragedia. I jak tu teraz zrobić pogrzeb? Ja jestem uziemiona z dzieckiem. Zostawić go przecież nie mogę, bo się nikt nie zgodzi. Obok mnie, też w takiej chałupie mieszkało małżeństwo z dzieckiem – starszym oczywiście. Był pan, nie wiem, jakim sposobem się tam prześlizgnął, ale w każdym razie był. Poszłam do nich z płaczem, że co ja mam teraz robić. On mówi: „Niech się pani nic nie martwi. Wszystko załatwimy. Wszystko zrobimy”. Poszliśmy znowu na rynek do RGO, żeby załatwić jakąś trumnę. Powiedzieli mi, gdzie jest stolarz, który to załatwi. Zrobi trumnę – skrzynię raczej niż trumnę, ale zbitą z desek. Zapytałam, ile to kosztuje. „Nic się nie należy”. Później poszliśmy do kościoła, do księdza, żeby jakoś ten pogrzeb zrobić. Przed wyjściem z Powstania mąż dał mi tak zwane górale – to były pięćsetki, bo okazuje się, że Niemcy wypłacili im żołd. Miałam kilka pięćsetek i mówię do księdza, że chciałabym zamówić mszę.
- Czy pięćset złotych to była duża kwota?
To było zupełnie bezwartościowe w Warszawie, bo nikt nic absolutnie nie sprzedał za pieniądze – tylko na wymianę. Ale tam jeszcze szło. Patrzę, że ksiądz się jakoś kręci, więc mówię: „Proszę księdza, ja mam pieniądze... Pięćset złotych”. – „No tak, bo to trzeba, bo to kosztuje, bo kościół...”. No i wziął ode mnie tego „górala” – pięćset złotych. Odprawił mszę. Włożyliśmy tatę do trumny. Tata był drugą osobą z wygonionych, która zmarła. Patrzyliśmy, gdzie go pochowają... Ale był jeszcze jeden problem, jak wynieść trumnę – bo było tam tylko trzech panów – czwartego nie było, ale jakoś się uporali. Patrzę, że na cmentarzu [go nie chowają], tylko grób jest wykopany poza cmentarzem – za murem. [...] „Parafianie by się nie zgodzili, żeby im zajmować miejsce na cmentarzach. Wobec tego tu jest przeznaczone miejsce dla uciekinierów. Dla wygnanych. No i nie było wyjścia...
Mój był drugi, bo druga osoba zmarła. To było dość wcześnie. Kiedy opuszczałam tę wieś, to juz grobów było kilkadziesiąt. Gospodarz zrobił krzyżyk... [Do trumny] włożyłam butelkę i do niej wszystkie dane. I tak pochowaliśmy tatę. Wróciłam do domu zdruzgotana, bo zostałam tylko z dzieckiem i z obcymi ludźmi. Dość często chodziło się na rynek, bo tam zbierali się nasi ludzie. I słyszę, że jacyś państwo rozmawiają, bo masę ludzi zaczęło wyjeżdżać – po prostu mieli gdzieś rodziny i zaczęli się kontaktować i wyjeżdżać. Słyszę, że rozmawiają, że wyjeżdżają gdzieś w okolice Grójca, a mój mąż miał koło Grójca rodzinę, gdzie byłam z nim raz czy dwa... Ale wiedziałam, że tam może być rodzina mego męża. Oni mieszkali na [ulicy] Wolskiej i od razu – trzeciego czy czwartego dnia – wygonili ich z Wolskiej i poszli i rzeczywiście pojechali do tej rodziny. Zapytałam, czy ewentualnie zabraliby mnie, bo sama z maluchem nie dam sobie rady. Oni mówią: „Oczywiście”. – „A jak my pójdziemy do pociągu?”. – „Muszą nam dać podwodę”. I rzeczywiście podjechali po mnie i zabrali mnie ze sobą. Pojechaliśmy do Kielc. To gdzieś było w pobliżu Kielc. Wieczorową porą był pociąg, ale dochodził tylko do Radomia. Już dalej nie było pociągów. Więc oni mówią: „No dobrze, niech będzie do Radomia. Stamtąd staniemy na szosie i może coś złapiemy”. No i rzeczywiście wsiedliśmy do pociągu. Ja z dzieckiem, więc go przewinęłam.
- Czy trzeba było kupić bilet?
Nie. Chyba nie kupowaliśmy biletów. Siedziało dwóch panów – wyglądali na to, że handlują, że nieźle im się powodzi i strasznie się nad nami rozwodzili, że: „Takie małe dziecko... A jak was bombardowali...”. Myśmy im w skrócie opowiedzieli i dojechaliśmy prawie do Radomia, ale oni wyszli wcześniej – byli z innej miejscowości. Ja później rozwijam dziecko – patrzę; leży pięćset złotych. Włożone było przez tych panów oczywiście. Litowali się tak nade mną. Tak mi się zrobiło: „Boże, jak ja muszę już wyglądać, że tak się ludzie nade mną litują...”. Ale ta pani mówi: „Co pani się przejmuje? Pani bierze te pieniądze i nie zawraca głowy!”.
- Czy na ówczesne realia to było dużo pieniędzy?
Sporo. Oczywiście. No i wysiedliśmy z pociągu i poszliśmy znowu do RGO, ponieważ był tam punkt, gdzie można było przenocować. Przenocowaliśmy tam, ale to było okropne miejsce – piętrowe łóżka, pchły, wszy, pluskwy i wszystko, co tylko możliwe... Tak że prawie przestałam z dzieckiem, bo się bałam, że go coś tam obejdzie. Skoro świt, jak tylko robiło się widno – a był początek grudnia, gdy wybrałam się w tę podróż w nieznane. Było zimno. Widno się zrobiło i oni mówią: „Musimy lecieć na szosę, która prowadzi do Grójca, jak będą przejeżdżać ciężarówki, to zapłacimy i się zabierzemy”. I rzeczywiście ciężarówki zarabiały na tym, bo bez przerwy się zatrzymywały. Dostaliśmy się na taką ciężarówkę, która była bez plandeki, bez przykrycia. Jeździło się na stojąco – straszne to było. Myślę sobie: „Boże, przeżyłam tyle, ale jak tu się gdzieś wywalę...”. Ale jakoś nas dowiózł do Grójca. W Grójcu nas wysadził i państwo, którzy się mną opiekowali powiedzieli: „Proszę pani, teraz to już pani musi sobie sama radzić, bo my jedziemy w zupełnie innym kierunku, a pani ma tę wieś gdzieś koło Grójca”. Wieś była jakieś siedem kilometrów od Grójca. Zanim tam zajechaliśmy, błagałam wszystkich, żeby zdobyć trochę mleka dla dziecka. Mowy nie ma... Oczywiście znowu trafiliśmy na ośrodek RGO.
Nie, po prostu w RGO mówią: „Możemy dać pani tylko zupy, ale niech pani idzie do mleczarni... Tam na pewno pani dadzą”. Poszłam do mleczarni, a tam mówią: „Nie mamy ani kropli mleka, bo wszystko na kontyngent. W ogóle...”. Mówię: „Ludzie, zlitujcie się!”. – „Nic pani nie poradzimy. Nie, mamy absolutnie nic”. Koniec. Z powrotem wróciłam do RGO i mówię: „Boże, co ja teraz [zrobię]? Jak ja tam dojdę? Zanim dojdę, to będzie ciemno. I czy ja tam w ogóle trafię, bo kiedyś tam szłam...[do rodziny męża]”. Dałam dziecku zupki, jakoś go opatrzyłam, przewinęłam. Wychodzę i mówię: „Matko Święta, co ja teraz zrobię?”. I cud! Naprzeciwko mnie idzie ciocia mojego męża – siostra mojej teściowej. Patrzy się na mnie i mówi: „Hala, to ty żyjesz i dziecko?!”. Ja mówię: „Ciociu!”. Rzuciłyśmy się sobie w ramiona. Mówię: „Boże, to cud! Przecież do głowy by mi nie przyszło...”. I ona mówi: „Wiesz co, że mama Józka – męża – pracuje tu w szpitalu, w Grójcu, bo się tu zatrudniła”. No i oczywiście zaraz mnie zaprowadziła do babci. A babcia w płacz, że jej ukochany wnuczek żyje. Złapała dziecko ode mnie – tam był niemiecki szpital, nie polski. Podbiegła do Niemca – mówi: „Taki dobry jest jeden starszy Niemiec – lekarz, to ja go zaraz [do niego] zaniosę, żeby on go przebadał”. I rzeczywiście go przebadał i ona pyta: „No i co?”. A on odpowiada:
o, Kinder kaput. [Pokazuje na] serce. I ona przyszła do mnie i mówi: „Straszne! On mi powiedział:
Kinder kaput”. Ja mówię: „Mamusiu, tak nie można myśleć!”. W każdym razie przeszłyśmy parę kilometrów, ale na drugi dzień z ciocią, która mnie zaprowadziła na wieś, do rodziny męża, gdzie dziecko miało mleko. Tam byliśmy aż do 3 czy 4 marca. Wtedy znowu zabraliśmy się w podwody i pojechaliśmy do Warszawy – w te gruzy. Wróciłyśmy na ulicę Śliską, gdzie moja siostra mieszkała na parterze. Parter był prawie nietknięty, a nad nim wisiały trzy piętra. Wszystko było w porządku. Przeszłyśmy po ogromnych wertepach, po gruzach, żeby się tam dostać, ale mieszkanie było. Na wsi były warunki nie do pomyślenia. Mówiłyśmy, że musimy tylko wrócić do Warszawy, bo inaczej to życie... Tam spotkałam właśnie teścia, teściową, ciocie – rodzinę męża. Już byli szczęśliwi, że ja żyję, że dziecko żyje. No i powoli mój teść zaczął czymś handlować; chodził, coś znajdował. Wszystko było tylko na wymianę.
- Dlaczego chciała pani wrócić do Warszawy?
Ja sobie nie wyobrażałam życia w tej wsi. To był... taki zapiecek. Zresztą była tam też bieda. Ludzie byli biedni – jedli razowe kluski, które robiła gospodyni. Patrzyłam, ale jakoś nie mogłam się nauczyć – z razowej mąki. Mleko było tylko dla dziecka, bo resztę trzeba było oddawać na kontyngent. Zboże trzeba było oddawać na kontyngent, więc tam po prostu była bieda. Oni mieli pokój z kuchnią, z tym że pokój był zupełnie niewykończony. Było tylko klepisko. W kuchni było duże łoże, gdzie spali gospodarze, a nam rozrzucali słomę, na to jakieś prześcieradło i tak tam siedzieliśmy. Więc to było nie do wytrzymania. Teść spał w stodole na sianie, a my w kuchni. Potem wróciłyśmy... I takie dzieje. A mój małżonek został [wywieziony] do Sandbostel – był w obozie jenieckim. Później go przewieźli do drugiego obozu. Stamtąd napisał do Grójca, bo domyślił się, że tam może być jego rodzina, tak że wiedzieliśmy, że żyje. I tyle. Ale w czasie, gdy przewozili go z jednego obozu do drugiego, nadleciały samoloty... i ostrzelały pociąg z broni pokładowej od góry tak, że jedni leżeli na drugich. Mąż się dostał pod jakiegoś kolegę, który już nie żył. Miał przestrzelone obie nogi. Ponieważ to było prawie na granicy austriacko-jugosławiańskiej, gdzieś w lesie – pociąg został zatrzymany i rannych wyciągnęli partyzanci od Tita. Zobaczyli, że ostrzelany pociąg stanął, że w środku są Polacy... Męża zabrali do szpitala. Przez sześć miesięcy przebywał w szpitalu w Jugosławii. Do Polski wrócił dopiero we wrześniu 1945 roku.
- Czy sprawdziło się to, co powiedział niemiecki lekarz odnośnie pani syna?
Nie. Mój syn żyje i dobrze się miewa. Jest zapalonym żeglarzem – nawet sam osobiście wybudował sobie łódź. Ciągle siedzi w Zegrzu i żegluje. Już jest na emeryturze.
- Czy łatwo było trafić do Warszawy?
Jechaliśmy przecież... Właściwie to nie jechaliśmy, a szliśmy, bo to, co zabraliśmy – nasz dobytek: pierzynę, poduszkę, mąkę, kaszę – żeby można było jakoś przeżyć jakiś okres, szliśmy pieszo, bo konik, to była taka chabeta, tak że on ledwo ciągnął nasz dobytek. My wszyscy szliśmy pieszo. Pamiętam, jak ulicą Grójecką wjechaliśmy do Warszawy.
Wszystko zniszczone, ale na ulicy Grójeckiej było jeszcze parę domów przedwojennych. Nie wiem, prawdopodobnie mieszkali w nich do ostatniej chwili Niemcy. Oczywiście reszta wypalona, gruzowiska...Żeby dostać się do domu na ulicy Śliskiej, musieliśmy przechodzić przez góry gruzów z domów, które się zwaliły. Zamieszkaliśmy na parterze a nad nami wisiały cztery piętra gruzów. Później wykopali studnię, do której chodziło się po wodę z wiadrami. Życie było strasznie ciężkie. A później musieliśmy stamtąd uciekać, bo okazało się, że parę dni po tym, jak znaleźliśmy jakieś lokum i się przenieśliśmy, to gruzy zwaliły się na parter tego domu. Wszystkich nas by tam przygniotło.
- Czy dużo czasu spędziła pani piwnicach w czasie Powstania?
W piwnicach cały czas, to znaczy przez dwa miesiące do 3 października 1944 roku.
Strasznie to wyglądało. Na początku ludzie mieli zapasy świeczek, jakieś jedzenie, rozpalali ogniska. Miałam nawet zdjęcia z ulicy Śliskiej, gdzie ludzie na środku ulicy rozpalali ognisko i jakieś garnki [znoszą] i gotują zupy. Później to już była zupełna tragedia, bo żyliśmy w ciemności. Chodziło się na oślep. Znaliśmy po prostu wszystkie ścieżki... Jeszcze miałam straszną historię, bo w naszej piwnicy postawili mi łóżeczko polowe i przeważnie z dzieckiem spałam na nim, jak tylko była taka możliwość. Inni byli w innych częściach piwnicy. Jak kiedyś bomba uderzyła w tamtą część, to wszyscy uciekali do nas. Był taki tłok, krzyk i lament, że nikt nie zwracał uwagi, że ja mam dziecko. Nikogo to wtedy nie obchodziło – wszyscy się ratowali. Jak opadły już tumany kurzu i pyłu, ja patrzę a dziecko sprawiało wrażenie jakby nie żyło. Złapałam się za głowę i krzyczę do mojej siostry: „Słuchaj, on nie żyje!”. Siostra zdenerwowana złapała dziecko i wybiegła z nim na podwórko. Do światła, bo tu nic nie było widać. Zaczęła nim potrząsać, szczypać go w nos... I patrzy, a on oczka otwiera. Mówi: „Żyje! Nie wiem jakim cudem...”. I do dziś nie wiem, jakim cudem dziecko się uratowało. Bez jedzenia, bez pokarmu... Tragedia.
- Pani była w konspiracji. Jak zareagował pani dowódca, kiedy dowiedział się, że pani jest w ciąży?
Powiedział: „To zrozumiałe, że nie będziesz teraz uczestniczyła w zajęciach”. A że wszystko i tak działo się przeważnie w moim mieszkaniu, fizycznie byłam obecna. Nie potrzebowali mnie, żebym biegała i zawiadamiała koleżanki i kolegów, że dzisiaj nie będzie zbiórki, bo może być jakaś „wsypa”, bo taki był zawód łączniczki.
- Czy starał się jakoś pomóc?
Nie. To było niemożliwe. Wszyscy, to była młodzież pomaturalna, studenci pierwszego roku, którzy też uczyli się na kompletach. Tak że pomocy żadnej znikąd. Marnie było, bo mąż też się uczył. Poszedł pracować na noc do piekarni, żeby zarobić, żebyśmy mieli co jeść. Z jedzeniem było bardzo krucho – kilogram mięsa kosztował około dziewięćdziesięciu złotych. Mój tatuś był już na emeryturze, więc mieliśmy sto dwadzieścia złotych emerytury – to tak, jakby kupić kilogram mięsa i jeszcze trochę słoniny i raz się najeść. A tak to jedliśmy jakąś zupkę i pięć deko słoniny na cały gar... Aż się czuło tą słoninę – te pięć deko w zupie. Strasznie trudny to był okres. Bardzo...
- Czy pamięta pani, jaka była reakcja ludności na Powstanie 1 sierpnia?
Była wtedy wielka radość. Wszyscy szaleli. „Już będziemy mieli wolność!”. Ja nie widziałam Niemca przez całe Powstanie do czasu, aż mnie wywieźli do Pruszkowa. W Śródmieściu od pierwszej chwili byli powstańcy. Przeszłam później na drugą stronę Alej jerozolimskich, do Śródmieścia Południowego – tam też byli tylko powstańcy, bo to też było Śródmieście: plac Zbawiciela, ulice Nowowiejska, Noakowskiego... Mąż miał na ulicy Noakowskiego służby, a naprzeciwko była politechnika – dzieliła ich tylko ulica... I tak sobie strzelali do siebie... Polowali na Niemców, a Niemcy na naszych. Tak że wielu przez głupotę zginęło, bo wystawiali się – chcieli coś robić. Chcieli walczyć, a z walkami była ciężka sprawa, bo było amunicji.
- Jaka była reakcja na ogłoszenie kapitulacji?
Masę ludzi już miało wszystkiego dosyć, byli szczęśliwi, że nie lecą bomby na głowę. Inni kapitulację przeżyli jako tragedię narodową. Mój mąż przypuszczam, że również. Jego towarzysze broni (którzy do ostatniego dnia walczyli w Śródmieściu) byli załamani ogłoszeniem kapitulacji. Uważali że lepiej i bardziej honorowo było walczyć dalej a anawet zginąć. Ja osobiście odetchnęłam z ulgą, choć nie wiedziałam jak się potoczą nasze dalsze losy. Przestałam się bać że lada chwila moze nam spaść bomba na głowę i że nie mam czym nakarmić dziecka. W sumie te dwa miesiące spędzone pod bombami przeżyłam bardzo tragicznie. To było przeżycie, którego nigdy nie da się zapomnieć. I to byłoby mniej więcej wszystko.
Warszawa, 17 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadził Łukasz Grzelec