Zofia Okurowska „Marta”
- Z jakiej pani pochodziła rodziny, kim byli pani rodzice?
Pochodziłam z rodziny robotniczo-chłopskiej, bo mama urodziła się na wsi, natomiast ojciec był wykwalifikowanym robotnikiem. Pracował w składzie narzędzi rolniczych jako lakiernik, robił napisy na maszynach rolniczych, bo to była firma „Bronikowski, Grodzki, Wasilewski” i mieściła się róg Waliców i Krochmalnej w Warszawie.
- Gdzie państwo mieszkaliście?
Mieszkałam, to się nazywało wtedy Śródmieście, ale to była ulica Niska. W tej chwili to ona jest skrócona, bo nie ma wylotu do Okopowej, a miała wylot do Okopowej naprzeciwko szkoły podstawowej, do której chodziłam w czasie [od 1932 do 1939 roku].
Byłam jedynaczką.
- Jak pani wspomina przedwojenne czasy? Do jakiej szkoły pani chodziła?
Chodziłam do Szkoły Podstawowej imienia Prezydenta Ignacego Mościckiego. Szkoła była nowoczesna, wyposażona pięknie, były pracownie i fizyczna, i chemiczna, uczyli chłopców stolarki, dziewczęta gotowania. Także nauczyciele byli wspaniali, w każdym razie bardzo ich dobrze wspominam.
- Czy w szkole było wychowanie patriotyczne?
Wychowanie patriotyczne było cały czas, bo będąc już dorosłym człowiekiem, jak usłyszałam hymn narodowy, to automatycznie stawałam na baczność, jakoś tak mieliśmy to wpojone, właśnie tę miłość do Polski. Uważam, że to było zupełnie co innego, niż jest w tej chwili.
- Jak pani wspomina okres tuż przed wybuchem wojny? Czy pani rodzina coś przeczuwała?
Nie wspominam dobrze, dlatego że ojciec mój przed wojną był bezrobotnym, bo to były właśnie lata trzydzieste, wtedy był kryzys w Polsce. Po prostu ojciec został zwolniony, a za niższą opłatę przyjęli pomocnika ojca na to miejsce, tak że finansowo było ciężko, mimo że byłam jedna. Ojciec pracował dorywczo, bo musiał w końcu coś robić, w zimie to wiem, że [pracował] jako palacz w Ministerstwie Oświaty, to wtedy się nazywało Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. A tak to odnawiał mieszkania, różne rzeczy robił, żeby się jakoś utrzymać. Mama oczywiście nie pracowała, pracowała, jak była panną w Wytwórni Papierów Wartościowych, ale po tym właśnie w trzydziestych latach były zwolnienia i wszystkie mężatki pozwalniali, bo uważali, że mąż może ich utrzymać. Tylko zostawiali kobiety, które są samotne.
- Pamięta pani, że się nie przelewało w domu?
To znaczy głodna na pewno nie byłam, boso nie chodziłam, choć bardzo wiele dzieci po ulicy biegało bez butów, na boso, bo nie stać było rodziców na kupienie butów. Natomiast ja, po prostu, jeżeli chodzi o ubranie, to… Ponieważ miałam kuzynów, (mamy bratanice starsze nieco ode mnie), więc one wyrastały, to ja potem nosiłam po nich ubrania. Raczej było ciężko i jakoś tak zbyt dobrze nie wspominam tamtych czasów, jeżeli chodzi o te sprawy.
- W wakacje 1939 roku była pani w Warszawie?
W 1939 roku byłam w Warszawie i jak rozpoczęła się wojna, strasznie bałam się bombardowań i płakałam. Wobec tego tata wywiózł nas do swojego brata, który kupił sobie niewielkie gospodarstwo przed wojną w Kątach koło Baniochy, to jest w okolicach Góry Kalwarii.
- Jak pani pamięta wybuch wojny − 1 września?
Pamiętam, że zaczęło się od bombardowań, a przedtem był pobór do wojska. Wiem, że tylko patrzyłam, od którego roku – czy mojego tatę już wezmą, czy jeszcze nie. Ale okazuje się, że do czterdziestego roku życia chyba wtedy brali, a ojciec miał już więcej niż czterdzieści lat i byłam cała szczęśliwa, że nie pójdzie na wojnę.
- Wojna zaskoczyła waszą rodzinę, czy jakieś zapasy szykowaliście?
Nic. Sprawa wygląda w ten sposób, że ojciec nas zawiózł do stryja i miał wrócić do Warszawy, tylko nas odwieźć. Niemcy tak szybko podeszli przecież pod Warszawę, a ta miejscowość była trzydzieści kilometrów od Warszawy, wobec tego nie mógł już wrócić do Warszawy. A [kiedy] wrócił, jak już Niemcy weszli do Warszawy i można było wrócić do Warszawy, to stwierdził, że jest tylko kupa gruzów po domu, w którym mieszkaliśmy. A my zostaliśmy tak jak staliśmy, to znaczy wyjeżdżając z mamą, po prostu [wrzuciłyśmy] w walizkę najpotrzebniejsze rzeczy, jakaś zmiana bielizny, bo się mówiło przecież, że wojna to krótko potrwa, pomogą nam Anglicy, Francuzi. Nikt nie bardzo chciał nam pomóc, a [z domu] była kupa gruzów. Jedyną rzecz, którą znalazłam, jak tam poszłam, to był (do tej pory zresztą jest) taki przyrząd do robienia kruchych ciastek przez maszynkę, to tylko to znalazłam z całego naszego dorobku życiowego.
- Co przepadło, jakieś cenne pamiątki?
Wszystko przepadło, nic nie zostało, bo wszystkiego nie zabierałyśmy z mamą, bo w ogóle do głowy nam nie przyszło, że to będzie tak wyglądało wszystko.
- Czy ma pani takie wspomnienie, że czegoś pani strasznie żałowała, że wtedy przepadło, może jakieś pani ukochane zabawki, przedmioty?
Zabawki to potem żałowałam, jak już Niemcy weszli do Warszawy, bo myśmy się z Kątów przenieśli do Konstancina, bo tam mieszkali rodzice mojego ojca, dziadek był ogrodnikiem. Tam była willa, nazywała się „Promyk” i [dziadek] był jako ogrodnik, i mieszkał cały rok. Właściciele przyjeżdżali tylko na niedzielę, ewentualnie na wakacje, a moi dziadkowie mieszkali tam stale. Przeniosłyśmy się do nich, a potem mama musiała się jakoś [zatrudnić], żeby się utrzymać, bo nic nie było, i dostałam wtedy po dzieciach tych właścicieli lalkę, która przedstawiała taką aktorkę Shirley Temple. Mama ją zabrała, żeby zawieźć na wieś i za to dostać coś do jedzenia, tego nie mogłam mamie darować wtedy, bo bardzo się mi ta lalka podobała, a poza tym to nie miałam żadnych [zabawek].
- Czyli spod Baniochy wróciliście państwo do Konstancina?
Wróciliśmy do Konstancina. Ponieważ dziadkowie mieli tylko pojedyncze mieszkanie z wnęką na kuchnię to zbyt długo tam nie mogliśmy siedzieć. Właścicieli nie było, dziadkowi też nie miał kto płacić za jego pracę, wobec tego przyjechaliśmy do Warszawy. Zamieszkaliśmy u mamy brata, który pracował w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, [między gmachem Ministerstwa a Kasynem Oficerskim] stał domek parterowy. Tam mieszkały trzy rodziny pracownicze, jedni mieszkali w budynku samego ministerstwa, a oni mieszkali tam i zamieszkaliśmy [u wuja]. W końcu to ministerstwo zajęli Niemcy i wiadomo – Szucha, więc wszystkich wyrzucili stamtąd. My wyjechałyśmy z mamą na wieś, właśnie do mamy rodzinnej miejscowości, tam już brat [mamy] nie żył, była bratowa, dzieci po bracie. Nie było nam tam najprzyjemniej i najlepiej, ale jakoś – przynajmniej było co jeść. Robiłam [swetry] na drutach za mleko, […] mama chodziła pielić w ogródkach i w ten sposób się utrzymywałyśmy. A ojciec został w Warszawie i mówiąc szczerze, naprawdę nie wiem, jak on sobie dawał radę.
- Co z pani szkołą? Tuż przed wybuchem wojny cieszyła się pani, że zaraz będzie, bo to miała być nowa szkoła.
Tak, zdawałam nawet egzamin do szkoły handlowej imienia Kaniowczyków i Żeligowczyków, ale niestety już chodzić do niej nie mogłam. Jak wyjechałyśmy na wieś właśnie w mamy rodzinne strony, to koniecznie chciałam chodzić do jakiejś szkoły. Powiedziałam, że wracam do Warszawy, wszystko jedno jak [jest]. Ojciec na szczęście spotkał znajomego, który mu powiedział, że w tym domu, w którym on mieszka, (zresztą niedaleko), na ulicy Górskiej, jest wolne mieszkanie i żeby się starał o nie. Ponieważ mieliśmy zaświadczenie, że dom nasz został zniszczony, że nie mamy gdzie mieszkać, więc dostaliśmy przydział, to było […] pojedyncze mieszkanie. Wobec tego wróciłyśmy już wtedy do Warszawy i zaczęłam pracować (nie wiem, w jaki to sposób [się w tam dostałam]) w „Magnecie”, to były zakłady jakieś metalowe. Przed wojną to była własność prywatna, a potem Niemcy [ją zabrali]. Tam były [robione] jakieś chyba drobne części do samolotów […].
W międzyczasie chciałam dostać się do jakiejś szkoły i dowiedziałam się, że jest szkoła na ulicy Bagatela 15, tam było gimnazjum. W każdym razie nie chcieli mnie przyjąć, bo powiedzieli, że tylko do piętnastu lat, a już miałam więcej, było to gimnazjum Roszkowskiej i Popielewskiej. Ale w tymże samym budynku była [też] Zasadnicza Szkoła Zawodowa Handlowa dla pracujących i wobec tego zaczęłam chodzić do tej szkoły. Tam dyrektorką była pani Leontytna Urbanowicz i ona, jak się dowiedziała, że pracuję w „Magnecie”, powiedziała: „Co ty, dla Niemców nie będziesz pracowała?”. Wobec tego wynalazła mi pracę.
Pracowałam w sklepie cukierniczo-owocarskim, coś takiego. To było na Chłodnej 20, o ile sobie przypominam. Tam właśnie pracowałam. Okazało się, że na Chłodnej 20 jest punkt kontaktowy organizacji „Podkowa”. Instruktorem wyszkolenia bojowego [w oddziale I Szwadronu Strzelców Motorowych] był nasz kolega, który należał też do „Podkowy”. Jak się dowiedział, że pracuję w tym sklepie, to przenieśli ten punkt do tego sklepu. Przynosili mi różne pisemka, trzymałam to pod kontuarem, przychodzili inni, którym oddawałam na odpowiednie hasło. No i tam dobyłam do Powstania Warszawskiego. To znaczy, nie do 1 sierpnia, bo o ile sobie przypominam, to na kilka dni przed Powstaniem było takie właściwie zgrupowanie w odpowiednich miejscach. U nas mój I Szwadron Strzelców Motorowych miał zgrupowanie, właśnie w tym domu, w którym mieszkałam. Tam było dużo młodzieży i nazywał się „Pekin”, tak mówili, „Gdzie mieszkasz?”. – „W »Pekinie«”. Właśnie przybiegł „Olczak”, taki miał pseudonim nasz instruktor, i mówi: „Słuchaj, zbieraj manatki i idź do [domu], bo jest ostre pogotowie”. Pamiętam, że wtedy pięćsetki przestały być w użyciu, a chłopaki mi przynieśli pięćsetkę, żeby ją wymienić na inne pieniądze, więc im wymieniłam [świadomie]. Ale musiałam pójść do właścicielki, zamknąć sklep i zanieść jej klucze, i te pięćset złotych. Ona była wściekła, że jej daję pieniądz, który jest już niechodliwy, ale nic już na to nie dało się poradzić. Przyjechałam do domu, u mnie w domu była kuchnia, chłopcy obierali kartofle, to chyba było trzy dni przed wybuchem Powstania, może trochę więcej, nie bardzo pamiętam […]. A jeszcze w międzyczasie wysłali mnie w okolice Wiatracznej po jakąś koleżankę, żeby zawiadomić [o zgrupowaniu], bo tylko w ten sposób, można było zawiadamiać. Musiało się wysyłać kogoś, żeby zebrać towarzystwo. Bałam się, [myślę]: „Wysadzą Niemcy most, nie wrócę do [Warszawy]”. Ale szczęśliwie wróciłam, zawiadomiłam ją.
Do 1 sierpnia byliśmy na Górskiej, a potem dostaliśmy [informację], że nasza komendantka pseudonim „Kalina” jest właśnie na Kolonii Staszica, na ulicy Langiewicza, że mamy się tam zgłosić. Wyposażenie miałyśmy straszne, można powiedzieć, bo poza torbą sanitarną, w której była gaza, łupki do unieruchomienia złamań, takie najpotrzebniejsze rzeczy do pierwszej pomocy tylko, oczywiście nic więcej nie było. Przeszkolenie sanitarne przechodziłyśmy, ale tylko takie bardzo króciutkie, w Szpitalu Maltańskim.
- Czego pani się tam nauczyła?
Tylko się nauczyłam robić zastrzyki. Tak że i stawianie baniek. Jedyny zastrzyk, jaki zrobiłam, to swojemu dziecku, jak było chore [po wojnie] […]. Bandażowanie głowy, unieruchomienie kończyn w razie złamania […] takich rzeczy nas uczyli. Komendantka powiedziała nam, że mamy się zgłosić na [inną] ulicę – [Jesionową], bo na Langiewicza była [„Kalina”], a my mieliśmy punkt sanitarny na [Jesionowej]. […] [Pukamy], hasło, odzew, otwiera kolega z domu, w którym mieszkałam i ma tak zwany obrzynek, mówię: „Stasiu, ty masz nawet karabin”. – „Karabin to mam, tylko amunicji do niego nie mam”. Weszłyśmy, tam miał być punkt sanitarny, nie było lekarza, nie było nic, poza noszami, to było [całe] wyposażenie punktu sanitarnego.
Już pierwszego dnia byli ranni, […] mieliśmy [też] rannego cywila. Po prostu szedł sobie człowiek, przecież nie przewidywał, że Powstanie [wybuchnie], a na Polu Mokotowskim były działki i on był chyba na tych działkach, wracał i został [ranny]. Miał rozszarpaną rękę, bodajże, lewą, tak bardzo, że tętnica była rozerwana, że krew dosłownie sikała jak z sikawki strażackiej. A my bezradne, bo co możemy zrobić. Ktoś nam powiedział, że tam
vis-à-vis, bo siatki [w czasie Powstania] między tymi poszczególnymi posesjami były przecież porozcinane, że w tym domu, (zresztą do tej pory ta willa stoi), taka duża chyba jedno- czy dwupiętrowa, że tam mieszka lekarz. Więc pobiegłyśmy do tego lekarza, wyszła gosposia i powiedziała, że pan doktór nie przyjdzie. Inna sprawa, że pan doktór był ginekologiem, ale w każdym razie lekarz. W związku z tym wróciłyśmy, mówimy do chłopaków: „Jest, ale nie chce przyjść”. To oni mieli jakąś krótką broń, poszli do niego i przyprowadzili go. Ale co on mógł zrobić, związał tętnicę. Jak związał tętnicę, to nastąpiła gangrena, bo krew nie przepływała i facet umarł. Pochowali go w ogródku tej willi, [w której był punkt sanitarny] właśnie. […] Jeść nie było co, pościeli nie było, chodziłyśmy po willach, bo przecież ta dzielnica to willowa, i prosiłyśmy, żeby coś nam ludzie dali do jedzenia, żeby nam coś dali, żeby ich położyć w jakąś pościel czy coś. Nie było naprawdę niczego.
Różnie. W każdym razie ta willa należała do profesora Pomianowskiego, profesora Politechniki Warszawskiej i pani profesorowa była tam, ale profesor był na Politechnice. No i wiem, że niczego nam nie użyczyła (to mówię tak na marginesie), ale potem, jak nas wyrzucali z Kolonii Staszica, to ona miała walizkę taką dość dużą i chłopcy, (kobieta już przecież niemłoda), więc będą jej nieśli. Ale taka ciężka ta walizka, myślą sobie, co tam jest. Otwierają, a tam było jedzenie, były słoiki ze smalcem. Zezłościli się chłopaki, powiedzieli: „Niech sobie sama niesie, jak nie chciała nam dać…”.
Tam najpierw przyszedł taki Niemiec, właściwie to był Łotysz, ale w wojsku niemieckim, i przeszedł wszystkie pokoje, ranni leżeli, trzech czy czterech było tych rannych, niezbyt wielu. Spędził nas do piwnicy i zamknął nas w tej piwnicy. Ranni zostali, tam gdzie leżeli, a ci lżej ranni, bo był taki, że miał postrzał w nogę czy [rękę] i jeszcze mógł chodzić, to zeszli tam razem z nami. No i my czekamy, mówimy: „Przyjdą nas tutaj zastrzelić czy co, nie wiadomo co”. A tam było pełno koksu do palenia, jak my się ruszaliśmy, to ten koks szuru [szuru]. Ale [w piwnicy] było okienko i ci chłopcy wyrwali okienko i przez to okienko myśmy z piwnicy powychodzili. Ja jeszcze z jedną koleżanką poszłyśmy do jakiejś najbliższej willi, okazało się, że to była willa Mariusza Maszyńskiego, to był przedwojenny aktor. Jego nie było, były jego dwie siostry, takie starsze panie, które nas poczęstowały herbatą i [prosiły,] żebyśmy zostały [u nich]. Mówimy: „Nie możemy, bo ranni przecież zostali, no musimy do nich wrócić”. Wróciłyśmy tam, ale on przyszedł jeszcze raz, jakiś przyzwoity był, zły przede wszystkim, bo powiedział, że miał jechać na urlop, a przez Powstanie to musiał [zostać w Warszawie]. Powiedział tak: „Powiedziałem, że tu jest pusto, że nikogo nie ma”. Tam wobec tego siedziałyśmy chyba do 11 sierpnia, kiedy nastąpiła pacyfikacja Kolonii Staszica. Po prostu przyszli, to już nie byli Niemcy, tylko ci kałmucy tacy jacyś, licho ich wie, wiem, że tych zegarków mieli od dłoni do ramienia prawie, bo zabierali, jak gdzie zobaczyli zegarek taki naręczny. No i nas stamtąd wypędzili. Ale przed tym jeszcze był ranny taki chłopak, który miał postrzał w pośladek, ale kula mu wyszła [przed] kolanem, a my niemądre chciałyśmy tylko mu zagoić ten wlot i wylot. Okazało się, że to kula brudna i on dostał bardzo wysokiej temperatury, i nie wiedziałyśmy, co z nim zrobić. Znalazł się u nas (żadna z nas do tej pory nie wie, kto to był) taki pan, który się przedstawił, że jest adwokatem, i który nam rzeczywiście bardzo pomagał, [ponieważ] znał niemiecki. Wobec tego – dzisiaj to jest róg Filtrowej i Suchej – to był kiedyś wojewódzki urząd, a teraz stali Niemcy – poszedł i poprosił o przepustkę, że cywil ranny jest, że trzeba go odnieść do szpitala, i dostał tę przepustkę. I myśmy [szły] z białą szmatą jakąś na kiju, z noszami, przy okazji zabraliśmy trzech tych rannych, oczywiście [rannych] zaniosłyśmy do [szpitala] Dzieciątka Jezus. (Moja mama tuż przed Powstaniem leżała w szpitalu, miała poważną operację), tam były pielęgniarkami zakonnice, znały mnie, bo codziennie siedziałam, jak mama była w szpitalu, też [mówiły]: „Zostań tu w szpitalu, to jest bezpieczniej”. – „Nigdzie nie zostaję, mam wracać tam, skąd przyszłam”. I wróciłam.
Potem, jak nas stamtąd wyrzucili, to okazało się, że z innego punktu sanitarnego, ale też na Kolonii Staszica, nasz kolega pseudonim „Farys” został rozstrzelany, ale nierozstrzelony, to znaczy było grupowe rozstrzelanie. Upadł razem z tymi, którzy zostali zabici, tam go znalazły sanitariuszki, a my zobaczyłyśmy, że to jest od nas chłopak, więc go na noszach niosłyśmy na Zieleniak. Nie wolno było wynosić rannych z Zieleniaka, wobec tego on wstał, a miał pięć postrzałów, ale takich niegroźnych. Ubrałyśmy go, jedna dała spódnicę, bo jakieś zapasowe ze sobą wzięłyśmy, jedna jakiś taki płaszcz prochowiec, zawiązałyśmy mu chusteczkę na głowę. Ponieważ z Zieleniaka wychodził tłum ludzi przez dość szeroką bramę, w tym tłumie ludzi on tam trzymał się nas za ramiona i go wyprowadziłyśmy stamtąd.
Oczywiście [zostaliśmy skierowani] na Dworzec Zachodni, zawieźli nas do Pruszkowa, do tego obozu przejściowego w Pruszkowie. No i tam oddałyśmy jego do PCK, bo tam były siostry PCK, oddałyśmy go do tego szpitalika, w każdym razie ocalał chłopak. A nas wywieźli potem stamtąd do obozu koncentracyjnego, […] do Ravensbrück, najpierw do Wilhelmshaven, to był przejściowy obóz pod Berlinem. Tam przyszli Niemcy, nie wiem, czy jacyś rolnicy i sobie tak na oko wybierali do pracy, a resztę towarzystwa, które im nie pasowało, to wywieźli do Ravensbrück. Pamiętam to wejście do Ravensbrück. Przed obozem stały wille, można powiedzieć, i tam mieszkały strażniczki tego obozu, tę bramę pamiętam, jak to wszystko wyglądało. Tam nas wpędzili, wszystko musiałyśmy oddać, dali nam pasiaki i jak ktoś miał we włosach, jak to wtedy były gnidy czy jakieś tego, to golili do gołej skóry. Mnie na szczęście nie ogolili. I tam byłyśmy wywiezione z Pruszkowa do Wilhelmshaven, potem dwudziestego pierwszego do Ravensbrück, a z Ravensbrück, ponieważ tam było już tak pełno tych ludzi, że oni już się nie mieścili, rozstawiali olbrzymie namioty wojskowe i ludzi lokowali. Wobec tego postanowili część poprzesyłać do innych obozów.
Z Ravensbrück wywieźli nas 2 października do Magdeburga. To był obóz Buchenwald, a w Magdeburgu był podobóz i tam była fabryka amunicji, nazywała się „Polte”. Przed wojną to była wytwórnia jakichś takich żeliwnych różnych rzeczy. Właśnie w Magdeburgu pracowałyśmy przy różnych [pracach], w zależności gdzie kto trafił. Ale w każdym razie [produkowane były] też części do samolotów, do różnych […] pracowało się oczywiście dwanaście godzin. Rano nie dostawało się jeść, tylko się dostawało zbożową czarną kawę. Przywożono obiad i co zapamiętałam, to raz na tydzień była zupa – kartofle nieobierane i polewane, (do dzisiaj nie wiemy, co to było), jakimiś liśćmi, wyglądały jak buraczane, jak szpinak, całe liście zielone [i zielona] woda. Wiem, że raz w tygodniu nie jadłam, bo nawet [celnie], jak byłam głodna, to nie dawało rady tego zjeść. No i byłyśmy w Magdeburgu. Magdeburg był bombardowany, nawet tak, bo to w środku miasta [był] ten obóz, że dosłownie za parkanem, tak, jak po drugiej stronie ulicy mieszkali ludzie. Bombardowali bardzo precyzyjnie, bo u nas odpadały ściany od baraków, jak oni bombardowali domy w pobliżu tego obozu.
Czwartego maja wkroczyła tam, trudno powiedzieć, że to był Armia Czerwona, to byli raczej Polacy, którzy szli ze Wschodu z Armią Czerwoną, obóz został ewakuowany przede wszystkim, jak już się zbliżała Armia Czerwona. Nas ewakuował Volkssturm, tacy starzy dziadkowie i młodzież. W każdym razie tak szliśmy. A obok tego naszego obozu w Magdeburgu był obóz, okazuje się, żydowski. Było Żydów niewielu, my nie miałyśmy żadnego kontaktu [z nimi] i dopiero dowiedziałyśmy się o tym w czasie ewakuacji obozu. Przechodziliśmy przez Łabę. Tak było, że pociski rozrywały się w wodzie Łaby, jak my przez most przechodziliśmy, to z jednej strony tego mostu i z drugiej, na szczęście w most nie trafili. Szła [także] stara Żydówka z młodą dziewczyną, ile ona mogła mieć lat, siedemnaście, osiemnaście, ale ta babcia nie nadążała, [a Niemcy] krzyczeli:
Schnell, schnell!, żeby lecieć, więc zostawała w tyle. Podszedł Niemiec, wyjął z kabury pistolet, babcię zastrzelił, dziewczynę popchnął do przodu i [tyle. Sami] nie wiedzieli, co z nami zrobić, ponieważ tak się jeden front zbliżał i drugi, więc raz nas w tę stronę [nas] pędzili, drugi raz w drugą, już tracili orientację. Później gdzieś w jakiejś stodole mieliśmy nocować, ale jedna z naszych koleżanek, najstarsza zresztą wiekiem od nas, mówi: „Nie wchodźmy do tej stodoły, bo stodołę to oni mogą podpalić, to my się ułożymy pod stodołą”. A ponieważ auzjerki uciekły z tego obozu w Magdeburgu, to więźniarki oczywiście rozwaliły magazyn i pozabierały koce, różne rzeczy, jedzenie, które nam było potrzebne. Wobec tego na tych kocach żeśmy się położyły pod tą stodołą, to była taka murowana stodoła, porządna. Rano Niemcy wszystkich znowu zbierają do kupy i nas dziewięć uciekło. Uciekłyśmy i schowałyśmy się w rowie melioracyjnym, który jest dość wąski, ale dość głęboki, i tam usiadłyśmy sobie w kucki, bo wody nie było, trochę jakiś tam strumyczek. A w okolicy pracowali Polacy u Niemców w gospodarstwach rolnych i zorientowali się, że tutaj byli ci więźniowie, i zaczęli [szukać], nas znaleźli. Dali nam parę marek […] i mówią: „Idźcie do sklepu, kupcie tam sobie coś jeść”, ale to co oni nam mogli dać, [było niewiele], osobiście chodziłam do Niemek i mówiłam:
Frau, bitte Kartofel. [W pierwszych dniach maja 1945 roku] weszła właśnie armia polska ze Wschodu. Chłopcy wtedy wzięli parę koni, wóz, taki duży pod plandeką, zabili świnię, nas tam zawołali i my to wszystko pokroiłyśmy, popakowałyśmy i powiedzieli: „Wracamy do Polski”. Ale pytamy się tych Polaków: „Jak tam jest w Polsce?”. – „Jak pojedziecie, to zobaczycie”. Nic nie chcieli mówić. I tak dojechaliśmy tym wozem, nocując raz pod wozem, raz [na wozie], bo Niemcy nie przyjmowali nas na nocleg.
Dojechaliśmy do dawnej granicy polsko-niemieckiej. Tam już byli Rosjanie, oczywiście konia nam zabrali, wóz nam zabrali, ale my mieliśmy [cukier]. Jeszcze była taka sprawa, że jak mieszkałyśmy na łące… Bo mieszkałyśmy na tej łące, nie wiem, jak 1 maja, to gdzieś tak 10 maja chyba czy dłużej. Chłopcy [pracujący u Niemców] nam powiedzieli, że tam są budki, gdzie Niemcy przetrzymywali bańki na mleko, jak był spokój […] i że tam można ewentualnie się schować przed deszczem […]. Do takiej budki się schowałyśmy, ale ona była ciasna, nas było dziewięć, że jak [leżałyśmy i] przekręcałyśmy się na drugi bok, to na komendę, bo nie można było się [obrócić]. W końcu, jak oni przyszli, powiedzieli, żeby przyjść do nich, do domu niemieckiego, [wcześniej] jak byłyśmy na łące, to rozbili gdzieś [w pobliżu] cukrownię. Znowu w jakiś sposób się dowiedziałyśmy i te silniejsze dziewczęta poszły i na plecach przyniosły sporo cukru. W ten sposób się utrzymywałyśmy, że dostawałyśmy, (jedna dzieliła), po ileś tego cukru i cały czas leżałyśmy, żeby energii nie zużywać. Tak się żywiłyśmy tym cukrem, ewentualnie ziemniakami, które Niemcy już posadzili, bo był maj, a ponieważ nie bardzo nam chcieli dawać, to myśmy wykopywały te ziemniaki, które oni posadzili i z tych ziemniaków na tarce zrobionej z kawałka blachy gwoździem, tarłyśmy i na kamieniu rozgrzanym smażyłyśmy placki, więc takie miałyśmy jedzenie. W końcu, jak już weszło to wojsko, wsiadłyśmy [do wozu i wracałyśmy do Polski], Rosjanie zabrali konie, zabrali wóz, ale cukru żeśmy im nie oddali. Chłopcy jeszcze, nie wiem skąd, mieli alkohol w bańce po mleku. Znaleźliśmy polskich żołnierzy w tej armii z dowódcą zresztą, jakimś porucznikiem i jemu oddaliśmy to mięso, które jeszcze było, i ten alkohol. Ale cukier każda sobie nasypała w jakiś taki woreczek, bo sobie tam uszyłyśmy po drodze gdzieś, widocznie któraś miała nici, już nie bardzo wiem, jak to było. W każdym razie z tym cukrem przyjechałyśmy do Warszawy, jadąc pociągiem raz do Warszawy, raz do Krakowa, bo jak wsiadałyśmy, pytamy się: „Gdzie pociąg jedzie? Do Warszawy?”. – „Tak”. Później się okazuje, że nie, wcale nie do Warszawy, gdzieś indziej. Więc wysiadałyśmy, znowu gdzieś wsiadałyśmy i 14 maja przyjechałyśmy do Warszawy.
W Warszawie oczywiście na Dworcu Zachodnim wozacy wołali: „Na Pragę! Na Mokotów!”. No więc my do takiego, co na Mokotów, podeszliśmy i mówimy, żeby nas zawiózł na Mokotów, ale pieniędzy to nie mamy, tylko mamy cukier, a jemu wszystko jedno, może być cukier. Tym cukrem zapłaciłyśmy, za to przywiózł nas na plac Unii. Moja przyjaciółka mówi do mnie: „Słuchaj, na Marszałkowskiej pod czwartym mieszkali moi znajomi. Dom stoi, pójdę, zobaczę, może są”. Poszła, wychodzi, mówi: „Wiesz są i zapraszają nas do siebie”. Poszłyśmy tam, serdecznie nas chcieli przyjąć, ale miałyśmy tak straszny świerzb. Powiedziałyśmy do żadnego łóżka, nic, bo nie chciałyśmy ich zakazić tym wszystkim, bo jesteśmy z wrzodami [i świerzbem]. Stamtąd rano, dostałyśmy coś do zjedzenia i każda poszła szukać swojego domu. Niestety poszłam na Górską, a tam znowu jest kupa gruzów i nic nie ma. Jestem w pasiaku, a ojciec tuż przed Powstaniem pojechał dowiedzieć się, jak się mama czuje, i też został u tego brata swojego. Tak że nie wiedzieli, co się ze mną dzieje, bo oczywiście nie informowałam ich, że należę do organizacji. W związku z tym myślę sobie, co teraz zrobię, w którą stronę się udać. Patrzę, idzie dziewczyna, którą znałam z chóru kościelnego. Wiedziałam, że śpiewała i moi koledzy też tam śpiewali. Pytam się, czy przypadkiem nie wie, gdzie mieszkają Perkowscy. Ona mówi: „Tak, wiem, na Chełmskiej”. Powiedziała mi, w którym miejscu. Poszłam tam, była ich mama, nie było chłopców ani ich ojca. Poprosiłam, żeby mi pożyczyła pieniądze [na dojazd do Klarysewa], ponieważ miałam ciocię – teraz to się nazywa Konstancin, ale to jest Klarysew […] – [chciałam pójść i] dowiedzieć się, co się dzieje z moimi rodzicami. Poszłam i poprosiłam, żeby ciotka mi dała pieniądze na maść przeciw świerzbie, mówi: „O, rodzice twoi to mieszkają na Dobrej u przyjaciół”. U takiej mojej mamy przyjaciółki, bo ona była wdową. Poszłam na Dobrą pod piąty, okazało się, że wszystko w porządku u niej, dom stoi. A tata już pracował właśnie w Ministerstwie Oświaty, ale [wszystkie ministerstwa] były, w [budynku] kolejowym na Pradze. Jak tata wrócił [z pracy do domu], było wiele łez i szczęścia, ale mamy nie było, bo pojechała do kuzynów, do Międzyrzeca Podlaskiego. Tata już nie poszedł do pracy, tylko pojechał powiedzieć mamie, że wróciłam, bo do tej pory to w ogóle nie wiedzieli, czy żyję, czy nie żyję, co się ze mną dzieje.
Mama przyjechała. Mieszkaliśmy u tej pani, był pokój z kuchnią, ona była krawcową z zawodu, więc nie najlepiej się mieszkało, bo przychodziły klientki, miary nie miary, trzeba było przechodzić z kuchni do pokoju, z pokoju do kuchni, ale było gdzie mieszkać, ona była zresztą bardzo serdeczna. Ten dom, [w którym obecnie mieszkam] został wypalony i ministerstwo wyremontowało ten dom dla swoich pracowników. W 1946 roku ojciec dostał to mieszkanie. […] Chodziłam dwa lata do szkoły w czasie okupacji, a potem chodziłam do gimnazjum i do liceum na ulicy Górnośląskiej 31. Ta szkoła nazywała się Gimnazjum Kupieckie i Liceum Handlowe na Górnośląskiej 31. Jak już dostaliśmy to mieszkanie, to było mieszkanie, ale nie było nic. Z desek ojciec zbił pryczę i na tej pryczy wszyscy troje sypialiśmy. Ktoś nam dał pewnie jakąś pościel, bo przecież niczego nie mieliśmy. Pomału… Chodziłam [do szkoły], w drugiej licealnej byłam, [kilka uczennic] stwierdziło (po tak zwanej małej maturze), że nie możemy się uczyć dalej, bo każda musi iść do pracy, bo nic nie ma, nie ma się w co ubrać. Nauczyciele się zgodzili, że będą pracować po południu, jedną klasę zrobią popołudniową z pełnym wymiarem godzin szkoły dziennej. Więc był śpiew, religia, gimnastyka, wszystko, co w normalnym liceum dziennym.
Pracowałam w międzyczasie w Wodociągach Warszawskich, bo tam mojej koleżanki ze szkoły szwagier był naczelnikiem i był głównym księgowym. Nie dawałam już rady, bo szkoła, do której chodziłam, [była] na Górnośląskiej, Wodociągi na placu Starynkiewicza, wtedy nie było wolnych dni dla uczących się, żadnych udogodnień. Po prostu chodziłam do pracy na siódmą rano, wychodziłam o trzeciej po południu, na czwartą musiałam być w szkole, a kiedy się uczyć. Wobec tego do drugiej licealnej przeniosłam się do szkoły dla pracujących, która mieściła się róg Nowogrodzkiej i Emilii Plater. Tam była taka szkoła jakiegoś zrzeszenia kupców, coś takiego. Maturę robiłam już tam. Potem, jak zrobiłam maturę, to trzeba się było starać o jakąś pracę z kolei, ale nie miałam specjalnych trudności.
- Czy udział w Powstaniu nie sprawił, że miała pani kłopoty na przykład z dostaniem pracy albo w pracy?
Była taka sprawa, nie ujawniłam się po prostu. Ale
vis-à-vis, gdzie kiedyś była willa Sikorskiego […], tam była taka organizacja byłych kombatantów, coś takiego, więc tam należeli wszyscy i ubowcy. Ale ponieważ
vis-à-vis mieli przychodnię lekarską, więc trzeba było wypełnić taki druk i ewentualnie się zapisać, bo nie miałam takiego kontaktu z żadną organizacją poakowską. Tam się zapisałam, pracowałam u nich po godzinach, oczywiście w sekcji socjalnej. Byli biedni ludzie, było sporo tych Polaków ze Wschodu, którzy przyszli z tą armią i tutaj też mieli biedę z nędzą. Pracowałam tam społecznie. Po tym, jak jeden z tych rannych, których odnosiliśmy, on w jakiś sposób znalazł kontakt z moją przyjaciółką, pseudonim miała „Magda”, bo tak się nazywała Natalia Wiśniewska z domu, a potem Żarnowiecka z męża. Wyszła ta książka właśnie, ta nasza koleżanka to zebrała, to nie ona napisała, bo to są relacje uczestników Powstania. Po prostu z imieniem, nazwiskiem i relacją, to wszystko zebrała do kupy i wydaliśmy to wtedy własnym sumptem. Pamiętam, to było tysiąc sztuk, bo to w księgarniach żadnych nie było i do tej pory nie jest. Wobec tego ona zadzwoniła i on jej powiedział właśnie adres tej mojej przyjaciółki, ale ona już niestety nie żyła. Córka odebrała telefon i powiedziała: „Mama nie żyje, ale mamy przyjaciółka żyje”. I podała mój adres. Ta pani Maryla Sułkowska zadzwoniła do mnie, czy mogłabym przyjść albo napisać, albo opowiedzieć jakąś relację z czasów Powstania. Oczywiście zgodziłam się, ona mieszkała na Saskiej Kępie, byłam u niej kilka razy, opowiadałam, zresztą jest w tej książce i moje zdjęcie. W ten sposób zapisałam się, bo jest właśnie organizacja taka byłych żołnierzy Armii Krajowej, ale wtedy tu albo tu. Wypisałam się z tych kombatantów oczywiście i zapisałam się tam, do tej pory mam z nimi kontakt, spotykamy się na Zielnej, ja to już raczej rzadko, bo mnie bolą nogi (teraz, jak zamknęli Świętokrzyską, to już w ogóle nie ma tam jak dojechać).
Najpierw pracowałam w tych Wodociągach Warszawskich, potem Wodociągi się podzieliły na dwa przedsiębiorstwa. Drugie przedsiębiorstwo nazywało się Miejskie Przedsiębiorstwo Instalacyjne, to były instalacje wewnątrz budynków takie wodociągowe. W międzyczasie wyszłam za mąż, urodziłam dziecko. Wtedy nie było, że można jakiś urlop, jak teraz jest dla matek. Musiałam przerwać pracę. Potem, jak już trochę dziecko było odchowane, to znowu zaczęłam szukać pracy. Ale dobrzy ludzie, a mówiąc [precyzyjnie], koleżanki, zawsze mogłam na nie liczyć, ale wcale nie z Powstania, tylko ze szkoły z Górnośląskiej. Jedna mówi: „Słuchaj – nawet nie do mnie osobiście, tylko którejś koleżance, a tamta mnie, że w „Ruchu” potrzebny jest ktoś do księgowości, żebym się tam zgłosiła – niech pójdzie i powie, że przysyła ją pan Szuster”. Myślę sobie, no dobrze, pójdę, a pana Szustra na oczy nie widziałam i powiem, że pan Szuster, a pan Szuster może akurat tam jest. Poszłam do głównego księgowego, a on pyta się: „Gdzie pani chce pracować, w finansach czy w księgowości?”. – „W księgowości już się wypracowałam, bo pracowałam w Wodociągach, pracowałam w księgowości, to wolę finanse”. Zaczęłam pracować w finansach, najpierw byłam zastępcą kierownika działu, potem kierownika zwolnili, bo on stale tylko był na zwolnieniach lekarskich i w zasadzie musiałam wszystko za niego robić, wszystkie wnioski kredytowe. Jak się podzieliło to przedsiębiorstwo, to przeszłam właśnie do instalacyjnego przedsiębiorstwa.
- Czy kiedy pani trafiła do konspiracji i wtedy na ten punkt na Chłodną 20, kiedy pani podjęła tę decyzję, czy się pani bała?
Nie. Właśnie w tym domu, w którym mieszkałam na Górskiej, to mieszkał późniejszy nasz instruktor wyszkolenia bojowego, „Olczak” Tadek Majewski, i on mi zaproponował, czy bym się nie zapisała do [AK]. Ponieważ jego siostra, moja koleżanka, też należała, mówię: „Oczywiście, nie ma sprawy”. I zapisałam się. On nas uczył obchodzenia się z bronią, chodziliśmy w okolicznych lasach, jak jest Puszcza Kamionowska, chodzić tam z kompasem, z busolą, żeby się umieć poruszać po jakichś takich [terenach]. Poza tym, jak czyścić broń, jak ładować, takie różne sprawy, nas właśnie tego uczył. Dzięki niemu byłam w tym, a on niezależnie od tego był w takiej organizacji, która wykonywała wyroki na Niemców. Jeden z jego kolegów, zresztą taki Stasio, pseudonim miał „Szponar”, on był z Zamojskiego i tam mu wystrzelali całą rodzinę, to już nie wiem, czy to nie „ukraińcy”. W każdym razie on potem się znalazł w Warszawie i zginął w Powstaniu Warszawskim, pochowany jest na Cmentarzu Wolskim.
- A wtedy jak pani miała ten punkt na Chłodnej i przynosili bibułę i pani ją rozdawała, były takie momenty strachu, napięcia?
Powiem, że nie. Człowiek, jak jest młody, to jakoś zupełnie inaczej na to wszystko patrzy. Nie ma rodziny, nie ma dzieci, nie ma [zobowiązań]… Wiem tylko, że gazetkę [czytałam], ponieważ córka właścicielki studiowała medycynę, taką po kryjomu oczywiście i miała takie fartuchy lekarskie. Też, pracując w tym sklepie, byłam w takim fartuchu, bo one miały kieszenie. Przynosili i mnie gazetki do poczytania. Kiedyś sobie do kieszeni taką gazetkę schowałam i zachorowałam, w ten sposób, bo Stasio „Szponar” zastrzelił tutaj naprzeciwko… W tej chwili jest ambasada rosyjska, była końcowa stacja kolejki wilanowskiej, której już dawno nie ma, ale była. Przyszedł kiedyś do nas po tym zamachu, uciekł, więc jego nie złapali, i opowiadał nam, jak to było, gdzie strzelał, gdzie uciekał, i jak pamiętał, mówił: „Tam w tym domu to będą odpryski od kuli, bo tu do mnie strzelali”. Ale go nie ustrzelili na szczęście. Za kościołem, teraz są bardzo ładne takie domy, tam aktorzy mieszkają za kościołem na Chełmskiej. Tam było takie jezioro i opowiadał, że tam broń wrzucili, były takie chaszcze, jak uciekali stamtąd.
- Czy były momenty zagrożenia, że bała się pani? Nie dokończyła pani o tym, że tę gazetkę włożyła pani do fartucha.
Później po tej wędrówce, jak opowiadał, gdzie, co, gdzie strzelali, gdzie uciekali, gdzie przez płot przechodził, poszliśmy na lody. Przeziębiłam się i nie poszłam do pracy. Do pracy przyszła córka właścicielki i wsadziła rękę do kieszeni, i wyciągnęła gazetkę. Po tym, jak wróciłam, to mówi do mnie: „No, miała pani szczęście, że to ja, bo jakby mama, to już by pani nie pracowała u nas”.
- Czy działalność w konspiracji to było właśnie to, czy jeszcze pani w czymś uczestniczyła?
Raczej nie, poza szkoleniem w Szpitalu Maltańskim, jak mówiłam, jakichś takich podstawowych czynności sanitariuszki to w zasadzie nic. Czasem gdzieś tam, ale to nie pamiętam już, że gdzieś trzeba było coś zanieść czy coś przynieść, ale to jakieś epizodyczne takie…
- A rodzice wiedzieli o tej działalności?
Nie.
- A gdyby się dowiedzieli, to zabroniliby, przestraszyli się?
Nie wiem, bo mój tata bał się tego wszystkiego. Pamiętam, że ten właśnie „Olczak”, ponieważ był aresztowany i siedział na „Gęsiówce”, jak go przewozili gdzieś na zeznania i on uciekł, ale potem nie nocował w domu, bo się bał, a mieszkał w tym samym domu co ja. Kiedyś przyszedł do mnie i mówi tak: „Słuchaj, mogę u ciebie się przespać, bo już nie pamiętam, kiedy spałem na dobę”. Otomana była, mówię: „To kładź się i śpij”. Sprzątałam w mieszkaniu, miał teczkę przy sobie i tą teczkę na stole położył. Chciałam coś na tym stole poprawić, biorę tę teczkę, myślę sobie, co ona taka ciężka, co w tej teczce ma, otwieram, a tam jest oczywiście spluwa. Myślę sobie, Boże, jakby tak ojciec mój zobaczył, to nie wiem, co by było, awantura straszna. Zresztą też nie należałam do najodważniejszych. Pamiętam i zawsze to opowiadam, że wiem, co to znaczy, jak włosy stają dęba. Jak umarł ten cywil i pochowali pod oknem w ogrodzie…
- W pierwszych dniach Powstania?
Tak. Miałam tam wtedy dyżur nocny, siedziałam w takim klubowym fotelu, na dole stała lampka elektryczna przysłonięta, oczywiście tak było szaro zupełnie. A nie, to jeszcze go tam nie pochowali. Jak umarł [ten cywil], to go wyciągnęli do następnego pokoju. A tam był taki zegar, kiedyś były takie stare zegary stojące, które biły jak dzwony. Pamiętam, jak dwunastą godzinę wybił ten zegar, a wiem, że za tymi drzwiami otwartymi zresztą leży ten umarły. Zupełnie czuję, że mi się kurczy skóra na głowie i włosy dęba mi stają. Myślę sobie, że przecież nie pójdę do nikogo, bo powiedzą [mi]: „To po coś przyszła tutaj, jak się boisz umarłego”. To raz miałam właśnie taki strach, ale nie przed żywym, tylko przed zmarłym.
- Czy bała się pani Niemców? Jeszcze w czasie okupacji była pani może świadkiem?
Bałam się tego, dlatego że kiedyś jechałam już tak blisko godziny policyjnej, to na Czerniakowskiej z tramwaju nas wszystkich wyrzucili, sprawdzali dokumenty. Całe szczęście, zresztą wtedy z tym Tadkiem jechałam razem, kilkoro nas jechało. Mnie sprawdzili, ponieważ miałam kenkartę, bo wtedy pracowałam jeszcze w tym „Magnecie”.
- To świetne papiery dawał ten „Magneto”.
Tak.
- Czy to była ta decyzja, żeby zrezygnować z tego „Magneto”, który dawał takie zaświadczenia?
Tak, ale jak ona mi powiedziała: „Co dla Niemców będziesz pracować?”, [to zrezygnowałam]. Stanęłam na Chełmskiej w bramie i czekałam, co z tymi chłopakami, czy ich też puszczą, ale oni mieli tam […]. Nawet on powiedział, że udał, że jest sprawdzony, chował [dokumenty] do kieszeni, w ogóle Niemiec go nie sprawdzał. To wtedy trochę się bałam, że mogą zatrzymać. Ale tak to jakoś… Mówię, że bałam się Niemców faktycznie, bo stale słyszałam tylko te budy jeżdżące na sygnale. Zresztą mojego ojca brata – szedł do pracy – zabrali go i zginął koło Lublina, na Majdanku. Nic nie miał wspólnego, nie należał do organizacji, po prostu złapali go na ulicy. Tak że każde wyjście na ulicę, nie wiadomo było, czym się skończy.
- Była pani może świadkiem może jakichś aktów terroru ze strony Niemców albo widziała pani łapankę czy coś takiego?
Tak, łapankę to widziałam na Puławskiej, a poza tym w domu na Górskiej, jak mieszkałam, to na tyłach tego domu, to jest ulica Nabielaka chyba w tej chwili, to tam rozstrzelali ludzi. Tam nawet była tablica kiedyś, teraz to nie byłam tam dawno, to nie wiem, jak to wygląda, bo tam nowych domów nastawiali – czy ta tablica została, czy nie została. Poza tym to tak więcej nie, żadnej jakiejś takiej działalności w czasie okupacji nie [prowadziłam]. Poza tym że się przygotowaliśmy do tego Powstania, które nam usiłowali wmówić też, że będzie trwało tydzień, wszystko się dobrze skończy. Nie wiem, czy to się nadaje do nagrania, ale uważam, że dowództwo było naiwne, sądząc, że Rosjanie przyjdą i nam pomogą, bo po to było Powstanie zrobione, żebyśmy my wyswobodzili Warszawę, a nie Rosjanie nam ją wyswobodzili. Ale oni nie byli tacy naiwni, oni doskonale wiedzieli, dlaczego my tak robiliśmy. Pewnie sobie powiedzieli – no to sobie [wyswobadzajcie].
- Jak pani ocenia dzisiaj Powstanie?
Uważam, że to było pewną naiwnością ze strony dowództwa. To, co wiedziałam, że „Bór” Komorowski zwracał się do rządu londyńskiego, to oni mówili: „Wy jesteście na miejscu, wy wiecie, co tam się dzieje, my to nic tutaj nie [decydujemy]”. Wydaje mi się, że to można było przewidzieć. My to nie, bo my szliśmy, rzeczywiście nie znając sytuacji ogólnie panującej, ale przecież dowództwo to chyba się orientowało w tym, z czym my idziemy do gości, że tak powiem. Jak na punkcie sanitarnym nie ma nic oprócz noszy… Uważam, że to była naiwność, że się wierzy w coś, co jest rzeczą prawie niemożliwą.
- O samym Powstaniu cały czas mówiła pani w liczbie mnogiej – my. Czy to była jedna koleżanka, czy was na tym punkcie…
Nas było dużo. Na tym punkcie na Kolonii Staszica, jak już okazało się, że nie ma broni, bo w ogóle nie było tam nic, więc ten dowódca „Odwetu” (miał pseudonim „Roman”) powiedział tak: „My wychodzimy do Śródmieścia − ale byli jeszcze ci ranni właśnie − ale z rannymi musi ktoś zostać”. Zostało nas chyba cztery tam, a potem reszta to w drodze do tych obozów żeśmy się tam poznały i razem, potem było nas już dziewięć, jak byłyśmy w Niemczech.
- Czy była z panią przez cały czas jedna i ta sama przyjaciółka?
Była.
- Od początku aż do wywózki i do powrotu?
Była, taka właśnie, z którą chodziłam do tej szkoły zasadniczej i która była naszą patrolową tak zwaną w organizacji, bo ona była siedem lat ode mnie starsza. Przyjaźniłyśmy się do końca jej dni, bo ona niestety już bardzo dawno zmarła, zmarła, mając sześćdziesiąt dziewięć lat, więc już to było bardzo dawno. Potem pracowała jako pielęgniarka w szpitalu.
Z męża nazywała się Żarnowiecka.
- Mówiła pani, że Kolonia Staszica była straszna. Co było najgorsze?
To było najgorsze, że my byliśmy bez broni, chłopcy schronili się na strych jednej willi, Niemcy wrzucili granat i oni wszyscy zginęli, bo oni się schowali, bo nie mieli czym strzelać, co mieli robić. Uważam, że w Kolonii Staszica to było coś okropnego, tam też bardzo dużo nas zginęło. Zresztą na ulicy Wawelskiej jest nasz kamień pamiątkowy, postawiony. Na cmentarzu wojskowym przy grobie dowódcy „Odwetu” jest olbrzymia tablica, na której są wypisane [nazwiska] wszystkich poległych w czasie Powstania, bardzo dużo.
- Były straszne problemy z uzbrojeniem?
Tak. Po prostu nie było, mówili, że nie zdążyli dowieść, że coś, nie wiem, jaka była tego przyczyna, bo szeregowy uczestnik, to co on mógł wiedzieć. Byliśmy po prostu bezbronni, zdani na wystrzelenie jak kaczki, jak to mówią.
- Opowiadała pani o tym cywilu, któremu pomagałyście.
Tak.
- Pomagałyście chłopakom z oddziału, osobom, które pani znała, i nagle ktoś taki ranny trafia do pani. Pamięta pani taki przypadek?
Tak, oczywiście, byli tacy. Właśnie był taki „Farys”, co tak był postrzelany. [Miał] dziesięć ran postrzałowych, to był od nas chłopak. Poza tym byli bliźniacy, dwóch chłopców dziewiętnastoletnich, ale on był z „Odwetu” i ten właśnie, co miał ten postrzał w pośladek i przed kolanem mu [kula] wyszła. Jak zaniosłyśmy go do szpitala, to jemu chcieli amputować nogę, bo już się nic więcej nie dało zrobić. On się nie zgodził i umarł po prostu. Jest pochowany zresztą na cmentarzu wojskowym, a jego brat, oni byli tak do siebie podobni, że kiedyś wychodząc z tego pokoju rannych, patrzę, w przedpokoju stoi, on „Gryf” miał pseudonim, „Gryf”. Jak to, przed chwilą leżał na łóżku, a to był jego bliźniak brat. On wyszedł do Śródmieścia, później dostał się widocznie do niewoli, bo był w Stanach Zjednoczonych. Tam skończył szkołę, był muzykiem, wiem to z cmentarza, bo przywieźli go i jest pochowany z tym swoim bratem bliźniakiem w jednym grobie na cmentarzu wojskowym.
- Jeszcze opowiadała pani, jak niosłyście rannych na noszach do szpitala. Wy – dziewczyny drobne, słabe.
To cztery jedne nosze niosły. Tam dwukrotnie, znaczy ja byłam raz tylko, bo szłyśmy chyba cztery, potem następny raz znowu jakieś cztery tych dwóch następnych tam zanosiły. Wtedy, teraz to nie wiem, bo Ministerstwo Spraw Wojskowych [jest] w alei Niepodległości, właściwie to już jest chyba Chałubińskiego. Jak wracałyśmy, bo szłyśmy niosąc na jakimś patyku białą flagę i z tą przepustką, że możemy. To, jak wracałyśmy, to nas ostrzelali stamtąd Niemcy. Ale pewnie, jak by na chcieli zabić, to by nas zabili, chcieli nas pewnie postraszyć. Wiem, że kula mi przeleciała tak blisko ucha, że przez jakiś czas byłam głucha na to ucho. Ale wróciłyśmy szczęśliwie wszystkie, tak jak wszystkie poszłyśmy, tak wszystkie wróciłyśmy.
- Co się z wami stało po pacyfikacji Kolonii Staszica?
Najpierw wypędzili nas na Zieleniak, potem z Zieleniaka pojechałyśmy do Pruszkowa, to warsztaty były takie kolejowe, a stamtąd do obozu, do Niemiec.
- Przejazd z Zieleniaka do Pruszkowa i potem gdzieś wywózka. Wiedziałyście, co się z wami dzieje, czy byłyście pełne obaw, że obóz koncentracyjny, że najgorsze może się zdarzyć?
Oczywiście, ale ta właśnie moja przyjaciółka, co mówię, że byłam z nią do końca jej dni, przyjaźniłyśmy się, to ona się załamała, jak zobaczyła ten obóz koncentracyjny, ten napis Ravensbrück, a ja mówię: „Nie, wyjdziemy, nie martw się”. Jakoś taka byłam pełna nadziei, że wszystko się dobrze skończy, wręcz przeciwnie niż teraz, bo w tej chwili, to wszystko widzę w czarnych kolorach.
- Chciałem zapytać o ten krótki okres Powstania. Jak siedziałyście w tej willi, nie było środków leczniczych, nie było amunicji, żeby walczyć, a mieliście chociaż coś do jedzenia?
Nie bardzo mieliśmy do jedzenia, mieliśmy papierosy do palenia i tam właśnie nauczyłam się palić. Na Ochocie było coś z tytoniem i chłopcy to zdobyli, bo tam byli Niemcy, i przynieśli nam całą kupę różnych papierosów. A jak człowiek jest głodny i zapali papierosa jednego, drugiego, to żołądek jakoś się ściska i nie czuje się głodu. Kiedyś ktoś nam dał, to pamiętam, suszone ziemniaki, krojone w takie plasterki. Koleżanka twierdzi, że to były obierki, ale to nie były obierki, to były po prostu suszone ziemniaki, tylko krojone w plasterki. Wszystko dostawałyśmy co łaska, że tak powiem. Bo potem moja koleżanka, która pracowała jako pielęgniarka, najpierw pracowała w Otwocku, potem pracowała w domu akademickim na placu Narutowicza przy lekarzu, miała styczność z tym lekarzem. Lekarz chyba się nazywał Słowik, ale nie daję gwarancji. Opowiadał, jak brał udział w Powstaniu Warszawskim. Ale tak brał, że trzeba było go pod pistoletem przyprowadzić.
- Potem został zwolniony, czy został z wami do końca?
Został zwolniony, wrócił do swojego domu. Zrobił, co mógł, trudno mieć do niego pretensje, bo jak nie miał ani narzędzi, ani nic, to cóż on mógł zrobić. Nam się wydawało, że jak lekarz, to coś poradzi. Ta krew tak się lała z tego człowieka, że poduszka była przesiąknięta krwią. Potem tę poduszkę dostałam do spania, więc położyłam ją pod materac, żeby nie bezpośrednio na tym. No więc to było mało przyjemne, ale jakoś było. Wszystko się przeżyło, w obozie było głodno, chłodno, nie było ciepłej [wody]. Czyści Niemcy przez osiem miesięcy, jak byłam w obozie koncentracyjnym, zmienili nam jeden jedyny raz bieliznę. Dlatego uważam, nie mam do żadnych narodowości uprzedzeń, że to Niemiec, że to Rosjanin. Dlatego że wiem, że wszędzie są przyzwoici ludzie i wszędzie są dranie.
W fabryce, jak pracowałyśmy, to jak mówię – raz nam zmienili bieliznę. W baraku woda była tylko zimna, taka po prostu szła rura, było tam takie koryto, ileś kranów i się odkręcało, i w tym się człowiek mył. A jeszcze na dodatek szyba była wybita w oknie i sobie pomyślałam, jakbym się tak w domu myła, to pewnie bym miała zapalenie płuc, i nie wiadomo co. A tam nie chorowałam, poza tą świerzbą i wrzodami na siedzeniu, które miałam (to chyba była witaminoza, tak mi się w tej chwili wydaje). Ale właśnie miałam dwóch majstrów, było duże Pli i małe Pli. Najpierw pracowałam na dużym Pli, był taki chudy Niemiec, majster, to raz nie dostałam obiadu, bo nie wykonałam normy. Ale potem przyszedł z tego małego Pli Niemiec, żeby mu dał więźniów, że potrzebuje. Jaki to był człowiek, jak on nam pomagał, to naprawdę aż trudno uwierzyć. Myśmy nie miały przecież ciepłej wody. Wszy były tak niesamowite, że jak wyrzucano koc którejś tam na zewnątrz, to dosłownie prawie się ruszał, tyle było wszy. A on nam przynosił w wiadrach gorącą wodę, zamykał nas, bo to były takie pomieszczenia po dwóch pracowników, a niektóre były puste po prostu. Zamykał nas w takim pustym pomieszczeniu, kupowałyśmy sobie za chleb od takich więźniarek, które pracowały przy płukaniu gilz w mydlanej wodzie i one miały mydło, to za chleb kupowałyśmy od nich mydło, i tam prałyśmy sobie bieliznę. On to mokre wszystko od nas zabierał, gdzieś wieszał, suszył i jak się kończył dzień pracy, to nam to wszystko przynosił, i oddawał. Więc ryzykował własnym życiem właściwie, bo gdyby się Niemki dowiedziały, to by mu to luzem nie przeszło. Kiedyś właśnie któraś się widocznie zorientowała z tych strażniczek, tak zwanych auzjerek, żeby otwierał po kolei wszystkie kabiny. To powiedział, że zgubił klucz od jakiejś kabiny, w której akurat nasze ciuchy się suszyły. A jak nas zabierali, bo blisko był front, to nas zabrali z fabryki.
W ogóle w tej fabryce to kazał nam szorować [podłogi], pracowałyśmy przy tak zwanym czerwonym prochu. To był proch do zapalników, takie pastylki czerwone po prostu i to się wygniatało w takiej prasie. On nam kazał te podłogi [szorować], myśmy były czerwone jak Indianki od tego prochu i podłogi też. Więc szorować podłogi, wyszorowałyśmy raz, jeszcze raz. W końcu mówię: „Majster, już czysta […]”. – „Szorujcie”. Potem nas wysłał dach zamiatać na fabryce, powiedział: „Tu nic wam się złego stać nie może, a jak będziecie w obozie, to nie wiadomo, co będzie”. Jak już nas zabierali do obozu, bo już widzieli, że to już koniec wojny, że te fronty obydwa się zetkną lada moment, to pamiętam, że stał, strasznie się bał Rosjan, powiedział: „No dla was to już będzie wolność, ale co z nami będzie?”. No i jeden Niemiec, i drugi Niemiec, i co tu można powiedzieć, że Niemcy są niedobrzy czy tacy są niedobrzy, ludzie są niedobrzy. Tak że zawsze go pamiętam, tego majstra i mówię, to był naprawdę dobry człowiek. Niemki z nami też pracowały, ale one dostawały codziennie pół litra mleka do picia, inaczej były w ogóle odżywiane, a my co – po czarnej kawie zbożowej rano i takim malutkim kawałku chleba takiego gliniastego jakiegoś, który dostawałyśmy na wieczór. Niestety, jak się schowało na przykład, żeby do tej czarnej kawy na rano mieć ten chleb, to kładłyśmy pod poduszkę, to inna więźniarka ukradła i rano się wstało i nie było chleba. Już potem się zjadało wtedy, kiedy się dostało, bo potem się w ogóle nie zjadało. Ale miałyśmy taką bardzo dobrą blokową, bo były przecież blokowe tak zwane, one były w ogóle na innym statusie. Ale [jedna] była bardzo fajna. Pamiętam, że w Boże Narodzenie, to z tego chleba, bo ona zawsze miała więcej tego chleba niż my dostawaliśmy, to nam zrobiła z margaryny, jakiś cukier, poprzekrawała i taki niby tort nam zrobiła na Boże Narodzenie i zaprosiła nas do siebie, Polki wprawdzie tylko, do tej swojej sztuby. Śpiewałyśmy kolędy, różnie to było.
Warszawa, 20 września 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol