Krzysztof Rowiński „Żbik”
Nazywam się Krzysztof Rowiński. Byłem w czasie Powstania łącznikiem w grupie „Krybara”, u porucznika „Jasia”, na ulicy Bartoszewicza, górne Powiśle.
- Jest pan jednym z najmłodszych uczestników Powstania. Miał pan zaledwie dwanaście lat, a już wcześniej zdążył pan pomagać mamie w pracy konspiracyjnej. Od kiedy pan cokolwiek pamięta z tej swojej odpowiedzialnej służby?
Matka była w AK, razem ze swoim przyjacielem organizowali rodzaj apteczki dla partyzantów. Sprowadzało się różne specyfiki z samej Rzeszy przez zieloną granicę i później się dostarczało.
- Gdzie mieszkaliście państwo?
Mieszkaliśmy na ulicy Chmielnej 58 mieszkania 32.
- Mama była jakoś związana z medycyną?
Nie. Ponieważ jej znajomy, który z nią to organizował, orientował się w tych sprawach, więc się do niego dołączyła. W czasie Powstania na przykład całą swoją apteczkę, którą mieli, przekazali do walki. Już w dniu wybuchu Powstania matka wysłała mnie do szpitala Jana Bożego, żeby dołączyć pewne specyfiki, bo szpitale przygotowywały się do wielu rannych, do walki. Tak [wyglądało] moje przyłączenie. Nie byłem w jakiejś grupie harcerskiej. Natomiast byłem w rodzinie, w której moja ciotka, która mieszkała na Pradze, doktor Aleksandra Rowińska, ratowała bardzo wielu swoich przyjaciół Żydów, wśród których wielu było właśnie doktorami, tak jak i ona. W ten sposób przez nasz dom bardzo często przechodzili ludzie, którzy się ukrywali, to był mój kontakt z nimi. Wiedziałem o nich. Wiadomo [było], że to jest tajemnica, żeby nikomu o tym nie mówić. Jeżeli chodzi o same kontakty, to zwłaszcza w okresie Powstania w getcie widziałem różne rzeczy, które się działy na ulicy, gdzie Niemcy zabijali Żydów na ulicy. Kiedy było Powstanie w getcie też oglądałem akcję z „aryjskiej” strony. Byłem więc bardzo związany z tym co się działo.Były też publiczne egzekucje na ulicach Warszawy, których na szczęście nie oglądałem, ale wiedziałem, że się dzieją wokół mnie. Jeżeli chodzi o sama walkę, to [kiedyś] w Ogrodzie Zoologicznym [całą] grupą się pobiliśmy z [chłopakami] z
Hitlerjugend, to były takie kontakty stosunkowo luźne. Rzeczywiście wtedy jeszcze nie byłem ani oficjalnie, ani w żaden sposób w AK. Poza tym byłem za młody.
- Co to była za historia z tą bójką?
W grupie, jak chłopcy się bawią, zjawiło się kilku z
Hitlerjugend. . Każdy miał nóż fiński i zaczęli coś nam dogadywać. Zrobiła się bójka, ale zanim policja przyszła, ulotniliśmy się. Prawdopodobnie by nas aresztowano. [W taki] sposób Niemcy reagowali na jakikolwiek negatywny kontakt z Niemcami w Polsce.
- Jak się zaczęła ta pana działalność, już najściślejsza u „Krybara”? Jak się tam pan dostał, kiedy składał przyrzeczenie, w jakich okolicznościach?
Musiałbym zacząć od wybuchu Powstania. Od razu się nie dołączyłem. W dniu wybuchu Powstania pojechałem do szpitala Jana Bożego [dowożąc] różne specyfiki. Już jadąc tramwajem widziałem grupy młodych ludzi z paczkami, które często przypominały karabin, a których Niemcy zupełnie ignorowali, mimo że było dużo patroli na mieście. Było duże podenerwowanie. Wiedziałem, że coś się szykuje, ale nie wiedziałem dokładnie kiedy, co i jak. Moja matka widocznie też nie wiedziała, bo inaczej chyba by mnie nie wysłała. To było wczesnym popołudniem o jakiejś pierwszej, załatwiłem to i wróciłem do domu na czas. Już od czasu do czasu gdzieś padały strzały wtedy. Ale to jeszcze nie była walka. W niektórych miejscach widziałem tak zwaną budę, czyli żandarmi jechali do miejsca zaognienia, żeby działać. Kiedy doszło do godziny „W”, nagle całe miasto było pełne wybuchów. Byłem u siebie w domu na [Chmielnej] 58 mieszkania 32. Była apteka w tym domu, mój dziadek był tam aptekarzem. To nie [było] związane z tą pracą konspiracyjną.Od razu zaczęto barykadować bramę, bo byliśmy niesłychanie blisko Dworca Głównego. Chmielna biegła równolegle. Był Dworzec Pocztowy zbudowany z drzewa tuż przed nami i od razu Dworzec Główny, w którym byli Niemcy. W momencie, kiedy zaczęła się walka, od razu zaczęły padać strzały [także] w naszym kierunku z różnych stron. Stałem wtedy w bramie, kiedy na ulicy Marszałkowskiej, tuż obok stawały tramwaje, [one] były bardzo głośne jak stawały, straszny odgłos tych stających tramwajów.W ulicę wybiegł żołnierz niemiecki, który biegł do hotelu Astoria, który był niedaleko nas, był w zasadzie niemieckim domem publicznym. Biegł w tym kierunku i ostrzeliwał się, padł strzał. Nagle on upadł, przed tym hotelem dostał.W tym samym czasie zza rogu Marszałkowskiej wypadła ryksza towarowa, z tyłu miała siedzenie a przed sobą [było miejsce, gdzie] się układało rzeczy. Były ryksze osobowe, gdzie siadali i się przewoziło ludzi, a były ryksze towarowe, którymi przewoziło się towar. Zawsze gość siedział z tyłu, przed sobą miał to miejsce na towar.
Rykszarz pedałował całą siłą w naszym kierunku. W naszym kierunku padały strzały, już z Astorii i z Dworca Głównego, on się tylko pochylał i pedałował. Dojechał prosto do naszej bramy, kilku mężczyzn, którzy byli w środku, otworzyło bramę, on wjechał tą rykszą. Jeden z nich zerwał plandekę. Tam były pistolety maszynowe i granaty. W pewnym sensie to był moment wybuchu. Wszyscy zaczęli zakładać opaski biało-czerwone.
- Więcej osób w tej kamienicy było jakoś zorganizowanych?
Już dochodzili. To wszystko było w ostatniej chwili organizowane i dochodzili do miejsca do ataku. Czyli nagle wyszliśmy, ponieważ był wielki obstrzał, zszedłem do piwnicy, wszedł nagle z pistoletem maszynowym młody człowiek, który spytał się „Czy już tu są Niemcy?” – nasza odpowiedź była – „Nie”. Wtedy wszyscy zaczęli razem śpiewać „Warszawiankę”. To był taki moment wielkiego podniecenia. Zaczęło się. To był wybuch Powstania, rozdzielano broń. Wszyscy się ustawiali, bo byli blisko Poczty Dworcowej, w której już byli Niemcy. W nocy od razy padły strzały i Poczta Dworcowa była w ogniu. Nie wiem, czy ją nasi podpalili, czy Niemcy sami, żeby sobie odsłonić miejsce ognia. Fakt jest, że już bardzo gorąco się zrobiło. Następnego dnia przeleciały Messerschmitty, które ostrzelały naszą ulicę też. Czyli widocznie oni wiedzieli, że już tu byli powstańcy. Messerschmitty, które szły dołem, ostrzelały między innymi naszą kamienicę w pewnym miejscu.
- Pan mówi następnego dnia. W nocy byliście u siebie, było jako tako spokojnie?
Nie było. Były cały czas strzały wszędzie, cały czas walka.
Moja matka była właśnie wtedy w domu i dziadek też. Wszyscy byli na miejscu. Były strzały wokół nas. W ten sposób przeszła pierwsza noc, ale już wcześnie rano [jechały] czołgi z Alei Jerozolimskich, gdzie był Dworzec Główny, jeden z czołgów już wjechał w ulicę Marszałkowską i ostrzeliwał już tę stronę i nasze domy. W nocy zaczęto budować barykady. Wszyscy pobiegli budować barykady, zwłaszcza na ulicy Marszałkowskiej, gdzie były połączenia z główną arterią Alej Jerozolimskich. Czołgi, które podjeżdżały bliżej, już później nie mogły przejechać, bo były barykady. Tak, że już z daleka ostrzeliwały. Było bardzo gorąco.
- Ta barykada spełniała swoje zadanie?
Tak jest. Oni w tym wypadku nie atakowali barykady, już nie podjeżdżali, bo wiadomo, że mógł któryś rzucić butelkę i zapalić. Trochę się cofnęli. Tyle, że był ostrzał i strzelanina. Zrobiło się bardzo gorąco, mój dziadek został na miejscu, ale matka zdecydowała się przejść do innej części miasta, z tego powodu, że było bardzo[niebezpiecznie]. Byliśmy w pierwszej linii i to ją bardzo niepokoiło, zwłaszcza że martwiła się też i o mnie.Po trzech, czterech, pięciu dniach Powstania ruszyliśmy właśnie z tej linii przechodząc piwnicami do placu Napoleona. Pamiętam, że ulice zasłane były szkłem. Rozpoczęła się walka o..
Tak. Prudential z tą piękną flagą był ostrzeliwany […] Jak przechodziliśmy, zobaczyliśmy już parę spalonych czołgów. Wtedy przychodziły na pomoc Poczcie, którą w międzyczasie zdobyto. Wtedy, kiedy przechodziliśmy, już był spokój w tym miejscu, tylko mnóstwo szkła i gruzów i spalony czołg po drodze minęliśmy. W ten sposób przeszliśmy także barykadą przez Nowy Świat koło Krakowskiego Przedmieścia na Powiśle, ulicą Pierackiego.
- Mówi pan szliśmy, to dotyczyło całej grupy ludzi?
Matka i ja. Nas dwoje tylko przechodziło. Już były barykady, więc się przebiegało pod barykadami, padały strzały z różnych stron, ale koło placu Napoleona akurat była cisza, dlatego tędy przeszliśmy. Niedaleko przed pałacem Staszica skręciliśmy na górne Powiśle, znaleźliśmy się na ulicy Kopernika, w dół schodzi Tamka. Zatrzymaliśmy się u naszych znajomych. Oni nam jakieś łóżko przygotowali. W dniu, w którym przyszliśmy albo następnego dnia, w tym mieszkaniu zjawił się żołnierz, który powiedział, że potrzebują łącznika u porucznika „Jasia”. Z miejsca się zgłosiłem. Mama miała wielkie obiekcje. On powiedział, że jest potrzeba, a ja też byłem zdecydowany i chcąc nie chcąc pozwoliła. Znalazłem się w kwaterze, gdzie spotkałem innego łącznika, typowego andrusa warszawskiego z zadartym nosem, nazywał się Stach, który już tam był, już pracował. Ale było tyle pracy, że już nie wystarczało [łączników]. W międzyczasie zdobyto na dolnym Powiślu Elektrownię. U nas budowano barykady, właśnie niedaleko pałacu Staszica. Bardzo historyczny punkt – pałac Staszica, Komenda Policji Niemieckiej, [gmach] na którym Niemcy wywiesili flagę swoją z
Hakenkreuzem., ze swastyką, zwracając uwagę, żeby samoloty ich nie zbombardowały. Z przodu był bunkier, a tuż obok tego kościół Świętego Krzyża. Także punkt bardzo strategiczny. Na tej barykadzie zacząłem swoją służbę.
- Było pewnie ostrzeliwanie z Komendy Policji?
Tak. I z Komendy Policji i z Uniwersytetu, który był na prawo od nas, gdzie Niemcy się trzymali, byli okopani, mieli bunkry i bardzo się trzymali.Od razu pierwszego dnia, kiedy przyszedłem, jedną noc spędziliśmy razem ze Stachem rozmawiając sobie. Następnego ranka on dostał przepustkę, że może wyjść. Na miejscu złożyłem przysięgę w obecności może porucznika „Jasia” albo innego żołnierza. Fakt, że podano mi słowa przysięgi i stałem się żołnierzem Armii Krajowej w tym momencie. Kiedy przyszliśmy, pierwszą noc ze Stachem rozmawialiśmy.
- Miejsce pobytu było na ulicy Kopernika?
Miejsce pobytu, gdzie moja matka się zatrzymała, było na Kopernika, ja byłem na rogu Konopczyńskiego i Bartoszewicza. Róg bardzo ważny, bo [tam] były duże domy, można było ostrzeliwać Uniwersytet. Taka ulica prowadziła tak samo na Komendę Policji. Jeżeli chodzi o pałac Staszica to byli [w nim] nasi i później Niemcy, był czasowo utrzymywany przez nas. […] Od razu pierwszego dnia, jak doszedłem tam, dostałem przepustkę. Nagle tego samego dnia dowiaduję się, że Stach nie żyje. „Co się stało?”. Przechodził właśnie pod barykadą, [gdy] uderzył pocisk granatnika. Jeden odłamek wszedł mu w serce, bardzo długo leżał i wzdychał, aż w końcu zmarł. Od razu się okazało, że [to rzeczywiście była] zmiana warty, [tak] nazwałem opowiadanie, o którym wspomniałem. Fakt jest, że dla mnie to był wielki szok i [wtedy] zdałem sobie sprawę, że to już nie zabawa w kowbojów czy w Indian, tylko prawdziwa wojna. Zaczęła się praca, roznoszenie meldunków. Następnie na cmentarzu w Konserwatorium odbył się pogrzeb Stacha. To była wielka uroczystość, złożono go. Dla mnie to był wielki szok, który opisałem [w swoim] opowiadaniu [„Zmiana warty”]. Miałem o wiele więcej pracy, bardzo potrzebni byli [łącznicy], bo miało być nas dwóch, czyli to była zmiana warty. Wszedłem na jego miejsce. Miałem różne dojścia do pałacu Staszica. Byłem na miejscu, gdzie obserwowaliśmy z wysokości Komendę Policji, jakikolwiek ruch, co się robiło [był widoczny]. Jednego dnia zobaczyliśmy, że nagle wyjeżdża, jadąc tą ulicą gdzie jest Komenda Policji, Krakowskim Przedmieściem, niemiecki samochód pancerny, który jechał w naszym kierunku. Widzieliśmy dokładnie, że już dojeżdża i chce skręcić w kierunku na pałac Staszica i do nas […] wtedy żołnierz, który był na czujce z karabinem, dał mi granat, powiedział mi, że muszę go szybko dostarczyć na dół, bo będzie walka. Z tym granatem niemieckim z takim długim [trzonkiem] pędziłem po schodach na dół, żeby [go] donieść naszym na barykadzie. W międzyczasie padły strzały, samochód został ostrzelany na barykadzie, nim doszedłem z granatem. Nie zdali sobie sprawy, zawrócili i pojechali wzdłuż skarpy. Tam nie było barykady, ale skarpa prowadziła donikąd, nie skręcała dalej, była skarpa, widać było Elektrownię na dole. Samochód wjechał w ulicę. Ostrzelani Niemcy zupełnie stracili głowę, wybiegli z tego [samochodu] zostawiając jednego rannego. Przebiegli przed barykadą, jakiś jełop krzyknął „Nie strzelać, to nasi”. To tak szybko się stało, [że] im się udało, przebiegli i pobiegli do Komendy Policji. Ale [został] ten doskonały nie czołg, tylko samochód pancerny, doskonale opancerzony, który później w następnych tygodniach był też używany. Nasi zrobili inny samochód, który nazwali „Kubusiem”, ale ten samochód niemiecki był o wiele lepszy, był używany do ataku na Uniwersytet. Nieudanego niestety ataku. Natomiast, co było udane, to że nie mogli z przodu zaatakować, bo był Uniwersytet, z tyłu uderzono na Komendę Policji, zajęto ją po walce, ale Niemcy w międzyczasie zapalili kościół Świętego Krzyża i ten piękny kościół widziałem cały w ogniu, wypalił się. Ale u nas się pojawiło więcej broni. Wyprowadzono żandarmów i polskich policjantów. Nie wiadomo, czy ich trzymano siłą, czy nie. W każdym razie Komenda Policji została zdobyta. Później, kiedy był atak na Uniwersytet, nasze dwa samochody pancerne jechały koło pałacu Staszica i ostrzeliwały, przygotowywały natarcie, ale taki był silny ogień, że naszych żołnierzy kilku raniono i kilku zabito. Nie można się było przerwać przez ten pierścień.
Widziałem sam atak tych samochodów jak przejeżdżały. Tak samo moment wielkiego uniesienia, kiedy pancerny samochód rozebrano i po raz pierwszy pokazano z biało-czerwoną flagą. Wsiadł na niego żołnierz i przejeżdżał, wszyscy bili brawo. Wspaniały moment pewnego sukcesu. Następnie, jak Powstanie dalej [trwało], od czasu do czasu nas ostrzeliwano z granatników. Na razie szedł atak na Starówkę. Tam latały samoloty, latały Sztukasy rzucały bomby, biła artyleria, było piekło. U nas od czasu do czasu „krowy” zaryczały, czyli rodzaj niemieckiej „katiuszy”, artyleria mniej, tylko granatniki. Nagle upadało w środku, zabijało ludzi, raniło. Ogień z granatników był bardzo nieprzyjemny. Jeżeli chodzi o moją pracę, właśnie jednego dnia miałem pójść bliżej rzeki na ulicę Dobrą. Zejść w dół Tamką, akurat miałem rozkaz donieść meldunek. Byłem ludzkim telefonem. Telefonów, mimo że działały, nikt nie używał, za duży był podsłuch niemiecki, tak że wszystko byłoby wydane co się chciało […], jeżeli chodziło o sprawy militarne. Jednego z tych dni szedłem na dół Tamką, żeby dojść do ulicy Dobrej. W tym czasie po Wiśle [płynęła] niemiecka kanonierka, która ostrzeliwała ulicę Tamka. Z rzeki widać dokładnie, ulica Tamka była centrum Powiśla, wisiały biało-czerwone flagi.
- Tak plus minus, który dzień sierpnia?
To był mniej więcej środek sierpnia. Ataki na Komendę Policji odbyły się pod koniec sierpnia.
To było jeszcze wcześniej. Ta kanonierka ostrzeliwała. Ponieważ musiałem dojść, musiałem kalkulować.
- Pan był zagrożony jej ostrzałem?
Tak, [do] ulicy, którą musiałem przejść, nie było dojścia z innej strony. Musiałem dojść i to szybko. Trzymałem się. Stałem w bramie, czekałem na wybuch. W momencie, kiedy następował wybuch, przebiegałem i znowu do bramy, znowu wybuch, ona regularnie ostrzeliwała. W końcu doszło do tego, że w połowie drogi wybiegłem, był długi mur, już czas było wejść w bramę, a nie było bramy. Jeszcze nie doszedłem. Wtedy spadł pocisk z tej kanonierki. W tym samym czasie, był moment ciszy, ludzie się też w ten sposób posuwali. Jeden mężczyzna przebiegł obok mnie, a drugi pobiegł w tamtą stronę i nagle nas uderzyło. Mną rzuciło o ziemię, ale tylko odpryski z jezdni pocięły mi trochę rękę. Nie byłem specjalnie [poraniony], szybko wróciłem do siebie. Nagle zobaczyłem, że obok mnie krew uderza. Leży ktoś i [leci] krew, myślę „Co on stracił głowę, czy co?”. Pompuje tę krew. Ponieważ ta osoba leżała, spojrzałem, nagle zdałem sobie sprawę, że to nie jest głowa, tylko [człowiek] stracił obie nogi. Krew pulsowała prosto na ulicę z tych urwanych [nóg]. Człowiek leżał zupełnie jak sparaliżowany, żył, ale stracił nogi. Gość, który przeszedł, koło mnie leżał zabity, dostał odłamkiem w głowę. […] Jeden zginął a drugi był ciężko ranny. Nie miałem doświadczenia, jak ratować człowieka, z drugiej strony wybiegł patrol sanitarny i zajęto się tym człowiekiem. Poszedłem na dół, dalej, nadal unikając tych pocisków (kartaczy), zaniosłem meldunek, wróciłem na kwaterę i wtedy się rozpłakałem. To był szok dla dziecka.
- Ogromna odpowiedzialność takiego dzieciaka.
Rozkaz wydany i trzeba było. Chodziło też o czas. Nie można było sobie pójść inaczej, czekali, kontratak wiadomo, że trzeba było. [Meldunki] przeważnie były pisemne, wkładało się do torby. Podobnie jak napisałem później o śmierci Stacha, że przyszedłem na jego miejsce. Zobaczyłem jego torbę, wziąłem jego torbę i poszedłem z meldunkiem. Trzeba było nadal działać. Na Powiślu zaczęło się robić coraz goręcej. W międzyczasie padła Starówka, [ludzie] zaczęli przechodzić kanałami na Warecką. Ludzie zaczęli się pojawiać bardzo brudni, bo szli kanałami. Później się dowiedzieliśmy, to było wielkie osiągnięcie, że im się udało tak wyjść. W międzyczasie, co człowiek przeżywał, to zupełny akcji ze strony rosyjskiej. Po pierwszym dniu, kiedy jeszcze było słychać artylerię, podobno niedaleko już były czołgi rosyjskie, stanął zupełnie front, samoloty Sztukasy, które rzucały bomby, latały zupełnie jak na manewrach, nikt im nie przeszkadzał, mogły rzucać bomby dokładnie, gdzie chciały, nie było środków, żeby ich zestrzelić. Jednego zestrzelili przypadkowo. Tragicznie się układało zupełnie.
- Widział pan wychodzących z kanałów ludzi?
Tak. Widziałem, zjawili się na Powiślu też. W międzyczasie zaczął się skoncentrowany atak na Powiśle. Wtedy zaczęto ostrzeliwać nas i z Uniwersytetu wzmógł się ogień, bo Niemcy, którzy ocaleli [zaatakowali nas], dołem Dobrą poszły ataki czołgów. Bardzo skoncentrowany atak. Kiedy na Starówce mieli maleńkie uliczki, można się było dobrze bić o każdy dom, tutaj mieli większe arterie, mogli szybko przejechać, zrobić zdecydowany atak. W tym okresie, kiedy wszystko się paliło wokół nas, na własne oczy widziałem jak zbombardowano Elektrownię naszą, która była na dole pod skarpą. Właśnie z tej skarpy na Bartoszewicza i Konopczyńskiego na rogu, widziałem jak na początek przed atakiem przeleciały samoloty wywiadowcze robiąc zdjęcia nad naszą pozycją.
Niemieckie. Takie z podwójnym ogonem. To typowy skład wywiadowczego samolotu. Następnie przyleciały Sztukasy. Jeden z tych Sztukasów nadleciał, był straszliwy wybuch i zniszczył Elektrownię. Dopiero wtedy zało elektryczności w Warszawie. Wodociągi później uległy zbombardowaniu.
- To był początek września.
Tak jest. W tym okresie doszło do tego, że nasze oddziały się wycofywały pod tym silnym naporem. Zwolniono mnie wówczas z wojska, powiedziano mi, że jestem zwolniony z przysięgi. Mogę się usunąć. Z matką przeszliśmy znowu przez Nowy Świat do barykady. Z BGK też strzelano.
- Matka była u tych znajomych na Kopernika?
Na Kopernika. W tym okresie, kiedy zrobiło się [tak niebezpiecznie] i matka strasznie się martwiła, co się ze mną dzieje, zwłaszcza że słyszała, że jeden z łączników zginął, więc przyszła prosto na kwaterę. Ja, wielki żołnierz, w jakiejś czapce po niemieckim żołnierzu, w jakiejś kurtce żołnierskiej a tu matka [mówi] do mnie „Dzióbdziuś”. Straszliwy wstyd przy tych wszystkich żołnierzach, oni uśmiechali się. Zrozumiałe było, co matka odczuwała, ale dla mnie to było wielkie poniżenie, bo nagle zrobiła ze mnie dziecko, a ja już niby wielki żołnierz. Po wyjściu, przeszliśmy z matką przed barykadą na Nowym Świecie i poszliśmy dalej do centrum na ulicę Hożą. Na ulicy Hożej zatrzymaliśmy się. Cały czas człowiek szukał miejsca, gdzie mniej się wali na głowę. Niektórzy ludzie siedzieli cały czas w schronie, a my byliśmy tacy, że coś organizowaliśmy z matką.
- Jak przeszliście na Hożą?
Przeszliśmy wpierw barykadą przez Nowy Świat, następnie przez barykadę przez Aleje Jerozolimskie na tamtą stronę.
- Tam gdzie było to jedyne przejście przez Aleje pod numerem 17?
Tak, które było niesłychanie ostrzeliwane. Były worki z piaskiem wysoko i wykopana dołem barykada. Bardzo dobrze zrobiona. Kiedy Niemcy strzelali, te worki się trzęsły, ale kule zostawały w tym piasku, tak że można było przejść pochylając się. Przy tym przechodzeniu jakaś kobieta podniosła głowę i dostała od razu. Później długo umierała obok tej barykady. Podnosiła rękę, coś jakieś nerwy, cały czas starała się coś mówić, ale trafiło ją w głowę, tak że była śmiertelnie postrzelona. Przez barykady się przechodziło też z [duszą na ramieniu], traciło się życie, ale było bezpieczniej. Uprzednio ta arteria, Aleje Jerozolimskie, Niemcy ją używali jeszcze, żeby swoją Dywizję „Wiking” wysłać na tamtą stronę, [by] powstrzymać Rosjan. Później barykady ją przecięły i nie używali, ale przedtem jeszcze byli Niemcy. Niemcy z Banku Gospodarstwa Krajowego, był duży budynek pełen Niemców, bardzo silnie ostrzeliwali tę stronę. Znaleźliśmy się na ulicy Hożej. Oczywiście było już coraz gorzej z jedzeniem. Jeżeli ktoś miał jakieś zapasy, to mógł je dobrze sprzedać. Wysłała mnie matka jednego dnia do pewnego inżyniera, który podobno miał cukier, żeby go od niego kupić. Wysoki budynek na Hożej, przyszedłem do niego, mówimy o całej sprzedaży, dostaję cukier. Nagle czuję, że muszę wyjść. Straszliwe uczucie strachu i [przekonanie], że muszę wyjść w tej chwili. Przerywam w środku zdania i wybiegam. Inżynier się zdziwił, bo nagle [przerwałem] w środku zdania, a ja po schodach w dół, wybiegam z tego domu już na ulicę. Słyszę Sztukasy już przechodzące do pikowania, bo Sztukasy nie tylko straszyły, ale niesłychanie […] obniżały morale, bo zniżając się puszczali syrenę, to ryczało, straszliwy [hałas]. Właśnie słyszę jak Sztukasy przechodzą, biegnę wśród ulicy, wbiegam do jakiejś kamienicy, [a tam] nie ma już miejsca, żeby wejść. Wchodzę na schody, stanąłem przy tych schodach na klatce schodowej, bo chociaż mam tu nad sobą [strop]. Straszliwe wybuchy bomb, drzwi się otwierają i żółty pył wpada, w zębach czuło się pył. Po chwili to opadło. Zdziwienie, dlaczego ja z tego domu tak szybko wybiegłem. Wracam. Dom został zniszczony bombą. Coś jest, co [mnie] uratowało, ktoś powiedział „Człowiek stara się przeżyć”. To było jedno z takich przeżyć, które spowodowało, że zawsze myślałem, że nie był czas na mnie. Nie miałem zginąć, tylko miałem przeżyć. W tym czasie u nas też się zrobiło bardzo ostro. Zaczęto ostrzeliwać, bo zdaje mi się, że Niemcy się zorientowali, że [dowództwo], które było w różnych miejscach, cały czas się przenosiło, że mogło być w tej okolicy, dlatego nagle bombardowano akurat Hożą. Zrobiło się bardzo gorąco, bo zaczęto ostrzeliwać artylerią. Któregoś dnia poszliśmy w Aleje Ujazdowskie, też pod barykadami się człowiek przesunął, […], bo było bardzo blisko niemieckich linii. Wyszliśmy, cisza, spokój. Człowiek odżywał, już nie jest cały czas pod obstrzałem. Jeden z żołnierzy, który tam był, usiadł w jednej z ambasad w Alejach Ujazdowskich, zaczął grać na pianinie Chopina.
- Jaki żołnierz, przecież pan był wtedy cywilem?
Tak. Żołnierz, bo tam byli powstańcy. My byliśmy cywile, akurat znaleźliśmy się tam, bo pozwolono nam wejść do jednej z tych ambasad. Kiedy żołnierz skończył grać, ze strony niemieckiej przyszły oklaski. Oni lubią muzykę. To dziwny taki moment, ludzki.Następnie, ponieważ Hożą bombardowano, my znowu się przenosiliśmy. Przenieśliśmy się na ulicę Marszałkowską, niedaleko placu Zbawiciela, […] tam zaczęto ostrzeliwać [to była] „Gruba Berta” – najcięższe działo kolejowe. Padał pocisk, który trafiał w dużą kamienicę i cała kamienica siadała. Ponieważ cała kamienica się zwalała, trudno było odgrzebać ludzi. Tak że wiele ludzi zginęło. Właśnie po tej stronie szły znowu bomby na Marszałkowskiej, ale już nie było gdzie uciekać.
- Kto wam udzielał schronienia? Czy prywatni ludzie byli tacy uczynni?
Przeważnie znajomi, kogoś mieliśmy znajomego na Marszałkowskiej. Zrobił się głód taki straszny, że jak ofiarowano jakiś kawałek mięsa i twierdzono, że to jest królik, to na pewno był kot. Ponieważ człowiek był tak spragniony jedzenia, to się kupowało nawet takie rzeczy za olbrzymie pieniądze. Kanalizacja nie działała, czyli w ogóle brud, smród i ubóstwo. Zrobiło się bardzo dziko. Tak samo rozwalone domy i zapach rozkładających się ciał, których się nie udało odkopać. Zdarzało się, że się czasami człowiek starał odkopać. W jednej kamienicy widać było plecy gościa i stamtąd pukano, ale gdyby go wyciągnięto, to by się wszystko zawaliło. Bardzo trudny był okres.
- Ginęli ludzie, którzy przetrwali bombardowanie, ale nie można im było pomóc?
Byli w takim miejscu, wszystko na nich siedziało, że gdyby się do nich doszło, to by się wszystko zawaliło. Wreszcie nadeszły dni, że nagle ucichło. Już były prowadzone rozmowy kapitulacyjne. Poszedłem na Pole Mokotowskie, tam też kilka osób leżało, ludzie tam [chodzili] w nocy, ponieważ były pomidory, a ludzie umierali z głodu, więc robiono wypady. Czasem się udało, ale Niemcy ostrzeliwali. Wyszło się na Pole Mokotowskie tu leżał gość, tam leżał gość, zabici już dawno temu, jak wyszli na to pole, żeby się uratować. Kiedy nastąpiła kapitulacja...
- Zastała pana w Śródmieściu?
Już byłem wtedy na Marszałkowskiej. Już nie było gdzie uciekać, a schron się bardzo skurczył, bo w międzyczasie uderzono na Mokotów i zdobyto Mokotów, ostatni Żoliborz. To były uderzenia wielkie, całą dywizją, które Niemcom udawały się, nie mogli tego zrobić na Starówce, ale mogli to zrobić w innych dzielnicach. Już były rozmowy kapitulacyjne. Jeżeli chodzi o samą żywność, to pamiętam, że u Haberbuscha odkryto owies, który roznoszono w workach. Nazywało się [to] „plujki”, bo ludzie to brali, owies ma twarde [łuski], ale ludzie cały czas to brali, chociaż trochę tego jedzenia było. Jeżeli chodzi o jedzenie, to było najgorzej. Nagle, kiedy nastąpiła kapitulacja, w pierwszym rzucie wychodziła ludność. Niemcy, już propagandowo, niedaleko Politechniki, ustawili swoje kamery fotograficzne i fotografowali. I rozdawali jedzenie ludziom. […] Na Marszałkowskiej grupa innych Niemców fotografowała się na tle tych ruin. To byli ludzie, którzy z „Berty” ostrzeliwali, chcieli zobaczyć, jak dobrze im wypadło to niszczenie. [Najpierw] wychodziła ludność a ostatnie wychodziło wojsko. Nie, przepraszam, wojsko wychodziło wcześniej, bo widziałem właśnie koło Politechniki, kiedy wychodzili żołnierze z bronią, stali esesmani i salutowali. Później, wyszliśmy z Powstania jako grupa ludzi [cywilnych] i nie chcieliśmy iść na pociąg do Pruszkowa. Tyle wychodziło ludzi, że szło się w kierunku na Włochy pod Warszawą. Tam mieliśmy też znajomych. Szliśmy niosąc swoje [rzeczy], bo wszystko trzeba było zostawić, [a zabrać] tylko to, co można było unieść.
- To był transport zorganizowany, to znaczy była kolumna?
Tak. Kolumna. Niektórych ludzi od razu do pociągu do Pruszkowa, a niektórych prowadzono na Włochy. Kolumna. Szli żołnierze po obu stronach. Chodziło o to, żeby się urwać, żeby się nie dostać do żadnego obozu. Pertraktacje, nie wiem, czy matka czy ktoś inny, żołnierzowi ofiarowywał zegarek, żeby nie patrzył. Na to on podciągnął [rękaw] i miał jakieś osiem zegarków wzdłuż na ręce. To go nie interesowało. Ci żołnierze, którzy stali po obu stronach, popychali ludzi i szli jako eskorta.We Włochach stali ludzie i podawali chleb wychodzącym. Stało przy bramce dwóch, nagle oni się rozstąpili a my weszliśmy […]
Tak. Jakieś krzyki były, ale nikt nie strzelał. W ten sposób znaleźliśmy się we Włochach u naszych krewnych, architektów zresztą. U nich byliśmy do zimy prawie. Oczywiście było bardzo ciasno i mnóstwo uciekinierów z Warszawy. Trzeba było się przenieść. Tym razem pojechaliśmy do Częstochowy, gdzie byli znowu jacyś znajomi. Pojechaliśmy pociągiem do Częstochowy. Mój dziadek, który do nas dołączył, był cały czas na Chmielnej, on nie wychodził z tego domu, też ocalał, mimo że dom był ostrzelany. W pociągu się jechało otwartymi wagonami, złapał zapalenie płuc, które później go zabiło. Na szczęście matka i ja dojechaliśmy do Częstochowy, zatrzymaliśmy się tam. Moja matka starała się w jakiś sposób zarobić. Jeździła w góry i przywoziła jabłka, które starała się sprzedać. W ten sposób doszło do dnia, kiedy przyszła ofensywa sowiecka w styczniu.
- Jak docierały do was informacje?
O Rosjanach mało się wiedziało. Front stanął. Jeżeli chodziło o zrzuty. Kiedy były zrzuty na początku Powstania i z [Brindisi] przylatywały Halifaksy i Liberatory, to mieli straszliwe straty, bo Niemcy mieli bardzo silną obronę przeciwlotniczą. Ich działka przeciwlotnicze były [ciągle] używane. Także mosty wszystkie Niemcy trzymali z tego powodu, że otwierali szalony ogień, którym nie dopuszczali dojścia do nich.Aż do początku września cały front stał. Nagle front ruszył i wtedy były zrzuty. Zawsze te zrzuty były niesłychanie potrzebne. Mało samolotów dochodziło, mieli straszne straty, zrzuty utrzymywały Powstanie. Gdyby ich nie było, to byłoby o wiele gorzej, bo tylko można było zdobyć na wrogu.
Właśnie. Jak ruszyła sowiecka ofensywa, Niemcy z miejsca wysadzili wszystkie mosty, właśnie te mosty, które trzymali przez cały czas. Wycofali się na drugą stronę. Berlingowcy zrobili parę desantów, które niestety [nie udały się], na Żoliborzu zupełnie ich wybito. Natomiast na Czerniakowie przeszli, około batalionu przeszło, ale niedoświadczeni w walce w mieście, bardzo często ginęli. Niemcy ich już brali do niewoli. Przedtem każdy mężczyzna dostawał w czapę. Wtedy już to byli żołnierze, Niemcy ich uznawali. W międzyczasie uznano AK jako kombatantów, zaczęto brać do niewoli. Na Mokotowie i na Żoliborzu brano do niewoli. W innych miejscach nie.
- Uważali powstańców za bandytów…
Kiedy Rosjanie przeszli, zaczęły się rosyjskie zrzuty, które się odbywały przeważnie nocą. Leciał kukuruźnik niesłychanie nisko i rzucał bez spadochronów swoje worki. Przeważnie były to worki pełne sucharów. Jeden u nas na Marszałkowskiej spadł na dach, ludzie się bili o te suchary. Zrzucał też swoją amunicję, która nie pasowała do niemieckich karabinów. Większość powstańców miała tylko swoje polskie karabiny albo zdobyczne niemieckie szmajsery, czyli ta amunicja [była] bezużyteczna. Natomiast to co berlingowcy zrobili, to mieli rusznice przeciwpancerne, którymi można było świetnie z czołgami walczyć. Jak zjawili się na Czerniakowie, to powstańcy bardzo szybko zaczęli używać rusznic przeciwpancernych. Udało im się spalić wiele czołgów niemieckich dzięki temu. To była dobra broń. Niestety polski rekrut ze wsi, niedoświadczony, bardzo słabo mógł wykorzystać. […] Poza tym rosyjska artyleria zaczęła ostrzeliwać niemieckie punkty oporu, to trwało w tym okresie jak zajmowali Pragę. Po jakimś tygodniu i to przestało działać. Berlingowcy, ci co ocaleli, przeszli na drugą stronę, zabrali ze sobą niektórych powstańców, których Rosjanie bardzo szybko aresztowali. Powstańców, którzy wyszli z tego piekła. To się tragicznie skończyło. W środku września odbył się jeden piękny zrzut amerykański, przeszło sto latających fortec, Mustangi ich pilnowały, myśliwce. Zjawił się lecąc bardzo wysoko nad Warszawą, nagle się pojawiły kolorowe spadochrony, ludzie myśleli, że to Samodzielna Brygada Spadochronowa, w której ojciec zresztą był. Niemcy w niektórych miejscach nawet zaczęli uciekać. Później się okazało, że to były zrzuty. Większość wpadła w ręce niemieckie, bo wtedy już tylko Śródmieście się trzymało. Bardzo mało było miejsca, gdzie mógłby się [taki zrzut udać]. Niemcy sobie świetnie [wszystko] zjadali, tam były różne konserwy, inne rzeczy. Tak że to pomogło Niemcom walczącym, [chociaż] nie potrzeba im było, ale dostali ekstra. Zrzuty były ciekawe. Jeden duży zrzut amerykański oczywiście był o wiele większy niż wszystkie angielskie zrzuty, które przedtem były. Gdzie polskie załogi ale i też nowozelandzkie, kanadyjskie, południowoafrykańskie zrzucały mając straszliwe straty, bo nie tylko musiał dolecieć i zrzucić, wrócić a to na niego czekały myśliwce. Bardzo często w górach zestrzeliwano ich. Straty mieli niesłychane. Dzięki temu Anglicy po pewnym czasie nie pozwolili na wysyłanie więcej pomocy. Jeżeli chodzi o Częstochowę. Byliśmy w Częstochowie, kiedy ruszyła sowiecka ofensywa. Myśleliśmy, że trzeba szybko wyjechać z Częstochowy, bo będzie walka o miasto. Wyszliśmy na stację. Niestety, już upadły pierwsze bomby i zbombardowano linię. Przyjechał pociąg pełen Niemców, idący do Rzeszy, już nie mogli przejechać. Całe miasto wypełniło się niemieckimi uciekinierami. Wtedy nagle wjechał w miasto sowiecki zagon pancerny, składający się z dwudziestu czołgów. Otworzył szalony ogień. Wielu Niemców i innych ludzi zabił na ulicach, ale Niemcy byli przygotowani. Mieli Panzerfausty Pod koniec wojny mieli ich bardzo dużo. Stanął przy domu, czołg podjechał, pociągnął za spust i czołg się palił. Na głównej ulicy Najświętszej Marii Panny paliło się osiem sowieckich czołgów. Oczywiście ludzie wszyscy wystrzelani. Czyli atak był zupełnie samobójczy, żeby wjechać w miasto pełne Niemców bez przygotowania.
Poza tym oni bardzo często w ten sposób działali. Chodziło o szybkość, bo T-34 i czołgi były bardzo szybkie i bardzo się sprawdzały.Po tym zajęciu Częstochowy, tłumy się zebrały na ulicy. Generał sowiecki przemawiał, stał tłum, nie wszyscy go rozumieli „Śmierć niemieckim, faszystowskim najeźdźcom – a tłum krzyczał – niech żyje, niech żyje!”. Nie rozumieli o co chodzi. Stamtąd z matką pojechaliśmy do Łodzi, gdzie zatrzymaliśmy się przez dwa lata przed wyjazdem przez zieloną granicę.
Zrobiłem małą maturę, a później przyjechałem do Anglii i zrobiłem dużą maturę. Poszedłem na uniwersytet.
Londyn, 24 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt