Halina Darska „Olga”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Halina Darska.

  • Proszę powiedzieć coś na temat swojej rodziny, swojego dzieciństwa i młodości. Kim byli pani rodzice?


Moi rodzice nie żyli [razem], miałam pół roku, jak się rozeszli, mama pracowała, wychowywała nas dwie, bo miałam siostrę jeszcze.

  • Chodziła przed wojną pani do szkoły?


Chodziłam do szkoły podstawowej w Markach. Później pracowałam, w Markach była fabryka przędzalni wełny i pracowałam do wojny w tej fabryce...

  • Czy należała pani przed wojną do jakiejś organizacji typu harcerstwo?


Nie, tam nie było harcerstwa, było sporo organizacji młodzieżowych takich jak „Sokół”, jak Organizacja Przyjaciół Marek, był „Strzelec”. Należałam do organizacji Związek Młodzieży Katolickiej.

  • Co pani robiła w tej organizacji i czy ona wywarła jakiś wpływ na pani życie?


Byłam członkiem zwykłym.

  • Jak pani pamięta początek wojny?


Przed wojną już byliśmy przeszkoleni, bo były prowadzone cały rok 1938 szkolenia, lekarze prowadzili z nami kurs sanitarny. Poza tym żeśmy wszyscy się szykowali do tej wojny. W 1939 roku doktor Peszczyński założył punkt sanitarny, w którym byłyśmy sanitariuszkami, też tam byłam. Ale to nie trwało długo, bo 8 września już Niemcy byli w Markach. Naszym zadaniem były pierwsze opatrunki, nam przywozili rannych żołnierzy i już tam czekali panowie, którzy mieli konie i odwozili ich do Warszawy do szpitali.

  • Co pani robiła później?


Później to się tak człowiek zaczął zastanawiać. Młodzież się zaczęła sondować. Mam uznane przez organizację, później już, że przynależność moja jest od 5 sierpnia do końca Powstania.

  • Co pani robiła w czasie okupacji?


Różnie się robiło, trzeba było przede wszystkim zarobić na utrzymanie.

  • W jaki sposób pani zarabiała?


Trochę się handlowało, jakoś człowiek jak mógł, tak się ustawiał, żeby jakoś przeżyć.

  • Kiedy zetknęła się pani z konspiracją?


Tak jak mówię, to już było od 5 sierpnia 1940 roku, kiedy był już ZWZ, najpierw ZWZ.

  • W jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją?


Przez kolegów, koleżanki. Tak było zwykle, że albo człowiek należał do organizacji, gdzie miał możliwość, żeby tam go wprowadzono.

  • Jak to wyglądało w pani konkretnej sytuacji?


Wtedy, kiedy już przyjęto mnie, składałam przysięgę, to od tej pory byłam już członkiem ZWZ, a później AK.

  • Co pani robiła jako członek konspiracji, jakie były pani zadania?


Przede wszystkim najpierw mieliśmy szkolenie specjalne, zresztą na takim szkoleniu byłam już i przed wojną.

  • Jak wyglądało to szkolenie?


Byłam na obozie dwutygodniowym, od 1 sierpnia do 15 sierpnia nad morzem, to było PWK – Przysposobienie Wojskowe Kobiet. Fabryka była żydowska, właściciele [byli Żydami], ale dyrektorem był major Wojska Polskiego. Wysłano nas tam, sześć młodych kobiet, związek płacił za trzy osoby, bo był związek zawodowy, tam też należałam jako pracownik. Tam przebywałyśmy do 15 sierpnia nad morzem, między Puckiem a Oksywiem to było, tam były namioty wojskowe rozbite.

  • Czego się tam pani uczyła?


Przychodzili, rozmowy mieli z nami.

  • Na jaki temat?


Na temat wojskowy, bo jak się jechało 1 sierpnia do Gdyni, to w Gdańsku już się jechało ciemnym pociągiem, na dworcu wisiała olbrzymia oświetlona swastyka i tak było, jak z powrotem wracaliśmy. Na samym Westerplatte nie byliśmy, do Gdańska też już nas nie wpuszczono, tylko przepłynęliśmy takim stateczkiem niedużym, wpłynęliśmy do Gdańska, ale wychodzić tam nie było nam wolno, płynął z nami zresztą, nie wiem, jaką on miał rangę, w każdym razie ze swastyką pilot, płynęliśmy koło Westerplatte, bardzo przykry widok, bo cały czas obrzucano nas obelgami w Gdańsku, zresztą już stał wtedy Holsztyn (Schleswig-Holstein) na redzie i przepływając koło niego, bo płynęliśmy z polską flagą, krzyczeli: „Polska kaputt!” . Później, 15 [sierpnia] wróciliśmy. Na szczęście, zdążyliśmy wrócić.

  • Jak wyglądało pani szkolenie w konspiracji?


Przede wszystkim, chłopcy chodzili na wojskowe ćwiczenia i oni kończyli podchorążówkę i oni nas ćwiczyli. Byłam dwa razy w Łowiczu, przewoziłam materiały, koleżanka była koło Treblinki, tam też coś woziła.

  • Czy pani rodzinę albo pani najbliższych spotkały w czasie okupacji jakieś represje, aresztowania czy obóz koncentracyjny?


Aresztowani byli już jak się Powstanie zaczęło – mamy brat był aresztowany, szwagier był ranny, bo był wzięty na okopy, właściwie nie ranny, drzewem przywalony, ale nic takiego mu się nie stało. Ale mnie już wtedy nie było w Markach.

  • Gdzie panią zastał 1 sierpnia?

 

1 sierpnia zastał mnie na Strudze. 1 sierpnia to właściwie do Strugi jeszcze nie doszłam, bo poszłam z meldunkiem do naszego oddziału, który był tam, żeby się przenieśli do Wołomina. I tego dnia nie doszłam, bo Niemcy wokół lasu palili domy, i dopiero 2 [sierpnia] znalazłam się na Strudze i zaczęłam szukać oddziału. Chodziłam po lesie, gdzie wyszłam, to Niemcy wszędzie byli. Spotkałam gajowego, zaczęłam z nim rozmawiać i on mi powiedział, że oddział nasz przeszedł 1 [sierpnia] do Nadmy, to jest po drugiej stronie szosy, jak się jedzie do Radzymina. Próbując się przedostać przez szosę, zostałam złapana – wyjechali z lasu Niemcy na motorze i kazali mi siadać na motor i pojechali ze mną do sztabu. Tam spytano mnie, czy znam język niemiecki, powiedziałam, że nie znam języka niemieckiego, wobec tego przyprowadzili mi tłumacza, żołnierza jakiegoś, który znał język polski. Pytali mnie, gdzie ona jest, więc powiedziałam, że w Nadmie, bo jak w Nadmie są nasi, to już ich tam nie ma, to nie pójdą sprawdzić, bo wprawdzie miałam znajomych w Strudze, ale bałam się, że jak oni nie będą wiedzieli, o co chodzi, to mogą mi tam nie pomóc. Wtedy powiedzieli mi Niemcy, to była taka sytuacja, że ja w ogóle nie umiałam mówić po niemiecku, natomiast rozumiałam zupełnie, przez te parę lat tak się osłuchałam, że jak mówili do tłumacza, to ja sobie myślałam, co odpowiedzieć, miałam trochę czasu, powiedziałam, że tam do Nadmy chciałam się dostać, wtedy mi powiedzieli, że nie mogę iść do Nadmy, bo mnie tam zabiją „wasi bandyci”. Tam już było dwóch młodych mężczyzn z Warszawy, jeden pracował na Okęciu, znał bardzo dobrze język niemiecki, natomiast był drugi gajowy z synem. Był chłopak z Nadmy i było dwóch chłopców, może po jedenaście, dwanaście lat, którzy, jeden, jak mówił, krowy pasł u jakiejś ciotki, drugi też u jakiejś ciotki, rodzice ich tam zaprowadzili, żeby chociaż jeść mieli co.

Jak się to zaczęło, bo była taka sytuacja, że Rosjanie byli w Radzyminie, a Niemcy byli w Strudze, to nie było tak daleko, parę kilometrów i była dziewczyna z Siedlec, która była sanitariuszką w szpitalu wojskowym niemieckim, jak ona powiedziała. Tam dopiero zniszczyłam meldunek, bo meldunek miałam pod zegarkiem (na szczęście nie zdjęli mi tego zegarka), i posiedzieliśmy tam parę godzin. Podjechały pancerne wozy, gdzieś tam jechali i nas do tych pancernych wozów, do dwóch wozów wszystkich mężczyzn tam pousadzali i nas dwie i tych dwóch małych chłopców. Jechaliśmy, nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy, ale w pewnym momencie patrzymy, że jesteśmy w Łomiankach i później skręcili w stronę na Młociny i na Bielany, zawieźli nas do Jabłonny, do pałacu, kazali nam obierać najpierw kartofle, ale później przyszli się nas pytać, co myśmy robili tam. Ten chłopak, który pracował na Okęciu mówi: „Nic nie mówcie, ja będę mówił, bo ja znam język niemiecki”. On im wytłumaczył, że my tak się boimy Rosjan, że uciekaliśmy od Rosjan i chcemy koniecznie się dostać do Warszawy, bo oni będą na pewno bronili Warszawy do ostatniego żołnierza, więc my chcemy jechać do Warszawy. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że jest Powstanie. I wtedy oni nam powiedzieli, że do Warszawy nas nie mogą zabrać, dlatego, że w Warszawie „wasi bandyci” by was zastrzelili. To już wiedzieliśmy, że coś się dzieje w tej Warszawie. Pojechali z nami na Boernerowo, tam było wojsko, taka dzielnica wojskowa, tam było lotnisko wojskowe przed wojną. Po drodze [zabrali] jakiegoś mężczyznę, ale jechaliśmy już nie samochodami pancernymi, z Legionowa jechaliśmy tak zwanymi budami, to są takie kryte samochody i tam oczywiście złapali jakiegoś mężczyznę, do nas też tam wsadzili. Z nami w samochodzie było dwóch Niemców i nie wolno nam było nawet się wychylać. Wiem, że podobno nawet jeden samochód powstańcy odbili, ale myśmy nic nie widzieli, zawieźli nas, tego mężczyznę oddali tam w ręce, powiedzieli, że on do nich granatami rzucał, a on parę kartofli urwał, bo nie ma co jeść, dzieci [głodne]. Już z nami nie pojechał, natomiast myśmy poczuli się tam dosyć pewnie, że już jakoś tak się z nami obchodzą grzecznie i zaczęliśmy się awanturować, żeby nam jeść dali. Przynieśli nam [jedzenie] z wojskowych kotłów, zjedliśmy trochę, bo cały dzień jechaliśmy i znów jedziemy, pytamy się, gdzie jedziemy, nic nam nie mówią. Tak nas przywieźli do Błonia i tam kazali nam dać w szkole jedną salę lekcyjną i dali nam pismo, że my wszyscy pracujemy dla Niemców. [Pozwolili] nam przespać się w szkole i na drugi dzień rano kazali nam na szosę, która idzie na zachód, zatrzymać pierwszy lepszy samochód niemiecki, pokazać te pismo i pojechać do Niemiec. Bo jak tacy byliśmy „sprzymierzeńcy”, to tak nas traktowali. Dali nam jeszcze pismo do magazynów wojskowych, wszystkie nazwiska, i kazali nam wydać żelazne porcje trzydniowe. Poszli po to nasi. Co im dali, to im dali, co im się udało ukraść, to ukradli, bo nie wiadomo było, kiedy dostaniemy jakiegoś jedzenia. I poszliśmy do burmistrza z tym pismem i powiedzieliśmy, żeby nam dał takie samo pismo, tylko do Warszawy, bo my nie chcemy jechać do Niemiec. On wtedy powiedział: „Zwariowaliście? W Warszawie jest Powstanie. Jak ja wam mogę dać takie pismo?”. – „No ale daj pan coś…” To dał nam do Ursusa, że idziemy do pracy do Ursusa – pracujemy dla Niemców i idziemy do pracy do Ursusa. I tak żeśmy przyszli do Włoch. Ursus nam nie był potrzebny. Przyszliśmy do Włoch, tam było RGO i wszyscy bezdomni mogli tam przenocować, jakąś zupę dali, coś. To było koło kościoła zaraz. Tam żeśmy sobie powiedzieli, że każdy na własną rękę, gdzie może, niech się urządza. Nie ma innego wyjścia. Przecież całą gromadą nie będziemy się trzymać. Ten pan, co miał syna, ten gajowy, tam miał jakichś znajomych, powiedział, że do nich pójdzie. I tak się wszyscy rozeszliśmy. Zostałam tylko ja, ta dziewczyna i tych dwóch mężczyzn z Warszawy. Ona proponowała, żebyśmy poszli do Wilanowa i z Wilanowa popłynęli do Warszawy wpław. Powiedziałam, że nie umiem pływać. Nie miałam jakoś do niej zaufania, coś ona mi nie odpowiadała. No i po prostu ja zostałam, oni nie wiem, gdzie poszli. Była taka znajoma mojej mamy pani, która mieszkała w Dąbrówce. Więc ja jednego dnia wybrałam się do Dąbrówki i poszłam prosić ją, żeby jak się skończy to wszystko, dała znać do mojej rodziny, że ja tu byłam. Bo poszłam zupełnie gdzie indziej, a znalazłam się po drugiej stronie. Tam się dowiedziałam, że podobno na Siekierkach jest most pontonowy i można przejść, Niemcy przepuszczają. Więc wróciłam do RGO, bo poznałam tam dwie panie, które były z Grochowa. Po prostu wracały z zakupów. Jedna z nich miała dwójkę dzieci na Grochowie, zostawiła je same. No i one się do mnie [przyłączyły] i poszłyśmy. Poszłyśmy do Dąbrówki, [kiedy] siedziałyśmy, odpoczywałyśmy nad rowem, doszła do nas jakaś pani. Okazało się, że jest mieszkanką Siekierek, że wychodziła z domu, bo mąż poszedł do Warszawy i nie wrócił. Ona chciała szukać męża, doszła na Puławską i mówi, że na Puławskiej były sterty ludzi, palących się. I już jej dalej nie puścili, ona wróciła i szła do domu. No to mówimy: „Pani nam powie, jak do tych Siekierek się idzie” i poszłyśmy z nią. Poszłyśmy na Siekierki, ona nam pokazała, gdzie most jest, poszłyśmy tam i do żołnierzy mówimy, żeby nas przepuścili na drugą stronę, by my jesteśmy z tamtej strony. No to oni mówią, że nie mogą nas przepuścić, dlatego że, owszem, robili to, ale wczoraj „bandyci” zabili dwóch żołnierzy na Saskiej Kępie i „dostaliśmy rozkaz nikogo nie puszczać”. „Jak komendant pozwoli, to was puścimy”. No więc poszliśmy szukać komendanta. „Gdzie on jest?” – „W szkole mieszka”. Poszłyśmy do niego. Idzie jakiś młody mężczyzna przez podwórko i pyta się, czego my szukamy. Mówimy, że komendanta. A on mówi, co my chcemy od komendanta. Co go obchodzi, co my chcemy. My chcemy rozmawiać z komendantem. Okazało się, że to był właśnie komendant. I znów mu mówimy, że chcemy się przedostać na tamtą stronę. Wtedy on powiedział, że nie może. On nie ma nic przeciwko temu, jak nas żołnierze przepuszczą, ale on takiego pisma nie może wystawić nam, żeby nas przepuścili. Więc poszliśmy tam jeszcze raz, ale wyrzucili nas stamtąd, kazali nam iść. Okazało się, że jedna z pań, zresztą obie były wychowankami domu dziecka, że one mają na Czerniakowskiej koleżankę, która tu mieszka. No i poszłyśmy tam. To jest taki budynek, jak Gagarina dochodzi do Czerniakowskiej, taki dwupiętrowy budynek, który tam stoi, bo dalej to są już bloki. Tam oni nas przyjęli, tam żeśmy parę dni były. Jednego dnia wyszłyśmy na ulicę, pochodzić, na spacer, jak się mówiło. Czerniakowską można było iść, ale tylko z podniesionymi rękami. W innym wypadku Niemcy strzelali do nas. No więc ręce żeśmy podniosły i doszłyśmy do Nowosieleckiej. Zauważyłyśmy, że ktoś próbuje podnieść z włazu kanałowego przykrywę. A Niemcy byli w tym [terenie], bo tam był klasztor taki, kościół i klasztor. I żeśmy przechodząc, krzyknęły, że następny właz jest otwarty. Ci ludzie tam poszli, a myśmy też się wróciły. Jak żeśmy do tamtego włazu doszły, to tam stała też taka młoda dziewczyna. Mówię: „Czy ty próbujesz wejść do kanału?”. – „Tak”. – „A znasz drogę?” – „Ja wychodziłam i wracam już”. Powstaniec. To ja mówię: „To ja za tobą wskoczę”. Ona mówi: „Ale wiesz, jeśli nie jesteś z wojska, to będzie cię żandarmeria aresztowała. Co z tobą zrobią, to nie wiem”. Mówię: „Nie martw się. Idę z tobą”. Za nami wskoczyła jeszcze jedna kobieta i kilku mężczyzn. Szliśmy wzdłuż Czerniakowskiej… Z tym że tam jest kanał nie taki, jak pokazywane na filmach burzowce, tylko kanał jest niski, trzeba było iść cały czas schylonym. A jak są pompy (nie wiem, czy wiesz, w którym miejscu są pompy na Czerniakowskiej, gdzie się pobiera wodę dla Filtrów), to kanał jest, nie wiem, może siedemdziesiąt centymetrów wysokości. Trzeba było się tam czołgać. Jaka długość, trudno mi powiedzieć, ale chyba z dziesięć metrów było. Później poszliśmy dalej, wyszliśmy do włazu otwartego już przy Przemysłowej chyba. Ona stanęła, mówi: „Słuchajcie, tu jest wyjście. Będę wychodziła pierwsza. Gdyby byli tam Niemcy, to będę próbowała dać wam jakoś znać i pójdziecie dalej, do następnego. Ale ona wyszła i woła nas, żebyśmy wyszli. Żandarmeria zaraz tych wszystkich ludzi zabrała. Ona poszła ze mną. Podporucznik „Jeleń” był wtedy na tej placówce. Zaczął mnie pytać. Mówi: „Musi pani iść do porucznika…”. […]. I poszłam do niego, on pyta kogo znam, pseudonimy. Myśmy się w Markach tak wszyscy znali, że nawet wiedzieliśmy, kto należał do AL, kto do AK. Jak nie należał do AK, to należał do AL, jak nie należał do AL, to należał do AK. „A kogo pani tam znała? Z kim pani miała kontakt?” Więc mówię: „Z doktorem Peszczyńskim”. – „A Marka pani zna?” „Doktor Peszczyński miał taki pseudonim i jeszcze jeden kolega”. To on mówi: „No to w porządku, to niech pani idzie na Kruczą do komendy, pani się tam zgłosi”. Pod dziewiątką chyba była komenda na Kruczej. Nie można było przejść, w dzień nas nie chcieli puścić, zatrzymałam się w szpitalu, który teraz jest. Tam nikogo nie puszczali, bo był ostrzał z mostu Poniatowskiego na Książęcą. Do wieczora żeśmy przeczekali i wieczorem nas puścili.
To już była noc, szłam na tą Kruczą, tymczasem jakieś służby były w poszczególnych domach na parterach, pytają mnie się o hasło, ja hasła nie znam, mówię, że nie znam hasła, oni też nie znali zresztą, zatrzymali mnie, dopiero później, jak ktoś inny wracał, to im hasło powiedział, bo jakoś tam było odzew i się dowiedzieli. Jeszcze nie powiedziałam jednego, że jak wyszłyśmy z tego kanału i poszłyśmy do tego porucznika, to on mówi: „Słuchajcie, nie mogę z wami rozmawiać, bo wy tak śmierdzicie, że coś okropnego”. Zawołał folksdojczki, na Czerniakowie sporo folksdojczy było, kazał nanosić wannę całą wody i mówi: „Wymyjcie się, bo ja nie mogę z wami rozmawiać”. Myśmy się najpierw umyły, a potem wszystko żeśmy zdjęły i do wanny włożyły, buty i wszystko. Miałam na nogach takie buty saperki, wszystko wrzuciłyśmy i to żeśmy uprały, no nie uprały, ale przynajmniej żeśmy to wypłukały, założyły to wszystko na siebie, więc w tej bramie tak zmarzłam, że myślałam, że sobie język utnę. Ale rano zaraz zaprowadzili mnie na jakąś komendę, tam mówię, co i jak, a oni: „Proszę pani, to nie do nas, my się tylko cywilami zajmujemy. Niech pani idzie, tam gdzie pani ma iść, na Kruczą”. Poszłam, zameldowałam się właśnie u „Litwina” i powiedziałam mu, co i jak, z tą przepustkę nawet, bo ja miałam ją przy sobie, tą, co ci Niemcy wypisali i wszystko powiedziałam, tak mnie parę razy pytali, ciągle nie wiedzieli, co ze mną zrobić, bo, kto ja jestem i co ja jestem i co ja jestem. Wtedy, jak już któryś raz mnie pytali i ja opowiadam ciągle o tych Markach i o tym, wszedł porucznik, już nie pamiętam, musiałabym zajrzeć, okazało się, później się dowiedziałam, ale już po wojnie, że to był oficer wywiadu i jak to mówiłam, to on mówi do rotmistrza „Litwina”: „Rotmistrzu, u »Stojewicza« są chłopcy z Marek, sprawdzimy”. Zabrał mnie ze sobą, dał tam takiego chłopca i kazał mu ze mną iść do „Stojewicza”. „Stojewicz” stał wtedy na Mokotowskiej, tam potem po wojnie były „Hybrydy”, taki pałacyk był, tam stał „Stojewicz”. Zaprowadzili mnie tam, okazało się, że już jeden nie żyje z tych chłopców z Marek, ale ten drugi żył, tylko byli gdzieś tam na jakiejś służbie, musieliśmy czekać, on przyszedł – właśnie ten kolega, on mieszkał z rodzicami zaraz budynek przy budynku, gdzie siostra moja mieszkała i on stwierdził, że tak, że on mnie dobrze zna i moją rodzinę bardzo zna, że szwagier był w AK i że ja też byłam w AK. Wtedy wróciliśmy z powrotem na Wilczą, bo ten porucznik na Wilczej miał kwaterę i napisał kartkę do „Litwina”, i poszłam. Litwin: „To dobrze. To zostajesz tutaj”, bo okazało się, że do niego nie dotarły, przypadkowe zupełnie dziewczyny były, nie z jego [oddziału], mówi: „To zostajesz tu w komendzie”. Najpierw byliśmy na Kruczej, później tam był jeszcze taki kapitan „Piorun”, to był „zrzutek” z Anglii, „Cichociemny”. Była Duża Pasta, o tej Dużej Paście to się wie, natomiast na Pięknej, była tak zwana Mała Pasta i tam byli Niemcy, wkoło byli nasi, i on dostał rozkaz zdobycia Małej Pasty. Zaczął się atak na Pastę, wpadli tam nasi, później musieli się wycofać i wtedy zginął tam Stojewicz i jego adiutant, to znaczy oni zostali ranni, ale już nie mogli [ich] wyciągnąć i Niemcy ich tam zamordowali – „Stojewicza” i jego adiutanta. Dopiero na następny dzień, w nocy, Pasta została zdobyta. Nawet „Piorun” prosił, żebyśmy tam poszli na barykadę, bo Piękna była zabarykadowana, żebyśmy uważały, jak będzie płynęła benzyna, bo chcieli podpalić ten budynek. Niemcy już zaczęli pojedynczo uciekać i w nocy ten budynek został zdobyty. Później do końca tam byłam, dokąd nie przyszły oddziały ze Starówki i nie przyszedł pułkownik „Bogumił”, przejął dowództwo nad tym rejonem.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądała pani służba łączniczki w Śródmieściu, co pani robiła?


Chodziło się z meldunkami.

  • W obrębie jakich ulic?

 

Aleje Ujazdowskie, na Poznańskiej kiedyś byłam, tam chyba „Topór” był, u „Topora” byłam z meldunkiem, do „Mechanika” się często chodziło, jak trzeba było kogoś przeprowadzić, to się przeprowadzało też, tak że nawet taka sytuacja była kiedyś, że rotmistrz przyszedł w nocy, bo miałam służbę w nocy, żebym poszła, chyba wtedy do „Mechanika” z meldunkiem, to była noc. Wyszłam, już wtedy została zdobyta Mała Pasta, to przenieśliśmy się na [ulicę] Wilczą 8 i stamtąd, jak właśnie przyszedł „Bogumił” i przejął dowództwo, bo był wyższy szarżą, to organizowano jednocześnie oddziały, które miały za zadanie przeprowadzanie ludzi z żywnością z Czerniakowa na Wilczą, tam żeśmy to składali na Wilczej 9. Wtedy było nas cztery i [powiedziałyśmy], że pójdziemy do tego oddziału. Przyszedł po nas porucznik „Habdank”, sierżant „Budrys”, z porucznikiem był jego syn, Alek, piętnastoletni chłopak, a w szpitalu był jego syn Gutek, starszy, oni byli z Kalisza [...]. Z nim żeśmy poszły na Czerniaków. Zameldował się u „Kryski”, pierwszą noc żeśmy z tymi łączniczkami trochę się przespały, a później na drugi dzień dostaliśmy kwaterę w bloku na Okrąg 2, na razie na drugim piętrze. Tam byliśmy parę dni i dostaliśmy potem kwaterę na Wilanowskiej pod czternastym. [...]
Zgłosiła się masa chłopców, nawet jedną noc, pierwszą, to taka starsza pani też z nami poszła, już jej wytłumaczyłam, żeby z nami nie chodziła, bo to była droga dosyć ciężka, ale chłopcy młodzi się zgłosili, było ich chyba z dziesięciu, może więcej. Wieczorem pobieraliśmy żywność i myśmy ich prowadzały do Śródmieścia tam na Wilczą. Droga wyglądała tak, że szliśmy do ZUS-u, okienko było takie od Czerniakowskiej do piwnicy, otwarte, wchodziliśmy tam, przechodziliśmy do, oni mieli swoje własne ogrzewanie tam i tam się przechodziło. Stamtąd po [ulicę] Rozbrat tunelem, tam znów były dwa budynki, wchodziło się do piwnic, stamtąd wychodziło się na podwórka, już po drugiej stronie Rozbrat na Książęcej, to było na rogu Książęcej i Rozbrat i stał tam jeden budynek, po lewej stronie, jak się szło do miasta. Dochodziło się tam, bo tam drzewa były różne leżały, później zrobili tam przekop, bo jednak Niemcy tam wypatrzyli i zaczęli z mostu Poniatowskiego strzelać. Myśmy zawsze w nocy zresztą szli. Tam się wchodziło do tego budynku, który stał gdzieś na środku, z tego budynku po schodkach wchodziło się na tereny YMCA dawnej, do Konopnickiej, ale tu między Książęcą a tym budynkiem był zupełnie odkryty teren i tam rosła cała masa ładnych wysokich mieczyków [...] przy murze był przekop i szło się przekopem do szklarni. Wchodziło się do tej szklarni, ze szklarni wchodziło się, tam były jakieś warsztaty (koń stał nawet jeden), i stamtąd przechodziło się do, jak jest budynek niewidomych na Placu Trzech Krzyży, i stamtąd szło się przez kino (bo tam kiedyś było kino Napoleon), nowe kino, chyba ze dwa lata miało, przed wojną było budowane. Tam było gimnazjum Królowej Jadwigi, ten budynek tak stał, bo on potem został zbombardowany, między Alejami Ujazdowskimi a, nie wiem, co tam jest, stamtąd przekopem, bo wokół trzeba było okrążyć trochę Plac Trzech Krzyży do Mokotowskiej i już z Mokotowskiej żeśmy szli do Wilczej i tam składało się to wszystko, co tam żeśmy przynieśli i wracaliśmy z powrotem tą samą drogą.

Z tym, że ja później jak na Czerniaków z nimi przyszłam, to musiałam każdego odprowadzić do domu, bo tylko ja miałam hasło, oni nie mogli się w nocy poruszać tak bardzo ci chłopcy. Wszystkich porozprowadzałam, każda z nas, było nas cztery, więc każda jedną noc szła. Tak było cały czas, później już do momentu, kiedy właściwie Czerniaków już padał. A na Czerniakowie później to nasz oddział… Jeszcze później, jak żeśmy byli na Czerniakowie już pod koniec jak padło Powiśle, to przyszedł do nas oddział żołnierzy z Powiśla, którzy tam jakoś do Nowego Światu doszli i do nas zostali przyłączeni i cały czas byliśmy właśnie pod czternastką. Później jeszcze przyszedł „Radosław”. Któregoś dnia, tylko nie pamiętam, jaki to był dzień, poszłam do miasta, do komendy też zaszłam i pytają się: „Słuchaj czy ty masz czas, czy musisz gdzieś iść?”. Mówię: ”Nie, tu przyszłam, bo muszę coś załatwić”. Mówi: „Przeprowadzisz „Radosława” i jego ludzi na Czerniaków”. Sama nie byłam – z Alką jeszcze, z koleżanką. Żeśmy wzięły oddział, przyszłyśmy na Plac Trzech Krzyży, myśmy szły na górę, to szłyśmy Książęcą prosto, ale w międzyczasie na górze na Frascati została zajęta ambasada francuska i Niemcy tam byli. Jak myśmy weszli na Książęcą, na górze był szpital Łazarza, to żeśmy dostali serię pocisków świetlnych. Koleżanka dostała w kark, z tym, że to był prawdopodobnie rykoszet, bo kula tu przeszła i wyszła. Myśmy się wycofali, [miałam] list do Kryski, powiedzieli nam żeby [dostarczyć]. Poszliśmy. Wycofaliśmy się. „Radosław” został u niewidomych. Mam list, Alka poszła do szpitala, a powiedzieli mi, że mam to dostarczyć jak najszybciej, wobec tego poszłam z powrotem do komendy i mówię, że nie chcą mnie puścić, bo nie chcieli mnie puścić tamtędy już później. Dostałam specjalną przepustkę, że mam przejść: „Postaraj się przejść”. Postarałam się. Poszłam z tą przepustką, mówią: „Wariatka jesteś, najgorzej, jak ty z tej szklarni wyskoczysz tam do tego rowu”, żeby jakoś wyjść z tego rowu, ale jakoś mi się udało. Przeszłam. Zaniosłam meldunek do „Kryski” i „Kryska” mówi: „To zostań, pójdziesz zaraz, dostaniesz”, bo tam znów jakąś dwójkę musiałam prowadzić. Nie wiem, kto to był, nie znałam tych ludzi. Poszliśmy z powrotem do miasta, oni tam pozałatwiali swoje sprawy i wróciliśmy w nocy. „Radosław” później przyszedł, jak się trochę uspokoiło, wprowadził swoje porządki chociaż był parę dni tylko.

  • To znaczy?


Przepustki tylko jego, z żadną przepustką inną nie przepuszczali, u niego się brało hasło, trzeba było to wszystko mieć. Hasło – odzew. Była tak sytuacja – poszłam do majora, który był w kwatermistrzostwie, załatwiać sprawę jakąś, tam mnie znali, bo często chodziłam, wiedziałam, że wiedzieli, że ja się bardzo spieszę. Słyszę, że u majora jest jakiś taki szum i jakieś rozmowy dosyć ostre. Oni weszli tam i za chwilę mówią: „Major cię tam prosi”. Wchodzę a on mówi: „Przyszłaś z Czerniakowa?”. „Przyszłam”. ”A jaka jest droga?” „Normalna”. Wstał jakiś mężczyzna, a on mówi: „To wy, oficer, mówicie, że droga jest nie do przejścia, a ona mówi, że jest normalna?!”. Wtedy zorientowałam [się], o co chodzi, i mówię: „Panie majorze, normalna, to znaczy mam przepustkę, ja mam hasło pułkownika „Radosława” i ja przechodzę, to dla mnie jest normalne, ale kogoś, kto nie ma, to nie puszczą”. To on mówi: „Przeprowadzisz ich?”. ”Przeprowadzę”. Poszłam z nimi, ale mówię: „Z powrotem to wy już wracajcie, jak chcecie, ja tam już z wami nie idę trzeci raz”. Oni też szli po żywność, bo w mieście już nie było. Czerniaków przedtem to była taka trochę wieś, tam były domy, ogródki, nawet były drzewa, owoce. To były po prostu gospodarstwa, a miasto już prawie nie miało żywności.

Później przypłynęli berlingowcy do nas. Myśmy widzieli z dachu, jak wkraczają berlingowcy na Grochów. To chyba było 15 września, przypłynęli do nas. Nasi chłopcy się z nimi spotkali i oni mówią, jak będziemy wracać, to jak chcecie, to możemy was niektórych zabrać, mamy łódki, to trochę was zabierzemy. „Kryska” został, bo został ranny i przerzucony został na praski brzeg, jeszcze zdążył. To my z naszym kapitanem – Czyżyk, lwowiak, chodził ze mną, bo on Warszawy nie znał, mówię, to spróbujmy przepłynąć, komu się uda, nie chcemy walczyć, ale tam nam przynajmniej dadzą broń, będziemy mieli. On mówi: „Słuchaj, ale musimy iść do „Radosława”.” Poszliśmy do „Radosława”, wychodzi i mówię: „Co?”. „Kazał nam „Radosław” czekać do jutra”. Dobrze, kazał czekać do jutra, a w nocy [„Radosław”] poszedł na Mokotów i zostaliśmy bez nikogo. Czerniaków został bez dowódcy. Dobrze, że był „Motyl” [Ścibor-Rylski] i przejął to wszystko.

Później spod czternastki żeśmy wyszli, poszliśmy z powrotem na Okrąg 2 i tam dostaliśmy, budynek był na Okrąg 2 do Czerniakowskiej. Niemcy puścili tu goliata i wyrwało nam takie tam. Chłopcy zaczęli ginąć, co jeden to [nie wracał]. Myśmy tam przejęli, Motyl nam kazał pilnować, żeby się nie wdarli Niemcy. Tam zginął jeden z naszych chłopców, woda była na podwórku, też zginęło dwóch naszych chłopców. Później żeśmy się znów stamtąd wycofali, jeszcze byliśmy tam jakiś czas. „Litwin” urzędował w piwnicy, to się chodziło i meldunki składało, co się dzieje po drugiej stronie ulicy. Później wróciliśmy pod dwunastkę na Wilanowskiej, ale to już tak było, że Niemcy byli już wszędzie. Wilanowska się cała broniła i tak było, że myśmy z tej Wilanowskiej poszli pod piątkę, już w stronę Wisły. Chcieliśmy się może przeprawić przez Wisłę. Na Wilanowskiej już był Łatyszonek. Jak oni przypłynęli, to Łatyszonek był już ze swoim [oddziałem]. Myśmy chodzili co noc nad Wisłę, że się coś uda, [że] z tamtej strony coś nadpłynie. W Wiśle woda gotowała się jak w garnku, całą noc Niemcy tak pruli z mostu Poniatowskiego. Most wysadzili zaraz, jak Berling wchodził na Grochów, to oni wysadzili wszystkie mosty. Most Poniatowskiego ma wieżyczki i oni z tych wieżyczek tak pruli tą Wisłę jakby się w garnku gotowała woda, tak to wyglądało. Mieliśmy kolegę, który popłynął, jeden, bo mówił, że on w lipcu tam przepływał i wie, jak tam jest. Na szczęście mu się udało. Przepłynął, ale był ranny trochę, to go zaraz wzięli do szpitala, a potem poszedł do Berlina, ale nie mógł już zdobyć, a on pojechał, żeby łódkę jakąś znaleźć i po nas przypłynąć, to już nie mógł. Myśmy tam tak parę nocy chodzili nad Wisłę, ale nic się nie udało. Kiedy jednej nocy leżeliśmy to z tamtej strony wypłynęło z dziesięć łódek. Na tą stronę do nas dopłynęło dwie. Tak tłukli, tam zginęło też masa berlingowców.

  • Jak Niemcy ostrzeliwali?


Okropnie ostrzeliwali, a my w piwnicy siedzieliśmy na Solcu, w spalonych domach, w tych piwnicach dość ciepło było, bo nie zdążyły ostygnąć i co noc chodziliśmy nad Wisłę, żeby jakoś się wydostać, niestety. Jeżeli chodzi o naszego kapitana, to spróbował do łodzi wsadzić swoich dwóch synów. Tak się zastanawiam, właściwie gdzieś te trupy musiały wypływać przecież? Niemożliwe, żeby tak zostały na stałe na dnie. Przecież tam masa ludzi zginęła. Poza tym Niemcy rannych rozstrzeliwali.
Koło mnie stał chłopak, jak żeśmy stali do rewizji, musiał być ranny w nogę, bo o kiju jakimś tam stał, podszedł Niemiec, przyłożył mu pistolet do skroni, strzelił i sprawa załatwiona. Poza tym byliśmy świadkami, jak wieszali księdza i dwie dziewczynki. Przy nas wieszali. Nas rewidowali, a ich wieszali, a już tam wisiało, tam była fabryka przetworów owocowo-warzywnych i ona była zbombardowana, wypalona, tylko były żelazne [belki] u sufitu i na tych belkach ich wieszali przy nas. A już tam wisiało sporo powstańców, bo kogo tylko złapali z opaską, to wieszali bez pardonu albo strzelali. Myśmy wyszli jako cywile. Wszystkie przepustki, broń, gdzieś tam, w tej piwnicy, gdzieśmy siedzieli, chłopcy pochowali. Nawet nie wiem gdzie, bo ja z nimi wtedy nie szłam. Z naszego oddziału zostały już tylko w tej chwili dwie, ja i jeszcze jedna koleżanka. Wszyscy już zginęli. Ci co przeżyli – poumierali. Wyprowadzili nas później stamtąd na Szarą, tam nam dawali chleb i robili nam zdjęcia, jacy to oni są dobrzy. Z Szarej zaprowadzili nas Agrykolą na Szucha, całą ta grupę, też oczywiście zdjęć narobili, herbatę dawali do picia, jak ktoś tylko chciał i robili zdjęcia. Później poprowadzili nas Puławską i z Puławskiej skręciliśmy w prawo i poszliśmy polami na Dworzec Zachodni. Wsadzili nas do pociągu. Tam żeśmy siedzieli nawet, bo była tam scena dosyć śmieszna i jednocześnie tragiczna. Kolega zapuścił sobie w Powstaniu brodę, bo nie było czasu się, ani czym tak bardzo [golić]. Siedzieliśmy tak sobie w gromadce, czekając znaleźliśmy jakąś dynię i wtedy żeśmy ją jedli, bo człowiek parę dni nie jadł. W pewnym momencie podskoczył do niego Niemiec i: „Jude!”. Żebyśmy my nie zrobili tego, co myśmy zrobili to pewnie by go zastrzelił, ale myśmy wszyscy spojrzeli na niego i zobaczyliśmy, że on faktycznie jest podobny do Żyda w tej brodzie, zarośnięty i wszyscy parsknęliśmy śmiechem. Niemiec tak się popatrzył i odszedł i nie strzelił, ale to był moment. Żebyśmy my się inaczej zachowali, to nie wiem, czy on by go nie zastrzelił, jak byśmy zaczęli tłumaczyć, że on nie jest Żydem. Nas to tak rozśmieszyło. To go uratowało.

Zawieźli nas do Pruszkowa i znów każdy na własną rękę, jak może niech się stara stąd wydostać, bo oni wszystkich wywozili do Niemiec na roboty. Kolega był podporucznikiem, był ranny, był z tej armii, co z Poznania szła w 1939 roku. Miał przestrzał brzucha. Mówimy: „To idź ty do lekarza, niech cię zwolnią, co będziesz siedział tutaj, diabli wiedzą, gdzie nas wywiozą. Kogo wywiozą, to już będzie musiał jechać”. On poszedł i faktycznie, zwolnili go z tego obozu w Pruszkowie. Później ci starsi panowie, jak był Czyżyk, to już był starszy pan -sześćdziesiąt lat, jak on mi kiedyś powiedział, że on ma, ten Lwowiak, też go zwolnili. I zostało nas, ta koleżanka, która mówiłam, że jeszcze żyje, myśmy się strasznie przeziębili, bo jak nas do tego obozu zaprowadzili, to myśmy się pod tą zimną wodą w nocy próbowały umyć, chociaż trochę i wszyscy dostaliśmy [kataru]. Jednocześnie do tego obozu przyprowadzili jakiś handlarzy, co gdzieś tam jechali. Mieli spirytus i miód, chłopcy mieli pieniądze, bo ja nie miałam pieniędzy. Miałam trzysta złotych, jak wyszłam z domu i z tymi pieniędzmi wyszłam z obozu, to co tam było. Mężczyźni kupili od nich litr spirytusu i litr miodu i myśmy to w nocy wypili. Tak, że się nie przeziębiłam, tamci też się nie przeziębili, właśnie ta koleżanka się przeziębiła. Najpierw ją zaprowadzili na piątkę, z piątki zaprowadzili nas potem, już ci co zostali, co tam ich po puszczali… Kolega spotkał znajomych z RGO, bo to RGO prowadziło jedzenie, jego przeszmuglowali do siebie i on tam u nich został. Poszliśmy na czwórkę i mówię: „Słuchajcie, damy się wywieźć tak jak barany, idziemy do lekarza”. Na czwórce była lekarka Polka, idziemy do niej, przeziębione jesteśmy. Dali nam termometr, myśmy sobie [nabili temperaturę] pod trzydziestkę dziewiątkę i poszliśmy do niej. Ona mówi: „Co wam jest?” „My nie chcemy jechać do Niemiec”. Ona mówi: „Ja nie mogę”. Ale tę koleżankę zbadała i ona faktycznie była przeziębiona bardzo i mówi: „Tobie napiszę, że masz zapalenie płuc, będą cię wieźli do szpitala, to już sobie uciekaj, gdzie chcesz”. I tak się stało. Ona miała rodziców w Dąbrówce. Natomiast my we dwie tylko żeśmy się zostały, Ulka i kolega jeden został z nami, Staszek. Mówię: „Idziesz do lekarza? A on mówi: „Nie idę, mnie jest wszystko jedno”. [Lekarka] mówi: „Prześlę was na dwójkę. Ale na dwójce jest Ukrainiec lekarz, on, cholera wszystkich wysyła, ale próbujcie”. „Staszek, nie jedziesz?” „Nie. Jadę do Niemiec. Mam dosyć tego wszystkiego, nie mam siły”. W tym obozie były straszne wszy, że to było coś potwornego, okropne. Każdy miał takie wszy, że straszna rzecz. Nie można się było przed tym w żaden sposób obronić. Spało się na podłodze, albo mata ze słomy, z siana porozrzucanego trochę było. Tam żeśmy znów czekali parę dni i któregoś dnia każą nam się ustawić i do pociągu. Podstawili pociąg, bo ten obóz tam to były dawniej warsztaty kolejowe, hale były. Jak się szło do pociągu, to stała grupa Niemców i co młodszych wybierała. Myśmy sobie wypożyczyli dzieci. Jak któraś z kobiet miała więcej dzieci, to każdy brał na rękę i niósł dziecko, to już nas nie zaczepiali, ale trochę ludzi jeszcze wybrali stamtąd. Załadowali nas do pociągu takiego, co się węgiel wozi, nie okrytego tylko wprost tak, jeszcze żeśmy stali tam nie wiem, ile godzin. Nic nie było w tych pociągach, gołe wagony i wreszcie pociąg z nami ruszył. Gdzie jedziemy? Nie wiemy. Wiozą nas, wiozą... ale patrzymy, że wiozą nas w stronę Krakowa, mówię: „Cholera, kto wie czy nas czasami do Oświęcimia nie zawiozą”. Człowiek już na wszystko był gotowy. Deszcz padał, już był październik, zimno, kobiety rodziły w wagonach, bo się słyszało krzyk: „Może gdzieś lekarz jest, bo rodzi kobieta!”. Straszne to były rzeczy. Ani wysiąść, ani nic... swoje potrzeby załatwiało się [w powietrzu]. Wchodziło się na wagon, mężczyźni trzymali za nogi i tak się załatwiało swoje potrzeby. Jedni drugich trzymali za nogi, żeby nie wypadli [w czasie jazdy]. To jest coś, czego, trudno zrozumieć, że to mogło tak być.

Zawieźli nas do Wolbromia, to jest pod Krakowem, tam nas [niezrozumiałe] i ludzie z tego miasteczka już czekali na nas i porozbierali nas. Myśmy się tam dostały to dwóch dziewcząt w naszym wieku, jedna była urzędniczką w urzędzie miasta, a jej siostra młodsza był u krawcowej, uczyła się krawiectwa. I u nich przede wszystkim musiałyśmy się umyć, od razu im powiedziałyśmy, że mamy wszy, żeby nagotowały wody, żeby to wyprać wszystko, bo nie chcemy ich narazić na to. Tam byłyśmy parę dni. Bardzo miłe dziewczyny. Później nas poprzydzielano na wieś do gospodarstw. Byłyśmy w Porąbce, dwie z koleżanką, chyba pięć kilometrów od Wolbromia i tam do siedemnastego stycznia przebyłyśmy, było bardzo przyjemnie, tyle, że człowiek miał tylko tyle, co na sobie, nic więcej nie miał, prało się bez przerwy, szyło i tak człowiek chodził. Żeśmy jeszcze wyszły mając, bo ostatnie dni, to nasz kapitan postarał się o materiał, Niemki nosiły, to była wełna, szary kolor, ale pod spodem była jak flanela, więc to było ciepłe. Dał nam te materiały i nawet załatwił nam krawca, mówi: „Słuchajcie, bo już nie wiadomo, co będzie się działo, żebyście chociaż były ubrane na zimę, bo przecież nic nie macie”. To sobie wtedy uszyłam spodnie.

Zaczęłam przyjeżdżać pod Warszawę, szukać rodziny, bo wiedziałam, że mama jest i siostra miała małe dzieci, bo przecież jedno było z 1936 roku, Kasi jeszcze nie było, po wojnie się urodziła i syna, który urodził się w 1938 roku, więc małe dzieci mieli. Z Marek podobno wszystkich [wysiedlono], tylko im się udało, w Markach zostały i w domu szczęśliwie, w tym domu, jak było, tak było, trochę mniej, trochę więcej do jedzenia, ale coś tam zawsze było i 17 [stycznia] wybrałam się, ja i koleżanka też, do Warszawy idziemy. Jak już weszli [Rosjanie], dali nam przepustkę, żebyśmy wjechały, to żeśmy jechały prawie dwa tygodnie spod Krakowa do Warszawy, najpierw jechałyśmy pociągiem rosyjskim wojskowym, który wiózł, cały pociąg to była broń, ci żołnierze nam tłumaczyli, żebyśmy tym nie jechali, bo jak coś trafi, to my wszyscy zginiemy, oni to muszą, ale my nie musimy, ale myśmy im tłumaczyli: „Ale my musimy do Kielc zajechać”. Oni nam całą drogę to tłumaczyli, ale myśmy do Kielc z nimi dojechali. Z Kielc nie ma jak się wydostać. Wszystkie mosty pozrywane, [na] jakiś parowóz najpierw żeśmy tam weszli, ale ten parowóz tylko do Zagnańska dojechał i zawrócił, bo już dalej nie mógł jechać, nie było jak i wreszcie ktoś powiedział, że można jechać do Jędrzejowa, z Jędrzejowa chodzi kolejka do Bogorii, wąskotorowa, a z Bogorii to już jest niedaleko do Tarnobrzega i tam już pociągi chodzą. Mówię do koleżanki: „Idziemy?”. „Idziemy”. Jeszcze taki pan jechał z nami, starszy i z Dąbrówki, bo jego córka tam urodziła [...] to on zostawił żonę i córkę i z dzieckiem i jechał do Warszawy, zobaczyć, jak tam jest, czy tam można wracać.
Dwa tygodnie żeśmy tak jechali – najpierw poszliśmy do Jędrzejowa, pojechaliśmy, wróciliśmy do Jędrzejowa, z Jędrzejowa kolejką do Bogorii. To była już zima, to był luty, jeden wagon był tylko osobowy, reszta towarowe, tyle, że chociaż kryte, to żeśmy jechali do Bogorii. Zajechaliśmy. Z Bogorii do Tarnobrzega szliśmy na piechotkę, tam nie było tak daleko. W Tarnobrzegu trzeba czekać, może jakiś pociąg przyjdzie, bo to nie wiadomo, kiedy i nie wiadomo jak. Owszem. Za jakiś czas przyszedł pociąg, ale towarowy, tylko że kryty, to nas znów wszy oblazły niesamowicie, bo tam wojsko jechało. Oni sobie ogień palili, bo takie płytki mieli w każdym wagonie na podłodze, jakieś żelazne, to my też, pokładliśmy się na tą podłogę i żeśmy jechali, tak nas te wszy oblazły. Dojechaliśmy z Tarnobrzega do Chełma. Bo nam mówili: „Od Chełma to już są pociągi osobowe”. To jechaliśmy do Chełma. Owszem, przyszedł pociąg osobowy, ale bez jednej szyby. A tu mróz. Ale jedziemy.
Z Chełma pojechaliśmy do Lublina pociągiem bez szyb i z Lublina, znów się czekało jakiś czas... Ale jeszcze muszę jedno powiedzieć, w Tarnobrzegu jak żeśmy byli, to już nie było pieniędzy – pieniądze lubelskie były ważne, ale pieniądze krakowskie już nie były ważne, a my mieliśmy, gospodarze też mi dali trochę pieniędzy, pięćset złotych, a pięćset złotych można było wymienić. Poszliśmy pod bank, kolejka na parę dni, ale tam żeśmy poznali takich państwa, którzy mieli chłopaków w naszym wieku, też powstańców, jakoś też tam im się udało [wydostać] i ten najstarszy pan. To my w czwórkę mówimy – idziemy na milicję, ale milicja to AL-owcy wszyscy, bo tam innych nie przyjmowali przecież. Idziemy do tych milicjantów i tłumaczymy im: „Słuchajcie, my jesteśmy z Warszawy, my musimy dojechać, do cholery, do tej Warszawy, a my nie możemy przecież stać za tymi pięćset złotymi nie wiadomo ile dni”. Oni mówią tak: „A wy z Warszawy?”. „Z Warszawy, tak”. „Powstańcy?”. „Powstańcy”. To nam mówią: „To się tym nie chwalcie nigdzie”. Dopiero wtedy żeśmy się dowiedzieli, jaki jest stosunek do nas, ale porządne chłopaki były, żołnierz żołnierzowi to zawsze jakoś [pomoże], czy on ma takie czy siakie poglądy, to już jest nieważne. Oni mówią tak: „Macie pieniądze?”. „Mamy”. „Dawajcie”. Daliśmy im po te pięćset złotych, to znaczy nas było trójka i tam czwórka, to siedem. „Kenkarty macie?”. – „Mamy”. Daliśmy im kenkarty. „Gdzie mieszkacie?” Mieszkaliśmy zaraz przy dworcu, żeby [wskoczyć], jak pociąg przyjdzie, bo on nie czekał na pasażerów przecież. „Dobrze, idźcie, czekajcie”. Chłopaki przyszli za pół godziny, przynieśli nam dowody, przynieśli nam pieniążki, mówią: „Jedźcie”. Jak tym pociągiem pojechaliśmy do Chełma, później w Lublinie to żeśmy sobie chociaż kupili trochę jedzenia na drogę i jechaliśmy z Lublina pociągiem, nawet ciepło tam było, to ludzi było natkane nie wiadomo ile, myśmy wskoczyli szybko, zajęliśmy miejsce szybko dla tej trójki starszych ludzi, a my na tych półkach żeśmy się pousadzali, jedzenie już mieliśmy, nakupowaliśmy sobie boczku, kupiliśmy cebuli na drogę, a pociąg szedł chyba ze trzy dni, bo jak jechały transporty wojskowe, to przepuszczali transporty wojskowe, a myśmy czekali nie wiadomo na co i po co, ale czekaliśmy i tak nas przywieźli do Warszawy.

  • Którego to było?


Już nie pamiętam, trudno mi jest powiedzieć, ale to już był któryś tam luty. Ciocia mieszkała na Radzymińskiej, więc tam nas wypuścili na Radzymińskiej przed wiaduktem, poleciałyśmy tam do mojej cioci, to chociaż się umyłyśmy, dali nam jeść i dowiedziałam się, że wszystko jest w porządku, że wszyscy są w domu i na piechotę jeszcze musiałam iść do Marek, bo kolejka nie chodziła [...] Już mnie zdenerwowało, bo cały czas jechałam tymi pociągami, jak jechałam, tak jechałam, ale tu musiałam iść na piechotę i tak znalazłam się w domu.

 

  • Wrócimy jeszcze do Powstania. Proszę powiedzieć, z kim się pani przyjaźniła, jakie były pani najbliższe koleżanki w czasie Powstania?


Właściwie te, z którymi byłam, z tą do dzisiaj, która jeszcze żyje.

  • To proszę powiedzieć, jak się nazywa.


Ona się nazywała Gajewska. [Przyjaźniłam się] z porucznikiem „Jurkiem”, tym, który spod Berlina wrócił, nawet to oni mnie wtedy tak bardzo namawiali, bo wtedy jeszcze nie było AK, żebym się zapisała do ZBOWiD-u.

  • Jaka była atmosfera w pani oddziale?


Przyjacielska.

  • Czy brała pani udział w czasie Powstania w jakiś obrzędach religijnych, na przykład we mszy?


Już byłam tak [niepraktykująca], tuż przed wojną przestałam trochę wierzyć.

  • Ale oddział miał kapelana, księdza?


Tak.

  • Proszę powiedzieć, czy czytywała pani podczas Powstania jakieś gazetki, słuchała radia?


Radia nie mieliśmy, a gazetki jakieś tam trafiały. Prawdę mówiąc, to my nie miałyśmy bardzo czasu na to.

  • Czy dyskutowano w pani otoczeniu sytuację polityczną, to kiedy wejdą Rosjanie, wojska Berlinga?


Czy ja wiem, czyśmy dyskutowali... Raczej żeśmy dyskutowali na te tematy, które były na miejscu, jak, gdzie można przejść, takie to były rzeczy, polityką tośmy się nie zajmowali.

  • Jak wyglądały stosunki między powstańcami a berlingowcami?


Tak jak między żołnierzami. Jedyne, co dostaliśmy, to raz, jak już Berling stał nad Wisłą, to przestały nam po głowach latać samoloty niemieckie, bo jak puścili te MIG-i, to oni uciekali. Poza tym trochę żywności nam zrzucili, tyle, ile Berling mógł [niezrozumiałe], za to, że tę pomoc nam dał, to potem siedział w obozie w Rosji, później wrócił. Dlaczego wiem to – dlatego że jak Rosjanie weszli do Marek, to wybrali wszystkich akowców, tak jak mówiłam myśmy wszyscy wiedzieli, kto należy do AL-u, bo jak nie należy do AK, to należy do AL-u, a oni tam się wszyscy znali od pokoleń w tych Markach – teraz to jest miasto, ale kiedyś to była wioska, taka podwarszawska – to jak weszli Rosjanie do Marek, to wybrali wszystkich akowców. [niezrozumiałe] mój szwagier jak tam raz poszedł, bo jego siostra mieszkała na Grochowie, poszedł na Grochów, to jego nie zabrali, siostra zaraz poleciała też do szwagra na Grochów, żeby już nie wracał do Marek, to jeszcze w Wigilię przyszli po niego, bo myśleli, że przyjdzie w Wigilię. Byłam w partii. Stamtąd wysłali na taki kurs szkolnictwa zawodowego, bo się zaczęło rozwijać szkolnictwo zawodowe, na rok czasu, setka nas była takich ludzi, to był tak zwany „bierutowski tysiąc”, tak nas nazywali. Później poszłam pracować do Centralnego Urzędu Szkolenia Zawodowego. Jak żeśmy kończyli ten kurs, to przede wszystkim myśmy wszystkim mówili, że my teraz dopiero wiemy, że nic nie wiemy, zaczęłam się uczyć. Pracując, zaczęłam się uczyć.
Skończyłam maturę. Jak weszłam do szkolnictwa, to poszłam do liceum pedagogicznego, zrobiłam maturę, potem poszłam na Studium Nauczycielskie o kierunku geografia, bo to mi bardzo odpowiadał ten przedmiot, a później, jako że potrzebne mi były zagadnienia prawne, poszłam na uniwersytet, na prawo administracyjne. Taka była moja kariera.

Warszawa, 11 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek

Halina Darska Pseudonim: „Olga” Stopień: sanitariuszka Formacja: „Obroża ”,”Kryska” Dzielnica: Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter