Urszula Bartnikowska
Urszula Bartnikowska, z domu Modro. Urodziłam się 26 lutego 1936 roku w Warszawie.
- Gdzie pani mieszkała przed wojną? Czy miała pani rodzeństwo? Czym zajmowali się pani rodzice?
Nie, nie miałam rodzeństwa. Jestem jedynaczką. Ojciec mój zmarł w 1941 roku, dalej wychowywała mnie mama. Borykała się z utrzymaniem siebie i mnie. Mieszkałam na Woli, na ulicy Tyszkiewicza 28 mieszkania 15. Do szkoły nie chodziłam. Ponieważ miałam dwie siostry cioteczne, córki mojej mamy sióstr, one chodziły do pierwszej klasy, ja jeszcze do pierwszej klasy nie chodziłam, bo byłam za młoda, miałam iść do drugiej klasy, żeby chodzić do szkoły razem z nimi.
- Czy pani tata zmarł śmiercią naturalną?
Zmarł śmiercią naturalną. Konkretnie na zapalenie płuc.
- Co pani pamięta z okresu okupacji?
Z okresu okupacji pamiętam przede wszystkim borykanie się mojej mamy z utrzymaniem nas. Miała osoby jej życzliwe, bo została ze mną bez środków do życia. Uczestniczyła w handlu. Jeździła grupa dwu- czy trzyosobowa, przywozili mięso, inne wiktuały, żeby ludzi wyżywić. Moja mama to po prostu w znanych już sobie miejscach roznosiła i za to dostawała pieniądze. Trochę nam pomagała rodzina, ale było bardzo ciężko, ponieważ mama nie miała przygotowania, nie miała nic wyuczonego [zawodu]. Wówczas przecież kobiety raczej pracowały w domu. Pracował mój ojciec, więc wszystko było w porządku, a jak zmarł – to było bardzo szybko, krótko chorował – została ze mną bez środków do życia.
- Czym zajmował się pani tata przed wojną?
Mój tata pracował w kancelarii więzienniczej, z tego co pamiętam, co mi mama mówiła. Był po maturze, taką miał pracę. Potem go wysłali do Bydgoszczy. Z Bydgoszczy wrócił znowu do Warszawy. W Warszawie chyba dwa czy trzy lata mieszkali i chorował na zapalenie płuc, i niestety zmarł.
- Czy pamięta pani jakieś obrazy z okupacyjnej Warszawy? Na przykład Niemców na ulicach.
Obrazek to był taki, że mieszkaliśmy wówczas nie na Woli, ale w innym miejscu, pamiętam, że były bardzo duże naloty. Więc myśmy chodzili do piwnicy, a wiele, wiele razy wyjeżdżaliśmy na noc do znajomych gdzieś pod Warszawę, bo podobno było bezpieczniej. Było trudno. Było ciężko. Mieszkaliśmy na Przyokopowej wówczas, niedaleko od getta. Mój wujek i ciotka trochę pomagali Żydom w getcie. Pamiętam, że mówili o tym. Pamiętam, jak się getto paliło, łunę ognia.
- Czy są jakiekolwiek radosne elementy, jakie pamięta pani sprzed Powstania Warszawskiego? Czy jest cokolwiek kolorowego, widzianego oczami dziecka?
Jakieś specjalne, nie.
- Czyli można powiedzieć: szare dzieciństwo okupacji?
Szare dzieciństwo okupacji. Nic, nic wesołego, przyjemnego mnie nie spotkało w tym czasie.
- W którym pani dokładnie miejscu mieszkała?
Teraz tam jest [salon] samochodowy. Samochody sprzedają. Tego budynku nie ma. To był wielki, pięciopiętrowy budynek. Przyokopowa bliżej Chłodnej. To mniej więcej w tym miejscu było.
- Czy pamięta pani zajezdnię tramwajową w miejscu, gdzie jest teraz Muzeum? Może pamięta pani jeżdżące tramwaje?
Nie. Już potem mieszkałam na Tyszkiewicza.
- Czy pamięta pani nazwiska wujostwa, tych którzy pomagali Żydom w getcie.
Cieślak, ale nie żyją już oboje.
- Czy może pani podać ich imiona?
To był Cieślak Kazimierz i jego żona była Cieślak Leokadia.
- Nie wie pani, czy oni działali w Żegocie, czy to była zorganizowana akcja pomocy?
Nie, tego to nie wiem. Pamiętam tylko tyle. O tym nie wolno było mówić, tylko tyle, co usłyszałam w rozmowach, a szczegółów nie znałam.
- Czy widziała pani wtedy Żydów?
Widziałam. Widziałam Żydów.
- Ale gdzieś na ulicach czy u siebie w domu?
Nie, na ulicach.
- Jak pani zapamiętała ten obraz? Czy oni chodzili już wtedy z opaskami?
Nie wiem. Nie przypominam sobie, żebym widziała Żyda z opaską.
- Jak się zaczął horror Powstania – 1 sierpnia 1944 roku?
1 sierpnia 1944 roku, ponieważ jeszcze nie chodziłam do szkoły, a miałam babcię i dwie ciotki na ulicy Hrubieszowskiej, to z mamą poszłam do nich, bo płaszczyk mnie uszyli, bardzo ładny. Byliśmy na obiedzie, po czym wyszłyśmy z powrotem do domu. Wówczas mieszkałyśmy już na Tyszkiewicza. No i były naloty. Normalne było życie, aż do momentu kiedy wybuchło Powstanie. Jak wybuchło Powstanie, to już siedzieliśmy w piwnicy. Tyle tylko, że od czasu do czasu wychodziliśmy z piwnicy. […] Widziałam przebiegających mężczyzn i kobiety, powstańców jednym słowem. Pamiętam, że była piękna pogoda, było ciepło. Wyszłyśmy z mamą na powietrze i w tym czasie, kiedy byłyśmy na powietrzu – mama poszła na górę, żeby zrobić coś do jedzenia – uderzyła bomba w nasz dom. To był dom trzypiętrowy. Tak się szczęśliwie złożyło, że bomba odcięła kawał z jednej strony budynku, z drugiej strony on ocalał. Moja mama ocalała. Niedługo po tym, jak bomba uderzyła, to zjawili się Niemcy. Wyrzucili nas wszystkich z piwnicy, resztę, co nie zginęła. Postawili nas pod murem i powiedzieli, że będą nas rozstrzeliwać. Staliśmy tak dość długo z karabinami skierowanymi na nas, aż przyjechał Niemiec, ich przełożony i powiedział, że nie będziemy rozstrzelani, tylko tak jak stoimy, popędzą nas do Pruszkowa, do tej hali wielkiej. Szliśmy do Pruszkowa już nie pamiętam ile, ale bardzo długo. W hali byliśmy dwa dni, po czym wstawili nas do wagonów bydlęcych i wywieźli do Oświęcimia.
- Czy kiedy staliście na podwórku, musieliście cały czas trzymać podniesione ręce?
Tak. Cały czas trzymaliśmy ręce do góry, w nas były wycelowane karabiny.
- Czy po drodze, gdy Niemcy pędzili mieszkańców kamienicy do Pruszkowa, widziała pani jakieś trupy ludzi?
Widziałam. Widziałam, trupy ludzi były. Ale ile było i gdzie, to nie powiem, ale już trupy widać było. Zresztą słychać było strzały, słychać było wokół. Ludzie chodzili, płakali. Wiadomo jak było.
- Czy wśród pędzonych do Pruszkowa mieszkańców byli też mężczyźni? Czy tylko kobiety i dzieci?
Mężczyzn oddzielili od razu od nas. Szły kobiety z dziećmi. Nie wiem, gdzie mężczyzn popędzili, ale nie szli z nami.
- Do obozu trafiła pani razem ze swoją mamą?
Tak. Do obozu razem z mamą trafiłam i w tymże obozie, to pamiętam dzisiaj, po kąpielach obcinali włosy. Mnie również chcieli obciąć, ale płakałam, bo miałam bardzo ładne warkocze, więc zostawili mnie grzywkę. Natomiast nie poznałam mojej mamy, bo wszyscy byli nago. Moja mama podeszła do mnie, zaczęła mnie tulić. Ja się patrzę, czy to jest moja mama, bo była łysa. No szok był to dla mnie, jak zobaczyłam moją mamę nagą i bez włosów. Ale z mamą byłam bardzo krótko. Potem nas rozdzielili i poszłam na dziecięcy blok, mama poszła na blok kobiecy. Na bloku dziecięcym spanie było na pryczach, z tym że tak trafiłam, że miałam dużo starsze od siebie dziewczęta i leżałam jako pierwsza. Wiadomo było, że koce to były derki jakieś. Każdy ciągnął w swoją stronę, bo było zimno w nocy. Już dla mnie nie starczyło koca, bo byłam na samym skraju. W związku z tym się strasznie przeziębiałam. Przeziębiłam się tak bardzo, że zawieźli mnie do szpitala, na tak zwany rewir. Było wiadomo, że jak ktoś na rewir pójdzie, to już go wyniosą, bo już nie wróci. Miałam szczęście, że tam była Polka, lekarka. Nosiła leki. Dzięki temu gorączka mi spadła. Uratowała mnie, wróciłam z powrotem do baraku. Była tam zakonnica. Zakonnica zobaczyła mnie, bo wśród [dziewcząt] z mojej pryczy byłam najmłodsza i ona mi dała koc. Nie wiem, skąd go wzięła, w każdym bądź razie powiedziała mi, że to jest dla mnie i tylko dla mnie, żebym pod tym kocem spała. Spałam tydzień, potem dziewczęta mnie powiedziały, że będzie lepiej jak one jednak wezmą koc, a mnie wezmą w środek. Więc się zgodziłam. Dwa dni byłam w środku, potem znowu mnie wyrzuciły. Znowu byłam chora i znowu wylądowałam na rewirze. Lekarka była dalej. Zobaczyła mnie. Jakoś z tego wyszłam, ale było bardzo trudno. Nie widziałam matki, bardzo za nią tęskniłam. Raz moja mama, nie wiem, jak to zrobiła, jak się jej to udało, ale przyszyła do mnie. Przyniosła mnie zupę z dwoma kartoflami. Złapali ją potem za to. Musiała klęczeć, trzymać do góry cegły. Nie wiem, jak to długo trwało, aż się przewróciła, zemdlała. Widziałam ją chyba dwa razy, nie więcej, na cały pobyt. Potem, jak już front się zbliżał, zaczęli nas wywozić, to razem z mamą poszłyśmy do pociągu. Z tym że wówczas moja matka była ciężko chora, miała bardzo wysoką temperaturę. Jakoś dojechałyśmy do Berlina. Pracowała [tam] również, bo mieszkałyśmy w tym samym budynku. To był jeden budynek w Blankenburgu. Nie chodziłam do pracy, bo byłam za mała, ale za to przeżywałam gehennę nalotów, ponieważ były bardzo duże naloty na Berlin. Jedne samoloty odlatywały, a drugie przylatywały. Myśmy bez przerwy do schronu chodziły. W schronie siedziałam, płakałam, trzęsłam się: „Gdzie jest moja mamusia?”. Bo ilekroć wychodziła, to nigdy nie byłam pewna, że wróci do mnie. Było nas niewiele dzieciaków. Jak to dzieci – biegają. Był Niemiec, który nas pilnował. Jeszcze laską mnie zdzielił, jak się [zdenerwował]. Chłopcy też byli tacy, którzy nie pracowali, którzy byli małolatami. Tak to trwało. Potem, jak już front się zbliżał, to żeśmy całą grupą uciekali, z tym że grupy potem się rozdzieliły. Pamiętam, że niewielką grupą zatrzymaliśmy się nad Odrą. Coś mi się z okiem stało. W każdym bądź razie nie widziałam na oko. Oko mnie bolało. Chcieliśmy iść dalej, do Warszawy. Przyszli Rosjanie. Kazali najpierw trupy koni nam wyciągać i żeby na jedną kupę złożyć. Pamiętam, że przyszedł przełożony tych Rosjan i powiedział, że jeśli chcemy dalej iść, to [oni nas przewiozą]. Przewieźli nas jeepem, nie jeepem, jak to się nazywało. Uciekliśmy z tego miejsca i dalej już żeśmy szli pieszo. Trochę pieszo, trochę jechaliśmy pociągami. Jakoś do Warszawy dojechaliśmy. Dom był w połowie zniszczony. W drugiej połowie zajęli to nasze mieszkanie jacyś ludzie, tak że nie mieliśmy w ogóle gdzie mieszkać. Nie mieliśmy rodziny, znaczy nie było kontaktu z rodziną, bo wszyscy, których mieliśmy, mieszkali w Warszawie. Domy były zbombardowane, nikogo nie było. Moja mama sobie przypomniała, że w Sochaczewie babci brat mieszkał i jakimś sposobem dostałyśmy się do Sochaczewa. Rzeczywiście mieszkał. Przyjęli nas. Tam zostałam. Moja mama usilnie starała się o odzyskanie mieszkania. Wróciła do Warszawy. Pracowała przy odgruzowywaniu wówczas, bo każdego Polaka, który miał siłę, do tego powoływali. Po wielkich targach, po wielkich trudach to mieszkanie odzyskała, mnie przywiozła do Warszawy i zaczęłam chodzić do szkoły.
- Czy pamięta pani nazwisko tej lekarki?
Nie.
- Nie wie pani, dlaczego ona z tysiąca dzieci wybrała akurat panią?
Nie powiem dlaczego. Skradała się ukradkiem, żeby też jej nie zobaczyli. Może się ulitowała nade mną. Nie wiem dlaczego i nie wiem, jak się nazywała. Była to taka blondyneczka nieduża. Jeszcze ją pamiętam. Ale nic więcej. W każdym bądź razie, jak wychodziłam ze szpitala, to widziałam trupy. Były ułożone stertami, jeden na drugim. Takie były widoki. Stałam na apelach zasmarkana. Wszyscy musieliśmy stać na apelach. Dzieci też stały. Jeden apel był bardzo długi, bo ktoś uciekł, więc trzymali nas dotąd, aż się wyjaśniło, czy go złapali, czy nie złapali. Straszne było to życie. […]
Lekarka była Polką. Z tym że ona prawdopodobnie była wcześniej już, chyba nie była z Powstania Warszawskiego. Musiała być wywieziona wcześniej. Ale nazwiska nie znam, zresztą nigdy nie wiedziałam, jak ona się nazywa. Prawdopodobnie dla własnego bezpieczeństwa może. Zresztą byłam dzieckiem.
- Nie próbowała pani nigdy sprawdzić, szukać?
Nie.
- Czy inne dzieci z pryczy, na której pani spała, te starsze dziewczynki to też były Polki? To też były osoby z Powstania?
Tak. To były osoby z Powstania. Czy akurat na mojej pryczy, to nie pamiętam, ale my się spotykamy, bo mamy klub oświęcimiaków i z tymi osobami, które z nami były w tym samym czasie [w obozie], się spotykamy. Ale ja nie pamiętam. Mnie pamiętały te dziewczęta niektóre, ale ja ich już nie pamiętałam, bo wszystko porosło, zmieniłyśmy się wszystkie.
- Jak się ułożyło wasze życie w Warszawie tuż po wojnie? Wróciliście do tego mieszkania szczęśliwie?
Było bardzo trudno, ponieważ bardzo chorowaliśmy. Bardzo chorowałam i moja mama bardzo chorowała. Tak że warunki życia były bardzo trudne. Moja mama pracowała w gazecie, już nie pamiętam, jaka to była gazeta. Bardzo jej było trudno. Była bardzo ciężko chora. Miała astmę tak zaawansowaną, że [gdy] szła do pracy, to musiała się zatrzymywać, łapać powietrze.
- Astmy nabawiła się pewnie w obozie?
W obozie, tak. Ja bardzo ciężko chorowałam też – na gruźlicę.
- Te kobiety, inne sąsiadki z dziećmi, z którymi jechaliście razem do Oświęcimia – dużo osób z tej kamienicy przeżyło wojnę?
Przeżyli wojnę. Właściwie to wszyscy przeżyli z tej kamienicy. Oczywiście nie wiem, czy wszystkich wywieźli do Oświęcimia, bo w Pruszkowie [się rozdzieliliśmy].
- Czy nosi pani w sercu jakąś niechęć, urazę do Niemców za to, co się wydarzyło w pani dzieciństwie?
Podświadomie to jednak jest uraza. Trudno w tej chwili mieć pretensję do Niemców jako takich, bo to przecież już jest inne pokolenie. Ale tak. Jednak uraza została.
- Czy ma pani wytatuowany numer?
Nie.
Nie tatuowali nas już.
Warszawa, 14 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama, Mariusz Rosłon