Halina Iwona Sobczak „Iwonka”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłam się w miejscowości Ostrowy, powiat Kutno wtedy. Ojciec mój był urzędnikiem państwowym, był wykształcony, miał maturę jeszcze w języku rosyjskim. Do wojny mieszkaliśmy w Kutnie, bo rodzice mieli w Kutnie dom, ogród.

  • Mama prowadziła dom?

Prowadziła dom, osoba bardzo inteligentna, mogę powiedzieć, że [miała] na wysokim poziomie wiadomości. Rodzina [moja była] patriotyczna, wszystkie pieśni ze wszystkich powstań i dawne pieśni polskie w domu się śpiewało, uczono nas też [miłości do ojczyzny], tak że rodzina bardzo patriotyczna.

  • Czy miała pani rodzeństwo?

Miałam rodzeństwo, miałam siostrę starszą, później ja, później siostra młodsza i brat. Niestety, jestem teraz sama.

  • Jak pani pamięta wybuch wojny?

Wybuch wojny pamiętam w ten sposób, że byłam na wsi, kończyły się wakacje, jakoś się składało, że następnego dnia trzeba było iść do szkoły. Pod Kutnem na wsi byliśmy, właściwie tam byłam sama. Dlaczego sama? Jak wojna wybuchła, zbombardowano stację Krośniewice, więc przeszłam do Kutna, wróciłam do rodziców. Okazuje się, że oni też uciekli, nie było ich w domu wtedy, ale wrócili wszyscy i zaczęła się wojna. Niemcy wkroczyli, byliśmy w domu.
Ale Niemcy zaczęli wkrótce zapisywać wszystkich do prac, wywozili do prac do Niemiec na roboty albo tam dawali pracę. Dali mojemu ojcu [przydział] na kolei, żeby pracował. Siostra jedna [pracowała] w sklepie „Bata”, druga, znała język niemiecki i w urzędzie [pracowała]. Ja nie chciałam się zapisać, bo zapisywał wszystkich Arbeitsamt, przychodzili do domu, sprawdzali, ja się ukryłam i nie zapisałam się. Nie chciałam, żeby mnie wywieźli.
Ponieważ zamknęli szkoły, postanowiłam uczyć dzieci, miałam talent w tym kierunku, korepetycji przedtem udzielałam, więc zajęłam się dziećmi. Pewnego dnia wracałam do domu i zauważyłam, że idzie kierowniczka Arbeitsamtu. Weszłam do naszego domu, ale tak to było zrobione, że kuchnia była przedzielona specjalnie zasłoną i pręciutko za tę zasłonę weszłam. Niemka weszła i mówi: „Tu jakaś kobieta weszła!”. A moja mama mówi: „Nie, tam poszła − bo jeszcze mieliśmy drugi dom w głębi − tam poszła”. U rodziców w kuchni to tak jak dawniej, była zrobiona piwnica na parterze, a na [wejściu do] piwnicy leżał dywan. Prędko mnie rodzice do piwnicy schowali, tam byłam, ona wróciła i mówi, że tu musi być gdzieś [kobieta]. Zajrzała za tę zasłonę, po pokojach rozejrzała się, ale nie było mnie. Od tej pory musieliśmy być bardzo ostrożni, dlatego że od czasu do czasu odbywały się te odwiedziny.
Szkoła była zamknięta. W 1939 roku zdałam małą maturę i zaczęłam liceum, ale liceum nie było. Chciałam wyjechać, powiedziałam rodzicom, że muszę wyjechać, muszę się przedrzeć przez granicę. Skontaktowaliśmy się z ciocią, która była wysiedlona z Łodzi do Warszawy do swoich krewnych, porozumieliśmy się, że przyjadę do Warszawy. A jeszcze przedtem przyszedł kolega i mówił, czy chcę należeć do organizacji przeciw Niemcom? Ba, oczywiście! Okazało się później, że to było AK i dzięki temu, że ta organizacja już się zawiązywała (nie nazywała się AK wtedy), ustalono z kolejarzami, że mnie zawiozą do Warszawy. Mojej przyjaciółki ojciec pracował na kolei, wziął jej legitymację, bo nie miałam ausweisu, bo ausweis każdy miał, a ja nie miałam, bo się nie zgłosiłam wtedy ciągle z tą myślą, że muszę wyjechać, że tu nie będę. Wziął tę legitymację od swojej córki i przeprowadził mnie bocznymi [ścieżkami], nad rzeką [i doszliśmy] na kolej, gdzie na jakimś bocznym torze stał parowóz i tam czekał na mnie maszynista z Warszawy. Z tego wniosek, że jednak już byli ludzie zorganizowani. Strasznie się bałam wtedy, naprawdę, miałam taki strach. Bałam się, dlatego że wiedziałam, jak oni przejadą przez tę granicę, bo to do Łowicza trzeba było dojechać, ale pojechałam. W Łowiczu już też byli kolejarze przygotowani i puścili parowóz z maszynistą. Było ciemno i maszynista prędko mnie otworzył, wyskoczyłam, a on zaczął węgiel wyrzucać, bo tam już ktoś ze wsi czekał na mnie. Jakaś wieś to chyba była tuż, tuż za Łowiczem, więc wyskoczyłam, a on węgiel za to dawał, żeby oni się mną zajęli i u nich przenocowałam. Następnego dnia miałam do Warszawy jechać i miałam, kłopot, bo nie miałam pieniędzy. Tu już obowiązywały na terenie Guberni… Ale nie wiem, jak to było, że mnie zaopatrzyli chyba rodzice w te pieniądze Guberni, tak że wykupiłam bilet, do Warszawy przyjechałam. Przyjechałam do Warszawy, umówieni byli rodzice z ciocią moją, że przyjadę. Przyjechałam, bałam się strasznie, bo tutaj panował strach straszny, a w Guberni nie. Przyjechałam do jej mieszkania, a jej nie było. Okazuje się, że wyjechała na wieś, bo handlowali, i miałam duży kłopot. Poszłam do znajomych na Pragę, znajomi mnie nie przyjęli, dlatego że mieli dwie córki, powiedzieli, że córka jest chora na płuca, więc ona mnie nie przyjmie, mimo że mnie znała. Wróciłam do mieszkania cioci. Nic nie wiem, pytam – ani kartki na drzwiach nie ma, ani nic. Wreszcie ktoś mi doradził, żebym poszła do dozorcy. Poszłam do dozorcy, dozorca mówi: „Przecież na panią czekamy”. – „Ale skąd ja mogę wiedzieć?”. Spałam u dozorców. Ciocia przyjechała następnego dnia.
Jak ja się urządziłam? Mieszkałam u swojego szwagra, męża cioci, dlatego że wujek zginął zaraz na początku, był farmaceutą i był przesłany do apteki, do Szpitala Czerniakowskiego (Orłowskiego ten szpital się nazywa). Zginął tam, nawet nie znaleziono ciała, później szukaliśmy, nie znaleziono ciała. Byłam u cioci, trzeba iść do szkoły, to jest raz, przede wszystkim jakąś pracę znaleźć. Pan Mazurkiewicz robił dla Niemców plecaki, oni mieli końską skórą pokryte i szyte u pana Mazurkiewicza, tylko że to była taka cała sitwa, bo było to połączone z kimś, kto miał zezwolenie. Mieszkał, pamiętam, na Złotej (zapomniałam, jak się nazywał), Złota 77, a jemu to przydzielał, a on zatrudniał jakieś kobiety i tam robiły te plecaki. Ja rysowałam szablony, taką miałam pracę, tak mnie zatrudniono.
No i [poszłam] do szkoły. Odszukałam mojego dyrektora z Kutna, który dał mi zaświadczenie, a w zasadzie to zostałam przyjęta do szkoły elitarnej, w której była córka generała Bołtucia, on zginął nad Bzurą; później druga to była Krystyna Korybut-Daszkiewicz. To ojciec, już nie pamiętam, czy był w obozie, pamiętam jego portret ułana, rodzina inteligencka […]. Chodziłam do tej szkoły, nas tam chodziło jedenaście dziewcząt.

  • To było prywatne liceum?

To była szkoła Emilii Plater, Steinbock była dyrektorką i jak się potem zorientowałam, to dziewczynki (jedenaście nas było) chyba prócz jednej, wszystkie należały do AK. Tak się zorientowałam, chociaż o tym się nie mówiło, ale przecież wiedzieliśmy o tym. Wykładowczynią była profesor Winniczuk, profesorka z uniwersytetu; a polonista, wspaniały, zapomniałam, jak się nazywał; matematyka – nie pamiętam. Pamiętam księdza, ksiądz pisał książkę o zachowaniu młodzieży. Szkoła nasza była zarejestrowana jako szkoła zawodowa, już nie pamiętam jaka, i rano przychodziło się do szkoły, do jedenastej chyba, a potem odbywały się zajęcia u Bołtuciów, to pamiętam doskonale, i jeszcze w kilku miejscach tak potajemnie. Francuskiego uczyła Francuzka, łaciny Winniczuk, tak że była to szkoła na wysokim poziomie.
Ale równocześnie spotkałam kiedyś na ulicy dwie koleżanki z Kutna, jedna Janka Gibałówna, a druga Krystyna Stefańska. One mnie wciągnęły do kolportażu ulotek, więc miałam kolportaż ulotek, to się nazywał „Biuletyn Informacyjny”.

  • Utrzymywała pani jeszcze kontakt z organizacją tam w Kutnie?

Zupełnie nie i w ogóle nie wiedzieli, gdzie jestem. Znajomi nie wiedzieli, co się ze mną stało, gdzie ja jestem.

  • Przy jakiej ulicy pani mieszkała w Warszawie?

Mieszkałam przy Długiej, potem przy Żurawiej, a potem mi dawano [mieszkanie], ale właściwie się z tego wycofano, że to będzie zbyt niebezpieczna [dzielnica], byłam później na Starówce. To była ulica Długa naprzeciw budynku… Arsenał się mówiło, tam gdzie Piłsudski był narysowany. Zdaje się, że w 1918 roku tam broń składano czy coś tam magazynowano, chyba dlatego [budynek ten nazywał się] Arsenał. Wiem tylko, że postać Piłsudskiego była, to mieszkanie było pana Mazurkiewicza. Pan Mazurkiewicz prowadził handel skórą z Żydami z getta. Pamiętam, że przyjeżdżały jeszcze kobiety gdzieś koło Lublina, które zabierały tę skórę. To było jakieś twarde i miękkie, coś przypominam sobie te nazwy, twarde i miękkie. W piwnicy przechowywała się rodzina Filknesteinów, dziewięć czy jedenaście osób tam było Filkensteinów. To już pamiętam, dlatego że przynosiliśmy… Zajmował się tym głównie dozorca Bartosiewicz, bardzo solidny Polak, syn zginął, żona i on należeli też do AK. Potem zostałam przeniesiona do mieszkania na ulicę Żurawią 24. Ten dom stoi, to był dom państwa, którzy byli wysiedleni ze swojego [domu] gdzieś na Rozdroże czy gdzieś, a to pożydowskie, bardzo eleganckie mieszkanie było. Tam byłam, mieszkałam już aż do Powstania.

  • Jednocześnie uczyła się pani?

Uczyłam się właśnie w tej szkole, tam dostałam maturę.

  • Jak pani pamięta wybuch Powstania?

[Co do tego] to jestem rozżalona, dlatego że byłam umówiona z łączniczką na godzinę chyba trzecią czy czwartą. W każdym razie na Nowym Świecie, kawiarnia czy cukiernia była, pamiętam coś, że „Wedla” to było tam. Tylko byłam zaskoczona, że wszystkie sklepy są pozamykane, nie ma sklepów. Jeszcze jak mnie przyjmowano, jak składałam przysięgę, to ostrzeżono mnie, że nie wolno mi wyjechać z Warszawy na krok, nie mogę wyjechać. To wtedy tak mnie ostrzegano – nie wolno mi wyjechać, nie wolno mi zawrzeć żadnej znajomości, o której by nie wiedziały moje władze. Później mieliśmy żołd, ale to już pod koniec dostawałam trochę pieniędzy, właściwie to nie miałam z czego żyć, to jest inna rzecz. Chyba wszyscy byliśmy na żołdzie, niskim to niskim, ale coś tam mieliśmy z czegoś żyć. Z Warszawy nie wolno było mnie się ruszyć, wyjechać, zawrzeć znajomości ani w ogóle nie mówić.
A jeszcze takie dla mnie ciekawe jest, u Korybut-Daszkiewicz, gdzie był ojciec ułan, teraz sobie nie przypominam, czy on zginął, czy on był w tym obozie wojskowym, w każdym razie tam u niej (ona u babki mieszkała) był fortepian, tam tworzono, wtedy byłam też, tę pieśń AK „Naprzód do boju, żołnierze Polski Podziemnej za broń, polska potęga nas strzeże, woła do boju nas dzwon. Godzina zemsty nam wybiła, za mękę, cierpienie i krew, do broni Zdrowaś Maryja, wolności, woła nas dzwon”. Wiem, że był ktoś, kto układał [melodię], kilka osób było i właśnie tę melodię tam opracowano, to było u Korybut-Daszkiewicz. To była ulica albo Zielna, albo Śliska, gdzieś tak w tym zakątku, to co pamiętam.
A Powstanie, jak wybuchło? Jestem umówiona z łączniczką na Nowym Świecie o godzinie jakiejś tam wczesnej. Teraz orientuję się, że godzina była za wczesna na to spotkanie. Poza tym nie powiedziano mi nic, że będzie Powstanie, absolutnie nic mi nie powiedziano, kompletnie! Tylko że jutro mam się o jedenastej stawić przed sklepem Jabłkowskich. A teraz dostałam pieniądze i te pieniądze mam zanieść na Długą. Jeszcze ta pani powiedziała, że to są nasze pieniądze, ale to będzie zamienione na dolary. Po tej rozmowie z nią szłam na Długą. Ale z tymi pieniędzmi nie będę chodziła, gdzieś [zgubię] czy coś i wyszłam na Długą. Dochodzę do Królewskiej, strzały są, strzelanina okrutna, straszna, to było chyba coś około czwartej, tak mi się wydaje. Nie wiem, co mam robić, za mną jest kilka osób, tak samo nie wiemy, co robić. Na rogu Królewskiej był dom, tam był przedtem Arbeitsamt, bo Niemcy opuścili ten dom i my się tam dobijamy. Tylko nie wiem, parę osób było, nie wiem, dwie czy trzy, ja byłam tam i dozorca nam otworzył i wpuścił nas. To był pan z córką, córka bardzo inteligentna, po maturze, oni mnie przyjęli do siebie, zatrzymali i uważaliśmy, że tam za godzinę, za dwie wyjdziemy. To był taki jakby kwadratowy dziedziniec, to był jeden dom, tak jak te wszystkie domy i po drugiej stronie dalej był jakiś dom, ktoś wyszedł z tamtego domu, doszedł do bramy, otworzył bramę i chciał wyjść, uciekać, a tu zaczęła się strzelanina. Zaczęliśmy obserwować, mężczyźni, nie wolno było wyjść z żadnego domu, bo momentalnie strzelali. Tak że nie można się było ruszyć, byłam przerażona, bo przecież [trafiłam] do obcych ludzi, nie mam ze sobą jedzenia, nie mam nic, mam te pieniądze, które muszę donieść. Kilka dni to trwało.
Rano walą Niemcy, nie wiem, czy trzy dni było, czy ileś, nie pamiętam tego, czy więcej, że nas tam trzymali, dosłownie pod bardzo ostrą kontrolą. Czołg nadjechał, mamy wyjść, tak jak stoimy, natychmiast! Jeszcze pamiętam, że córka tego pana była w jakimś szlafroku i miała pieska. Nie wiem, co ona na siebie zarzuciła, bo ja to nic nie miałam, bo w czym przyszłam, w tym byłam ciągle, i wyszliśmy. I my na początku tego czołgu pierwsi byliśmy. Później patrzymy, bo za nami jeszcze kilka osób z tych głębszych domów, co był w głębi dom, i widzimy, że na Krakowskim Przedmieściu już ludzie wychodzą, ale niektórzy mieli jakiś tobołek, więc jakoś tamci Niemcy byli łaskawsi czy coś takiego, że jakiś tam tobołek [pozwolili nieść], coś widziałam, jakoś mieli. My [wyszliśmy] tak, jak staliśmy, nie można było [nic zabrać] i już się coraz więcej ludzi gromadzi, my jesteśmy na przedzie. Podchodzi do mnie jedna pani, okazało się później, że Żydówka, mam wrażenie, że ona z tego domu gdzieś wyszła z piwnicy, moim zdaniem sympatyczna i ona była zadowolona, ja jestem zrozpaczona, ona zadowolona. Więc tak sobie to jakoś odtworzyłam, że ona się cieszy, że wyszła, prawdopodobnie była w piwnicy, bo już wiedziałam, że Żydzi po piwnicy siedzieli, tak samo jak byli przy Długiej ci Filkensteinowie. Podeszła do mnie, tak mnie lekko wzięła za rękę i tak mnie pociągnęła trochę, wolno, tak że szłam z nią ciągle do tyłu. Ludzi już ogromnie [dużo], bo to przecież był cały pochód, bo wszyscy musieli wyjść, a ona mnie tak ciągnęła. Byłam zdezorientowana, zrozpaczona, bo ciągle sobie tak myślałam, że jeszcze w życiu nie znałam mężczyzny, nie wiem, co to jest, ale to było śmieszne wtedy, ale co zrobią rodzice, jak się będą martwili, bo przecież, jak tu padnę, to zginę jak pies pod czołgami…
Wyszliśmy i tak doszliśmy do pałacu Staszica. W pałacu Staszica [pełno] szkła, strzelanina była wcześniej i co zauważyłam, że tak jak jest teatr, to została wybita dziura, teraz jest tam okno, ale nie było, bo była ściana i tam wybita dziura. Nie pamiętam, czy astrolabium naszego astronoma jeszcze było, czy na ręce trzymał, czy jeszcze nie. Wiem, że był jeszcze krzyż przy Świętym Krzyżu. No więc ja z nią, ona mnie odsuwa, już jest ten pochód taki duży i skręcają w Świętokrzyską, bo atakowali PAST-ę. Mieliśmy być tymi, żeby nasi nie ostrzeliwali. Tak my idziemy, dosyć mnie wyciągnęła, tak prawie na sam koniec. Podchodzi Niemiec i odciął pewną grupę ludzi, w tej grupie ja byłam, i zabrał nas do Ogrodu Saskiego. W Ogrodzie Saskim panowie musieli zbierać Niemców rannych przy ogrodzeniu, dlatego że za Ogrodem Saskim, za bramą była barykada. Z boku jeszcze, z drugiej strony też była strzelanina, tak że właśnie tych Niemców oni zbierali. W Ogrodzie Saskim byli Polacy, jakieś kotły gotowali, coś, jedzenie gotowali, Pytamy: „Co będzie tutaj?”. Oni nie wiedzą. „Zobaczycie, co będzie”. Jednych zabierają, drugich rozstrzelają. Po boku strzelają do nich, bo na górze przy pałacu, tam gdzie jest grób [Nieznanego] Żołnierza, to przecież był pałac i tam stał z lornetką, ten który właśnie niszczył Warszawę, jak się nazywał ten Niemiec, nie przypominam sobie teraz.
  • Von dem Bach?

Żydów to pamiętałam, ten, który niszczył Żydów, a tutaj nie pamiętam, kto niszczył. W każdym razie tam była właśnie ta generalicja i on z lornetką cały ten teren obserwował.
Byliśmy w Ogrodzie Saskim, kazali nam jeszcze jakieś roboty wykonać i popędzali strasznie. Wreszcie [kazali] zatrzymać się, ustawić, tak jakby w szeregu się ustawić. To właśnie nie w szeregu, u Niemców było tak, że piątkami było, łatwo liczyć. W obozie też byliśmy piątkami przecież, nie czwórkami tak jak u nas. I właśnie krzyknął Niemiec, jakiś oficer: Raus! – do nas, do tej naszej grupki. Nikt się nie ruszył, bo nie wiedzieliśmy, co to będzie to raus, czy to będzie strzelanie. Drugi raz krzyknął: Raus!. Też się nikt nie ruszył, to on trzeci wściekły, mówi Raus!. I wtedy jeden pan zerwał się i pobiegł do bramy, bo to była ta główna aleja, to my za nim pobiegliśmy. Wszyscy pobiegliśmy za nim, ile kto miał tchu w piersiach i sił w nogach, i była nasza barykada za bramą. Więc oni się ucieszyli, że nas zobaczyli, że nie zginęliśmy.
Stamtąd poszłam na Długą z pieniędzmi. Tam pokazałam, gdzie miałam oddać te pieniądze i to była moja ciocia, bo ona była z tą „Hermes”, co tam jest, to one były właśnie takie zaangażowane. „Hermes” miała jakąś szarżę i kontakt z Londynem bezpośrednio. „No więc, co ja mam robić?”. – „Teraz nie możesz przejść, bo widzisz, tu nie ma nigdzie [przejścia], dookoła otoczeni jesteśmy”. Tam była barykada. Pan z barykady, żołnierze mówili na niego „Tato”, więc on mnie prosił: „Proszę pani, niech pani trochę zostanie, pani nam pomoże, pani tak nam jest potrzebna tutaj”. Bo trzeba było im ugotować, podać czy coś takiego tym żołnierzom, bo oni byli zajęci walką i zdobywaniem wszystkiego. Ciocia mówi też: „Przecież nie przejdziesz na Ciasną − bo miałam iść na Ciasną, na Stare Miasto − wiesz, jak trzeba iść na Ciasną z tymi pieniędzmi?”. Więc tam byłam, pomagałam im. Jak ranni przyszli trochę potłuczeni, to trzeba było jakoś opatrzyć, to trzeba było im ugotować, to dać to jedzenie, przynieść, zdobyć te naczynia, zdobyć to wszystko.
Tam pozostałam parę dni, ale później już idę na Ciasną. Weszłam w taki moment, że był obstrzał od Żoliborza przez plac Krasińskich. Strzelanina była taka straszna, że dosłownie na czworakach szłam, bo ludzie tam się garnęli i uciekali, dlatego że zaczęli zbliżać się z Woli, bo przecież na Woli było te pięćdziesiąt tysięcy i cywile uciekali z Woli, dużo ludzi właśnie uciekało na Starówkę. Jakoś się tak przeczołgałam przez plac Krasińskich, dotarłam do Ciasnej, do pani… Później się okazało, że ta pani to już pracowała w Legionach Piłsudskiego, starsza osoba to była, pracowała w Legionach, przeraziła się tymi pieniędzmi też, bo pieniądze właściwie to powinny być na Długiej na początku chyba, tam było dowództwo. I co z tym zrobić? Czekamy. Kiedyś któregoś dnia mówi, że pójdę z tymi. Idę – nie wiem, do jakiej ulicy doszłam – i straszna strzelanina, nie można przejść, i nasi wojskowi mówią: „Nikogo nie puszczamy”. Wróciłam tam.
Później wiem, że przechodziłam (już tak wszystkiego nie pamiętam), byłam wysłana do Hipoteki. Do Hipoteki strzelali z Wybrzeża Helskiego i tam była „szafa” słynna czy też inaczej „krowa”, „szafa” mówili, tam strzelanina była. W Hipotece miałam iść na pierwsze piętro chyba i się dostałam, a na Politechnikę [padały] bomby i strasznie było, bo się wszystko zawalało, nasza lekarka zginęła, ginęli ludzie. Pamiętam taki moment przykry, że jeden ojciec widział nóżkę, właściwie bucik dziecka i jak szalony rozgrzebywał te gruzy, to wszystko, żeby to dziecko wydostać. Już nie wiem, chyba wydostał, bo już poszłam dalej, już gdzie mogłam przejść, to przeszłam dalej.
Starałam się wrócić na Długą, nie mogłam, wróciłam na Ciasną, bo już wiedziałam, że tamten punkt już teraz jest na tej Ciasnej, którego muszę się słuchać i to co trzeba, tam robić. Trwało to… Ile trwało? Już nie pamiętam. W każdym bądź razie byłam wtedy, gdy chłopcy chwycili słynny czołg, to był, zdaje się wypełniony, to pamiętam, moja koleżanka zginęła, Jadwiga, ze mną pracowała razem, Jadwiga zginęła przy tym czołgu. To pamiętam, jak chłopcy przechodzili, przekopano przejścia między domami, chłopcy przechodzili i jak tak mi było przykro, bo jak szli do akcji, to sobie granaty podawali; ci którzy z akcji wracali, to dawali tym, którzy szli na akcję. To było takie straszne, że nie ma broni.
Później pamiętam jeszcze taki moment, pielęgniarkę od Jana Bożego. Przybiegła pielęgniarka, ale już w tak strasznym stanie: „Co się dzieje?!”. – „Proszę pani, przecież tam się ludzie palą, są dotąd zasypani!”. – „To chodźmy”. – „Ale pani nie wolno tam iść, bo pani się nerwowo wykończy, jak pani popatrzy na to, co się tam dzieje!”. Właśnie szeregi tych palących się ludzi. I ona została, ja jej pomagałam. Kiedyś pani ta mi powiedziała: „Proszę pani, zdaje się, że się poddamy”. I też to była noc, powiedziano, że opuszczamy Starówkę, na placu Krasińskich się zbieramy, ale też i cywile będą chcieli z nami iść, ale kto nie może, iść to nie musi. Powiedziałam, że nie pójdę, ja kanałem nie przejdę, zresztą byłam ranna w nogę, tylko że to nie była głęboka rana, tylko to było tak jakby zdarcie powierzchowne, krew. Zdobyłam bandaż, owinęłam, tak że mogłam iść, ale powiedziałam, że nie pójdę do kanału, to jest taki tłok, że przy kanale przepychanie, że nie dam rady, byłam już na to za słaba. Więc zostałam. Zobaczymy, co będzie dalej, nie przeszłam kanałem. Rano nas Niemcy wszystkich zgarnęli do Pruszkowa z Pruszkowa do obozu.

  • Wyszła pani jako cywil?

Czy ja wiem… Bo my jak wychodziliśmy, to byliśmy jeszcze cywilami, bo nie było przecież umowy. Później moi znajomi, moja przyjaciółka sanitariuszka, ona była w Śródmieściu, to oni wyszli już jako wojskowi. Ale przecież wtedy, kiedy my ginęliśmy, to oni prowadzili normalny tryb życia w Śródmieściu, do sklepu poszli, kupili coś, a Starówka ginęła i oni doskonale zresztą orientowali się, wiedzieli też. Później, jak porównywaliśmy te okresy, to oni mieli ten tryb życia taki mniej więcej normalny, a u nas nie, myśmy po gruzach wychodzili dosłownie, były tak jakby góry z gruzów. Ranny strasznie chłopczyk prosił: „Proszę pana, niech mnie pan dobije”. – „Czym, moje dziecko? Nie mam broni”. To były takie tragiczne chwile, że nie lubię tego wspominać.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć, jak ludność cywilna na Starówce przyjmowała państwa walkę?

Różnie przyjmowali, przystępowali do nas, pomagali. Nie wiem, skąd się wzięły [zapasy], nie pamiętam, chleb suchy był, czy to był przez AK przygotowany, już były zapasy, bo były worki suchego chleba. Kto mógł złapać ten chleb, to dla chłopców staraliśmy się o ten chleb, taki suszony chleb był. Ludność różnie [reagowała], dlatego że pod nami leżała kobieta chora na raka, ona strasznie cuchnęła, jej rodzina była zrozpaczona i niezadowolona, po co się to wszystko dzieje, kiedy takie są sytuacje. Inni pomagali, a ta rodzina to właśnie przeklinała prawie że: „A ten, cholera, »Bór« Komorowski, co on zrobił?!”. A inni to znów dołączali się i później przy wychodzeniu to dużo dzieci się wyprowadziło też, dlatego że puszczali te osoby z dziećmi, ale to już w Pruszkowie z dziećmi wypuszczali, bez dzieci to do obozu.

  • Jak wyglądała kwestia żywności?

Bardzo źle. Dla mnie może o tyle źle, że wyszłam bezpośrednio, bez jedzenia, mimo że miałam w domu jedzenie i tak dalej. Wiem, że mieli ziarno, pamiętam, tłukli to ziarno, gotowali ziarno, na takich cegiełkach porobionych, takie palenisko z czterech cegiełek i na tym garnek stawiali, i zboże się tam gotowało. Suchy chleb też zdobywali, niektórzy mieli zapasy tak jak w wojnę. Ale były przykre chwile, dlatego że niektórzy nie mieli. Moja ciocia była ze swoją córeczką, która miała chyba dziesięć lat, Marychna, miała koleżankę Elę i ta Ela, matka też była w AK, matkę błagała: „Mamo, ugotuj mi kluski”. – „Z czego dziecko, nie mogę tego zrobić, postaram się”. Następnego dnia Ela zginęła, ostatnim jej marzeniem były kluski. Nie było łatwo gotować i zdobywać [jedzenie], a ludzie sobie dawali, niektórzy sprzedawali też. „Górale” były, pieniądze. Jak ktoś [miał] piekarnię, coś wypiekał, ale też nie dla wszystkich, bo dla wszystkich przecież nie było zapasów. Prywatne były, ale jak się rozwalały domy, to też nie można było, bo głód był. Przede wszystkim z wodą było bardzo trudno. Wiem, że jak przypędzili nas do Pruszkowa, w Pruszkowie już było dużo ludzi i oni się już tak przyzwyczaili i gotowali sobie. Pamiętam, że jakiś pan gotował ziemniaki, to znaczy miał wodę po ziemniakach, gotował, ja go ubłagałam, żeby dał mi wypić tę wodę od ziemniaków, które były. Zgodził się, że się napije tej wody. Nie było wody, światła nie mieliśmy, prądu nie było.

  • Nocowała pani w kwaterze, w której pani pracowała?

Nocowałam u tej pani, która była w Legionach. Tacy strzelali, nie wiem, co to były za strzały, bo takie pojedyncze strzały były. Chłopcy to czatowali na te strzały, że to Niemcy czy coś. Takie strzały były też koło jej mieszkania chyba. Przyszli do niej, że to [od niej] strzelają. Kobieta płakała, mówi: „Przecież ja byłam w Legionach, co wy chcecie ode mnie?”. Wszyscy byli zagubieni, jak strzały, to trzeba pilnować, gdzie te strzały są, skąd te strzały wychodzą. Tylko ją pamiętam, tak mi żal jej było bardzo. Uratowałam się w pewien sposób, dlatego że byłam na Starówce. Coś znalazłam, że spałam, piwnice były zapełnione ludźmi rozmaitymi. Oczywiście chłopcy oddzielnie tam byli, bo mieli swoją kwaterę, tak to określi każdy górnolotnie. Ale ludzi pełno na dole i w piwnicach, nie wiem, dlaczego ludzie w piwnicach. Byłam na pierwszym piętrze, bo tam dostałam koc na Długiej, a później ten koc mi zginął. Okazuje się, że ci, którzy szli z Woli, to przyszli, ale to byli mężczyźni postury nie bardzo interesującej. Tam zginął ich kolega i na drugi dzień nie było kolegi, a mnie zginął koc. Myślę, że oni wzięli, żeby go owinąć, żeby mieli w czym zakopać. Byłam bez koca. Ta pani dała mi kawałek łacha jakiegoś, byłam na piętrze pierwszym, w rogu, nie wiem dlaczego, taka jakaś intuicja kazała mi być w rogu. Oczywiście bomba upadła i ja się stoczyłam do piwnicy, dosłownie zniosło mnie do piwnicy. Patrzę, wszyscy czarni są w piwnicy, sami Murzyni, bo sadza przecież była. Ale wtedy to byłam tak zaskoczona tym, że jakim cudem, że z tego rogu tam dosłownie doleciałam do nich. Takie były też momenty, których człowiek nie może przewidzieć, a musi przeżyć.

  • Czy zdarzało się pani mieć jakiś czas wolny w trakcie Powstania?

Niewiele, tam było za dużo [pracy], trzeba się było zająć pożywieniem i chłopcami, przecież też dla nich [trzeba było coś] przygotowywać. Czasu wolnego jakiegoś nie miałam, takiego… jakby to określić… gdzie [można by] usiąść, by się nie usiadło. Trzeba było ciągle gdzieś iść, coś robić, tu pomagać, bo tu leżą, bo tutaj to, bo już moja rola się wtedy zmieniła, raczej z łączniczki, jaką byłam dawniej, już do takiej sanitariuszki, osoby, która musi pomagać.

  • Czy jeszcze w czasie okupacji w jakiś sposób utrzymywała pani kontakty z rodziną?

Z rodziną w Kutnie? Bardzo proste kontakty. Ojciec mój, tak jak mówiłam, był urzędnikiem państwowym, stanowisko miał wysokie, jak na te czasy. Jak Niemcy przyszli, to wepchnęli go na kolej do jakiegoś magazynu. Całe szczęście, on z magazynu rodzinie podobno przynosił węgiel, mama uszyła jakąś torbę i on płaskie kawały węgla przynosił i tym ogrzewali, bo nie było ogrzewania. Miał naftę, do Warszawy przez kolejarzy przysyłał naftę. Mnie przysyłał naftę w butelce i za moją butelkę mieli [węgiel?] ci, którzy przewozili. Tę naftę miałam do opału i pewnie chyba też odstąpiłam prawdopodobnie. Przysłali mi jeszcze jakieś jedzenie, pamiętam, przysłali jakąś kaszę czy coś takiego. Kolejarze przewieźli trochę jakiegoś suchego jedzenia. Sama jakoś pracowałam u Mazurkiewicza, rysowałam te kreski, poczuwał się, bo wiedział zresztą, że jestem w AK, że chodzę do szkoły, więc muszę jakoś żyć. Jakieś pieniądze mi płacił, ciocia wymusiła na nim w pewnym sensie, żeby mi płacił za to, bo on dostawał pieniądze za to, bo u niego szyły cztery kobiety, zdaje się, te plecaki dla Niemców.

  • Jaka atmosfera panowała w pani zespole, gdzie pani pełniła służbę?

Tam gdzie pełniłam służbę, to nikogo nie znałam. To znaczy przed samym wybuchem Powstania nikogo nie znałam. Zaraz powiem, jaką służbę pełniłam, że otrzymywałam, ktoś przychodził do mnie, przedtem telefon i paczuszka była czy coś takiego było. Taką miałam sytuację, to na początku łączniczka ([tak] ją nazwę) wyszła ze mną jakby na spacer. A tam się kręciło kilku jakichś młodych ludzi. Nawet mówię: „Chodźmy stąd, tacy młodzi tutaj się kręcą, licho wie, kto to jest”. Te długie buty zresztą, jak mieli, to wiedzieliśmy, że wysokie buty to mieli nasi chłopaki. Nie wiem, czy zdobywali, czy przed wojną była taka moda, że w tych długich butach [się chodziło]. Kiedyś idę, tam jest plac Zawiszy, tam była niedokończona budowla i ta budowla miała metalowe pręty powyginane i na tym, zdaje się, układają wapna czy jakieś zaprawy chyba, to jest taki początek domu i tam to było, i dalej był dom, i miałam tam iść. Idę Alejami, już dochodzę prawię, przechodzi obok mężczyzna i mówi: „Tam jest gestapo, tam jest gestapo”. Dosyć głośno, tak jak przeszedł koło mnie, tak nie patrzył na mnie, tylko: „Tam jest gestapo, tam jest gestapo”. Wróciłam i później dostałam pochwałę za to, że zorientowałam się, że nie powinnam tam iść. Istotnie było tam gestapo. Dlatego wiem, że jak młodzi ludzi obserwują, oni musieli mnie zaobserwować, bo oni musieli znać łączniczki, żeby wiedzieli przecież, którą [ostrzec]. Jak szli i coś znaleźli, że jest niebezpieczna sytuacja, to musieli przecież łączniczce dać znać, to musieli ją widzieć, musieli wiedzieć, jak ona wygląda. Nie miałam żadnych [znajomych], jak mówiłam, nie wolno mi było zawierać żadnych znajomości.
  • Wracając do czasów już Powstania, pobytu pani na Starym Mieście – jaka atmosfera panowała w tym zespole, gdzie pani była?

My byliśmy pełni nadziei, a poza tym to pokolenie to było pokoleniem patriotycznym. Teraz dostaliśmy od pani prezydent taką pochwałę.

  • Z Powstania już, jak wybuchło, zaprzyjaźniła się pani z kimś tak specjalnie?

Specjalnie to miałam [przyjaciółkę] Jadwigę, która zginęła. Potem ta pani, u której byłam, byłam z nią więcej zaprzyjaźniona. Irenę taką poznałam też. Irena wyszła, dlatego że zaopiekowała się w Pruszkowie dzieckiem, ją wypuścili, dziecko to dziecko, to był chłopiec z Jelonek. To była też taka historia dziwna, że rodzice z Pragi posłali go tutaj, bo jak czuli, że będzie wojsko rosyjskie przychodziło, to się obawiali, to posłali go na Starówkę do rodziny w takie miejsce. Później chłopiec został sam i Irena Wilkowska właśnie zajęła się tym chłopcem. Ale były też takie na początku dziwne rzeczy, bo dzieci bawiły się w wojnę, to było dla nas takie…

  • Czy pamięta pani, żeby organizowano jakoś życie religijne na Starówce, jakieś nabożeństwa?

Była komunia Powstańców w katedrze.

  • Tak co tydzień?

Pamiętam raz, nie pamiętam, czy co tydzień było, chyba niemożliwe było co tydzień. To był za wielki ogień i za dużo ludzi ginęło, za duże rozproszenie było.

  • Nie pamięta pani, żeby na przykład modlono się po piwnicach?

A tak i takie kapliczki były przecież, kapliczki były w Warszawie przez cały czas, ale oczywiście, że były modlitwy.

  • Czy w czasie Powstania zdarzyło się pani czytać prasę podziemną?

Nawet mam tutaj coś, ale to była odezwa „Bora” Komorowskiego, chyba tak, wezwanie do walki, a później to chyba nie dochodziła jakoś do nas. Bo to by znów musieli ci łącznicy nosić to wszystko. W tych warunkach niemożliwe było przejście. Jedna jeszcze rzecz mnie dziwi, przed Powstaniem, jak jeszcze wtedy należałam do grupy roznosicieli „Biuletynów…”, byłam na Pradze i powiedziano mi, że jako znak to będzie ręcznik w oknie. Oczywiście poszłam, a później to się zastanawiałam, przecież to takie niemądre było, ręcznik w oknie powieszony. To przecież wiadomo, przecież byli szpiedzy, byli podpatrywacze, Niemcy tak samo, Niemcy mieli wywiad, to wiedzieli, że przecież [Polacy] dają sobie rozmaite znaki. Ręcznik w oknie zawieszony to znak raczej naprowadzający.

  • Czy w czasie Powstania uczestniczyła pani może w jakichś koncertach?

W Powstanie nie.

  • A w przedstawieniach teatralnych?

Nic, absolutnie. Mówiłam, że chodziłam do szkoły elitarnej – inteligencja były te dziewczyny – to jedna była taka Ania, to ona nas zawiadamiała, że będzie dnia tego koncert chopinowski gdzieś, to jeszcze w czasie okupacji. To ze szkoły takie właśnie były spotkania. Czy będąc przy kwaterze głównej na Starówce, pamięta pani, żeby dyskutowano na przykład na temat jakichś informacji?
Nie byłam przy nich. Najpierw to byłam przesłana po tych czołgach, to już minęło ileś tam dni. Później byłam z tymi pieniędzmi, później już przy Ciasnej, tak że nie miałam bezpośrednio [kontaktu] z tą komendą, bo oni byli bliżej chyba, tam dojścia nie było. A poza tym myśmy się nie znali, znałam tylko „Hermes”, ale tylko dlatego, że ona była zaprzyjaźniona z moją ciocią i one obydwie były z Łodzi i ją znałam z Łodzi. A później dopiero się dowiedziałam, że „Hermes” zajmuje takie wysokie stanowisko w AK, i do tej szkoły też się dostałam przez nią, bo nie dostałabym się do tej szkoły bez tego poparcia, bo do zwykłej tak, ale tutaj to nie. To było grono osób, które wiadomo, że nie zdradzą, no i należały zresztą wszystkie młode dziewczyny. Nas cechował ten patriotyzm, wielkie wychowanie było takie właśnie patriotyczne. U mnie to już od pokoleń ojczyzna była najważniejsza.

  • Jakie wspomnienie z czasu Powstania było dla pani najgorsze i jakie było najlepsze?

Bo ja wiem, jakie najlepsze… Najlepsze może, jak nas wypuścili Niemcy z Ogrodu Saskiego, pozwolili nam iść. Najgorszych wspomnień to było dużo, Hipoteka była bardzo straszna, co tam się działo… Poza tym ten strach, jak nas wyprowadzili pod czołgi, straszne to było. Ten żal za rodziną, że ja tu zginę jak pies, tak sobie powtarzałam, i nic nie będą wiedzieli o mnie absolutnie, to był wielki strach.

  • Wie pani może, co się stało z tymi ludźmi, którzy byli pędzeni przed czołgiem koło Świętokrzyskiej?

Nie wiem, mam wrażenie, że tam nie można się było jakoś dowiedzieć, że prawdopodobnie strzelali do nich. Chyba że nasi wstrzymali się.

  • Została pani wyprowadzona ze Starówki do obozu w Pruszkowie. Długo pani przebywała w Pruszkowie?

Nie, dzień czy dwa tylko.

  • Tam została pani wyznaczona do obozu. Do którego obozu panią zawieziono?

W Ravensbrück. O Ravensbrück mogę powiedzieć coś, a wcale się o tym nie mówi. Ravensbrück to był największy obóz kobiecy, w którym robiono doświadczenia. Jeszcze czego się tam dowiedziałam? Dowiedziałam się, że Niemcy młode dziewczyny wybierali, bo o tym się nie mówi, że w obozach były puby, to były jakby domy publiczne. Więc z Ravensbrück zabierano dziewczyny. Nawet kiedyś podobno zebrali [prostytutki], zaczęli wybierać. Prostytutki opierały się trochę, ale to raczej pro forma, bo już dla niej to było wszystko jedno, a wiedziały, że jak pójdą tam, to będą żyły. Więźniowie dostawali bony (Polacy podobno nie chcieli tych bonów) na piętnaście minut. Pokoiki były takie, mały pokoik, ale taki mieszkalny. Jak ten więzień wchodził, to był oszołomiony, gdzie on jest, w normalnym jakimś mieszkaniu. Oni tam po piętnaście czy po ileś minut byli. Któregoś dnia wybierali dziewczyny i jedna dziewczyna wyszła, że ona chce iść. Nie wzięli jej, ponieważ jeszcze nie spała z mężczyzną, ją zostawili i tak się później [inni] zastanawiali, czy dla siebie ją zostawili, czy w ogóle dla zasady. Licho wie. W każdym bądź razie tej dziewczyny nie wzięli. Koleżanki mówiły: „Ty głupia, idź”. – „Ja już jestem tak tą robotą przemęczona − tam była straszna praca w Ravensbrück – mam dosyć tego, już wolę tam iść”. Kiedyś przeczytałam artykuł w „Rzeczpospolitej” fotografa, bo był bardzo dobry fotograf, tylko nie wiem, czy był w Auschwitz, czy był w Ravensbrück ten fotograf. On robił wspaniałe zdjęcia i robił dla Niemców. Niemcy wysyłali do domu zdjęcia, jak tam dobrze, jak to ci wojskowi. Miał bardzo dobre warunki ten Polak i ten fotograf. On mówi tak, to wspomnienie z „Rzeczpospolitej”, że po wojnie jechał tramwajem i zobaczył bardzo elegancką panią w towarzystwie, spojrzał, a ona [dała] znak, odwrócił się, żeby jej nie skompromitować, bo poznał, że to była jedna z tych. Robiono doświadczenia w Ravensbrück, na przykład nacinano łydkę i tam wsadzano wióry czy zakażenia, czy coś takiego, to były te króliki doświadczalne. Ich ginęło dużo, one miały tylko taki przywilej, że spały na prześcieradłach, bo my to w takim barłogu spaliśmy.

  • Co pani robiła w Ravensbrück?

W Ravensbrück jedynym moim zadaniem to było budowanie szosy. Wbijało się tymi klocami, drogę się robiło. Później z Ravensbrück przeniesiono nas do Berlina, „Deutsche Elektrische” i robiliśmy kable do min podwodnych. Jak nas wywożono z Ravensbrück, to była noc, tak się strasznie bałam i nie wiedziałam, dokąd nas wywiozą, bo nigdy nikt nie wiedział, dokąd pojedziemy, absolutnie nie. I to było tak. Rozbieranie do naga, oblanie wodą i na dwór. Później z powrotem i tak kilka razy. To mróz był, wiem, że było zimno strasznie, przeziębiłam się. Później, jak już w Berlin Köpenick byliśmy, to zachorowałam na anginę i w ogóle byłam bardzo chora. Tylko że znałam francuski, a sanitariuszką była Belgijka i byłam tłumaczką wtedy dla tych chorych. Ale byłam taka nierozsądna, że nie poprosiłam, żeby zostać tam jako sprzątaczka. A była taka sprytna Żydówka, one były takie sprytne, że ona została tą sprzątaczką, mimo że nie leżała jako chora. [Ja] jakoś nie miałam tej odwagi.
Co jeszcze powiem ciekawego, że Żydówka, mała taka Irena, przeniosła mi, miałam obrazek Jezusa Miłosiernego, jeszcze różańczyk czy coś tam miałam, tam się wszystko zostawiało, ubrania. Ona mi przyniosła, bo wyszłyśmy w butach, wychodziłyśmy w kapciach czy w czymś, to trzeba było wyjść. Ta Irena szesnaście lat miała, przeniosła mi to, byłam zdziwiona, mówię: „Irena, jak ty to przeniosłaś?”. Nie chciała mi powiedzieć jak. Ona była z jakąś osobą taką, na którą mówiła ciotka. Okazało się chyba, że ta ciotka u wujka pracowała i była pewnie jego kochanką, tak że ją wzięli za Polkę i ta Irena z nią była. Irena musiała pochodzić z bardzo bogatego domu, bo czasem to takie się coś wyrwało. Ale najlepsza to była ta czekolada z mlekiem, że ona tak lubiła, w domu, jak była, to lubiła tak czekoladę z mlekiem, jeszcze maczała czy coś. Jeszcze tak się kiedyś coś wyrwało o tym, ona do tej ciotki odnosiła się tak nawet lekko ironicznie, bo ciotka była chyba tą służącą. Ale umiała przenieść, ja nie umiałam przenieść, mam ten obrazek, który ona mi przeniosła, Jezusa Miłosiernego […]. Jak już się zbliżali Rosjanie, to nas przerzucili do obozu, gdzie byli ci profesorowie z UJ, w Sachsenhausen-Oranienburg, oni tam byli zabrani zaraz w 1940 roku. Tam było strasznie.

  • Długo tam pani przebywała?

Tydzień chyba było, dlatego że byliśmy przeznaczeni na zatopienie statkami. W izbie dla iluś osób, to się sto mieściło. Nie można było kawałka miejsca chwycić, żeby chociaż siedzieć, żeby już się oprzeć chociaż w Oranienburgu. Tam na apel, jak wychodziliśmy, to Aufseherin uderzyła mnie w głowę jakąś pałką. Później, po powrocie okazało się, że mam uszkodzoną siatkówkę. Oko mam [uszkodzone], jakoś było leczone starannie, bo siostra moja była lekarką u profesora Sobańskiego w Łodzi. Sobański się szczególnie mną zajął, podleczono mi oko, ale już to oko do tej pory [nie jest sprawne]. Był okres, że już w ogóle nic nie widziałam, ale był na Bródnie lekarz, Czarnecki się nazywał, zaryzykował i mi to oko wyleczył. Teraz znów już wróciło to, tym okiem nie widzę, czasem widzę zarysy tylko. Miałam jeszcze padaczkę po uderzeniu. Stwierdzili, że padaczka jest na skutek uderzenia. Leczyłam się na padaczkę, ale też miałam właśnie to środowisko lekarskie i wyleczono mnie.
Jeszcze straszna rzecz była. Wyszły nas dwadzieścia cztery tysiące z Oranienburga, co czwarty czy piąty więzień ginął. Dostaliśmy bochenek chleba i puszkę. Nie wiem, na ile to było, na dwa tygodnie? Co było najstraszniejsze. Pierwsze, jak wyszliśmy z Oranienburga, to patrzę, leży kobieta rozłożona, przy niej chłopiec, ona ręce rozłożone. W rowach się odbywały te wszystkie zabójstwa. Szłam tak z boku, piąta, nie mogłam patrzeć i tak się jakoś przesunęłam, że byłam tą piątą, że nie musiałam patrzeć. A po kilku dniach obojętne mi było.
Nie wiem, dlaczego o tym się nie mówi, ci więźniowie, którzy już nie mogli iść… Pamiętam takiego starszego człowieka, miał ostatni kawałek chleba i trzymał przy ustach, ale był w rowie. Wiedziałam, że jak jest w rowie, to będzie zabity. Doszedł do niego Niemiec i strzelił w skroń, ten człowiek padł. Widziałam młodego chłopaka, jeszcze z Warszawy chyba był, to już leżał na stosie, bo układano ich w stos później i podpalano. Prawdopodobnie dlatego, żeby nie gnili, ciało gnije i tak dalej, nie można po terenie [chodzić]… Co szósty czy co czwarty, już nie pamiętam, ginął więzień. Stosy [były] poukładane, były podpalane.
Doszliśmy gdzieś i ja też zachorowałam, zostałam. Nasi szli jeszcze dzień, doszli do Anglików czy Amerykanów, a myśmy zostali, ruskie weszli. To dopiero nam dali w skórę, poprawili nam Rosjanie. Okropni byli, kłamczuchy, oszuści, kazali nam iść, wracać, bo tam wszystko dostaniemy. Nic nie dostawaliśmy, nawet jak kaszę nam dawali łyżkę, to już nawet nie chcieli dołożyć. Po drodze gwałcili dziewczyny. Myśmy wyszły z panami, pamiętam, jeden to był dentystą, „długi ząb” na niego mówiliśmy, z mężczyznami, to oni nas schronili, a Czeszki szły same, nie miały obrońców Czechów, to one były gwałcone strasznie przez Rosjan. Rosjanie okropni byli.
  • Pani wyzwolenie odbyło się w ten sposób, że nagle państwo zostali sami.

Gdzie zostaliśmy sami?

  • Z Oranienburga, jak zostali państwo wygnani.

To szliśmy z Niemcami.

  • Ale potem?

Doszli ruscy, Niemcy odeszli. Ale jeszcze byli tacy bezczelni Niemcy do ostatniej chwili. Przypominam sobie lekarza Hindusa, nie zdjął czapki przed oficerem niemieckim, to była wieś Grabow, musiała mieć jakieś słowiańskie pochodzenie, bo Grabow się nazywała ta wieś, Meklemburgia to jest. On nie zdjął czapki, podszedł Niemiec do niego i uderzył go w twarz, to już końcówka była. Na drugi dzień już Niemcy uciekali, tacy byli.
W stosunku do mnie jeden się okazał bardzo sympatyczny w pewnym sensie, dlatego że w tym Grabowie mieszkali Niemcy, jedni uciekali, też byli ci, którzy z Mazur uciekali, to oni wozami uciekali. Żeby nam dać jeść, zabili krowę, bo nie było przecież jedzenia, wieś opuszczona. Noclegi jak się odbywały, tam były majątki potężne i w tych oborach to spały kobiety, a mężczyźni na dworze. Straszne. Przypominam sobie dziewczynkę właśnie w takiej oborze, może miała dziesięć lat. Paluszkiem wydłubywała z koryta resztki jedzenia, które się wbiły, jak jest zrobione koryto, to łączą się [deski] i szparka zostaje. Ona paluszkiem, pamiętam, wydłubywała i jadło to dziecko, bo nie było przecież jedzenia.
Zabili tę krowę, ugotowali, to więźniowie chyba gotowali, dali nam jakieś porcje, trochę zostało. Ludzie się rzucili na te resztki, bo to była kwestia przeżycia. Stanęłam z boku, bo mimo wszystko jednak, jak się z domu wyniesie coś, jakiś taki sposób bycia, to jakoś to się zachowa, że człowiek nie staje się takim zwierzęciem, takim rozpychającym się, coś mnie powstrzymywało. Tak stałam z boku, podszedł do mnie oficer niemiecki, bardzo przystojny, bardzo sympatyczny i zapytał, kim jestem. – „Polką”. Po francusku mówił. Wziął mnie za rękę i zaprowadził mnie do tego kotła, tamtych tak odgonił, żeby mi dali te resztki. To raz Niemiec taki, jakiego spotkałam. Inteligent był.
Miałam przygodę taką jeszcze w obozie, że strasznie zabolał mnie ząb. To już było w Köpenick chyba. Belgijka porozumiewała się ze mną po francusku, że pójdziemy do lekarza czy zawiozą mnie do laryngologa, już nie wiem, w każdym razie znalazłam się u dentysty. Dentysta był chyba starszy pan, bo siwy, i sądzę, że to była reszta z tych już pobranych na końcu – tak się mówi, jak już nie ma żołnierzy, to biorą cywilów i wcielają do wojska. Prawdopodobnie on był już z tych starszych ludzi. Zobaczył ząb i mówi do niej: Spritze. Jak usłyszałam Spritze, to z fotela zerwałam się i uciekłam. Co ta biedna Belgijka potem miała, jak ona mnie [zbeształa]: „Halinka, co ty zrobiłaś, jak ty mogłaś?!”. Całe szczęście, że to był jakiś porządny człowiek, że mi nic nie zrobił, że mógł mnie przecież spisać, że więzień się sam rządzi, ucieka, nie chce, żeby go leczyć. Właśnie pamiętam taki moment, skąd miałam tę odwagę, że się tak zerwałam, nie wiem, i uciekłam z gabinetu. Taką miałam przygodę, bo to jeszcze jako przygodę można nazwać.

  • Jak pamięta pani wyzwolenie, kiedy byli państwo pędzeni z Oranienburga?

Byliśmy pędzeni i rano się budzimy, Niemców nie ma. Pędzili do ostatniej chwili, bo tego Hindusa, którego pamiętam, taki ciemny Hindus, na baczność stanął i mówili, że to lekarz. Jak on go uderzył w twarz, już następnego dnia Niemców nie było, byli Rosjanie. Wiedzieliśmy, że Rosjanie są tuż, tuż, że się tam rządzili.

  • Jak się odbywała pani podróż powrotna?

Była straszna. Podróż piesza była, ale ochroną byli ci nasi Polacy, mężczyźni. Pamiętam jeden jeszcze mi się oświadczył, czego bardzo żałuję, że nie skorzystałam wtedy, Antoine, był z Paryża. Miał wytwórnię win, nie umiał po polsku mówić. Nauczyli się w obozie mówić, tak jak nasi na ulicy mówią, spier… i tak dalej. To on mówi: „Ja dostał swój chleb, to ja od razu wpierdalał go”. Takie słowa. Więc ja mówiłam: „Antoine, jak ty mówisz to?”. – „Ja będę mówił, jak prawdziwy adwoka”. Tak się mną zainteresował i chciał, żebym z nim do Francji pojechała, żałuję zresztą teraz. Jak prawdziwy „adwoka”.
Były różne narodowości, część miała to szczęście, że dostała się, nie wiem, czy Anglicy ich zajęli, bo ja zachorowałam, to myśmy leżeli w takiej komórce, takim właściwie jakby chlewiku, tylko słoma była narzucana. Myśmy mieli biegunkę, leczył nas lekarz Czech, dawał nam palone, nie wiem, czy to brzoza była, czy coś. W każdym razie gałązki takie tłuczone na węgiel, takie, jak się daje przy biegunkach, to leczył nas ten lekarz. Tamci poszli, gdybym jeden dzień szła dłużej, to byłabym po tamtej stronie, a tak to ruskie byli. Ruskie przyszli i zabrali mi mój koc, który miałam w obozie, miski nie dałam, bo bez miski i bez kubka trudno żyć, to nie pozwoliłam sobie zabrać. Jechała niemiecka rodzina z Mazur i mieli furmankę, to ci nasi panowie wyrzucili ich z tej furmanki i zabrali dla nas to, żebyśmy my wracali tym. Ale już jak do Odry dojechaliśmy, to ruskie nam zatrzymali to i zabrali. Przeszliśmy za Odrę, a to już potem trzeba było czekać chyba na kolej czy na coś, już nie wiem, żeby wracać. Tacy byli Rosjanie.

  • Za Odrę wrócili już państwo pociągiem?

Czekaliśmy trochę i pociągiem już wróciliśmy.

  • Planowała pani udać się do Warszawy czy do Kutna?

Do Kutna, dlatego że wiedzieliśmy, że Warszawa jest zniszczona. Sądziłam, że wszystkie domy zrównane są [z ziemią], że nie będzie gdzie [mieszkać], a tak to wróciłam do rodziców. Potem wróciłam do stolicy, bo już jakieś mieszkanie znalazłam u jednego ubeka. Okazało się, że było duże mieszkanie, właściciel tego mieszkania był dziennikarzem, ale już nie żył, przed wojną zmarł, a żona była Francuską, jakby krawcową była, tylko, że ona nie szyła, a szyły panie Polki. Wiem, że ciągle do Paryża wyjeżdżała, bo już ubierały się panie ministrowe u niej, żony rusków się ubierały i miała taki przywilej, że miała swój pokój, a ja miałam taki pokój przejściowy, tam mieszkałam. Później dostałam mieszkanie.

  • Była pani w jakiś sposób represjonowana po wojnie?

Jak mnie zagryzali w pracy w straszny sposób. Inteligentów oni na stanowiska nie stawiali. Pracowałam najpierw w Ministerstwie Gospodarki Komunalnej. Naszym dyrektorem był zwykły włókniarz z Łodzi, dziwiłam się – on był taki dobry, że go dano na stanowisko ministra? Ministrem był, nazywał się Cybertowicz. Jak było „3 x tak” i jeździli na wieś czy gdzieś jeździli, propagandę uprawiali, nasz też pojechał i porosił kierowcę, żeby mu pozwolił jechać, żeby mu dał kółko, że przewiezie troszkę i rozbił się. Rozbił się ten Cybertowicz, ale był na tyle uczciwy, że powiedział, że on prosił kierowcę. Wsadziliby kierowcę. Takich prostych ludzi na stanowiska brali. Oni chodzili tylko na jakieś kursy, jak był dobrym komunistą, na jakiś kurs. Jeden się nazywał Gudyń, myśmy na niego „Budyń” mówili. Więcej zarabiał niż ja, ten Gudyń, ja ze studiami. Wiadomo, mieszkanie dawali. Jeden przyjechał, ale to taki cholerny komunista był straszny, przyjechał z Płocka czy skądś, dali mu mieszkanie a mieszkań nie było, tylko jak wsadzali, to po dwie rodziny do jednego mieszkania. To oczywiście już późniejsze czasy są, stalinowskie, te pięćdziesiąte chyba lata czy później już, to mieli sklepy za żółtymi firankami. Za dolary mogli kupować, jak mieli, zupełnie inne warunki mieli. […]





Warszawa, 8 września 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Halina Iwona Sobczak Pseudonim: „Iwonka” Stopień: łączniczka, służby pomocnicze Formacja: Obwód I Śródmieście Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter