Krystyna Pomerenke „Krystyna”
Krystyna Pomerenke z domu Cichocka, urodzona 10 maja 1926 roku w Warszawie. Byłam w Powstaniu w Batalionie „Zaremba-Piorun”. Pseudonim „Krystyna”. Pełniłam funkcję gońca lub łączniczki. Nie miałam rodzeństwa. Straciłam ojca wcześnie. Tak że byłam tylko z mamą. Chodziłam do szkoły. Akurat w roku, kiedy Powstanie wybuchło, zdałam maturę. Przed wojną mieszkałam na Hożej, róg Poznańskiej. Mieszkałam tylko z mamą. [...]
- Jak pani pamięta pierwsze bombardowania, obronę Warszawy?
Sam napad Niemców odczuliśmy boleśnie. Słuchaliśmy radia bez przerwy, oczywiście przemówienia Starzyńskiego dawały nam dużo otuchy. Myśleliśmy, że jakaś pomoc nadejdzie z zewnątrz.
- Wtedy Starzyński miał bardzo duży autorytet.
Strasznie. Dużo dawał wsparcia moralnego. Patriotyczne przemówienia. Wszyscy się z tym jednoczyli.
- Później wkroczyli Niemcy.
Niemcy wkroczyli. Pamiętam też, akurat miałam trzynaście lat, wszystkich nas spędzili w Alejach, żeby być obecnym, że rzekomo witamy ich. Nikt nie wiwatował, nikt nie krzyczał. Potem zaczęłam chodzić na wykłady. Skończyłam [szkołę] pani Siodłowskiej na Marszałkowskiej, róg Moniuszki i wybuchło Powstanie.
- Jeszcze lata okupacji. Mamie było bardzo ciężko samej utrzymać dom?
Matka handlowała. Miała kontakty. Poza tym ojciec zostawił widocznie część majątku. Nie interesowałam się tym. Matka się nie skarżyła.
- Widziała pani łapanki, rozstrzeliwania?
Jak ze szkoły wracałam, miałyśmy popołudniową lekcję, na Marszałkowskiej przyjechały budy i wyskoczyli żołnierze i zaczęli łapać. Biegłam wtedy po lewej stronie Marszałkowskiej i ktoś otworzył drzwi i mnie wciągnął. Wpadli wprawdzie na podwórze, ale nie szukali po domach. To było takie osobiste. Przeżywało się, bo to były okólniki co chwila na ścianach.
- Żydów pani pamięta z tego okresu? Getto warszawskie?
Oczywiście, że pamiętam. To też było przykre dla nas. Bardzo często jechało się zerówką. Poza tym jakimkolwiek tramwajem się przejeżdżało, to tramwaj się nie zatrzymywał tylko przejeżdżała przez całe [getto], ludzie rzucali kartofle, chleb. Wprawdzie Niemcy zabraniali tych rzeczy, ale to już mniej było [przestrzegane]. Zresztą miałam koleżankę Żydówkę. Siedziałam z nią [w ławce], ale to przed wojną jeszcze. Nie wiem, co się z nią stało.
- Wtedy, przed wojną, normalnie była przyjaźń między Polakami a Żydami?
Przyznam, że nie bardzo pamiętam, nie bardzo się orientuję.
- Czy miała pani przyjaciółkę.
Miałam przyjaciółkę, przychodziła do mnie. Byłam u niej, zdaje się na ulicy Piusa mieszkała.
Salcia – imię tylko pamiętam, już nazwiska nie. Kiedyś przyszła osoba, wówczas w starszym wieku, dla mnie to może była już starsza, zaczęła z matką o czymś rozmawiać. Coś słyszałam, ona błaga, chodziło o to, żeby ją przenocować jedną noc, bo miała już bilety, byliśmy niedaleko Dworca Głównego. Matka się bała. Akurat weszłam i ona wtedy do mnie też podeszła, odezwała się: „Panienko”. Matka się zgodziła i przenocowaliśmy ją. To było gdzieś w trzecim roku okupacji. To już było na rok przed Powstaniem.
- W którym miejscu na Hożej pani mieszkała?
Mieszkałam bardzo blisko [miejsca], gdzie miałam przydział – Hoża 45.
- Czy budynek jeszcze stoi?
Nie. Pierwszy raz przyjechałam do Warszawy, to musiało być po dwunastu latach, to od razu poleciałam zobaczyć. Jeszcze były mury i to wszystko było uprzątnięte, a tam [gdzie mieszkałam], było zburzone do połowy, bo myśmy na drugim piętrze mieszkały i akurat się kończyło na naszym mieszkaniu i na ścianie wisiał obraz – kotki. Strasznie chciałam, żeby mi ktoś ten obraz [zdjął], ale nikt [by nie dał rady], bo to było deskami zablokowane. Nie udało się.
- Czy należała pani do konspiracji?
Nie należałam, dlatego że matka mnie prosiła, że jak skończę osiemnaście lat, to mogę robić już bardziej to, co chcę. Akurat osiemnaście lat skończyłam i Powstanie wybuchło.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944?
To mi się bardzo utrwaliło, bo byłyśmy z mamą na mieście, wróciłyśmy i już czuć było atmosferę w tramwaju. Coś takiego, to trudno określić. Chciałam jeszcze gdzieś pójść, matka mówi: „Nie, chodźmy szybko do domu”. Bo widocznie już odczuła. Weszliśmy i za jakieś dwie godziny wybuchło Powstanie i wpadli nasi chłopcy z opaskami, w bryczesach. To było straszne przeżycie. Zatrzymali się na dyżurce dozorcy. Mówią: „Czy tutaj mieszkali jacyś folksdojcze?”. – „Owszem, byli, ale ich nie ma, już wyjechali”. – „Chodzi o to, że oni by mieli radio”. Matka moja nie oddała radia „Telefunken”, które tuż przed samą wojną kupiła. Mówi: „Tego nie [oddamy]”. Miałyśmy coś w rodzaju schowka na takie rzeczy, jak kartofle na zimę, żeby przechować. Węgiel też można było przechować. Wtedy poleciałam na górę i zaczęłam się pytać matki: „Chłopcy potrzebują”. Początkowo matka nie bardzo chciała, ale mówi: „Trudno, jeśli idzie na dobry cel”. Znowu poleciałam na górę i mówię: „Mam radio”. Spojrzeli się: „Ty masz radio?”. Powiedziałam w jakich okolicznościach, więc przylecieli, wzięli radio. Mówi: „A co ty tu robisz? Tak siedzisz, chodź do nas”. Mówię: „Właściwie, jak mi mama pozwoli”. Jeszcze wtedy, w tym czasie, to się bardzo słuchało mamy. Tak wstąpiłam, przez „Telefunken”, przez aparat radiowy.
Pozwoliła, oczywiście. Początkowo musiałam trochę prosić, bo mówi: „Tyle się przechowało i tyle kosztowało”. Zdaje się, nawet na raty kupiła.
- Składała pani wtedy przysięgę?
Nie wtedy. 15 sierpnia ogólną przysięgę mieliśmy, na Poznańskiej byłam. Jak ci chłopcy przyszli za radio podziękować, mówią: „Zabieramy córkę, ale bierzemy ją pod opiekę, niech się pani nie martwi. Damy ją najbliżej, żeby mogła wpadać i odwiedzać”.
- Była pani na Poznańskiej?
Na Poznańskiej 12. W Dniu Żołnierza, 15 sierpnia, była msza polowa. To było przeżycie w pewnym sensie. Złożyłam przysięgę, między innymi nawet ksiądz to prowadził.
- Na jakim placu była ogólna przysięga?
Domy to były. Miały coś w rodzaju podwórka pierwszego. Potem w drugim, większym.
Na Poznańskiej 12.
Byłam łączniczką na posyłki. Miałam gdzieś odnieść, miałam przywieść. Byłam w zespole mniej może atrakcyjnym, robiłam to z pewnym odczuciem obowiązku. Chodziliśmy po zboże w nocy. To było dosyć niebezpieczne. Człowiek wtedy kierował się dumą i patriotyzmem. Nasz punkt był koło Alej i Nowego Światu. Jakaś fabryka była i był owies. Myśmy już kończyli nasze zapasy. Byłam na takiej wyprawie trzy razy i dwóch żołnierzy zostało przez snajperów zabitych. Bo oni mniej więcej wiedzieli, a myśmy miedzy barykadami przechodzili.
- Przez Aleje Jerozolimskie?
Przez Aleje i po drugiej stronie trzeba było przejść. Tam było najniebezpieczniej. Zginął jeden. Nie wiem, gdzie drugi zginął. Drugie przeżycie to raczej ze smutnej karty, to jest śmierć pięciu ludzi z naszego plutonu. W pobliżu była Poczta. PAST-a, róg Nowogrodzkiej, ciągle przechodziła z rąk do rąk. Niemcy, jak wychodzili, zostawili w piwnicy butelki wina, wódki zatrute. Dwóch zginęło, nawet porucznik jeden. Z dziewcząt tylko „Perełkę” pamiętam, nie wiem, jak się nazywała, nikt nie wiedział wtedy, myśmy się pseudonimami posługiwali.
Nie wiem, czy wszystko, czy tylko spróbowali, to widocznie był cyjanek potasu. Żołnierzy nie było u nas. Dali tych chłopców – było dwóch, jeden oficer i jeden szeregowy – do szpitala albo może zmarli od razu. Dziewczynki były u nas na drugim piętrze. Strasznie wyły z bólu, nie było środków uspakajających, strasznie przeżyłam ten okres.
To nie tyle koleżanka, trochę starsza była. Miała dwadzieścia parę lat. Zapamiętałam ją z tego pseudonimu – „Perełka”, bo rzeczywiście perełka fajna. Chciałam [iść] na górę, zobaczyć ją, ale nie pozwolili nam wejść. Nawet prosili, żeby przejść do innego domu, bo były dwie kombinacje.
- One w takich męczarniach były?
W strasznych. Dosłownie wyła.Drugie osobiste wspomnienie to już po kapitulacji, jak nas wywieźli do Ożarowa. Następnego dnia szliśmy do linii kolejowej. Załadowali nas jak bydło, bez siedzenia. Trochę słomy wrzucili i kubeł z wodą do picia. Trzy dni żeśmy jechali. Na drugi dzień zatrzymał się pociąg, kazali wszystkim wysiąść. Wtedy rozdzielili chłopców i nas osobno. Z mniejszą grupą zaczęli nas prowadzić, ostrzegając, że jeśli się ktoś wysunie kilka jardów spod szeregu – miało być cztery czy sześć – to bez uprzedzeń oni strzelają. Mieli wówczas karabiny. Dochodzimy do momentu, gdzie jest lasek. Dają komendę, zdejmują karabiny, puszczają cyngiel i jeszcze raz powtarzają. Co mi się wtedy przypomniało? Katyń. Akurat wyszło kilka tygodni przedtem, że Niemcy odkryli Katyń. Oni oczywiście na Rosjan, a myśmy nie wierzyli, myśmy myśleli, że to Niemcy. Wtedy wiedziałam, że to już koniec. Zamknęłam oczy i czułam, jak mi włosy dęba stanęły. To takie uczucie. Musiało coś być, bo pasemko siwych włosów dostałam. Co się okazało? Oni nas do mykwy prowadzili, ale nie powiedzieli co, a my tylko lasek [widzieliśmy] i już się robiło ciemnawo.
Łaźnia. Przecież myśmy wtedy dostali wszyscy wszy. Potem właściwie człowiek jeszcze więcej dostał, bo taką szczotkę maczali w płynie przeciw tym owadom i każdego przejechali po głowie.
- Jak Niemcy powiedzieli o zbrodni katyńskiej, że zrobili to Sowieci, to pani nie wierzyła? Wszyscy myśleli, że to Niemcy zrobili?
Tak się orientuję. Starsi, bardziej zorientowani, to może wiedzieli.
- Jednak Niemcy nie kłamali?
To nie byli Niemcy, to byli Rosjanie. Dlatego mnie się to skojarzyło razem: lasek, ciemno, małe grupki.
- Wracając jeszcze do Powstania, pani miała jakieś dyżury, kiedy była łączniczką?
Byłam na miejscu cały czas. Nieraz w nocy też nas brali. Jak miałam spokojniejszy dzień, to pomagałam w kuchni. W domu nie mieszkałam, tylko odwiedzałam matkę.
- Jak ludność cywilna odnosiła się do powstańców?
Z początku bardzo dobrze, ale pod koniec widać było, że byli trochę znękani sytuacją, głodem.
- Pani koledzy na Hożej zdobyli mleczarnię.
Tak, pod 51. Nie wiem, skąd oni byli.
Myśmy mieli zebranie. To był II pluton w 1. kompanii „Ambrozja”. Myśmy byli tylko na Poznańskiej i wypady dostawałam na pocztę, do szpitala. Przynajmniej kilka razy w ciągu dnia jakieś teczki odnosiłam czy przynosiłam. Byłam cały czas na miejscu.
Trudno powiedzieć, czy byłam ranna. Jak przechodziłam pomiędzy barykadami do domu, wtedy obok bomba spadła i drzwi mnie rozcięły. Opatrzyli mnie. Znak to mam prawie do tej pory, ale to przez drzwi.
- To miała pani bardzo dużo szczęścia.
Miałam dużo szczęścia w ogóle. Może ci chłopcy, dlatego że jestem niska, otoczyli mnie pewną opieką. Bo właściwie [wyszłam] spod [opieki] mamy, mimo że miałam osiemnaście lat.
- Miała pani może jakąś sympatię?
Nie miałam. Przygotowywałam się do matury. Podkochiwałam się trochę zawsze w wyższych porucznikach czy kapitanach. Nawet ten, który zginął, to podobał mi się, ale żonaty był, więc tylko platonicznie.
- Jakichś kolegów pani jeszcze pamięta po pseudonimach?
Tak szczerze mówiąc, to prawie nikogo nie pamiętam. Mam kolegów i jestem z nimi w ciągłym kontakcie. W tej chwili to raczej koledzy mnie pamiętają. Na przykład jeden Heniek mówi: „Słuchaj, musisz pamiętać”. Dużo rzeczy nie pamiętam. Jemu niefortunnie podmuch zrzucił czapkę gdzieś. Stracił czapkę, wtedy mu oddałam swoją. Ale tego nie pamiętam, on mi to teraz przypomina.
- Pamięta pani jakieś zrzuty?
Tak, absolutnie. Tylko to pamiętam z wielkim rozczarowaniem, bo zrzuty przechodziły na stronę niemiecką, a nawet i rosyjską. Raz, zdaje się, dostaliśmy zrzuty, które były na Starówkę. W naszym [rejonie] nie było zrzutów. Widzieliśmy samoloty, widzieliśmy spadochroniarzy. Wtedy wydawało się nam, że [widzimy] spadochroniarzy, a to były [zasobniki] albo amunicja. Przeważnie nie tyle o żywność nam chodziło, tylko o amunicję. Nam bardzo owało amunicji.
- Wtedy było marzeniem mieć swój karabin?
Albo pistolet. W moim plutonie to, zdaje się, dwóch miało karabin. Też się w jednym trochę podkochiwałam. Nie był żonaty, ale miał dziewczynę, ciągle o niej mówił. Nie miałam szczęścia widocznie.
- Dlaczego pani się zdecydowała wyjść z wojskowymi, a nie z mamą?
Uważałam to za obowiązek. Poszłam się pożegnać, zdaję się, 5 października, puścili nas do domu, żeby zabrać rzeczy jakieś. Przyszłam, mówię matce, że wychodzę i matka była bardzo zmartwiona i zaczęła mnie prosić, żebym została. To wróciłam i powiedziałam, że zostaję i idę z matką. Oddałam legitymację, oddałam wszystko. Wróciłam do domu i po południu poszłam się pożegnać, zobaczyć pochód, jak szli koledzy, koleżanki, niekoniecznie z naszego plutonu. Wtedy poczułam, że właściwie zdradzam swoje przekonania, przeszłam [to wszystko], więc powinnam. Wróciłam znowu do domu zdenerwowana i z płaczem. Matka mówi: „Widzę, że chciałabyś wrócić. Jeśli zdążysz jeszcze ich złapać”. Bo to nie był nasz pluton, jak przyszłam, to nasz pluton poszedł, więc się dołączyłam do następnego, też z „Zarembą”. Tylko nas potem rozdzielili w tym lasku, co mówiłam.
- Była pani w obozie w Oberlangen?
Tak. Najpierw byłam w Sandbostel, to jest pierwszy obóz, do Wigilii. Żeśmy w czasie Wigilii podróżowali w wagonach bydlęcych. Przyjechaliśmy, byłam w baraku trzecim, więc to jeszcze niezaludniony. Potem zaczęli z innych obozów przyjeżdżać.
- Co się wydarzyło 12 kwietnia?
Były naloty. Niemcy – widać było – niespokojni. Nie można było w nocy wychodzić z baraku do toalety na przykład. To było w południe. Przylatuje koleżanka do baraku i mówi, że nasi nas odbili, Polacy. – „Chyba jej odbiło, skąd Polacy?”. Okazuje się, że wjechał goniec i eskorta na motocyklach w mundurach angielskich i mówią: „Ależ tu tyle bab!”. Nigdy nie zapomnę tego – i że Polacy. Za godzinę, dwie, znowu jeden z tych ludzi wrócił zdać relację, co to za obóz. Oni nawet by nas ominęli. Obóz znajdował się między Holandią a Niemcami. Wtedy przyjechali już ciężarówkami. Wszyscy się sobie rzucali na szyje, koleżanki, koledzy. W ogóle było nie do pomyślenia.
- Pani mąż był z armii generała Maczka?
Żołnierz, ale nie od Maczka. Od Andersa. Poznałam go dopiero w Anglii.
Antoni Pomerenke. Był żołnierzem u Andersa – kapral. Potem był wykładowcą na kursach.
- Dlaczego pani nie wróciła do Polski?
Matka mi pisała, żeby nie wracać. Nasz dom został zniszczony. Matka, jak się dowiedziałam po kilku latach, wyjechała do Częstochowy. Ludzie się nią zaopiekowali. Wróciła potem i zamieszkała w szpitalu na razie, gdzie ciotka pracowała. Myśmy przez dwa lata korespondowały, ale nie jako matka z córką, tylko jako krewna – słyszałam, że mama twoja to czy tamto. A to ona pisała. „Prosiła, żebyś nie wracała, dopóki się nie odnajdziemy”.
- Pani przyjechała dopiero dwanaście lat po wojnie?
Matka wpierw przyjechała. Od razu, pierwszy transport w 1956 roku.
- Jak wybuchło Powstanie miała pani osiemnaście lat. Jakby pani miała znowu osiemnaście lat, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Poszłabym. Mnie się wydaje, że to zależało od domu, od szkoły. Po prostu to patriotyzm czy obowiązek. Poszłabym, tak. Może bym bardziej przemyślała okoliczności, może bym nie rozstała się z matką tak bezceremonialnie właściwie, z jedyną osobą mi bliską, ale poszłabym.
Londyn, 26 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama