Halina Julia Dworańczyk
Halina Dworańczyk z domu Smosarska.
- Czym zajmowali się pani rodzice przed wojną?
Mój tato pracował na Politechnice Warszawskiej. Był pracownikiem technicznym na Wydziale Lotnictwa, a mama nie pracowała, bo już ja się urodziłam i już mną się zajmowała, była w domu.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Miałam, ale rodzeństwo urodziło się w okresie okupacji, w czterdziestym drugim roku urodziła się jedna siostra, a druga dopiero po wojnie, w czterdziestym dziewiątym.
- Jak wspomina pani swoje okupacyjne dzieciństwo?
To znaczy ja specjalnie nie byłam przerażona, nie pamiętam szczegółów. Pamiętam urodziny siostry w czasie okupacji, bo mnie wygonili z domu, to znaczy nie z domu, tylko z mieszkania na balkon. Była babcia, czekałyśmy na lekarza. No ale niestety nim lekarz przyszedł, to siostra się urodziła, odebrała babcia. No i to pamiętam jako takie większe wydarzenie. Natomiast tak... Pamiętam, jak wyglądało mieszkanie, jak wyglądała kamienica, jak się wchodziło do… no to takie rzeczy pamiętam. Rozkład mieszkania. Ale takich jakichś dokładniejszy rzeczy to nie, nie pamiętam już.
- Czy zdarzały się jakieś momenty, w których była pani świadkiem represji ze strony Niemców?
To znaczy ja znam to z opowiadań. Mój ojciec i mama zresztą też uprawiali sport w klubie sportowym „Skra” przed wojną. Tato grał w piłkę nożną, zresztą i lekkoatletykę uprawiał, i mama też i biegała, i też lekkoatletykę, i w [niezrozumiałe] grała. I był taki okres, tylko ja nie pamiętam roku dokładnie, kiedy Niemcy aresztowali członków „Skry”, tego klubu sportowego. I przyszli kiedyś po ojca, ale ojca nie było. Ale tak się dobrze złożyło... Bo ja byłam malutka, jeszcze była druga stryjeczna siostra, też mniejsza, jeszcze młodsza ode mnie, bo została przez ciocię przywieziona do nas do domu, no i była starsza kuzynka, o której mówiłam, dziewczyna miała trzynaście, dwanaście lat, i ona była, i jakoś Niemcy ulitowali się, że nie zabrali mamy, tylko zrobili rewizję, bo szukali. Pamiętam z opowiadań, no bo sama tego nie pamiętam, że jak wyszli ci panowie, to ja do mamy mówię: „Mamo, ja wiem, gdzie tato schował papiery”. I pokazałam mamie fotel, gdzie ojciec schował te papiery. No ale to to znam, to znaczy sama tego nie pamiętam, wiem to z opowiadań, że to takie było i takie wydarzenie było przykre. No ale nie... Udało się ojcu, nie aresztowali. Nie pokazał się więcej w domu. Wiadomo było, że mogli przyjść jeszcze raz.
- Czyli przez całą okupację pani nie widziała później taty?
Nie, nie, nie. Całą okupację ojca widzieliśmy. Bo ojciec na początku nie poszedł do wojska, nie zgłosił się, został w Warszawie i przez jakiś czas był wyreklamowany z wojska i pracował na Politechnice. A potem niestety skończyła się praca i przestali działać na Politechnice. I ojciec wiem, że jeździł pod Grójec na wieś, handlował mięsem po prostu. Woził wszystko, co się dało, do jedzenia. I przez kilka lat właściwie jeździł, przywoził i mięso, nabiał, jajka, no co tam można było ze wsi przywieźć. Ale jak wieźli, to albo całego świniaka, albo co najmniej połówkę, tak że no to było tam... Trochę z opowiadań wiem, że były przeżycia. No i ojciec był z nami do wybuchu Powstania. Właściwie właśnie pojechał po towar i nie zdążył wrócić, bo wybuchło Powstanie i myśmy zostały w Warszawie, znaczy w mieście, w mieszkaniu, a ojciec już nie mógł się dostać, bo już wybuchło Powstanie i nie mógł przyjść, bo na Mokotowie już były walki i już się nie przedostał. Tak że z ojcem to dopiero się spotkałyśmy w czterdziestym piątym roku po powrocie do Warszawy. Tak że całą okupację był, ale później, to już ten okres Powstania nie był z nami.
- Czy pani rodzice byli zaangażowani w działalność konspiracyjną?
Wie pani, nikt o tym nie mówił potem dzieciom, szczególnie dzieciom, bo by wszystko wygadały. Nie wiem. Jakieś tam… Jakąś działalność prowadzili, nie wiem, jaką, bo szczegółów nie znam. Sam klub to była nazwa „Skra”, ale to był Sportowy Klub Robotniczo-Akademicki i wiem, że przed wojną to jakieś takie działalności komunistyczne były, więc musiało coś się dziać, tylko że dzieci nie były wtajemniczane. I po wojnie tym bardziej, bo przecież wszystko groziło [represjami].
- Jak zapamiętała pani 1 sierpnia?
Pierwszego sierpnia nie pamiętam. Pamiętam, że któregoś dnia po prostu mama powiedziała, że musimy przenieść się do piwnicy, i żeśmy się przeniosły. Przeniosła nas do piwnicy i siedziałyśmy w piwnicy, jak zaczęły się i naloty, i już tak niebezpiecznie, to już żeśmy cały czas były. Całe Powstanie właściwie byłyśmy w piwnicy.
- Jak wyglądały dni Powstania?
No siedziało się w tym. Jak to dzieci, bawiłyśmy się. Natomiast mama była bardzo odważna. W ogóle kobiety były bardzo dzielne, bo nie było wody, nie było prądu, więc wszystko było na świecach. No miała zapasy jedzenia, bo jednak wiedzieli, że coś się szykuje, więc trochę tego jedzenia było w domu. Miała to. Wychodziła z piwnicy, szła, myśmy na pierwszym piętrze mieszkały, więc szła do mieszkania i podobno coś tam nam gotowała, przynosiła. Ale na zewnątrz wychodziliśmy tylko wieczorem, jak już właściwie ustały walki (no może nie walki, ale naloty), jak już było spokojniej. Bo tak w ciągu dnia to był strach, bo samoloty latały, rzucały… Strach było działań. Działania były, więc nie wychodziłyśmy, natomiast mama wychodziła, chodziła. Była na Żurawiej, niedaleko naszej bramy, barykada i za barykadą chodziły prawie wszystkie kobiety po wodę na drugą stronę, bo na drugiej stronie Żurawiej była woda, była studnia i tam po tą wodę chodziły. A tutaj no to nie było nic.
Ja nie pamiętam szczegółów siedzenia, jakoś tak nie... Pamiętam tylko takie wydarzenie... Aha, bo piwnice w kamienicach sąsiednich były połączone, były poprzebijane przejścia, żeby ludzie nie musieli wychodzić na ulicę, żeby mogli przejść jakoś bezpiecznie. No i pamiętam takie wydarzenie, że [była] tak zwana krowa, to te takie samojezdne czołgi czy coś, i sąsiednią kamienicę wysadzili Niemcy właśnie tą krową w powietrze i ludzie piwnicami uciekali do nas. I był taki straszny podmuch, no coś takiego. I wiem, że siostra się rozchorowała. No malutka była, przecież to dziecko miało dwa lata. Rozchorowała się, dostała jakiegoś tyfusu czy czegoś. No ale jakoś ją uratowali, bo był lekarz u nas w kamienicy i jakoś ją tam uratowali, w każdym razie przeżyła.
- Czy ten lekarz, o którym pani wspominała, też był razem z wami?
Nie, nie. On mieszkał w sąsiedniej klatce. Mieszkał, po prostu jeden z mieszkańców. Ale ja go nie pamiętam zupełnie.
- A ile osób przebywało w pani piwnicy?
Wszyscy mieszkańcy z klatki schodowej.
- Czyli ile to mogło być osób?
Kamienica miała chyba ze trzy piętra. Po dwa mieszkania, bo więcej to tam nie było. No to ze sześć, nie więcej. Trzy piętra i parter. Cztery, osiem. Z jakieś osiem rodzin było w piwnicy. To znaczy w naszej, akurat w tamtej klatce.
- Jakie warunki tam panowały?
Jak to jak piwnicy. Było brudno. Wszyscy poznosili jakieś tam dywany, jakąś pościel, żeby można było spać, no i tak się siedziało. Przecież te piwnice nie były takie wielkie, więc nie było miejsca specjalnie do zabawy. Nie pamiętam szczegółów, nie pamięta się takich rzeczy.
No to, co było, co kto miał. Jak miał jedzenie i mógł ugotować, no to jak coś miał, no to jedli ludzie. Ale jak nie mieli, no to jeden do drugiego przychodził. Przychodził, prosił, żeby dać. Szczególnie te rodziny, które miały dzieci, to zawsze się dzielili sąsiedzi. Pomagali sobie sąsiedzi, tak że dzielili się tym, co mieli. Moja mama miała dużo jedzenia, tak że ja nie pamiętam głodu w czasie okupacji, jakiejś takiej przykrości. Zresztą moja mama właściwie praktycznie codziennie chodziła do domu na to pierwsze piętro i tam coś gotowała. Jak nie rano, jak nie w dzień, to wieczorem. I coś tam gotowała. Piece były przecież węglowe. Było trochę węgla, było trochę drewna, więc jakoś przetrwałyśmy.
- Jaka atmosfera panowała w piwnicy?
Nie wiem. Nie pamiętam. To znaczy właściwie ja nie pamiętam takich jakichś szczegółów.
Pewno jakimiś zabawkami, które przyniosłyśmy z domu, no bo czym. Wiem, że miałam ukochaną lalkę, taką szmaciankę, znaczy nie jakąś [niezwykłą]. I tą lalką to cały czas się bawiłam i z tą lalką zresztą wyszłam po Powstaniu, bo nie chciałam żadnej innej. Miałam lalki, zabawki przyzwoite, ale nie, ta była ukochana. Zawsze dziecko sobie wymyśli niekoniecznie jakieś ładne, wartościowe, ale coś takiego. Buzię miała z materiału, namalowane wszystkie jakieś tam włoski. No ale [innych] szczegółów nie pamiętam.
- Czy pani jako dziecko wiedziała, co się dzieje dookoła?
To znaczy coś wiedziałam. Wiedziałam, że była wojna, że Niemcy są, że okupacja była, że coś się dzieje, no bo głównie to te naloty, te samoloty latające to straszyły. A tak no to myśmy nie wyściubiały nosa za dom, za budynek, za kamienicę, to ja nie widziałam żadnych takich rzeczy. To znaczy jedno, co widziałem, to po jakichś nalotach czy coś zdarzało się, że jak wychodziłyśmy na podwórko, to przybywały groby. No bo ludzie chowali zmarłych na podwórku, gdzie mieli chować. I było tych mogił coraz więcej, to pamiętam. No ale też nie za długo żeśmy siedziały, wychodziły na te podwórko. No tak to nie pamiętam, czym się bawiłyśmy. Zabawkami pewno, które miałam, no bo na pewno mama zniosła wszystko z domu i siedziałyśmy.
- Czy w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?
Nie, nie. Nie było. U nas w bloku nie było, to znaczy w kamienicy nie było nikogo takiego.
Nie pamiętam, chyba nie.
- A do gazetek powstańczych?
Tego nie wiem, nie pamiętam. Bo nawet jakby był, to ja bym nie wiedziała o tym. Takim małym dzieciom się nie pokazywało jeszcze, wszystko by wyklepały.
- Czy miała pani jakikolwiek kontakt z Powstańcami?
Nie?
- A z żołnierzami nieprzyjacielskimi?
A z żołnierzami to tak. Z żołnierzami to później miałam po Powstaniu do czynienia, bo mieszkałyśmy w jednym pokoju z żołnierzami.
- W takim razie przejdźmy do momentu końca Powstania. Jak dla pani zakończyło się Powstanie Warszawskie?
Jak zakończyło się Powstanie? Nie wiem. Wiem, że któregoś pięknego dnia spakowałyśmy się, to znaczy mama spakowała, co mogła, wzięła wózek, plecak na plecy, trochę jedzenia, niewiele, bo co to można było, i Niemcy ogłosili, że mamy wyjść z kamienicy, i pognali wszystkich mieszkańców. Wszyscy mieszkańcy wyszli pod kamienicę i pognali nas. Wiem, pamiętam, że żeśmy szły Alejami Jerozolimskimi bardzo długo, ale dokładnie gdzie...
Później się gdzieś znalazłyśmy, chyba w Pruszkowie, w jakiejś dużej hali przemysłowej. Pamiętam, że mama nas zostawiła przy słupie, poszła sama gdzieś po chleb. Przyniosła chleb, tak pół bochenka, taki był chleb żołnierski, razowy, właściwie taki suchar. Przyniosła tego [chleba] i dała mnie i powiedziała, żebym trzymała, bo ona z jakimś naczyniem poszła po zupę. Bo to było RGO. Już nie pamiętam, jaka jest pełna nazwa, ale było to RGO. Tam gotowali zupy, jakieś jedzenie tym uchodźcom wszystkim. I poszła po tą zupę. Jak wróciła po jakimś czasie, to chciała ode mnie chleb, a ja się zapytałem: „Jaki chleb?”. Ja po prostu zjadłam. Znaczy że już tego dnia musiałam być dobrze głodna. Zostało mi to trochę w pamięci, bo ja do dzisiejszego dnia, nawet jak mi chleb uschnie albo spleśnieje, to go nie wyrzucam. Chleba nie wyrzucam z zasady. No bo jak człowiekowi raz w życiu zanie, to nie wyrzuca się potem. To mi tak utkwiło w pamięci. No i potem nas... Pamiętam, że była selekcja ludzi. Niemcy jakichś takich młodych, młode dziewczyny, chłopców (właściwie dziewczyny, bo chłopców to niewiele było), ale młodych nadających się do pracy to [ustawiali] osobno i ich powywozili do Niemiec na roboty. Natomiast starszych ludzi, dzieci, matki z dziećmi, no to wszystkie ładowali do wagonów i wieźli nas.
Pamiętam, że był zakryty cały wagon, zamknięte jakieś tam okienka, i wieźli, i wieźli nas, nie wiadomo gdzie. Część myślała, że do Oświęcimia, bo przecież wszyscy wiedzieli, co to jest. A ponieważ wieźli nas na południe, no to wszyscy się spodziewali. I zawieźli nas... No to trwało jakiś czas, dokładnie nie pamiętam [ile]. Wywieźli nas pod Tarnów. Taka wieś była, dzisiaj nie pamiętam, jak się nazywa... Klików. Pamiętam, że się nazywał Klików. To podobno jest dzielnica Tarnowa, ale nigdy później już nie byłam w Tarnowie, więc nie wiem dokładnie, ale podobno to jest [teraz] dzielnica, więc musiało być gdzieś niedaleko. No i sołtys po prostu tych mieszkańców, których tam przywieźli, umieszczał u chłopów w chałupach.
Myśmy trafiły z mamą do wdowy, która była sama. Miała jeden pokój taki mieszkalny, kuchnię dużą. No i tam nas przydzielił. Myśmy w tym… A po jakimś czasie przyszedł dowódca wojskowy, Niemiec, obejrzał to wszystko i powiedział, że tutaj będzie telegraf. Bo to był duży pokój, dwa okna były, pamiętam, i przy jednym oknie siedział dzień i noc wojskowy i tam ta stacja czy tam radiostacja chodziła. A żołnierze zbili sobie taki kojec z siana, ze słomy i tam na zmianę spali. Ale muszę przyznać, że Niemcy byli czyści, myli się. Była na podwórku studnia, więc… No czysto było. Nie mogę powiedzieć, żeby było brudno. Jakoś tak się do nas spokojnie odnosili, bo myśmy spały na jednym łóżku, takim dużym, znaczy mama z nami dwiema, a gospodyni spała w kuchni. Po wojnie się dowiedziałam, jak już właściwie wyjeżdżałyśmy, że ona właściwie całą okupację przechowywała syna trzydziestoletniego w tym samym budynku na strychu. I Niemcy byli, i potem Rosjanie weszli i nikt go nie… Jakoś udało się, że on przeżył. I cały czas go tam [ukrywała], więc musiało to kosztować dużo nerwów. No ale ponieważ ona była sama, widocznie nikt nie wiedział, że ten syn tam siedzi. Była sama, nie bardzo miała jak nas wykarmić, to myśmy chodziły. Po drugiej stronie drogi byli gospodarze zamożniejsi. To była duża rodzina, małżeństwo z dziećmi, dwojgiem dzieci, małych dzieci i dziadkowie byli. I myślimy właściwie cały dzień tam u tych gospodarzy siedziały i oni nas tam żywili już od śniadania do wieczora, a spać przechodziłyśmy tutaj.
Dopiero jak weszli [Sowieci], czyli musiało to być na początku czterdziestego piątego roku, tak jak wyzwolili Kraków i tam weszli Rosjanie, no to straszne. To już wtedy strach na wszystkich padł. Dlatego że przyszli... No, jak by to powiedzieć, bardzo biedni oni byli, żołnierze, dosłownie. To, co się mówiło opowiadało, że karabiny na sznurkach, to tak były. Naprawdę przyszli brudni, zawszeni, coś obrzydliwego. I przyszedł jeden, usiadł, a moja siostrzyczka to był taki aniołek, bo ona była jasna blondynka. No takie małe dziecko, dwa czy trzy lata, to taka rozkoszna. I jak on wszedł i tam zażądał jeść, no to mu gospodyni dała. No ale położył czapkę, a ta moja siostrzyczka czapkę od razu na głowę. No i obeszły ją [wszy], zdążyły ją te… No ale on poszedł i machnął ręką, powiedział, że nie, on tu nie będzie. Nie podobało mu się i poszedł. Widocznie za mało było młodych kobiet. Jakby były, to by chętnie pewno został. W każdym razie po tym wydarzeniu, jak ją obeszły [wszy], to trzeba było wszystko prać. Prały mama z gospodynią, wszystko z niej [zdjęły], prały ją, czyściły, no bo strasznie była zainfekowana tymi robalami.
- Jak Rosjanie traktowali Polaków?
Wie pani, poza tym jednym nie było specjalnie. Ale Rosjanie, no, niezbyt przychylnie, bo przyszedł sołtys i powiedział, że mama jest młoda jeszcze i że jest we wsi gospodyni, która też ma dwóch synów starszych od nas, ale żebyśmy się przeniosły tam, żeby mama się z nami ta przyniosła, że się zabarykadujemy i jak zobaczą czworo dzieci, to może nas nie będą... To znaczy kobiety nie będę szarpać. I rzeczywiście żeśmy się tam przeniosły i tam spałyśmy. No ale tam było tak biednie, to ta pani… To znaczy biedniejsi byli niż nasza gospodyni ci gospodarze. Zresztą ona sama była, gdzieś mąż na wojnie, nawet nie wiem gdzie. No i tak przetrwałyśmy jakiś czas tam u nich właściwie do wyjazdu do Warszawy.
- Kiedy panie wróciły do Warszawy?
Wróciłyśmy w maju. Wróciłyśmy w maju. Mama cały czas pisała do Czerwonego Krzyża. Szukała ojca, ale nie nawiązała [kontaktu], nie uzyskała żadnych informacji. Natomiast dowiedziała się, że dwaj bracia ojca, trzej, nie dwaj, trzej bracia ojca są w oflagu, w tym pod Monachium, w Murnau. I nawet przyszedł list od jednego ze stryjów i miała ten list. Była w kontakcie i wiedziała, gdzie oni są, co się z nimi dzieje. Że żyją, że nic się im złego tam nie stało. Wiadomo, jak to w obozie, ale że nic nie chorują, że tam są. Natomiast z ojcem dopiero się spotkała po powrocie do Warszawy. Nie było kontaktu, nie było w ogóle żadnego porozumienia z ojcem.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania Warszawskiego?
Najlepsze? Wie pani, że nie pamiętam. Chyba z Powstania to nie, z Powstania to nie przypominam sobie nic takiego radosnego. A z okupacji no to taki najszczęśliwszy dzień to były urodziny siostry. Bo mała mi się tak podobała, zresztą od razu ją nazywam Lalka. I tak długie, długie lata wołałyśmy na nią Lalka, no bo dla mnie to była żywa lalka, taka malutka. A z Powstania to nie. Nie pamiętam jakichś radosnych chwil.
- A najgorsze, najsmutniejsze wspomnienie z Powstania?
To chyba te groby na podwórku, bo to był taki szok.
- A czy to były takie szybkie pogrzeby, czy zdarzało się, że przychodził ksiądz?
Nie, to było na ogół szybkie pogrzeby. Po prostu go chowali, zasypywali i kto był, kto to robił, to się pomodlili i już nie czekali na księdza. Nie, nie było szans.
- A jaka jest po latach pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?
Chodzi pani o to, czy uważam, że powinno być? Myślę, że tak. No tak strasznie Niemcy dokuczyli Polakom, że musieli jakoś ludzie wystąpić z jakąś obroną. No nawet jak mieli świadomość. Może, bo tak, dowództwo mogło mieć świadomość, natomiast ci młodzi wszyscy żołnierze chyba nie mieli świadomości, że to jest skazane na klęskę. Raczej chyba nie, bo za dużo było w tym entuzjazmu i takiej chęci do walki. Nie wydaje mi się, żeby ci młodzi wiedzieli. Był to taki patriotyczny zryw. Nie, nie, nie uważam, że źle się stało, że było Powstanie. Raczej, że tak powinno być. No przykro, że się skończyło, jak się skończyło, ale nie mam za złe temu, że zdecydowali się na jakiś taki bunt. No bo Niemcy byli bardzo przykrzy, bardzo przykrzy. Wiadomo, jak było. Zresztą wie pani, w czasie tego pobytu na wsi pod Tarnowem też miałyśmy takie przyjemne wydarzenie, bo jeden z dowódców, który przychodził, bardzo mu się siostra podobała i opowiadał, że on ma w Niemczech żonę i że ma taką małą dziewczynkę. No i brał tą siostrę tak na nogę, na kolano i ją bujał, tak jak się dziecko buja. No i jak to dzieciak, rozbrykała się, uderzyła go nogą w kostkę, a on na odlew ją uderzył. No po prostu ręką ją w buzię. Mama się zerwała, awanturę mu zrobiła już. A ponieważ mieszkała na Woli, przed wojną na Woli i znała środowisko żydowskie i znała właściwie trochę hebrajski, no to tam mu nawymyślała trochę po polsku, trochę po żydowsku, trochę po niemiecku, jak umiała. Ale pamiętam, że to było takie… Już siostra jak on przychodził, to już nie chciała do niego podchodzić w ogóle. Wydawałoby się, że jakiś tam uczucia miał ludzkie, a jednak tego małego dzieciaka stłukł, właściwie za co. Za nic.
- Czy ze względu na reakcję pani mamy później jeszcze przychodził?
Nie, nie. Jakoś się opamiętał i nie było jakichś przykrości z tego powodu. Z tym że już się właściwie nie pokazywał. Już się nie pokazywał, nie pamiętam, żeby przychodził. W każdym razie ta gospodyni osłupiała, potem mówi: „Co pani narobiła? Matko Boska, wszystkich by nas mogli powystrzelać”. No ale jakoś przeżyłyśmy. Wiele rzeczy się przeżyło.
Warszawa, 11 września 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz