Halina Dobrowolska „Anita Nitówna”
Jestem Halina Dobrowolska. W czasie Powstania jeszcze Korabiowska, z domu, moje panieńskie nazwisko. Mój pseudonim: „Anita Nitówna”. Byłam łączniczką w czasie Powstania u Komendanta Placu Warszawa-Południe, majora Wołłka-Karaszewskiego. To była Warszawa Śródmieście.
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku? Jaki wpływ wywarła pani rodzina na pani podejście?
Rodzina była bardzo patriotyczna. Mój dziad walczył w powstaniu 1863 roku, jego brat również. Stryj mój [walczył] w Powstaniu Śląskim, ojciec był legionistą, walczył w Pierwszej Brygadzie. Potem był ranny, walczył w obronie Lwowa. Był lekarzem weterynarii. W 1939 roku wyruszył na front. Był w dwóch armiach, [skierowany do Mazowieckiej Brygady Kawalerii jako naczelny lekarz weterynarii, brał udział w licznych bitwach Brygady Mazowieckiej. Po jej rozbiciu, wstąpił do Armii „Karpaty” i tam został ciężko ranny. W drodze do szpitala, do Lwowa zmarł i jest pochowany w Hołosku].
- Czyli raczej wychowanie patriotyczne?
Bardzo patriotyczne.
- Jak pani wspomina szkołę? Czy szkoła również wywarła taki wpływ?
Również. Chodziłam [na pensję] do Popielowskiej – Roszkowskiej, całą okupację chodziłam tam, i tam też była wielka opieka i troska przełożonej, żeby opiekować się tymi dziećmi, które zostały półsierotami, [jeśli ich] ojciec zginął. Pamiętam, że jak potem zostałam, była organizacja, która typowała do liceum, ponieważ nie miałam ojca, to wytypowano, żebym poszła do liceum rolniczego, [gdzie] od razu będę miała później fach, bo wiadomo, że studia odpadają, bo studia były zaoczne [wszystkie], konspiracyjne. Wtedy powiedziałam: „Pani przełożona, ja nie muszę zdawać małej matury, bo tam jest niepotrzebna”. „Nie, moje dziecko, ja ciebie nie puszczę bez małej matury. Przychodzisz jutro na dwa egzaminy”, z których miałam, nie wiem, czy poprawki czy nie zdałam, niemiecki i matematyka. Tak że przyszłam, dostałam małą maturę, dopiero poszłam do szkoły rolniczej, bardzo dobrej, na bardzo wysokim poziomie. Tak że było trzech profesorów z SGGW. Po tej szkole przyjmowali nawet na drugi rok SGGW od razu. Tylko nie miałam matury jeszcze. [Matura była po praktyce letniej].
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, bo pani miała wtedy, zdaje się, piętnaście lat?
Piętnaście lat. Wybuch wojny, od razu człowiek ubrał się w strój harcerski i wyruszył, żeby pomagać. Pamiętam, że tam, gdzie bomba spadła, wynosili z piwnicy. Cały czas chciałam się angażować. Już na dwa lata przed wybuchem Powstania należałam do AK, [gdzie] złożyłam przysięgę i było normalne szkolenie i przygotowanie na ten moment.
- W momencie, gdy wybuchła wojna, było jeszcze kilka lat do Powstania. Chciałbym poruszyć temat, czym się pani zajmowała w czasach okupacji, przed Powstaniem. Gdzie pani mieszkała?
Mieszkałam na Nowowiejskiej, przy Filtrach, to był budynek wojskowy. Uczyłam się, chodziłam do szkoły, najpierw [na pensję] do Popielowskiej – Roszkowskiej na placu Unii Lubelskiej, a potem chodziłam do liceum rolniczego, aż do Powstania. Przed Powstaniem nie mogłam zdać matury, bo matura była po praktyce rolnej. Na praktykę wyjechałam do Wilanowa i tam nawet szykowałam przeprawę w Wilanowie, bo my jako łączniczki, nasza akcja miała się zacząć za Wisłą. Nasz komendant miał sześć łączniczek, każda miała swój rejon – Wawer, Anin, Radość, Legionowo. Ja miałam Wawer. Chodziło o to, że jak wybuchnie Powstanie, [będzie] godzina „W”, to musimy dostać się tam, do tej miejscowości, zawiadomić o tym, że [będzie] Powstanie [o siedemnastej]. Więc nawet szykowałam sobie wyprawę łodzią, z rybakiem rozmawiałam, jak byłam w Wilanowie.
Potem było ostre pogotowie już kilka dni przed Powstaniem, to wszystkie żeśmy się zgrupowały u nas, na Nowowiejskiej, przy Filtrach i tam jedna z nas codziennie chodziła do naszego dowódcy, żeby się dowiedzieć, czy to już, czy jeszcze czekamy. W końcu, to było już kilka dni, jedna przyszła i powiedziała: „Dziś godzina »W«”. I wszystkie żeśmy wyruszyły w teren. Dostałyśmy pieniądze na akcję, żeby się dostać, bo wiem, że siadłam do tramwaju, jechałam tramwajem. [Tramwaj dojeżdżał] tylko do Wiatracznej. Tam już [była] pierwsza linia ognia. Mówię: „Panie, niech pan mnie zawiezie, pięćset złotych panu daję!”. Za pięćset złotych sama jedna pojechałem, na Gocławek. Potem musiałam już maszerować. To już była pierwsza linia. Widziałam samoloty rosyjskie pikujące na stanowiska niemieckie. Cały czas wędrowałam, bo były linie telefoniczne rozciągnięte na chodnikach, Niemcy [je położyli].
Dotarłam do swojej placówki. Okazuje się, że tam jest wykopany rów i działko przeciwlotnicze. Ale ktoś mi powiedział, gdzie jest moja komendantka, pani, którą miałam zawiadomić, więc udałam się tam, zawiadomiłam o godzinie „W”. Ona dalej [przekazała], już były, czekały łączniczki i dalej ruszyły w teren, a ja wróciłam do swojego mieszkania, gdzie była już spakowana walizka, żeby wyruszyć na punkt, który mieścił się na ulicy Marszałkowskiej 64. Tam była nasza komendantka i tam [było] mieszkanie pięciopokojowe, które w pewnym momencie runęło do [piwnicy], pod wpływem, nie wiem, co to było za działo, co [stało] na torach. To nawet nie była „Gruba Berta”, to nawet było cięższe działo. Potem oni stopniowo wykańczali najpierw wszystkie poszczególne [dzielnice] – Stare Miasto, Mokotów, Czerniaków, a potem zabrali się za Śródmieście. Zaczynało się bombardowanie, najpierw szło to działo, potem była „Gruba Berta”, potem granatniki, potem samoloty, tak że szczęście miałyśmy, że tam było mieszkanie pięciopokojowe. Była z nami matka jednej z łączniczek i miała jakieś przeczucie. Wybłagała nas, że przeszłyśmy z salonu, gdzieśmy spały na dywanie, do bocznych pokoi. Tenże pokój właśnie zawalił się do parteru. To było trzecie piętro.
- Chciałbym jeszcze nawiązać do czasu przed Powstaniem, bo pani powiedziała o swoich zajęciach. Chciałbym jeszcze się dowiedzieć, z czego się pani utrzymywała?
[Rodzice mieli] duże mieszkanie, czteropokojowe i dwa pokoje [mama wynajmowała]. Poza tym, jak zało jedzenia, jechałyśmy do Zakopanego, tam był mój brat cioteczny i przywoziłyśmy razem z kuzynką cały worek jedzenia.
- Tak się dało. Czy pani uczestniczyła w konspiracji? Czy pani pamięta, jak się zetknęła z konspiracją?
Zaproponowano mi. Właśnie [major] Karaszewski-Wołłk, który był kolegą mojego ojca z pułku, zaproponował, żebym została jego łączniczką.
Tak, w ten sposób.
- W ten sposób pani się zetknęła z konspiracją. Powoli dochodzimy do czasu Powstania i kolejne pytanie brzmi, gdzie i kiedy Pani walczyła, służyła w czasie Powstania – gdyby pani mogła o tym opowiedzieć.
Cały czas byłyśmy na Marszałkowskiej, dopóki, do momentu, kiedy to mieszkanie nie zostało zbombardowane. Wtedy żeśmy w piżamach ulicą Marszałkowską maszerowały do naszego dowódcy na ulicę Hożą i stopniowo odwiedzałam następne kwatery. Jedną miałyśmy na parterze, jedną miałyśmy na czwartym piętrze, wspaniałą. To było chyba kilka kwater, już nie pamiętam, ile. Jedna, pamiętam, która była na czwartym piętrze, była wspaniale wyposażona. Szufladki się otworzyło, tam [było wszystko do szycia]. Barek otwieramy, a tam wszystkie alkohole, butelka wina białego, [czerwonego, butelka szampana i tym podobne]. Ucztę robimy, siadamy przy stole, wszystkie łączniczki, nakrywamy, nie było całego nakrycia, bo zabrali [właściciele lokalu], ostatnia miała nawet łyżki drewniane. I nagle! Jak się zaczęło bombardowanie, tak się zaczął huśtać żyrandol. Patrzymy [przez okno, że] wynoszą rannych w kocach, bo zaraz [w następnej kamienicy] byli Niemcy. Skończyła się uczta, na dół, ratować, pomagać. Nasza [służba] to było przenoszenie meldunków [...], [przynoszenie ziarna z browaru i tym podobne].
- W jakich warunkach pani przebywała, bo pani wspomniała o świętowaniu. Jak pani pamięta warunki w czasie Powstania?
Pierwsze lokum było bardzo luksusowe. Nasza komendantka miała nawet gosposię, była [arystokratką], żeśmy jej bezpośrednio podlegały. Siadało się do stołu, zawsze śniadanie, kolacja. [Na] obiad żeśmy chodziły do stołówki na Hożą, bo tam było dla Powstańców. Ostatnie dni to już każdy, dziwiłam się, że każdy, kto wychodzi, to żuje i żuje, bo to już była tylko peluszka. Jadło się nie rozgotowaną. [Jedna kwatera była na piątym piętrze], ale tam długo nie byłyśmy. Tam była tylko uczta i tam była wanna wody, więc to był [duży plus]. Wskoczyłam [kiedyś] do wanny, namydliłam się, a tu znów się zaczyna bombardowanie. [Tak] czasem [było], że połowa budynku [została, a wanna wisiała na ścianie]. Wyskoczyłam, tylko się zanurzyłam i tak się skończyło [mycie]. Trzecie [miejsce] mieliśmy na parterze, bardzo ładne mieszkanie, gdzie nawet był wartościowy obraz, chyba Chełmońskiego. Tam rozstrzelali całą rodzinę, właścicieli. Pomyłka, bo ktoś doniósł, że to są szpiedzy, i wszystkich [rozstrzelali], a potem się okazało, że to nieprawda. W takim mieszkaniu żeśmy mieszkały. Ostatnie [mieszkanie] to było chyba na [Mokotowskiej].
- Niewątpliwie walka wiąże się z ryzykiem. Jak pani pamięta ryzyko, jakie trudności?
Można było zginąć na każdym kroku, bo nawet [kiedyś] wracałam ze stołówki z Hożej i wędrowało się tylko wybitymi otworami w murach i właśnie przechodziłam już przez mur, schyliłam głowę, żeby przejść i tu nade mną pac i obsypało mnie cegłą. Więc los szczęścia. Trzeba się było bardzo chronić, dlatego że najniebezpieczniejsi to byli „gołębiarze”, Niemcy, którzy siedzieli na dachu i strzelali. Na przykład transporty na stronę północną, gdzieśmy też zanosiły meldunki i żeśmy też chodziły do Browaru po zboże, po różne inne rzeczy i zanosiło się, to wszystko nocą. Nocą, dlatego [że] nie była zbudowana barykada do końca. Trzy czwarte było, resztę trzeba było przebiec i pojedynczo się przebiegało. Jak się wychodziło wieczorem, to właściwie cała noc, pięć godzin nim się doszło do Alej [Jerozolimskich] od Hożej.
I myśmy z jedną przyjaciółką, koleżanką moją, łączniczką, znalazły sobie system, żeby wskakiwać na klatkę schodową i znajdować, gdzie jest wycieraczka, bo ciepło. Siadałyśmy plecami do siebie i żeśmy usypiały. Nie było wycieraczki, szłyśmy na podwórku, [patrzyłyśmy] jest drewniany śmietnik, bardzo dobra rzecz, można się położyć i przespać na drewnianym śmietniku. Noce tak wyglądały. Przechodziło się piwnicami, [gdzie] były wybite [otwory] z piwnicy do piwnicy, i to też szło [się] wolno, bo szły transporty, [oraz] różnie ludzie. Jedną ciekawostkę mogę opowiedzieć, w trakcie przejścia na tamtą stronę, zobaczyłyśmy dwie kobiety, bardzo zmęczone, które niosły worki. I żeśmy im pomogły [nieść] worki. Okazuje się, że one ratowały magazyny sanitarne. Magazyny były w banku na Jasnej. I [mówią]: „To już ostatnie momenty, bo tam się pali i za chwilę to się wszystko zawali”. Więc żeśmy je odprowadziły, byłyśmy w trójkę, nigdy sama jedna nie chodziła łączniczka, tylko zawsze dwie albo trzy.
Odprowadziłyśmy je w Aleje Ujazdowskie do szpitala, wróciłyśmy [na Jasną]. Wchodziło się przez okienko piwniczne do banku, a tam już sufit to był jak piec rozżarzony. Wchodzimy, olbrzymia sala, wspaniałe regały i bogactwo – lekarstw, zastrzyków, wszystkiego, co było potrzebne do leczenia. Uważam, [że] była wspaniała organizacja. Te panie naładowały nam wory, miały już wyjść, patrzę dwa olbrzymie wory stoją w kącie. Co tam jest? Otwieram, mieszanka czekoladowa wedlowska. Nie wytrzymałam nerwowo, miałam kurtkę podwijaną z gumką, napchałam tu pełno mieszanki [czekoladowej], w rękawy też, i potem, jak przechodziłam przez posterunki, to mówiłam do chłopców: „Nadstaw rękę!”. I sypałam mieszankę. To była jedna z takich ciekawszych [historii].
Drugą też mam ciekawą opowieść, weselszą, z czasów Powstania. Mianowicie, na Marszałkowskiej siedzę sobie kiedyś wieczorem, był wyjątkowy spokój i siedzi dwóch chłopaków z „dwójki”. Jeden mówi: „Tak bym sobie zaśpiewał!”. Drugi mówi: „Ja bym ci akompaniował. Ale gdzie? Nie ma pianina”. Mówię: „Panowie! U mnie [na kwaterze] jest fortepian, ale nie możecie tak przyjść, bo to jest pani z arystokracji, to was nie wpuści. Powiedzcie żeście się dowiedzieli, że ja tu jestem”. Rzeczywiście, siedzimy przy kolacji, oni przychodzą. „A witajcie, witajcie!”. Powitanie serdeczne. Na co mówię: „Pani Romo, czy oni by mogli [zagrać i zaśpiewać]? On bardzo ładnie śpiewa”. Nie wiedziałam, jak śpiewa. „To proszę bardzo”. Ściągnęli wszystko z fortepianu, książki, które tam były. Jeden akompaniował, a drugi [śpiewał]. Co za wspaniały głos! Potem myślałam, czy to nie jest Ładysz. Bas albo baryton. Tak że to była wyjątkowa chwila w czasie Powstania, bo to było w oficynie, wieczorna cisza, okna się pootwierały, ludzie w oknach słuchali wspaniałego koncertu. To był drugi ciekawy, przyjemny moment w czasie Powstania.
- Pani wspomniała o snajperach, „gołębiarzach”. Czy miała pani jakiś bliższy kontakt z żołnierzami strony nieprzyjacielskiej, spotkanych w trakcie walki?
Nie, nie miałam. Tylko jedynie nosiłam meldunki na Mokotowską, gdzie [był] nasz dowódca [miał oddział], tam była pierwsza linia frontu, i chłopcy [byli] na Mokotowskiej, przy placu, przy Pięknej, to tam rzeczywiście widziałam, że była [strona nieprzyjacielska], po drugiej stronie, ale tak bezpośrednio nie miałam [kontaktu].
- Nie było takiej sytuacji.
Jedynie kontakt miałam z jeńcami niemieckimi, jak żeśmy wychodzili. Wiadomo było, że się ich nie zabierze, więc tylko tyle, że jak prosili o wodę, to można im było podać wodę, to im podałam.
- Czy zetknęła się może pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych, które były popełniane podczas Powstania przez Niemców?
Początek, sam początek, przecież jak Niemcy pędzili przed czołgami kobiety i dzieci. Nasi chłopcy mieli problem, strzelać czy dopuścić ich. To były makabryczne momenty. Tak jak początkowo ludność z całym entuzjazmem się odnosiła do nas, które miałyśmy opaski AK, tak potem była jednak gorycz i żal, oni przecież siedzieli w piwnicach dwa miesiące.
- Jak ludność cywilna reagowała na panią?
W ten sposób, na początku był duży entuzjazm. Wiem, że u nas nawet była lodziarnia, rozdawali nam wszystkim lody za darmo, a potem był wielki żal. Ludzie po prostu już nie wytrzymywali. To już było za ciężko dla nich. A myśmy chciały walczyć do końca. Myśmy [mówiły]: „Do końca zostajemy, Termopile, koniec, giniemy!”. Młodość, dwadzieścia lat.
- Czyli właściwie presja z obydwu stron – ze strony Niemców i ze strony ludności cywilnej rozgoryczenie?
Nie, ale ludność cywilna przeżywała, oni bardzo cierpieli. Myśmy, jakby nie było, mieli zaopatrzenie, zupę raz dziennie, bochen chleba. Coś żeśmy dostawali do jedzenia, nawet że mogłam się podzielić z moim znajomym, który był w zakładzie fotograficznym, niedaleko, i został tak, jak stoi. Tak że to było zupełnie co innego.
- Skoro pani nie zetknęła się z Niemcami, bezpośrednio, oprócz jeńców, to czy miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości – Żydami, Ukraińcami, Białorusinami, Rosjanami?
Nie było nikogo.
- Jeszcze chciałbym panią zapytać o życie codzienne podczas Powstania, jak to wyglądało – żywność, ubranie, noclegi, czas wolny, kontakty z najbliższymi?
Nic, w ogóle mowy nie było o kontaktach, bo każdy był już u siebie i tylko chodził, spełniał rozkazy. Po tym, na przykład, jak żeśmy poszły, odniosły lekarstwa w Aleje Ujazdowskie i żeśmy wróciły z dwugodzinnym opóźnieniem, do naszego komendanta [i] złożyłyśmy mel[dunek], dostałyśmy naganę za to, [że zaangażowałyśmy się dodatkowo w noszenie lekarstw]. Nie wolno było, trzeba było wykonać rozkaz i wrócić. To już była nasza ekstra inicjatywa.
- Jak pani wspomina czas wolny? Była możliwość odetchnięcia?
To właśnie wieczorem siedziałam na schodkach i spotkałam tych dwóch panów, którzy nam później dali wspaniały koncert. Raz żeśmy poszły tam, żeby zrobić ucztę na nowej kwaterze. [I nie było uczty], bo już Niemcy [atakowali i poszłyśmy pomagać wynosić rannych]. Jeszcze jedną tragiczną historię opowiem. Mianowicie, w naszym oddziale był [Powstaniec o pseudonimie] „Sylwester”. Była kamienica, w piwnicach były ogromne zasoby wina. Raz tą kamienicę zdobywali Niemcy, raz Polacy. Oczywiście. Każdy był zainteresowany winem. Kiedyś tenże „Sylwester” [z kolegami z AK] za którymś tam razem, wypił wino. Okazało się, Niemcy wstrzyknęli arszenik do butelek. Więc oczywiście on zmarł [i jego podwładni też]. Potem, jak [uciekłyśmy sprzed obozu w Ożarowie], to trafiłam do jego żony, przypadek. Od razu poszłyśmy na plebanię, złożyłyśmy meldunek, że on nie żyje.
- Jak pani wspomina noclegi i wyżywienie?
Prawie się nie spało, bo nocami się chodziło, z meldunkami, ewentualnie do browaru po zboże. Potem zimno się zrobiło, więc [po] jakieś ciepłe okrycia. W dzień, to człowiek, gdzie mógł to usypiał, to na słomiance, to na śmietniku. Nawet raz, wstyd się przyznać, na ołtarzyku żeśmy spały. Był ołtarzyk drewniany na podwórzu, mówimy: „Trudno”. Człowiek był tak zmęczony.
- Pod opieką Pana Boga. Pani wspomniała o atmosferze wśród ludności cywilnej – chciałem zapytać, jaka atmosfera panowała w oddziale, w grupie, w zespole?
Była wspaniała. Myśmy chciały za wszelką cenę [walczyć]. Żadna się nie chciała poddać, że jak nam mówili, że musimy poddać się, że już koniec, to była rozpacz. Powiedziałyśmy: „Nie, chcemy być do końca”. Były bardzo przyjacielskie stosunki. Jedną tylko miałyśmy starszą koleżankę, łączniczkę, która, potem poszła do obozu, myśmy uciekły przed obozem, potrafiła na przykład zapalić latarkę, kiedy się przechodziło koło barykady. Przecież to było okropne. To się potykała, to się przewracała. W stosunku do niej to miałyśmy troszeczkę z pobłażaniem, tak z politowaniem patrzyłyśmy.
Muszę powiedzieć o jednej, która miała piętnaście lat [– Janka Bojemska], bo wszystkie nie wróciły, jedna nie wróciła z Legionowa, nie zdążyła i na jej miejsce nasz komendant przyjął młodą, która nie przyznała się, że ma piętnaście lat, oczywiście. Uciekła z domu, bo dowiedziała się od swojego chłopca, że będzie Powstanie. Ona wspaniale się zachowywała. Na przykład przy przenoszeniu rannych, kiedyś przenosiła przez Marszałkowską i w tym momencie zaczął pikować samolot i [strzelał] z karabinu maszynowego. Zobaczyła przerażenie w oczach rannego, który patrzy w górę. Położyła się na nim, przykryła go swoim ciałem, została ranna, w szyję. Były takie [sytuacje], człowiek nie myślał o tym. Myślał o drugim.
- Czy pani się z kimś przyjaźniła podczas Powstania? Czy zawiązały się jakieś przyjaźnie?
Byłam z moją kuzynką, z którą żeśmy razem mieszkały. A poza tym? To była najbliższa osoba. Tak to żeśmy wszystkie jednakowo [się przyjaźniły], do dzisiejszego dnia utrzymujemy ze sobą kontakty.
Do dzisiejszego dnia. Tak.
- Pani wspomniała o noclegu przy kapliczce. Chciałbym zadać kolejne pytanie, które dotyczy życia religijnego w trakcie Powstania. Jak wyglądało życie religijne w trakcie Powstania?
Były na podwórzach wszędzie ołtarzyki i tam ludzie się zbierali wieczorem. Nie było tak dwadzieścia cztery godziny bombardowania. Zaczynało się o świcie i już stopniowo, stopniowo [słabło]. Były dzielnice, które [Niemcy zajęli] pierwsze. Więc względnie było, Śródmieście na końcu [było bombardowane]. Wybrali sobie ulice [– kwadraty] od do i już do końca [wykańczali], do ziemi, bomby i to wszystko. Ale początkowo nie było [bombardowania], więc były momenty takie, że nie cały czas były naloty, ale zginąć można było w każdej chwili, bo najgorsi to byli „gołębiarze”.
- Czyli życie religijne raczej było.
Ludność modliła się, ludność, która tam mieszkała [modliła się przy ołtarzykach podwórkowych]. Ale my specjalnie [nie], człowiek był tak zmęczony, że każdą chwilę starał się gdziekolwiek przespać troszeczkę, zdrzemnąć [się]. W nocy chodziliśmy, w nocy się nie spało.
- A opieka duchowa kapłanów?
Nie, tam nie było.
- Chciałbym zadać też pytanie dotyczące podziemnej prasy, ewentualnie radia. Czy pani się zetknęła?
Owszem, była cały czas prasa.
Tak, nawet w ostatnich dniach nasz kolega, który obsługiwał drukarnię, poprosił mnie, żebym go zastąpiła. Nie wiem, dlaczego. Sama byłam w drukarni na Hożej, gdzie była serownia i drukowałam biuletyny [oraz gazetkę, która] wychodziła [codziennie].
Codziennie była gazetka. Tak że nawet moja kuzynka, która straciła już buty, zupełnie jej się rozleciały, skądś zdobyła kamaszki. Jak wychodziliśmy z Warszawy, to tymi gazetkami sobie wyłożyła, żeby było łatwiej iść. Dopiero się zorientowała [w Zakopanym], wszystko starałyśmy się usunąć, jak żeśmy uciekały, okazało się, jak przyjechałyśmy do Zakopanego, że są ze trzy, cztery gazetki powstańcze w każdym bucie.
- A z radiem się pani nie zetknęła?
Nie.
- Tylko gazeta. Proszę mi powiedzieć, jak wyglądało życie kulturalne? Czy zetknęła się pani, czy uczestniczyła pani w przedstawieniach teatralnych, koncertach?
Owszem. Były w [kawiarni „Satyr”] uroczystości, szczególnie w okresie, kiedy był sierpień, [...] była wielka uroczystość, pieśni patriotyczne, deklamacje. Pamiętam, że tam był zrzutek radziecki, który później wyraźnie [powiedział]: „Słuchajcie, i wy chcecie pomocy, żebyśmy my wam pomogli? Przecież tu ani jedno słowo nie padło pod kątem Związku Radzieckiego. Wy tylko swoje pieśni patriotyczne [śpiewaliście]”. To zapamiętałam. Poza tym Fogg śpiewał w kawiarni i jeszcze chyba Szczepańska. Pieśni zawsze były, „Ukochana, ja wrócę”. Grał poza tym Ekiert na pianinie. Jak była tylko możliwość, to uczestniczyliśmy w koncertach.
- Czyli życie kulturalne raczej było.
Było. W ogóle była tak wspaniała organizacja, z tym, że Powstanie, gdyby trwało kilka dni, to nawet chociażby zapasy dla szpitali [w banku na ulicy Jasnej]. Poza tym sama była świadkiem, jak przed samym Powstaniem byłam na praktyce w Wilanowie, jak przyjechali partyzanci i zabrali z cukrowni, wywieźli chyba dwie ciężarówy cukru. I cukru mieliśmy w bród do końca. Jak żeśmy wychodziły, to każda z nas miała po dwa kilogramy cukru w plecaku.
- Jeszcze wracając do podziemnej prasy, chciałem się zapytać, czy były jakieś dyskusje prowadzone na temat zamieszczanych tytułów albo dyskusje o sytuacji?
Nie. Dyskusji nie było, czasu nie było na to absolutnie i [nie było] takiej atmosfery.
- Gdyby pani mogła nam powiedzieć jakieś najgorsze, a może jakieś najlepsze wspomnienia z Powstania albo co się pani najbardziej utrwaliło?
Najlepsze, to właśnie powiedziałam o cukierkach wedlowskich, to raz, a drugie, to znowu o koncercie. To [była nieprawdopodobna] przecież, taka wspaniała rzecz. A najgorsze [wspomnienie], chociażby to, że człowiek [uciekał przed bombami i samolotami] i biegł potem, w piżamie środkiem Marszałkowskiej uciekał, bo było wiadomo, że za siedem minut idą granatniki, idą znowu nadlecą samoloty, znów będą strzelać i trzeba się gdzieś schować, uciekać.
- Pani wspomniała o koncertach, czyli rozumiem, że było więcej koncertów, śpiewania niż przedstawień teatralnych?
Nie było żadnych [przedstawień] teatralnych. Wiem tylko, że wiersze mówiła jakaś aktorka. Nie pamiętam już nazwiska. Ale wiersz zapamiętałam sobie.
- Może pani powiedzieć, jak pani go zapamiętała?
A to tak trochę wesoło, pikantny.
„Kapitan w czarnym swetrze” Pewna panienka z rozwagą
Wybrała się w daleką podróż do Chicago.
A że podróż panience się dłuży,
Więc zaczęła panienka pamiętnik podróży
[Jest] tego niewiele, ledwo kilka kartek,
Ale zawsze posłuchać warto. Czwartek.
Poznałam kapitana. Przystojny
Do flirtu bierze go ochota
Jadę zaciekawiona. Sobota.
Kapitan ciągle do mnie okiem strzela
Jestem powściągliwa. On trochę mniej. Niedziela.
Kapitan przyszedł do mnie w czarnym swetrze
I oświadczył, że cały okręt wysadzi w powietrze
Jeśli ma miłość żarów jego nie ostudzi.
Wtorek. Uratowałam dwa tysiące ludzi.
Koniec. To w czasie Powstania zapamiętałam. Właśnie [to] mówiła jakaś aktorka.
- Chciałbym jeszcze nawiązać, wracając do walk w trakcie Powstania, do relacji, które panowały w oddziale. Czy to były raczej pozytywne relacje?
Jak najbardziej.
- Pani to odbiera pozytywnie, nastawienie na walkę, na zwycięstwo.
Na zwycięstwo, na walkę za wszelką cenę, absolutnie się nie poddawać. I ta szalona radość. Dwa miesiące wolności, to było nieprawdopodobne uczucie.
- Proszę powiedzieć o nastrojach, bo wiadomo, że Warszawa czekała na pomoc od Sowietów. Jak w pani oddziale ludzie reagowali na to, że Sowieci nie nadchodzą z pomocą, mimo że są tak blisko?
Było straszne rozgoryczenie. Poza tym – radio. Jeśli chodzi o radio, to też, zapomniałam o tym, ale było. Wciąż było wzywanie, proszenie o ratunek, że czekamy na pomoc, żeby przylecieli, żeby nam pomogli. Tymczasem oni nam nadawali później „Z dymem pożarów”, coś takiego, zawsze tak się kończyła audycja, „Z dymem pożarów, z [kurzem] krwi bratniej”. Pamiętam, jaka była szalona radość, jak nadleciały „Liberatory”. Jak to duchowo podniosło nas wszystkich, że jest pomoc. Potem kukuruźniki zaczęły [latać], wieczorem już krążyły i zrzucały [żywność i broń], tylko to nie zawsze trafiało w dobre miejsce. Ale to były te zrzuty. I to były ustawione na placach [znaki], Powstańcy robili strzałkę, w którym kierunku ma być zrzut. Nie zawsze to trafiało do [nas], mało tego było. I broń była i żywność.
- Czyli starały się wspierać obydwie strony.
Pod koniec dopiero, po jakiejś interwencji, między naszymi wodzami gdzieś tam. Początkowo to nic, jak mówię, maszerowałam do Wawra i już samoloty [rosyjskie] pikowały. Myśmy się spodziewali, trzy dni, tydzień będzie trwało Powstanie. I na to było właściwie wszystko przygotowane, na taki okres, ale nie na dwa miesiące.
- Tak, jak pani wspomniała o zrzutach, czyli skuteczność była niewielka, tam kukuruźniki zaczynały latać.
To było trochę psychicznie, ale pomoc realna była trochę słaba, bo nie zawsze trafiały tam, gdzie trzeba. Dużo odbierali Niemcy.
- Jak pani wspomina czas od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku, do zakończenia wojny?
Wyszłyśmy 5 [października], bo pierwsze to wyszły inne oddziały, a nasze, Śródmieście, wyszło 5 października. Wędrowaliśmy oczywiście do obozu. Wyjście Śniadeckich, Nowowiejska, przechodziłam koło mojego domu i zobaczyłam, że stoi dom, Filtrowa, Grójecka i dalej aż do Ożarowa. Entuzjazm, jak zobaczyłyśmy pomidory na polu. Był postój, to żeśmy się rzucały, człowiek [brudne], prawie z ziemią, deszcz padał, to oblepione było, to się jadło [prawie nie ocierając z błota]. Tak człowiek był spragniony surowizny.
Ciekawy później jeszcze jeden moment. Przed wejściem do Ożarowa usiedliśmy sobie w rowie, siedziałyśmy, jechała furmanka, Niemiec wiózł marchew, całą furmankę marchwi. Zobaczył nas tak, Powstańców, Wehrmacht nas odprowadzał i przyzwoicie się zachowywali, zupełnie przyzwoicie. Jeden Niemiec zaparł się nogami [i] pół metra marchwi rzucił nam pod nogi. Potem ludzie wracali z pola, z motykami i [mówią]: „Uciekajcie! Uciekajcie! My was przyjmiemy”. Od razu pozrywali nam furażerki, bo miałyśmy stroje jednakowe. Furażerki [z głowy], opaski [z rękawów], [dali nam] motykę na [ramię], między siebie wzięli i tylko tyle, że zdążyłyśmy sobie powiedzieć: „Jutro o dziesiątej godzinie spotykamy się w RGO”.
Z kuzynką trafiłam do mieszkania, gdzie właśnie była żona z małym dzieckiem, tego „Sylwestra”, który zginął, [bo] zatruł się arszenikiem. Drugie były na plebani i trzecia, nie wiem, gdzie. Tak [byłyśmy podzielone] na trzy grupy. O dziesiątej rano spotkałyśmy się tam, w Ożarowie w RGO. Kupiłyśmy ze trzy kilo kiełbasy, chyba z pięćdziesiąt bułek i żeśmy jadły to wszystko. I co? „Jedziemy, uciekamy!”. To była doskonała decyzja, bo wsiadłyśmy na pierwszy pociąg, który jechał do Łowicza, bo tam jedna znajoma miała koleżankę. [Powiedziała]: „Tam się zatrzymamy”. Jechałyśmy docelowo do Zakopanego, bo tam była matka kuzynki i bracia, i moja mama była też. Trzeba było jechać. Wsiadłyśmy, nie było gdzie, [więc] na wagon, który szedł przed lokomotywą. I bardzo dobrze, Niemcy w nocy zrobili rewizję, zało im, mieli listy i owało im ileś Powstańców, to wszystkich, resztę wygarnęli z domów [w nocy].
- Jeszcze pozwolę sobie troszeczkę się cofnąć i zapytać, jak pani wspomina ostatnie dni Powstania i moment, jak pani się dowiedziała, że to już koniec?
Wszystkie byłyśmy załamane. Właściwie chciałyśmy zostać do końca [i] walczyć, mówiłyśmy, że zrobimy Termopile. Trudno, tu zginiemy. Potem przyszła decyzja, że jednak musimy [wyjść], wychodzimy wszyscy. Ale to był dramat dla nas. Dramat jednak, bo się okazało, że te sześćdziesiąt dni nic nie dało.
- Pani mówiła, że była nastawiona walczyć do ostatniej kropli krwi.
Do ostatka, tak
- Pani powiedziała, że się okazało, że to Powstanie nic nie dało. Jak pani tak patrzy wstecz, to co pani myśli?...
Kolosalnie dużo [dało], uważam. To było potrzebne. To było polskie, tak jak były powstania, które też [się nie udały] – listopadowe, [styczniowe], śląskie. [Jedynie] wielkopolskie się jedno udało, ale to było bardzo ważne. Bardzo ważne dla morale, dla ludzi i dla tych właśnie, którzy walczyli, którzy byli, i dla przyszłych pokoleń, też uważam. Nie, żeby tak, jak Czesi, urządzimy się jakoś dobrze, żeby nam było dobrze tylko.
Był moment taki, że właściwie nie było wyjścia, bo różnie mówią. [Jeziorański] twierdzi, że się on spóźnił, właściwie zorientował się, że nie dostaniemy żadnej pomocy, ale już było za późno, już było takie nastawienie, że właściwie nie można było tego przerwać. Cała młodzież aż drżała. I ostatnie dni, to widziałam, jak chodzili [chłopcy] w płaszczach [po ulicach] w Warszawie, pod płaszczami wystawały karabiny, przenosili [broń] tu, tam. Decyzja Niemców była przecież, [że] wszyscy mają się zgłosić do kopania rowów, wszyscy młodzi mężczyźni. To był rozkaz, więc co? Mają się zgłosić? Tutaj bardzo pięknie opisane jest na końcu, właśnie koleżanka opisała to wszystko.
- Czyli raczej, nie tyle załamanie, tylko uznano, że już się skończyło...
Zawód. Wielki zawód, że to już koniec. Chłopcy, kto mógł, zakopywał broń, w piwnicach. Myśmy, najlepsze, jak jechałyśmy pociągiem, młody człowiek siedział w pociągu: „Co on tak siedzi?”. Siedział na pistolecie, bo wziął ze sobą pistolet. Myśmy były tak zgłodniałe, że dla nas pięćdziesiąt bułek to było nic. Wzięłyśmy drugie tyle do pociągu, jechałyśmy pociągiem i od razu wsiadałyśmy i żeśmy wszystko zjadły. Każdy, kto wyjmował kanapki, patrzył na nas i oddawał nam swoje kanapki. Jeden pan nawet wyskoczył na dworcu, żeby nam jeszcze kupić [jedzenie] w bufecie.
- Pani decyzja dotycząca uczestniczenia w Powstaniu, czy pani się wahała...
Nie, absolutnie. To był zachwyt. Byłam z tak patriotycznej rodziny, że to już, mowy nie było, żeby się zawahać. Nawet gdyby nie [miała kontaktu z konspiracją], to bym sama szukała dojścia.
- Czyli gdyby w tej chwili pani stanęła przed kolejnym wyborem, decyzja byłaby ta sama?
Absolutnie tak. Walczyć! Nie ma [innej drogi].
Nie ma wątpliwości.
- To jeszcze chciałbym tak chwilę się odnieść się do czasów po roku 1945. Co się z panią działo po roku 1945? Jak pani odebrała wyzwolenie?
Wyzwolenia odebrałam w Zakopanem. Niemcy opuszczali Zakopane, zawiadomili ludność, żeby otworzyli okna, bo będą wysadzać mosty i odjechali. Wsiedli w sanie, w białych pięknych baranicach, z pepeszami, odjechali, a za pięć godzin na furmankach wtłoczyli się nasi przyjaciele, poprzekręcane [czapy], pijane to wszystko. Kury wychodziły z wozu, kozy. Po mieszkaniu chodzi:
Dawaj czasy!. I tak to było. Nie mówiąc o tym, że przecież Zakopane było przygotowane dla Niemców jako sanatorium, dla żołnierzy niemieckich, którzy wracali z frontu. Bardzo pięknie wyposażone, więc jedne najprzód było, [dla tych], którzy mieli urazy głowy, drugie rąk, trzecie [nóg]. Ci od razu wskoczyli do sanatoriów i wyrzucali wszystko przez okno i palili.
I nastąpił głód straszny i bieda taka, że to nie do wytrzymania, bo [kolej nie chodziła], mosty wysadzone, [nikt] nie [dowoził] żywności. Trzeba było wyruszyć. Wyruszyłam furmanką do Warszawy, dwa dni jechałam, w Krakowie się zatrzymałam, [gdzie] przenocowałam u przyjaciółki. Białe łóżka, czyste podłogi, białe kapy na łóżkach, normalny obiad, pierogi z ziemniakami. Matka przyjaciółki dała mi pół bochenka chleba na drogę. To było dobrodziejstwo, bo myśmy tam już jedli podpłomyki z otrąb, bo nie było chleba, nie było nic [tylko kartofle i łój]. Przyjechali warszawiacy, co nasze mamy zrobiły zapasy, to wszystko zjedli już. Już się jadło tylko kartoflankę i były tylko kartofle z łojem.
Moja mama łoju nie jadła, więc dla niej sprzedałam kamaszki na wieś i za to dostałam pięć jaj i pół kilo słoniny. Za słoniną chodziłam trzy razy po dziesięć kilometrów, bo [góral] wciąż jeszcze nie zabił tego świniaka. Dopiero, jak dostałam słoniny, stopiłam z cebulką, do słoiczka, zostawiłam mamie i wyruszyłam do Warszawy. Nie zauważyłam, [że] mama mi wpakowała ten słoiczek do plecaka. Jak usiadłam w pociągu na plecaku, to słoiczek się zgniótł. I tak to było bogactwo...
Pamiętam, jak dziś, pierwsze, wyprawa na Grochów, gdzie miałam kuzynów. Nie zastałam w domu, stanęłam przy mostku, wyjęłam chleb, [który dostałam w Krakowie] tu oddzielam szkło, posmarowałam [chleb] i zajadam. Jeden pan staje i [mówi]: „O, to tak smakuje na świeżym powietrzu!”. Mówię: „Nie, proszę pana, ja nie mam domu”. Wyruszyłam po to, żeby znaleźć dom. Mój dom stał, duża kamienica [na rogu Nowowiejskiej]. Ale [administrator] powiedział: „Już pani nie ma prawa. Trzynaście rodzin już tam zameldowałem, pani już nie ma prawa mieszkać”. W ogóle nie ma życia, z czteropokojowego mieszkania zostały dwie szafy, stół i dół od kredensu, bo góra [miała] szybki kryształowe, [to] zabrali. Wszystko było zabrane. I do kolan brudy, bo znosili w dół, pięciopiętrowa kamienica, rozpruwali poduszki, zabierali wsypy. Badylarze spod Warszawy wszystko tak rozkradli, kompletnie wszystko. Mówię: „No nie ma życia”.
Poszłam znów [nocowałam] na drugą noc gdzieś [u] znajomych. Trzecia noc, ostatnie bombardowanie Warszawy, na Pradze, olbrzymia dziura była w suficie, bo tam bomba wpadła, to widziałam, jak bronili się, to rzeczywiście jedna przy drugiej, święcące jak gwiazdy [pociski], jedna przy drugiej. Wtedy już mi wysiadły nerwy, bo [koleżanka] mówi: „Słuchaj, schodzimy do piwnicy!”. To nie wiedziałam, lewa noga w prawy but, prawa noga w lewy but. Już człowiek nie wytrzymał, do tej pory się trzymał, a tu już [nerwy nie wytrzymały]. Zeszliśmy na dół, ani jedna bomba nie spadła.
Potem ostatnia noc u mojej koleżanki z Powstania, tej piętnastolatki [– Janki Bojemskiej]. Była jedna jedyna instytucja „BOS” – Biuro [Odbudowy] Stolicy i tam ona była kelnerką. Ona mi przyniosła przepyszne śniadanie, kawę z mlekiem i [kromką] z marmoladą. I mówi: „Słuchaj, możesz tu pracować. Moja mama będzie kierowniczką kuchni, druga instytucja się otwiera”. Mówię: „Dziewczyno, tu nie ma życia w Warszawie. Same gruzy przecież”. Ale idę tak ulicą, ktoś mi się pyta: „Proszę pani, gdzie jest [aleja] Niepodległości?”. „Pójdzie pan prosto, potem na lewo”. Potem znowu człowiek idzie, idzie, spotyka kogoś: „Proszę pani, a gdzie tu dojść na Niepodległości?”. Znowu, gdzie ja będę uciekać? Znam tu każdą ulicę. Zostaję. Poszłam pracować do kuchni [do drugiej instytucji w Warszawie, którą było Stołeczne Przedsiębiorstwo Budowlane] i tak się zaczęło życie.
- Pani użyła ciekawego obrazu wejścia wojsk radzieckich na furmankach. Czy była świadomość tego, kto albo co nadchodzi?
Oczywiście, wiedzieliśmy, że samo zło. I po nich nawet to było widać przecież. Człowiek zamykał się w domach, barykadował. To dzicz była, dosłownie dzicz. Przecież to, [że] mieli karabiny na sznurkach, buty powiązane też jakimiś [sznurkami], z butów wychodziła słoma. Była szalona różnica między tymi a tymi.
- Była świadomość wyzwolenia i rozpacz przed tym, kto przychodzi.
Tak. A mój znajomy, który przeszedł wcześniej z granicy, stamtąd, do Guberni, jeszcze w czasie okupacji, powiedział: „Wy, jak przyjdą, to się nie bójcie, tego pijaństwa, tylko demoralizacji narodu”. I to nastąpiło właściwie.
- Jeszcze chciałbym zapytać, jak się zaczęło odbudowywać życie, parę słów o tym, jak była odbudowywana Warszawa.
Jak miałam pracę, to już jakoś skontaktowałam się z mamą i [bratem byli] w Zakopanem i powiedziałam: „Przyjeżdżajcie! Mam pracę, możemy tu już zacząć żyć”. Było mieszkanie. Jak mama przyjechała do Warszawy, otworzyła kredens, rozpłakała się. W kredensie był bochenek chleba, kilo mąki, kilo cukru. To było bogactwo. Tam był już taki głód, w Zakopanem, tylko kartofle. Tak się zaczęło stopniowo [życie w Warszawie].
Potem zostawiłam [pracę], mówię: „Idę na studia”. A tu głód. I zapalenie okostnej, spuchłam strasznie, brat dał mi środek na uspokojenie i suchy chleb. Przychodzi moja kierowniczka kuchni i mówi: „Słuchaj, jedź ze mną do Konstancina. Będziemy remontować domy na wczasy dla pracowników, na kolonie dla dzieci. Będziesz intendentką”. Awans, pojechałam. Zostawiłam studia. Potem drugi raz próbowałam. Tak trzy razy próbowałam, nie udało mi się.
- Proszę mi powiedzieć, odbudowa miasta – jak to wyglądało?
Jak żeśmy pracowali, to [chodziliśmy] jeszcze na odgruzowanie. To pamiętam, to człowiek najmniej jedną cegłę rocznie wdychał w siebie, bo to się układało na kupki, a tamto znowu się odgarniało. Tak zawsze, plus praca, a pierwsza praca to było dwanaście godzin. O szóstej rano wychodziłam, o szóstej wieczór wracałam. Rano śniadanie się dawało, w biurze. Oni tam zarazem mieszkali, inżynierowie, [którzy odbudowywali Warszawę].
Moja kierowniczka [w kuchni], to była żona profesora, architekta Politechniki który zginął w czasie Powstania, zamordowali go Niemcy. Bardzo dobrze karmiła, tak że tam zostałam. W piwnicy był tapczan, dziurawy. Poprosiłam dozorcę, z synem był, wnieśli mi na górę. Przyniosłam trzy cegły, wstawiłam, wrzuciłam trochę wiórek. Przychodzę za chwilkę, nie ma, tapczan zabrali. Żołnierze byli sąsiedzi, a więc co się stało? Zabrali. „Proszę pani, myśmy was wyzwolili, to pan kapitan musi na tapczanie spać”. Mówię: „Panie, ja też ciężko pracuję dwanaście godzin”. „My pani odstawimy”. Nie odstawili. Tylko tyle, że zamknął pokój, znowu wzięłam dozorcę i z powrotem tapczan mi przyniósł. Przyniosłam sobie wióry. Na śmietniku były [wióry], amunicję pakowali w drewniane wióry, położyłam na podłodze. Rano wstaję, a głowa chodzi cała. Potem, na szczęście była jakaś apteka, i Sebadylą tak zwaną [posmarowałam], chusteczką przewiązałam. Nazwali mnie Marusia. Tak to było.
- Miasto było odbudowywane tak raczej z entuzjazmem?
Z entuzjazmem. Wodę musiałam nosić, tak ze dwa przystanki, z daleka, z Niepodległości, w wiaderku po marmeladzie. I tym szorowałam mieszkanie, kawałek po kawałku. Tym bardziej, że nie mogłam [odgarnąć śmieci], łopaty nie było, a w kuchni było na pół metra popiołu, sypali śmieci. Tam były skarby – pokrywka, znalazłam jakiś nóż, jakiś widelec.
- Pani na początku rozmowy wspomniała o plakatach, co zaczęły się pojawiać.
„Zaplute karły reakcji”. Tak?
- Tak. Czy pani się spotkała z jakimś negatywnym podejściem, później już, po latach?
Nie, nie spotkałam się, z tym, że właśnie jak weszłam do kamienicy, gdzie miałam [mieszkanie], [usłyszałam]: „Pani się nie boi? Pani tutaj przyszła?”. Do końca się nie przyznałam, że byłam w AK, bo jak pracowałam w Ministerstwie Rolnictwa, to by mnie od razu zwolnili. Dopiero przy samym końcu starałam się o wcześniejsze przejście na emeryturę. [Mówią]: „Dobrze by było, żebyśmy mieli jakąś podstawę, ale nie mamy, żeby pani należała”. „Należę”. I wtedy przyniosłam swoje papiery, bo już wtedy, w którymś tam roku, wybłagał mnie znajomek, który był w wojsku i mama go karmiła i mieszkała u nas i mówi: „Ja panią błagam, niech pani się zapisze do ZBOWID-u. Będą różne świadczenia”. I tak mnie wybłagał, żebym się zapisała, więc najpierw się zapisałam do ZBOWID-u, a potem oczywiście jak najszybciej do AK. Tam nie można było chodzić do ZBOWID-u, bo człowiek oglądał takie twarze, że się niedobrze robiło.
- Podsumowując całą rozmowę, chciałbym jeszcze zapytać, czy ma pani coś do powiedzenia, czy pani chciałaby coś powiedzieć na temat Powstania. Własną refleksję nad tym wydarzeniem.
Oby pamięć nigdy nie zginęła, została i była myślą przewodnią dla przyszłych pokoleń młodzieży. Oby było takie morale i takie zaangażowanie i uczciwość, wszystko z myślą dla Polski.
- Żeby młodzież również stać na takie samo zaangażowanie.
Myślałam o tym, żeby nawet to powiedzieć, porozsyłać po szkołach, bo my nawet mamy biuletyn. Należę, jeszcze chodzę, jestem w sekcji socjalnej AK, chodzę na zebrania nasze i nawet żeśmy tam przekazali, nawiązać kontakt z ludźmi, z młodzieżą, żeby oni nie tylko zabawa, narkotyki i rozróby, tak jak tutaj, tylko coś im wpoić.
Warszawa, 15 maja 2006 roku
Rozmowę prowadzi Włodzimierz Szczeciński