Halina Cieszkowska „Alika”
- Jaki był pani stopień wojskowy i przynależność do oddziału w czasie Powstania Warszawskiego?
W czasie Powstania byłam łączniczką przy dowództwie obwodu Śródmieście Północne, a w czasie okupacji w zgrupowaniu „Edward” [pluton łączności przy "Radwanie"] pułkownika Franciszka Edwarda Pfeiffera, pseudonim „Radwan”. Potem byłam w tym samym plutonie łączności przy „Radwanie”.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września byłam świeżo upieczoną studentką, która sobie nawet kupiła czapeczkę studencką. Włożyłam ją kiedyś przy okazji, a ponieważ wyglądałam strasznie smarkato, bo zrobiłam maturę mając 16 lat, więc wcale nie wyglądałam na studentkę, wszyscy się na mnie patrzyli tak podejrzliwie. [Potem] wybuchła wojna, więc nic z tego nie wyszło. A co robiłam? Dostałam się na studia humanistyczne przed samą wojną, a w ogóle byłam harcerką. Zajmowałam się wyjeżdżaniem na obozy, założyłam drużynę warszawską, byłam w zastępie organizacyjnym, który założył IX Warszawską Żeńską Drużynę Harcerek w 1936 roku. Byłam cały czas harcerką, wyjeżdżałam na obozy. Nie pamiętam czy w 1939 roku właśnie byłam na obozie i wróciłam?... Nie jestem pewna. Mieszkałam nie w Warszawie tylko w Józefowie pod Warszawą, tam mnie zastała wojna.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Wiem, że rano poszłam na nabożeństwo w Józefowie, na jakąś poranną mszę i wtedy właśnie chyba było jakieś zestrzelenie niemieckiego samolotu, który puszczał bomby. Samolot puścił bomby na tory, chciał pewnie trafić w tory kolejowe, ale nie trafił, [natomiast] trafił gdzieś w pobliżu kościoła, wobec tego cały kościół zatrząsł się w niesamowity sposób, ksiądz niemal nie zleciał z tych schodków ołtarza. Wszyscy się ogromnie wystraszyli. To był taki pierwszy, nieprzyjemny, groźny moment, a ja chyba nawet nie wiedziałam, że to się zaczęła wojna, nie pamiętam żebym wiedziała, bo to było raniutko o świcie. Taki właśnie był początek w Józefowie, tak to się zaczęło.
- Czym się zajmowała pani w czasie okupacji przed Powstaniem?
Moi przyjaciele stworzyli takie małe prywatne przedszkole, żebym miała kenkartę, żebym w razie czego miała się czym wylegitymować. Miałam wtedy tę kenkartę i miałam napisane, że jestem przedszkolanką. Mieszkałam w Klarysewie pod Warszawą i właśnie tam część osób, które miały małe dzieci [przyprowadzało do przedszkola]... i miałam parę godzin zajęć z tymi dziećmi. Po za tym już w 1940 roku albo w 1941 udało mi się przez moją przyjaciółkę z tego właśnie domu klarysewskiego, złapać jakiś kontakt konspiracyjny. Pewnie mój brat opowiadał o tym. To znaczy, ja byłam w dalszym ciągu harcerką, ale mnie się wydawało, szczytem moich marzeń była organizacja wojskowa, do której było bardzo trudno trafić, bo nie wiadomo było, kogo pytać, o co pytać. Jak konspiracja to konspiracja. Zostałam wciągnięta przez moją przyjaciółkę Basię, ona mi to zaproponowała. Sceneria była niesamowita, bo było to w Klarysewie na takiej skarpie w ogrodzie, wieczorem, był gdzieś październik czy wrzesień. Ona mnie wzięła na tę skarpę do ogrodu i mówi: – Słuchaj mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia. I powiedziała, o co chodzi, mówiła - słuchaj… czy jesteś gotowa na to, na wszystko, co cię może spotkać? Na aresztowanie, na tortury, na wszystko? Ja mówię: – Tak jestem niby gotowa, ale muszę się jakoś zastanowić. - Masz czas do jutra rana. - A czy mogę się poradzić kogoś? - Nie. Nie wolno ci powiedzieć nikomu, nawet rodzicom. [Nie możesz] nikogo się poradzić, musisz sama to wszystko jakoś przeżyć, przemyśleć, jutro rano masz mi dać odpowiedź. Pamiętam, że przez pół nocy chyba nie spałam. Musiałam się zdecydować i się zdecydowałam. I trafiłam. Przecież równie dobrze mogłam trafić do NSZ, mogłam trafić do jakiejś innej organizacji, bo to nie wiadomo, gdzie człowiek trafił. Trafiłam do ZWZ, od początku to się nazywało ZWZ, a potem już z tego się wytworzyła Armia Krajowa. [Basia] powiedziała mi [jaki będzie] kontakt: - Tego i tego dnia znajdziesz się w kościele Zbawiciela i tam jest z prawej strony obraz świętej Teresy, przy tym ołtarzu się zatrzymasz i będziesz czekała aż przyjdzie taki pan z opaską na oku. Ten pan ci powie to i to, i ty wtedy odpowiesz jemu to i to i pójdziesz za nim. [Odtąd] już cię oddaję pod [jego] opiekę, już on cię zaprowadzi tam gdzie trzeba. I rzeczywiście. Przyszedł taki pan z opaską na oku powiedział to, co było trzeba, ja mu odpowiedziałam i zabrał mnie na ulicę Jaworzyńską, zaraz tuż obok kościoła Zbawiciela. Pamiętam wszystko dokładnie, bo takie rzeczy się pamięta. To były ważne rzeczy. Tam się dostałam do tajnej drukarni, gdzie była siedziba pułkownika „Radwana”, siedziba BIP-u. Tych drukarni potem było wiele, drukarni gdzie drukowali „Biuletyn Informacyjny”. Tam się już zakotwiczyłam w łączności i od tego czasu biegałam z rozkazami po Warszawie, przenosiłam te rozkazy, ale głównie to rozprzestrzeniałam gazetki, głównie „Biuletyn Informacyjny”. To się chodziło... takie dostawało się z tej drukarni ogromne paki, całe paczki były, takie rulony zwinięte… Miałam pięć, czy sześć takich swoich melin, gdzie wiedziałam, że muszę część tych gazetek dać...
- W jaki sposób przenosiła pani te paczki?
Przenosiłam te paczki przeważnie w jakichś koszykach, na górze były jakieś jarzynki, jakieś owoce… Miałam taką wpadkę właśnie też z tym wszystkim... Miałam takie szczęście, jak teraz ostatnio pan Jan Nowak Jeziorański przed swoją śmiercią opowiadał, jak zawsze jakiś dobry duch go osłaniał i on wychodził z opresji. Tak samo ja dwa razy w czasie okupacji byłam przekonana, że będę już aresztowana, że będę na Pawiaku jak nic i udawało mi się za każdym razem szczęśliwie jakoś [z tego wyjść]…
- Pani wtedy mieszkała w Warszawie?
Nie, pod Warszawą, dojeżdżałam z Klarysewa. I cały dzień biegałam właśnie z tymi [gazetkami]… miałam pięć takich melin, gdzie musiałam to wszystko rozdać, potem resztę takich gazetek brałam sobie do domu, żebyśmy też mieli, żeby najbliżsi moi mogli to przeczytać i wieczorem wracałam do domu. Potem, jak już byłam na tajnym uniwersytecie, to jeszcze miałam wykłady, chyba w 1943 roku, jakoś wreszcie złapałam kontakt, bo to przecież było bardzo trudno, to wtedy już zostawałam na te różne wykłady i wracałam jeszcze później kolejką wilanowską do Klarysewa.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Już mi powiedziano gdzie mam być, gdzie miał być ten punkt zbiorczy naszego plutonu dziewcząt... Myśmy byli chłopcy i dziewczęta, dziewcząt było osiemnaście, chłopców było trzydziestu. Nasze te trzy patrole, miały się zebrać na ulicy Kopernika u jednej z dziewcząt i mieliśmy tam czekać. Jak już był rozkaz, że następnego dnia będzie wybuch Powstania, to już musieliśmy być na tym punkcie. Byłyśmy tam, same dziewczęta, te nasze patrole i było powiedziane, godzina „W” ustalona. Ja stamtąd biegałam, zawiadamiałam jeszcze chłopców, bo my się nawzajem tak zawiadamialiśmy, trzeba było zawiadomić jeszcze różne rodziny, różne osoby z naszego plutonu, które jeszcze nie wiedziały, więc się biegało do nich, a potem siedziałyśmy zniecierpliwione. Pierwszego sierpnia na ulicy Kopernika, nie pamiętam dobrze numeru, w prywatnym mieszkaniu, [czekałyśmy] zniecierpliwione i było powiedziane, że przed piątą będziemy wychodzić, że pierwszy patrol wyjdzie na przykład o czwartej, piętnaście minut potem wyjdzie drugi patrol. Gdzie mamy dojść? Mamy dojść do miejsca, gdzie jest dowództwo obwodu pierwszego. Wtedy dowództwo obwodu pierwszego było przy ulicy Jasnej, ten dom, który jest Jasna róg ulicy Kredytowej, tam gdzie PZWS, Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne później po wojnie były, w tym budynku zaczęłam swoje Powstanie. Jak tam doszłam, ale nie doszłam od razu, bo mój patrol miał wychodzić ostatni i wtedy kiedy wyszłyśmy za dziesięć piąta, to już nie doszłyśmy, bo zaczęła się strzelanina w Śródmieściu. W innych dzielnicach było tak, że jeszcze wcześniej się zaczęło Powstanie, a tutaj w Śródmieściu zaczęła się strzelanina gdzieś za piętnaście piąta. [Ponieważ] nie wiedziałyśmy jak dojść na Plac Dąbrowskiego przy Kredytowej, wobec tego jedna z plutonu, Zosia Błońska powiedziała: – To słuchajcie, uciekajmy do mnie, ja mieszkam na Czackiego, więc wpadniemy tam do mamy, zatrzymamy się chwilę, i może potem uda się nam przejść jakoś, bo nie wiemy gdzie [są] Niemcy, gdzie się zaczęło, gdzie nie, tutaj padają kule, więc wejdziemy tam. I weszłyśmy do mieszkania Zosi na [ulicy] Czackiego, nie pamiętam numeru, ale pamiętam, że był to dom naprzeciwko takiej małej uliczki, która się nazywa Dowcip. Więc tak żeby było dowcipniej, to Powstanie zaczęłam właściwie od ulicy Dowcip, czyli dowcipnie. I tam się zatrzymałyśmy. Z chwilą, gdy już zaczęła się strzelanina, bo już była poczta główna broniona, zewsząd było słychać strzały, to w tych domach okolicznych dozorcy zamknęli bramy, bo nie wiadomo było, co [będzie], mogą tu wpaść Niemcy, a gdyby Niemcy chcieli, bombardowaliby tę bramę i musielibyśmy otworzyć. Na wszelki wypadek nasze plecaczki z jakimiś rzeczami, które musiałyśmy mieć… [takie jak] bandaże, latarkę, świece i coś tam jeszcze, nie pamiętam, trochę jakiejś bielizny czy coś, to to wszystko mama Zosi wpakowała gdzieś na antresolę, w razie gdyby wpadli Niemcy, to wiadomo, że nic takiego się nie dzieje, dziewczynki przyszły do siebie z wizytą, czy coś takiego. Tam siedziałyśmy... Patrzymy przez okno. Tutaj ktoś biegnie, a tutaj strzelają, nic nie widzimy. Okropnie się martwiłyśmy, okropnie. Ja byłam bardzo zmartwiona, dlatego że byłam przekonana, że w ogóle udziału w Powstaniu nie wezmę. Powstanie się skończy w ogóle beze mnie. Tak wszystkie myślałyśmy, byłyśmy przerażone. No jak to?! Naprawdę tak było. Więc trzeba nawiązać łączność jakoś z tym naszym Placem Dąbrowskiego. Jak? W końcu nasza patrolowa Fela Bańkowska mówi: - No to słuchajcie, niech któraś na ochotnika zbiegnie, niech wyskoczy jednak na tę ulicę Czackiego w ulicę Dowcip, a ona jest taka, że kończy się ślepo, ale domy wychodzą już na ulicę Mazowiecką. Może przez Mazowiecką jakoś [można przejść], bo słyszeliśmy, że tam jest taki obstrzał, że nie można przejść, ale może będziemy mogły tam się porozumieć z kimś po drugiej stronie Mazowieckiej. Tam jest jakieś przejście ogródkami, być może do Placu Dąbrowskiego, ale to trzeba wszystko wiedzieć, sami nie możemy ryzykować. Więc [jak] na ochotnika, to wiadomo - ja i taka druga moja koleżanka Irenka, bo przynajmniej coś już możemy robić, to straszne tutaj tak siedzieć, tam już walczą a my nie, nic. Mamy tylko opaski, bo Fela nam rozdała opaski na rękę. Niestety, opaski nie mogę pokazać, bo wszystko, co miałam i legitymację i wszystkie moje pamiątki z Powstania już są w Muzeum Powstania, wszystko oddałam. To była opaska nie prana od tamtego czasu. To była moja chluba, taka ciemna opaska, już taka brudna od tego dymu. Wtedy tę opaskę z numerkiem włożyłam i wszystkie poczułyśmy, że jesteśmy w tej chwili powstańcami. Nie miałyśmy mundurów, nie miałyśmy jeszcze legitymacji, ani nic, ale opaska świadczyła, że jesteśmy już tam gdzieś. Nie wiedziałyśmy, że jest jakieś hasło. Nie byłyśmy wojskowymi, nigdy w życiu nie przeżywałyśmy wojny... Wyskoczyłyśmy wprost przez ulicę Czackiego w ulicę Widok, podbiegamy do tego domu, który stał w końcu tej ulicy nieprzejezdnej, wpadamy… nie wpadamy, bo tam stoi jakiś maluch, szesnastolatek w hełmie takim ogromnym na [głowie], który zakrywa pół twarzy i nie chce nas wpuścić: - Hasło! A my nie wiemy. - Ależ kolego, proszę nas wpuścić, my musimy, tu mamy opaski, przecież musimy się porozumieć, nie dotarłyśmy do naszego punktu. Ale nie możemy. Nie chce. My przymilamy się do niego jak możemy i po pewnym czasie już jakoś tam ustąpił nam i przepuścił nas. Wpadamy do tego budynku, do jakiegoś mieszkania, domu. Jakaś sala jest, ciemno już się robi na dworze, jakaś sala, chodzą jacyś młodzi ludzie w hełmach, tu granaty, jakaś broń, w ogóle. Boże, gdzie my jesteśmy? A to… to byli ci powstańcy, którzy mieli za chwilę zmienić ekipę, która walczyła na Poczcie Głównej. Oni tam się zmieniali co kilka godzin i cicho... nie wolno mówić nic, cichutko bo nie wiadomo, gdzie tutaj są jeszcze Niemcy, więc musimy [być] cicho i nawet światła tu nie palimy. My mówimy, że chcemy koniecznie porozumieć się z kimś z ulicy Mazowieckiej, może tam są jakieś straże, może ktoś jest w bramach, żeby się porozumieć z dowództwem, żebyśmy mogły tam przejść. Więc mówią – to trzeba z któregoś mieszkania. Biegniemy więc do jakiegoś mieszkania, ludzie nas tam wpuszczają... Biegniemy do okna, które wychodzi na ulicę Mazowiecką i tam dopiero widzimy, że w bramie stoi ktoś też z opaską, więc tam wołamy. Mówimy, że jesteśmy z obwodu pierwszego, że pluton tu jeszcze nie doszedł, że tutaj na rogu w tym budynku jest dowództwo i prosimy żeby dali znać do dowództwa, że jeszcze jeden pluton nie doszedł, żeby do naszego plutonu łączności to przekazali. Ci co stali w bramie mówili: - Broń Boże, nie zaczynajcie teraz, musi być zupełnie ciemno, bo jest cały czas ostrzał z Placu Małachowskiego, cały czas prują po Mazowieckiej. Wszystkie szyby już wyleciały, nie można tędy przechodzić, chyba że pod osłoną nocy. [Odpowiedzieli:] – My wszystko powiemy, proszę czekać, na pewno kogoś przyślą. Wracamy podekscytowane. Teraz będziemy czekać! I czekamy. Dopiero gdzieś o godzinie dziesiątej wieczorem przychodzi łącznik stamtąd, pamiętam porucznik „Skoczyński”, to był naturalnie jego pseudonim, my nie znaliśmy żadnych nazwisk. Przychodzi z dowództwa, [mówi], że nas przeprowadzi pod osłoną nocy i [wyjaśnia]: pobiegniemy ulicą Dowcip, potem przejdziemy przez bramę na zewnątrz i [tam] trzeba przeskoczyć jak najszybciej na drugą stronę i podbiec te pięćdziesiąt metrów do bramy Mazowiecka 9, szybciusieńko, jak najszybciej, pod samym murem, żeby nie trafili i tam wpadniemy w bramę. Dalej on już nas zaprowadzi, takimi ogródkami, które były, przejściami między domami na tyły domu przy Placu Dąbrowskiego, tam gdzie się mieści komenda pierwszego obwodu, pułkownik „Radwan” i cały ten BIP czyli Biuro Informacji Propagandy. I nasz pluton tam już jest! Chłopcy są, te dwa patrole tylko nas tam jeszcze nie ma. I tak się stało. Tak właśnie biegłyśmy. Tym niemniej jak się biegło przez ulicę Mazowiecką, to jakieś szkło [leżało], coś pod nogami, trudno w ogóle było biec, żeby tam nie upaść. [Wbiegłyśmy] do tej bramy Mazowiecka 9 i zaraz tam dalej, kawiarenka była jakaś, Batawia, [biegniemy] wokół tej kawiarenki, przez ten ogród… I co widzimy? No, cudownie w ogóle, Boże! Chłopcy grają, na jakichś organkach „Serce w plecaku”, tutaj błogi [nastrój], wszyscy chodzą normalnie, spokojnie, jakieś ognisko płonie. W ogóle swoi. Straszna radość. Wpadamy do tego budynku, idziemy na pierwsze piętro, bo w jakimś mieszkaniu jest nasz pluton. Państwo, którzy byli w tym mieszkaniu przekwaterowali się gdzieś do piwnic, a my tutaj zajęliśmy lokal mieszkalny i wszystko jest pięknie. Nasz bezpośredni dowódca, porucznik Rymkiewicz czyli pseudonim „Relich”, starszy pan (dla mnie wtedy to był starszy pan, [bo] ja miałam dwadzieścia lat), mówi że tak i tak, część dziewcząt będzie zajmowała się centralą telefoniczną, będzie te wszystkie połączenia [odbierała], będą dyżury a inne dziewczęta będą gońcami. To się już nawet nie mówiło łączniczka, tylko goniec i to był najlepszy środek komunikacji, jeśli chodzi o łączność. Linia telefoniczna się psuła, a my, to chyba że zginęłyśmy, albo byłyśmy ranne, a tak to się biegało przecież. A chłopcy byli od tego, żeby właśnie naprawiać linię telefoniczną. Cały czas chodzili z tymi bębnami, były tam specjalne urządzenia telefoniczne i oni to naprawiali, czy było bombardowanie, czy jakieś naloty, to nasi chłopcy musieli stale reperować te linie, też się cały czas narażali. Ale broni to myśmy nie mieli! No, bo skąd, broń to musiały mieć kompanie szturmowe, te, które bezpośrednio walczyły. Nie było mowy o jakiejś broni.
- Gdzie pani jeszcze służyła w czasie Powstania?
Byłam cały czas tutaj, w Śródmieściu. Kanałami nie chodziłam. Raz brałam udział w takiej akcji, [to] znaczy ta akcja spaliła na panewce, nie udała się, ale była groźna. To [było] wtedy, kiedy Starówka chciała się przebić tutaj do Śródmieścia. Kilka osób było oddelegowanych na ulicę Chłodną i tam właśnie chłopcy mieli walczyć, mieli tam zabezpieczać, ale to się w międzyczasie nie udało. To z książek historycznych wiemy, ja wtedy niewiele wiedziałam, ale to była przecież groźna akcja. Każdy z nas dostał opatrunek osobisty, to już znaczyło, że jak coś takiego, to sama się bandażuję i sama sobie radzę. Byłam wtedy, widziałam ten cały sztab, jak to wyglądało, przy świecach siedzą. (...) My na jakichś wyrkach na ziemi, te łączniczki czy gońcy a oni tutaj... mapa i cały czas coś stawiają, jakieś chorągieweczki, , bo cały czas jest jakaś akcja. Wyglądało [to] tajemniczo, zupełnie niesamowicie, ale ta akcja się nie udała. (...)
- Z jakimi trudnościami wiązała się pani praca?
To trudno powiedzieć, jakie trudności. Po prostu to był inny świat. Pożegnałam swój świat normalnego życia, rodzinę i raptem wpadłam w zupełnie inną rzeczywistość. Dopiero to była dla mnie rzeczywistość wtedy, potem po kilku dniach, a już tygodniach to tym bardziej, zapomniałam, że istnieje coś takiego jak spokój, jak normalne życie. I tamto, co zostało u mnie w Klarysewie, w mojej rodzinie, to było jakieś inne, jakieś dawne życie. [A tu] to było moje życie w tej chwili. To była moja rzeczywistość, to byli moi najbliżsi ludzie, moi towarzysze broni. A o tamtym to się myślało jak o czymś takim bardzo miłym, bardzo dalekim i bardzo nierzeczywistym. To była moja rzeczywistość. A jakie były trudności? Człowiek był nieprzyzwyczajony, bo początkowo spało się na łóżkach, [później] w piwnicach, bo już były domy zburzone, to się spało na jakichś wyrkach, nie było wody, to później się już nie mogło zmieniać nawet bielizny, to się wyrzucało. A jak się chłopcom udało z jakiegoś sklepu gdzieś przynieść nową bieliznę, to się wkładało nową bieliznę. Nie było wody, to nie było się czym myć. Nie było w czym gotować, potem był głód. Stopniowo narastały wszystkie te straszne rzeczy. Na początku to mieliśmy pełno fantazji, bo nam się wydawało, że wrócimy szybko do domu, ja przecież mojej mamie powiedziałam, żeby podlewała moje pomidory, bo ja przecież za tydzień, za dwa najpóźniej wrócę, pobijemy Niemców i wrócimy.
- Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
Przyznam się szczerze, że ich prawie [nie widziałam]… W czasie okupacji to widziałam Niemców, ale w czasie Powstania Warszawskiego to nie widziałam Niemców. Jeżeli biegłam i była jakaś walka, to przeskakiwałam przez leżące trupy, czy rannych, nie patrzyłam kto, co jest, nie wiedziałam. Ja tylko słyszałam Niemców. Jak pierwszy raz przyszłam na to miejsce, właśnie na Plac Dąbrowskiego 2/4 o godzinie dziesiątej i porucznik „Relich” powiedział: - U mnie to będzie tak, że jak będą jakieś rozkazy czy meldunki do przeniesienia, to wszystkie panie będziecie chodzić na ochotnika, wszyscy u mnie będą tylko na ochotnika. On miał dwoje dzieci w Powstaniu Warszawskim, [ale] nawet nie wiedział gdzie one są, więc jako tata wiedział, czym to może grozić. On powiedział: - U nas będzie wszystko na ochotnika, bo nie wiadomo, ktoś może mieć jakieś przeczucia, ktoś może się źle czuć, może nie chcieć i może akurat wtedy się bać. I zaraz był jakiś meldunek na ulicę Kruczą, a była jeszcze ładna pogoda, w nocy zaczęło padać, więc ja od razu naturalnie, że ja już idę. Wzięłam ten meldunek schowałam, już nie pamiętam gdzie, bo nawet kurtki nie miałam, tylko granatową spódniczkę, białą bluzeczką haftowaną w takie krzyżyki, taki haft ludowy, jeszcze mam ją w domu, trochę mi się już podarła. Malutka. Nawet nie wiem jak ja się w nią mieściłam wtedy i granatowy sweterek. To był cały mój strój. Jeszcze miałam sukienkę bardzo ładną, w tej sukience właściwie poszłam na Powstanie, bo to była moja ukochana sukienka i bardzo elegancka. Uważałam, że to jest moje wielkie święto, że po pięciu latach takiej strasznej udręki i tego strachu… nie możecie sobie w ogóle wyobrazić, że teraz jak się wspomina, to się mówi, jak ja to w ogóle mogłam przeżyć, ten okropny czas, polowania na ludzi, tych strasznych rzeczy... To był koszmar, ale trzeba było w tym żyć i żyliśmy. Mało! Bawiliśmy się, no nie tańczyliśmy, ale mieliśmy swoje różne odprężenia, jakieś miłe rzeczy, były wakacje i się pływało i chodziło. Musieliśmy w ogóle żyć normalnie, w miarę normalnie. Ale to był koszmar. Dlatego, jak się dowiedziałam, że będzie Powstanie, to włożyłam najładniejszą swoją sukienkę, która zresztą zginęła potem na ulicy Górskiego. Jak przechodziliśmy przez ulicę Górskiego, tam było miejsce krótkiego naszego postoju, to było bombardowanie, jedna bomba nas całkiem w ogóle zasypała, wszystkich nas zasypała, a następny przylot samolotów i następne bomby nas odkopały, można tak powiedzieć. Tak się stało, że mogliśmy [wyjść] przez okienko, wyłamać tam… to było w jakiejś piwnicy i mogliśmy wyleźć na świeże powietrze i wyszliśmy stamtąd wszyscy cało i zdrowo, z tym, że moja sukienka została tam zasypana.
- Długo pani była pod gruzami?
Parę godzin… może niecałe parę godzin. Jak ten meldunek [dostałam], to z tym meldunkiem poszłam, gdzieś go schowałam… Uczyłam się wszystkich przejść w Warszawie, gdzie są jakie przejścia, gdzie można przejść z jednego domu do drugiego. Wiedziałam gdzie jest ulica Jasna, bo wyszłam na ulicę Jasną na Plac Dąbrowskiego, tylko niestety, co innego jest się uczyć a co innego jest praktyka. Wyszłam w ciemno, miałam wyjść na ulicę Kruczą, ale wyszłam na ulicę, zaciemnione okna, przecież to wojna, wszystko zaciemnione, nie ma świateł, nie ma latarni, nie ma nic. Jest straszna ciemność, nie bardzo wiem, w którym kierunku mam ruszyć. To się tak zdaje, ale nie wiem. Straciłam [orientację]. Stoję. Przecież wiem, że mam iść Jasną ulicą w kierunku Brackiej, Bracką przeskoczyć przez Aleje Jerozolimskie i pójść do Kruczej. Niby marszrutę znam, tylko nie wiem, gdzie mam iść w pierwszej chwili… Troszeczkę się ocknęłam, znam już hasło, znam odzew – bo muszę znać i ruszyłam jak najszybciej, niemalże biegłam, bo chciałam jak najszybciej to zrobić. Skaczę tak przez te poprzeczne ulice, jacyś ludzie leżą już na ziemi i cały czas słyszę odgłosy walki, tu blisko gdzieś, bo na placu Napoleona była Poczta Główna, przecież to wszystko jest bliziutko mnie, więc to wszystko słyszę, jest mi tak nawet raźno. Spotykam jakichś ludzi, którzy mnie zaczepiają, wojskowych, mówią – hasło, ja im mówię hasło, potem się pytam odzew, oni mi mówią odzew. Nie zapamiętałam tego pierwszego niestety absolutnie. Biegnę gdzieś dalej i raptem już odgłosy walki trochę są dalej, wpadam na ten mały placyk koło Szpitalnej, koło Brackiej, tam jest taki placyk malutki i teraz już jest cisza, nikogo nie ma. Ani naszych, ani nie naszych. Domy na głucho pozamykane wszystkie, bo się tak zabezpieczyli i nie wiem, co ze sobą robić? Nie wiem gdzie są Niemcy tak naprawdę, bo nikt nie wie w tej chwili tutaj. Nie ma ludzi. I wtedy dopiero strach. Niby wiem gdzie iść, ale boję się po prostu, że mnie ktoś zobaczy, że we mnie strzeli albo nie wiem... Tak się przemykam koło tych bram, ale nie mogę nawet wejść, jakby się coś stało to nie mogę nawet zapukać, bo bramy są zamknięte. I biegnę tak pod tymi bramami, pod domami, dobiegam do rogu Brackiej i tam właśnie jest dom orbisowski, co wtedy był z takimi kolumnami. I raptem, w tej ciszy, która jest przeraźliwa, bo to tylko z daleka [słychać] te odgłosy walki, słyszę niemieckie głosy od strony mostu Poniatowskiego. I myślę sobie, co to może być, jakieś tam „ja, ja” wiadomo. Już słyszę [wyraźniej], nie bardzo rozumiem, bo nie znałam niemieckiego jeszcze wtedy, potem się nauczyłam, a w szkole uczyłam się francuskiego w szkole. Słyszę, że ci Niemcy [podchodzą] i ja [schowałam się] gdzieś za filarek. Słyszę jakiś zgrzyt… jedzie jakiś czołg? Samochód pancerny? Okazało się, [że] samochód pancerny jechał. Oni wjechali z mostu ze strony praskiej zobaczyć pewnie, co się dzieje? Gdzie są jakieś walki, gdzie są ich Niemcy, czy to są już powstańcy, co się dzieje w tym Śródmieściu? A ja za tym filarkiem [stałam], a oni z tego działa naokoło reflektorem [świecili]. I tak po tych budynkach, naokoło, no myślę, no nie, teraz to oni mnie tutaj wygarną i zauważą, więc tak się rozpłaszczyłam jak mogłam najbardziej za tym filarem i jakoś mnie nie zobaczyli. Objechali naokoło tym reflektorem, coś tam mówili, zawrócił ten [samochód] chrzęszcząc, bo tam już pełno było jakichś szkieł, i zawrócił z powrotem na most Poniatowskiego. Wtedy podniosłam się i szybko [pobiegłam] przez Aleje, ale myślę sobie, przecież Aleje to była normalna ulica, szeroka, ale teraz to ona jest jakąś przestrzenią ogromną! Mnie się wydawało, że to jest przestrzeń nie do pokonania, taka ogromna, więc biegłam. Chrzęściło mi też coś pod nogami, jakieś szkło, jakieś kamienie coś takiego. Przebiegłam i zaraz wpadłam na ulicę Kruczą, a tam mnóstwo ludzi, wszyscy cicho, nikt nic nie mówi. Wszyscy sypią barykady. Ludzie, cywile, dzieci, starsi, wszyscy wywlekają jakieś meble, jakieś płyty z chodnika wyrywają, wiec przebiegam koło nich, przyjemnie mi jest, znów czuję się dobrze, bo wśród swoich, przebiegam dalej pod koniec Kruczej, już bliżej Pięknej. Wpadam na Kruczą 9, ale nie jestem pewna, tam gdzie miałam zanieść meldunek, wpadam tam i mówię, że łączniczka od „Radwana” z meldunkiem. W międzyczasie zaczął padać deszcz. Już ten mój sweterek zaczął przemiękać, tam były panie, które były [w organizacji] Pomoc Żołnierzowi tak zwane peżetki - [tak]się nazywało wtedy. One gotowały dla żołnierzy na początku, wszystko jeszcze było, można było gotować. Gotowały, pomagały i one do mnie [mówią]: - Ach tu siadaj kochana, tu na jakimś tam foteliku. Ja się czuję jakbym była nie wiem [kim]…Wszyscy są zainteresowani mną, jestem strasznie ważna – łączniczka od „Radwana” przyszła. A może herbatkę? A może jakieś biszkopciki? Jestem strasznie uhonorowana. Wypiłam tą herbatkę, zjadłam biszkopciki i [ruszyłam] w powrotną drogę. Powrotna droga, to w ogóle dla mnie było małe piwo, już wszystko wiem, Niemców nie ma, cisza, ja już wiem, że tutaj Niemców nie ma, że już nikt do mnie nie będzie strzelał. Przebiegam przez Aleje Jerozolimskie, biegnę dalej, dobiegam wreszcie do Jasnej, biegnę ulicą Jasną, wpadam do siebie, wreszcie wszyscy mówią – Jesteś! Świetnie! Udało się?! Tak, udało się! Bo jeszcze była taka ewentualność, że jeżeli mnie zaaresztują to przecież muszę to zjeść, muszę zjeść meldunek, żeby się nie dostał w ręce wroga – tak nas uczono. A to nie jest wcale łatwo zjeść szybko kawałek papieru… To jest strasznie trudno, zwłaszcza jak się musi. Ale nic się nie stało, wszystko było szczęśliwie. Wciągają mnie na pierwsze piętro. - Chodź do nas, może coś zjesz? Jakąś kolację? Nie, nic nie chcę jeść! Chcę zmienić ubranie, bo jestem cała mokra. Wszystko jest przemoczone, bo zaczął padać deszcz i chcę spać. I robię to, co właśnie mówiłam przed chwilą, rzucam się na jakieś łóżko i zasypiam. Jakiś koszmarny sen mi się śni, że jakieś strzały, jakieś huki, coś mi się śni. Ale śpię. Nagle ktoś mówi – Słuchaj dziewiąta rano, no wstawaj, co ty tutaj robisz? Ile czasu możesz spać! Zbudź się, chodź zobacz, przez okno zobacz! Ja mówię – a co takiego? No przecież tu cała walka była, ty nic nie słyszałaś? Ja mówię – jakieś huki słyszałam. Dwa „Tygrysy” podjechały na Plac Dąbrowskiego i bombardowały nasz budynek. I chłopcy siedzieli na parapecie okna i w te „Tygrysy”, w te czołgi, ciskali nasze „filipinki”. „Filipinki” robią strasznie dużo hałasu, one w ogóle robią swoje też, to co muszą, ale oprócz tego działają deprymująco na wroga, robią straszny hałas. Podobno oni się wychylali i tak walili tymi „filipinkami”, że czołgi odjechały. A ja nic nie słyszałam tylko spałam. Oni mówią - chodź koniecznie do okna. Więc ja biegnę do tego okna wychylam się z okna a tu wszędzie flagi polskie! No Polska! Kawałek Polski, wolna Warszawa. Słuchajcie no – takie przeżycia. Nic dziwnego, że ja pamiętam to dosłownie.
- Co było później jak Śródmieście robiło się coraz mniejsze?
Tak stopniowo [niezrozumiałe] sobie zdobywamy, najpierw my mamy swoje sukcesy, ale mamy i swoje klęski, robimy kawały Niemcom…
- Jak wyglądała pani praca w drugiej części Powstania, we wrześniu?
W drugiej części Powstania jeszcze więcej biegałam z meldunkami. Koleżanki zostawały ranne, coraz to nas było mniej i trzeba było więcej biegać. Mniej było już tych przerw i ciągle trzeba było z tymi meldunkami gdzieś być. Ja lubiłam chodzić w nocy. Ponieważ już wtedy byłam krótkowidzem, chociaż nie nosiłam okularów, więc mi było wszystko jedno, czy w dzień, czy w nocy, tak samo [widziałam]. Więc chodziłam, a ponieważ dziewczęta wolały wtedy być przy centralce, to ja bardzo chętnie brałam za te dziewczyny jakieś wypady i chodziłam w nocy. Jak wracałam z tych moich wypraw, to zawsze chciałam umilić moim koleżankom życie i opowiadałam o swoich przygodach i one mnie nazwały lunatyczką. Więc oprócz tego, że miałam pseudonim „Alika” to miałam też taki swój prywatny [pseudonim] - „lunatyczka”. [Mówili] Alika – lunatyczka, (że lunatykuję po nocy) potem przychodzi, budzi nas i nie daje nam spać. Ale one bardzo lubiły te moje historie, mimo że sarkały, że budzę je, a one są po dyżurze i też chcą spać. Oprócz tego miałam prace porządkowe… nie zawsze były panie peżetki, i nie zawsze było z czego gotować. Potem miałyśmy dyżury w kuchni, która właśnie, jak opowiadałam, była w tej Batawii, zrujnowanej, dawnej kawiarence. Była tam jakaś kuchenka i potem się robiło samemu. Byłam dyżurną i musiałam ugotować kaszę-pluj, bo to już był wrzesień i cała siła ciężkości uderzenia niemieckiego przeszła na Śródmieście. W dzień, co pół godziny był nalot, a w międzyczasie, co jakiś czas, było to działo kolejowe, z którego oni walili, żeby burzyć. Oprócz tego jeszcze były tak zwane „krowy”, niewinne krówki zapalające, które ziały ogniem, też… Cały czas to wszystko szło na Śródmieście i dlatego w dzień nie można było być niczego pewnym. Po prostu cały czas człowiek był w stresie, w takim amoku i dopiero właściwie noce… noce były takie jakieś lepsze, bo można było wtedy coś zjeść, coś ugotować. Mam nawet tutaj swój pamiętnik z Powstania, nie dałam tego pamiętnika, chociaż jest zeskanowany i nagrany dałam do Muzeum Historycznego. Mam taki tutaj [zapisek], ktoś mi tu napisał na pamiętniku, że [dziękuje] za pyszne zupki powstańcze. To pewnie była ironia naturalnie tego kolegi, który mi się tam wpisał. Przez jakiś czas później mieliśmy kwaterę na ulicy Widok, tam był dawny sklep piśmienniczy. Wobec tego zaopatrzyliśmy się w jakieś ołóweczki i w pamiętniki, takie jak to dziewczynki piszą tam sobie „fiku miku już jestem w Twoim pamiętniku”, coś w tym rodzaju. I to był mój pamiętnik, ja tam mam wpisanych swoich dowódców, swoich kolegów, moje koleżanki, jest to bardzo cenne, bo to cały czas… i daty są wszystkie… to jest mój taki pamiętnik z tamtego czasu. Miedzy innymi jakiś mój kolega mi napisał… to był wielki dla mnie komplement – „Alice, dobrej jak nasze powstańcze noce chwil przełomowych.” Bo te noce były bardzo dobre, to był jedyny [czas], kiedy można było trochę odsapnąć, więc cośmy wtedy robili? Wtedy gotowało się jakąś kaszę-pluj, braliśmy sobie suchary jakieś wojskowe, czy coś… Jedyny czas, kiedy było spokojnie, nie było nalotów, no do następnego rana jesteśmy uratowani, więc trzeba było odreagować. [Opowiadaliśmy] dowcipy, jakieś szopki układaliśmy, jakieś wiersze układaliśmy. Mieliśmy swoją Zosię, która chodziła na tajne studia aktorskie, więc Zosia nam odstawiała, a to jakiegoś pijaka, a to jakiegoś jąkałę, jakieś monologi... Tak właśnie się bawiliśmy. Śpiewaliśmy piosenki. Uwielbialiśmy śpiewać wtedy piosenki, „Serce w plecaku”. Jeszcze nie znaliśmy „Parasola”, jeszcze nie znaliśmy „Małgorzatki”, dopiero potem z innych dzielnic to się przedostało do nas. Więc tylko jakieś wojskowe, przedwojenne, legionowe śpiewaliśmy. Trzeba było odreagować. Troszkę spokoju, parę godzin. Kto by tam wtedy spał? Każdy chciał się wtedy trochę pobawić. Właśnie takie były nasze zabawy. Kiedyś właśnie gotowałam tę zupę, biegałam żeby chochlą pomieszać nim będzie następny nalot na przykład i żeby nie przypalić. Mało, że to był ten taki jęczmień z łuskami, nieprzesiewany, [zupa] była okropna, zabarwialiśmy to sobie sokiem od Haberbuscha i sobie umilaliśmy sokiem malinowym czy innym, który się przynosiło od Haberbuscha, to jeszcze mogła być przypalona. Chłopcy mówili, żeby nie przypalić zupy, więc się biegało. W międzyczasie też muszę się przyznać, że trzeba było przecież czasem też pójść do toalety. Ja mówię toaleta! Ale wtedy ten dom, w którym mieliśmy już naszą kwaterę, Mazowiecka 9, nie w pięknych mieszkaniach tylko w piwnicach, spało się już na podłodze pokotem, to toaleta nasza mieściła się na gruzach tego częściowo spalonego domu. Tam się ciągle tliły jakieś papiery, bo musiały być jakieś biura widocznie, już schodów właściwie nie było tylko coś, co było pozostałością schodów, pełno tych papierzysków różnych, to się biegło na górę. Ale przecież to też trzeba było wycyrklować, między jednym działem kolejowym a drugim, między bombardowaniem, no wyobraźcie sobie, jak można w takiej pozycji być na przykład zabitym? No hańba! Gdzie! W takim momencie. No to trzeba się tam było gdzieś w tych papierzyskach ukryć. I takie były historie. Nie było już niczego takiego.
- A jaka atmosfera panowała w pani grupie?
Bardzo dobra. To znaczy, jeżeli ktoś na początku się bardzo bał, bo przecież wiadomo, że się człowiek boi… mieliśmy między innymi taką dziewczynkę, z dobrego domu, Jadzia „Królowa”. Królowa dlatego, że miała piękne czarne włosy, owinięte tak wokół głowy. Przed wojną to dziewczynki nosiły albo warkocze spuszczone albo tak zwaną koronę z włosów. Jadzia to była taka rozpieszczona jedynaczka z bogatego domu, jakiegoś zamożnego, do niczego nieprzyzwyczajona i bała się straszliwie, była zielona ze strachu. I nasz bezpośredni dowódca, właśnie pan „Relich” powiedział: - Wy jej do niczego nie namawiajcie, ona sama musi dojrzeć, niech ona na razie nic nie robi. Więc ona siedziała przeważnie w piwnicy. A siedzenie w piwnicy jest straszne. Po pierwsze, dlatego że siedzą razem… ale nie na kwaterze tylko ogólnie w tych piwnicach, różni ludzie, niektórzy z tych ludzi bardzo się bali i oni też byli zieloni ze strachu. Jak się widzi ludzi, którzy drżą ze strachu, to jest szalenie udzielające się, szalenie deprymujące. Ona na początku też taka była, a my do niczego jej nie namawialiśmy i potem zakochała się w takim chłopcu z kompanii porucznika „Podkowy”. Oni cały czas trzymali Ogród Saski, w [którym] byli Niemcy a oni trzymali od strony Królewskiej, cały czas, żeby się nie cofnąć, żeby się nie wycofać. Ulica Królewska to była taka nasza reduta tutaj. Właśnie w jednej z takich kompanii porucznika „Podkowy” był taki fajny chłopak, miał pseudonim „Cygan”, był bardzo przystojny i umawiali się na randki. Rzeczywiście umawiali się na te randki. Już coraz [bardziej] ten obszar Śródmieścia się zacieśniał, z różnych stron podchodzili już Niemcy, bo Niemcy taką przyjęli taktykę, żeby osaczyć poszczególne dzielnice. Najpierw zlikwidować, likwidować po trochu, więc już byli coraz bliżej. Oni sobie chodzili na jakieś spacery, na jakieś wspólne spotkania i ona się przestała bać i zaczęła chodzić z meldunkami. Pięknie chodziła, wszędzie biegała jako goniec. Teraz jest w Ameryce, już nie wróciła tutaj.
- Z kim pani się przyjaźniła w Powstaniu?
Najbardziej się przyjaźniłam… Wszystkie były mi miłe… Jeszcze chciałam potem powiedzieć, że jeżeli byli również inni ludzie w naszym plutonie, którzy w pierwszej chwili nie bardzo wykazywali takiej postawy bohaterskiej […] to bardzo się podciągali. Jeżeli większość była inna, to się bardzo podciągali. Mieliśmy taką koleżankę, która też jakaś taka była bardzo cywilna, przedtem nie miała tego przygotowania i już w czasie okupacji tak się do nas przyłączyła… Ona początkowo była taka świecka, jak ja mówię, taka zupełnie cywilna i ona jeszcze nie nabrała tego [obycia], to się bardzo szybko przystosowała. To było bardzo zaraźliwe. Tak samo, jak było zaraźliwe właśnie jakieś tchórzostwo czy coś, to też było zaraźliwe. Tak, że wszyscy byli naprawdę na poziomie. Nie było nikogo innego.
- Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Naturalnie. Były msze, normalnie. Komunia święta, tak zwana z tego artykułu „articulo mortis” to się nazywa. Przystępowaliśmy do komunii. Na czyimś ślubie byłam.
Na jakichś podwórkach, na placykach... Czasami, póki jeszcze kościoły istniały, to w kościele. Na Sienkiewicza był taki mały kościół, koło nas blisko. Ale w ogóle w kościołach były walki. Walki były w Katedrze, potem w kościele świętego Krzyża cały czas były walki. To przeważnie była młodzież, która była wychowana w duchu harcerskim… to wszystko było „Bóg – Honor i Ojczyzna”. Potem dowiedziałam się z różnych pamiętników, że podobno zdarzały się różne rzeczy jak pijaństwa… Wiem, że była wielka kara za to i przestrzegano, żeby [tego]nie było. Były likwidowane różne sklepy kolonialne z wódką, z winem, ale ja się nie spotykałam [z pijaństwem], w moim plutonie nie było takich wypadków. Nie pamiętam.
- Czy zetknęła się pani z przypadkami zbrodni wojennych dokonywanych przez Niemców?
Nie. Na szczęście nie.
- A miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości?
Specjalnie nie miałam, w naszym plutonie nie było [ludzi innych narodowości]. Później, jak już byliśmy po Powstaniu, w niewoli, to okazało się, że Węgrzy brali udział, ktoś jeszcze, ale w czasie Powstania nie miałam [styczności], kontaktów takich nie było.
- Czy podczas Powstania czytała pani podziemną prasę?
Tak! Już wychodziły! Ja przecież mam nawet. Tu mam przy sobie.
„Biuletyn Informacyjny” z dnia pierwszego, z rozkazem wodza. Mam ten biuletyn.
- Czy dyskutowaliście później o tych artykułach?
Nie mieliśmy na to ani ochoty, ani czasu specjalnie, cały czas było coś. Albo była walka, albo była praca, albo były takie odprężenia, kiedy się trzeba było odprężyć, pośpiewać sobie, mówiąc językiem młodzieżowym – powygłupiać się. To było konieczne. No i właśnie jakieś takie figle robiliśmy Niemcom. Między innymi, ci właśnie chłopcy z kompanii „Podkowy”, jeden z nich pod osłoną nocy, wziął jakiś patefon, który mieli ze sobą, czy na tej kwaterze, z płytą „Jeszcze Polska nie zginęła”, z naszym hymnem, nastawił i uciekł, a Niemcy byli w Ogrodzie Saskim… strzelali, ale nic z tego nie było i cały czas musieli wysłuchiwać naszego hymnu, który cały czas się rozlegał. Takie kawały różne robiło się Niemcom, zwłaszcza w tym pierwszym okresie, w czasie sierpnia, kiedy jeszcze nie zaznaliśmy tych wszystkich tragicznych rzeczy, jakie już cały czas miała Starówka. Później zaczęło się coraz gorzej, we wrześniu już było bardzo źle, bo nie było wody, nie było jedzenia, jadło się jakieś takie nie wiadomo co. Raz jadłam jakiś tłuszcz – nie wiem, co to było, nazwaliśmy go małpim tłuszczem, ale co to było, to w życiu nie wiem. Jeszcze raz też jadłam… byłam zaproszona na kwaterę, na jakąś ucztę… podejrzewam, że to na pewno był piesek. Pieski ginęły, nie mówiąc o koniach. Konie to już w pierwszej fazie. Tak, rzeczywiście był ten głód. Warunki sanitarne i różne były straszne, ale jakoś nam się udawało, że jeszcze na razie nie było jakiejś epidemii. Potem wszyscy dostaliśmy świerzbu. Nawet było niewskazane na przykład umycie głowy, to już były takie troszeczkę przesądy – Tylko umyj głowę, to zaraz będzie taki nalot, że zobaczysz, co będzie. I rzeczywiście tak przeważnie było, więc staraliśmy się myć jak najrzadziej. Cały czas się siedziało, jak były te noce powstańcze chwil przełomowych i wybierało się kawałki gruzu z głowy.
- Mówiła pani o ludności cywilnej na początku Powstania, że bardzo pozytywnie reagowała?
Bardzo.
- A jak było później? Czy tylko z pozytywnymi reakcjami się pani spotykała?
Podobno było coraz gorzej, ale ja się z tym nie zetknęłam. Ja się zawsze stykałam z wielką życzliwością ludzi. Nie wiem, tak mi się udawało widocznie. Jeszcze strasznie deprymujące było, jak koleżanki przychodziły z dyżuru przy centralkach, one tam przecież łączyły różnych dowódców i coś już się mówiło o kapitulacji. To było nie do pomyślenia. Kapitulacja dla nas byłą niemożliwością! Myśmy nawet starali się nie myśleć na ten temat. Dziewczyny się rzucały po nocach, budziły się, jęczały, niespokojnie spały, bo ciągle to nad nami wisiało, że może będzie kapitulacja a przecież my nie skapitulujemy, za żadne skarby, mowy nie ma, wolimy już nie wiem, nawet nie wiem… Brat pewnie nie opowiadał wam takich rzeczy, ale my umówiliśmy się z jego kolegą, że popełnimy samobójstwo. Śmieszne. Naprawdę się w tej chwili [z tego] śmieję, ale myśmy naprawdę o tym poważnie myśleli. Dlaczego? Dlatego, że w tych innych dzielnicach [Niemcy] traktowali cały czas powstańców jako bandytów i wszystkich mordowali. Tutaj gdzie jest tunel i przechodzi kolej nasza średnicowa, zaczęły się jakieś dziwne stuki… myśleliśmy, że oni chcą wysadzić to, żeby oddzielić Śródmieście Południe od Śródmieścia Północ, żeby było im łatwiej zdobyć tę dzielnicę. Myśleliśmy sobie, że jeżeli tak będzie, no to oni nas wszystkich wymordują, [pomyślałam, że] jeżeli ja mam być zamordowana i czekać na wymordowanie, to już lepiej coś zrobimy ze sobą. Nawet wybrałam takie ładne miejsce: to były gruzy i na tych gruzach był taki domek dozorcy cały w dzikim winie, które było bardzo ładne, czerwone, bo to już był wrzesień. Jak zginąć, to w ładnym miejscu. To, co mówię, to jest śmieszne w tej chwili. Ja sobie zdaję sprawę, ale tak myśleliśmy właśnie, że co, kto? Tadzio zastrzeli mnie - nie, jak to miało być, to jeszcze był kolega z konspiracji mojego brata, ten Tadzio. Tadzio był mądry, sprytny, my mu zawsze teraz przy każdej okazji wymawiamy to, że mądrala – siebie zostawił na koniec. Zawsze był sprytny (…) I to miało być tak, że ja, mój brat a on na końcu siebie. To nie są żarty, bo tak naprawdę było, ale teraz to się już w formie żartu to opowiada. Nie wiedzieliśmy, co będzie z nami, ale potem w ostatniej chwili tak się wszystko dobrze złożyło, że jak była kapitulacja, to zostaliśmy uznani za kombatantów i Niemcy nas respektowali. Ci, co na przykład oddawali broń, stali tam, Niemcy salutowali cały czas, w ogóle się dziwili, że jak to się stało, że ta młodzież… to wszystko? Tak mało? Tylko tyle nas było? Oni nie mogli zrozumieć, że oni walczyli z takim czymś, bez broni właściwie prawie, bardzo mało broni [mieliśmy]. Tak, że podobno salutowali już wtedy z wszystkimi honorami nam należnymi, Niemcy są tacy, że jak jest rozkaz to rozkaz. Jak było powiedziane, że już mają nas traktować jako żołnierzy, jako kombatantów, to oni wtedy już byli [wobec nas] w porządku.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Najgorsze moje wspomnienie, to było… jak zaczęła się pogoda. Najpierw to były te pierwsze dwa czy trzy dni, gdy deszcz padał… wtedy jeszcze nie byłam z moim bratem w kontakcie, bo jeszcze go nie spotkałam. Byliśmy bardzo blisko siebie, nie wiedząc o tym. Rano, jak tylko się już pojawiło słońce i ładna pogoda, to Niemcy zaczęli naloty na Warszawę. Bezbronni byliśmy! Żadnej artylerii przeciwlotniczej, nic. Bezbronni. Oni mogli wszystko robić. Mogli się zniżać, walić w ludzi bezpośrednio, te sztukasy, mogli zrzucać bomby. Więc wtedy zaczęły się naloty i wtedy przeżyłam taki moment grozy największej w czasie Powstania. Byłam jeszcze w takim przyzwoitym mieszkaniu, gdzie były łóżka, gdzie była nasza kwatera, bo to były pierwsze dni, no i nalot. I walnęła bomba! Okazuje się, że bomba była niewypałem na szczęście, bo walnęła w róg naszego domu na Placu Dąbrowskiego, przy chodniku, w sam róg domu. W pewnym momencie czujemy, że ten dom się chwieje. Jest to okropne uczucie i wyobrażam sobie, że tak się czują ludzie podczas trzęsienia ziemi. Człowiek jest kompletnie bezradny, nie ma się czego chwycić. Nie ma po prostu! Ten dom zaczął się przechylać w jedną stronę i my upadliśmy na ziemię przy pierwszym wstrząsie. Tak kilka nas osób leży i ten dom się przesuwa w lewo i my tak jedziemy po tej podłodze dosłownie w dół w kierunku łazienki, potem ten dom się przechylał w drugą stronę i my znów przesuwamy się po tej podłodze na drugą stronę. I tylko tak: „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna”… nic. Człowiek tam coś mówi, jest nieprzytomny [ze strachu] i myśli sobie, że za chwilę cały dom runie [i my] razem z domem. Dom się zachwiał raz na tę stronę, drugi na tę stronę i stanął. Zatrzymał się, bo to był niewypał. I wszyscy [byli] uratowani. To był najgorszy moment, bo człowiek był kompletnie bezradny.
Najlepsze wspomnienie, oprócz [tego] z flagami, to potem jak pierwszego dnia byłam dyżurną i poszłam do peżetek do tej całej kuchni tam w Batawii, która była normalna. Tam panie gotowały obiady dla wojska, poszłam tylko z moją koleżanką żeby przynieść [jedzenie] w kotle, idziemy – grochówka była, żołnierska grochówka. Nabrałyśmy tej grochówki wracamy z powrotem, a tutaj ludzie chodzą, bo tak przy barykadach to się trochę pilnują, a tam gdzie nie ma barykad, to sobie chodzą górą, tutaj flagi wiszą, ładna pogoda, słońce… Idziemy, okna pootwierane i raptem z któregoś okna „Warszawianka”, ktoś tam czy radio [nastawił] czy… nie wiem co to było. My stajemy jak wryte – Boże, prawdziwa Polska! Po tylu latach! No i płaczemy. Ryczymy jak te bobry. Postawiłyśmy kocioł, z kotła się zsunęła trochę ta pokrywa i to tak wszystko do tej zupy. My przychodzimy, a chłopaki mówią – co ta zupa jest taka słona? Coście tam narobiły, soli tam nasypałyście? To był taki moment wspaniały, kiedy się człowiek poczuł wolny. Po pięciu latach się człowiek poczuł kompletnie wolny. Kawałek, skrawek wolnej Warszawy.
- A co najbardziej utkwiło pani w pamięci?
Właśnie to. Różne rzeczy tam jeszcze były, ale głównie to [mi utkwiło], właśnie te pierwsze dni, kiedy to człowiek najbardziej pamięta początek czegoś takiego, jakiegoś zupełnie nowego życia. To było zupełnie nowe życie, nowa rzeczywistość.
- Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania?
Poszłam z rannym bratem. Miałam iść ze swoim plutonem, oni wyszli wcześniej, moje koleżanki się znalazły w Oberlangen, w takim dużym środowisku, to jest znane, są książki na ten temat. A ja zostałam w Warszawie, przepisałam się do kompanii sanitarnej, bo jak mój brat został ranny, to chciałam być z nim. Pojęcia nie miałam o tym wszystkim, bo nie byłam szkolona w kierunku sanitariuszki, tylko właśnie raczej w innym. I pojechałam z nim razem. On to pewnie już powiedział, jak byliśmy wiezieni takim właśnie pociągiem dla rannych Niemców. Wagony bydlęce, ale w każdym wagonie prycze podwójne, koza, taki piecyk. Oprócz tego, to, co potrzebne jest dla rannych a więc: basen, kaczki takie rzeczy, to oni wozili swoich rannych. Nawet na tych postojach naszych, to ci Niemcy, którzy nam dawali jakieś porcje żywieniowe, to nie bardzo wiedzieli kogo oni tam wiozą, no wiozą jakichś rannych. I wtedy właśnie ja, jako nie ranna to na piechotkę szłam, a szliśmy aż do Woli, przez Wolę gdzieś na peryferie, gdzie podstawiony był pociąg, a brat mój i inni nasi ranni byli jakimiś samochodami wiezieni i oprócz tego, bo już ludność cywilna wyszła, to wychodzili z Warszawy, jeszcze nasi lekarze, najlepsi lekarze, wspaniali, wszyscy z tego szpitala Ujazdowskiego, wszystkie nasze sławy. I oni, co mogli to zabierali, bo nie wiedzieli, że Warszawa [będzie zburzona]… my wiedzieliśmy, co się dzieje… że Warszawa będzie cała zburzona. Przecież Hitler powiedział, że kamień na kamieniu ma nie zostać. Myśmy to wszystko już wiedzieli, jak to będzie. Oni zabierali wszystko, narzędzia chirurgiczne, sale operacyjne niemal. I to wszystko z nami też w tym całym konwoju pojechało. Oni jechali z tymi rannymi, ja z bratem. W tym wagonie, w którym byliśmy, było nas kilka osób, brat [uratował nogę] tylko dzięki kolegom, którzy zdobyli gips, bo by nie miał nogi w ogóle. (…)
- Proszę opowiedzieć o obozie, była pani w obozie?
Byłam w obozie, właśnie nas do obozu wieźli. Jeszcze mieliśmy Niemca takiego, bo na każdy wagon był przydzielony jeden sanitariusz niemiecki, ktoś z Wehrmachtu, jakiś żołnierz niemiecki. Ten nasz Peter był nadzwyczajny. On w ogóle nie chciał na ten temat rozmawiać, że my jacyś bandyci czy coś. Peter mówił, że on doskonale nas rozumie, wszystko wie, siedział nad moim bratem i pomagał mu cały czas, żeby mucha mu nie siadała na bandażu, bo on miał gips i miał nałożony ogromny bandaż, ale czuł, że mu mucha łazi po tym [gipsie], i że trzeba mu tę muchę jakoś [odpędzić]. Ja na górze spałam, to mnie lachą walił, jak mu coś dolegało, żebym mu [pomogła]. Ja tam się zawinęłam w te wszystkie koce. Nareszcie mogę spać! Nareszcie nie muszę nigdzie chodzić z meldunkiem, bo już ostatnie noce nie spałam. Spałam całą drogę i przy okazji naturalnie nabrałam tak zwanych „przyjaciółek”, które potem trzeba było w obozie [zniszczyć], to były wszy ubraniowe. One były w tych kocach niemieckich. I tak jechaliśmy. Dojechaliśmy do Łodzi, to była cała manifestacja. Pisałam potem do „Stolicy”, to było takie piękne nasze pismo warszawskie, to jest nie do odżałowania pismo… W „Stolicy” napisałam później dziękczynny [artykuł] specjalnie dla łodzian. Łódź to już była Rzesza i jak my przyjechaliśmy, gdzieś nas odstawili na jakieś peryferie, to raptem ta wieść po całej Łodzi się rozeszła, że wiozą powstańców warszawskich. Nie wyobrażacie sobie, co się działo! Tam przecież już było bardzo dużo Niemców zasiedlonych, ale dużo było też Polaków. Ludzie szaleli, przychodzili pod druty, rzucali do nas pomidory, jakieś kanapki, jakaś kobieta podprowadziła krowę, doiła tą krowę dosłownie na naszych oczach i podawała [mleko] przez druty, banszuc do niej strzelał, nie tyle do niej, co w powietrze, bo pewnie nie miał zamiaru specjalnie jej zabijać… I to [wszystko] dla rannych, bo rannych wiozą. Łódź była wzruszająca. A wiecie, co to było dla nas? Dla nas to był zastrzyk nadziei, taki zastrzyk jakiejś naprawdę ogromnej siły psychicznej, że ci ludzie tak reagowali. A Niemcy przez to właśnie wzięli część konwoju, część nas i zabrali do Radogoszczy. To była już żandarmeria, to było już gestapo, bo oni się przestraszyli, że jeszcze wywołamy drugie Powstanie w Łodzi. Obstawili nas psami policyjnymi i część [nas] zabrali. Ale na szczęście Wehrmacht nas tam odratował. No bo jak to, Konwencja Genewska. Co? Nie można! Bo tam byśmy zginęli, to oni Radogoszcz spalili, to był obóz koncentracyjny. Wróciliśmy znów na to miejsce skąd nas zabrali, oni na nas tam czekali i zawieźli nas gdzieś hen. Nie bardzo wiedzieli, gdzie nas wieźć, więc tak wieźli nas różnie… stawali, nie wiedzieli gdzie… i w końcu zawieźli nas do Saksonii, ale do tej brzydkiej Saksonii, nie tam gdzie jest Szwajcaria saksońska, gdzie jest pięknie, tylko nad rzeką Elbą, niedaleko, takie mokradła, równina, do obozu. I tam już były obozy różnych narodowości i między innymi nas tam umieścili. Byli Włosi, byli żołnierze radzieccy, byli Anglicy, Francuzi. Tam nas już umieścili w różnych obozach. Tam były jakie takie warunki, były pluskwy, szczury… no różne ciekawe rzeczy, i tam szpital urządzili.
- Proszę powiedzieć, jakie warunki panowały w obozie.
Nie był to obóz koncentracyjny, więc warunki były jakie takie. Baraki były drewniane, drewniane prycze. Na początku byłam w takim baraku, gdzie były trzykondygnacyjne prycze, a jak zachorowałam na szkarlatynę, to zostałam przeniesiona do baraku, gdzie były pojedyncze prycze, gdzie były prześcieradła, gdzie byłam już nie jakąś sanitariuszką czy salową… nic innego nie umiałam, to musiałam baseny wynosić. Była ze mnie marna sanitariuszka, a potem byłam chorą, więc już miałam wreszcie prześcieradło, jakiś koc, a nie jakąś tam kurtką się przykrywałam. Więc [warunki] były lepsze. Dostawaliśmy tam brykiety, był taki piec na środku [baraku] wiec paliło się w tym piecu. Było zimno, ale nie było tak strasznie zimno, bo się napaliło tym [brykietem]… Jedzenie było bardzo marne, było głodowe na początku. Jeszcze jak brat był ranny, a u nas rannych było bardzo dużo, były tam robione operacje, byli przecież chorzy i chorowali na przykład na zapalenie płuc, bo tam były fatalne warunki, teren był podmokły i tak dalej, marnie się odżywiali, a oni potrzebowali jak najbardziej dobrze się odżywiać. Ja wiem, że jadłam raz na dzień, bo trzeba było się zdecydować. Jak było ileś gramów chleba, już nie pamiętam, to było ćwierć na cały dzień, jak była łyżka margaryny, dwie łyżki nie wiem, czegoś tam – cukru. Takie marne jedzenie. Lepiej może było zjeść raz a dobrze, tylko nie wiedziałam, co jest lepsze – czy zjeść rano na cały dzień, byśmy miały siły, czy właśnie zjeść wieczorem. Tym bardziej że oddawałam jeszcze troszkę mojemu bratu. Co prawda, on twierdzi, różne śmieszne rzeczy zawsze opowiada, bo on sobie lubi dowcipkować, tak jak z tą nogą, w którą niby ja waliłam i pytałam, „która twoja chora noga?”, żeby go nie walnąć w tą nogę jak się kłóciliśmy, a on mówi że specjalnie [się pytałam], że chciałam go w tę nogę uderzyć… takie rodzinne żarciki. Było bardzo głodno. Potem biedni byli ci chłopcy, wszyscy nasi wojskowi, bo przeważnie byli bez nóg. Dla mnie to był szok. Podchodzę do jednego, myję mu głowę, patrzę a tu jakaś noga stoi za pryczą, a to właśnie cała proteza. Biedni byli bardzo, bo i głodni i słabi bardzo. Ja nie byłam przecież ranna, to nie byłam już taka słaba, a oni byli słabi, biedni…
Msza się odbywała u nas, był ksiądz kapelan i co jakiś czas barak miał swoją mszę. W baraku się odprawiało, chłopaki płakali, wszyscy chłopcy... Chłopcy mówię, tak ogólnie chłopcy, bo byli w różnym wieku, ale przeważnie była młodzież, bo nie mieli rodzin, albo potracili rodziny, albo nie wiedzieli, co z rodzinami. Więc to była taka [msza]… a, jeszcze nie można było płakać, bo wtedy by oni się jeszcze bardziej roztkliwiali, to trzeba było robić dobrą minę. Nazywali mnie „siostra z mokrą głowa”, jak była „panna z mokrą głową” – była taka książka Makuszyńskiego, wiec mnie nazywali „siostra z mokrą głową”, dlatego że ja kiedyś poszłam z basenem… a cały teren obozu był poprzecinany takimi małymi melioracyjnymi rowkami. Szłam, ale nie wolno było wychodzić po godzinie policyjnej, ósma godzina i nie wolno było wychodzić z baraku, ale ja mogłam, ponieważ miałam opaskę z Czerwonym Krzyżem, to oni wiedzieli, że to jest Służba Sanitarna. Jak zaświecił mi w oczy reflektorem, z tej wieżyczki, to ja się gdzieś potknęłam i rymnęłam z całą zawartością tego basenu, i oni się śmieli zawsze mówili „aaa, siostra z mokrą głową”. Miałam swoich ulubieńców, biedaków różnych, dopóki sama nie zachorowałam. Zachorowałam po dwóch tygodniach, dostałam ogromnej gorączki, a że byli na miejscu lekarze, to przyszli, zobaczyli – aaa, wysypka to już wiemy, co jest, szkarlatyna. I było trochę tych szkarlatynek, tych zachorowań. Oprócz tego przywieźli nam z Lamsdorfu dziewczęta, które były też po Powstaniu stamtąd, co ktoś zachorował to też do nas. Było kilka wypadków dyfterytu u nas i gdzieś nas za druty wzięli. Mało, że tu były druty to znów następne druty, bo Niemcy się szalenie bali epidemii. Tam były baraki, w których były pluskwy, a nawet szczury. Pluskwy były bardzo mądre, bo na przykład robiły nam dni inwazji. Były dni, kiedy było normalnie, trudno było tam zasnąć, człowiek się drapał, ale jakoś zasypiał, a były takie dni inwazji, kiedy one nie wiadomo dlaczego [atakowały], to było straszne, bo nie można było w ogóle spać. Albo na przykład przynieśli nam zupę z brukwią, postawili na stole, na środku był taki stół ogólny [dla całego] baraku, tam było ciepło, parowała ta zupka w górę, wytwarzało się takie ciepełko, one tak sobie szły po tym suficie i tutaj w tym miejscu gdzie tak parowało, gdzie było ciepło, one spadały nam do brukwi. Autentycznie. Tak, że różne były tam rzeczy. Naszą ulubioną zabawą to było to, że my wymyślałyśmy jak będzie po wojnie... Każdego dnia inna wymyślała, jak nas zaprosi na jakąś ucztę i mówiłyśmy, co tam za wyszukane potrawy [będą]… Już w czasie okupacji były różne trudności, też się źle jadło, wszystko było na kartki i mówiłyśmy jak to będzie, jak po wojnie któraś nas zaprosi. Oprócz tego w obozie miałyśmy wszystko. Mało, że świetną służbę sanitarną, sami Niemcy byli pełni podziwu dla naszych lekarzy i dla naszych sanitariuszek, prawdziwych sanitariuszek, dla sióstr – pielęgniarek, że to było wszystko świetnie zorganizowane. Była bardzo mała śmiertelność, minimalna, chociaż też warunki były trudne. I było wszystko. Były komplety dla najmłodszych, żeby najmłodsi nie tracili czasu, żeby mogli przystąpić do matury jak już będzie wolność, był teatr, kapitalny, świetny był teatr. Mieliśmy prawdziwego reżysera, autentycznego i jedynego prawdziwego aktora, którym był Mieczysław Milecki, taki przedwojenny aktor. Były przedstawienia, a jakże, były tajne przedstawienia, na które nie zapraszaliśmy Niemców. Na przykład [była] taka szopka, którą pani Ewa Szumańska napisała, poetka, ale Niemcy o tym nie wiedzieli i były takie różne kabaretowe kawałki z przedwojennej Warszawy. [Były też przedstawienia, na które] zapraszaliśmy Niemców, taki barak był, gdzie była scena, zapraszaliśmy, oni bardzo chętnie przychodzili, wszystko tam było. Były bardzo ciekawe wykłady, przecież tam był konglomerat bardzo ciekawych ludzi, którzy tam trafili. Był na przykład pan, specjalista, jakiś profesor od elektroniki jądrowej, myśmy wtedy pojęcia o tym nie mieli, to były początki tego wszystkiego, przychodził i miał z nami wykłady. Był tak zwany „wujek astronom”, jakiś pan, który był profesorem astronomii, przychodził, miał coś w rodzaju takiego teleskopu, nie wiem, co to było, wychodziliśmy na powietrze, rozgwieżdżone [niebo], przed ten barak, odrywaliśmy się od tej rzeczywistości, że tu wojna, że nie wiadomo jeszcze, co tu będzie i słuchaliśmy opowieści „wujka astronoma”. Był chór „Szacha” w baraku mego brata. U nas były dwie starsze koleżanki, po trzydzieści lat, które były w czasie Powstania w komendzie głównej, jedna była plastyczka bardzo zdolna i potem bardzo znana w Warszawie, w Cepelii się produkowała. Druga była muzykologiem i uczyła nas słynnych piosenek, wszystkie te piosenki później śpiewało „Mazowsze”, a my miałyśmy taki swój chórek i [też] śpiewałyśmy. Chodziłyśmy po barakach i śpiewałyśmy, na wiosnę chodziłyśmy poprzebierane w chusteczki, na ludowo i to było takie chodzenie z gaiczkiem i potem śmigus dyngus urządzaliśmy. Cały obóz pływał, wszystkie baraki, a Niemcy też chcieli się bawić, oni już tam ledwo wytrzymywali na tych wieżyczkach. Był taki Niemiec, którego my uważaliśmy za najgorszego. A przecież to był obóz wojskowy, to musiała być pobudka rano, musiała być gimnastyka, my sami robiliśmy we własnym zakresie a on potem przychodził i sprawdzał łóżka, jeżeli coś było nie tak, to zrywał to wszystko i trzeba było jeszcze raz słać. Nazywał się Holtz, a Holtz po niemiecku to jest drewno, i my wiedzieliśmy, że ona ma drewnianą nogę, ale myśleliśmy, że on ma wszystko drewniane, że wieczorem tylko tak – odkręca główkę, wkłada do szuflady, odkręca jedną nóżkę, drugą nóżkę, rączkę. Nigdy się nie uśmiechał. I wreszcie zobaczyliśmy w czasie Wielkiej Nocy, kiedy wiadomo było, że wojna już niedługo się kończy, że już niedługo będziemy oswobodzeni, były świetne nastroje, to on też latał, chciał być popularny, gdzieś kubek jakiś zdobył, trochę wody w tym kubku i chciał koniecznie żeby jego poleli i on chciał kogoś polać i wtedy się śmiał. Nasz Holtz! Który przez cały czas nigdy się do nikogo nie uśmiechnął. Tak, takie były rzeczy, ale to już był koniec wojny.
- Proszę powiedzieć, jak odbyło się pani wyzwolenie?
Najpierw to były imieniny mojego brata, to znaczy po prostu dzień taki, [bo] my nie obchodziliśmy żadnych imienin, to był 23 kwiecień, przedtem prowadzili jakieś kobiety koło nas, z Ravensbrück pędzili tych jeńców, te kobiety, więźniarki, przechodziły koło nas, nasz barak był akurat tak blisko drutów, blisko wieżyczki. Przechodziły te kobiety, coś wołały do nas, my tak samo do nich, ale żadnego dojścia nie było. A później nic nie było, potem jakieś na koniu... Rano to było pamiętam i to była słynna Armia Czerwona, która się pojawiła na konikach małych jak Tatarzy, przy tych konikach jakiś zwiad konny, niesamowity. Tatarzy nie Tatarzy, Kałmucy nie Kałmucy na tych konikach, przejechali szybciutko, żadnych tam armat, nic. A dopiero później armaty, artyleria, podjechali, zaczęli strzelać, potem było to, że Niemcy zaczęli uciekać, nam proponowali, że może my razem z nimi, tylko, że oni samochodami sama generalicja. Przejdą przez most, bo będziemy wysadzać most, bo tu w naszym obozie toczyła się walka z Niemcami o te tereny A my robiliśmy zakłady o blok wedlowski - kto nas zdobędzie? Przyjdzie armia radziecka czy przyjdą Amerykanie?! Niestety, przyszła armia radziecka do nas do Elby, a za Elbą już alianci. I niektórzy młodzi chłopcy, którzy nie mieli nic do stracenia, bo potracili rodziny, potracili domy zdecydowali, że oni przejdą na tamtą stronę, aliantów, na stronę Amerykanów za Niemcami. A ci, jak zwykle w życiu bywa, sama generalicja niemiecka naszego obozu, wszystko to bractwo przeszło i wysadzili potem most, a tu zostali do pilnowania feldfeble, zwykła taka[…], to pospólstwo, niemiecki Wehrmacht. [Oni] nie byli dla nas całkiem źli w obozie, byli dla nas całkiem dobrzy, oni nas nawet na swój sposób lubili. Opowiadali o swoich rodzinach, potracili rodziny w Dreźnie, które było bombardowane, przychodzili do nas, nawet nam choinkę jakąś zdobyli. Tak jak ludzie. To oni zostali tutaj i potem jak przyszła armia radziecka, to przecież na kim się wyżywali? No właśnie na nich się wyżywali. Na tych zwykłych żołnierzach Wehrmachtu internowanych w czasie wojny, takich, którzy byli lekko ranni, potem jakoś tam nie byli wysyłani na front. Koleżanka z naszego baraku, która świetnie znała niemiecki, to jak przyszli Rosjanie i pytali, kto zna niemiecki, [zgłosiła się] żeby być tłumaczem. Jej tłumaczenie wyglądało tak, że oni mówili – proszę im powiedzieć, żeby „to tamto” jakieś brzydkie słowa mówili, żeby oni czyścili wychodki, czy coś takiego, a ona, ponieważ była bardzo dobrze wychowana, mówiła tak: - Proszę panów, może panowie będą łaskawi (to potem jako dowcip kursowało), proszę, panowie będą łaskawi umyją tam coś tego… Tak [to] wyglądało w tłumaczeniu naszej koleżanki Jolanty.
- Co działo się z panią po maju 1945 roku?
Zdecydowaliśmy, że ci, co już wyzdrowieli (bo reszta jeszcze nie była zdrowa) ci, co mogą już jechać do kraju, to jednak wrócą do kraju. Mimo że wiedzieliśmy, co tam się dzieje, mieliśmy marne wiadomości, ale jednak mieliśmy, że może być niebezpiecznie, że będziemy wracać takim transportem wojskowym, zabierzemy ze sobą granaty... Jak już Niemcy pouciekali to my [weszliśmy] na wieżyczki, zaopatrzyliśmy się w granaty, [uznaliśmy] że będziemy tam [uzbrojeni]… Od Niemców zarekwirowaliśmy jakieś platformy, konie, rowery – jechaliśmy, pięknie, tu mieliśmy kurteczki, tu mieliśmy paseczki, ale tylko do czasu, bo potem wiedzieliśmy, że nie można, potem jako cywil-banda. Na początku tylko tak się jechało, bo [potem] było dość niebezpiecznie, bo Niemcy tam uciekali, a tu była partyzantka niemiecka w lasach. Tutaj przecież Włosi… wszyscy pouciekali, pozostawiali swoich ciężko chorych i wszyscy pouciekali, bo już mieli dosyć. Wszyscy internowani Włosi uciekali. To niebezpiecznie było. Nie wiadomo, wszędzie jeszcze były walki, trzeba było jakoś… I baliśmy się, żeby nas właśnie ci Rosjanie nie zagarnęli. Staraliśmy się przejeżdżać bocznymi drogami, ale tam w Niemczech nawet boczne drogi były wspaniałe, [jechaliśmy] bocznymi drogami, żeby się przypadkiem nie nadziać na takie właśnie oddziały radzieckie. Jak już kiedyś musieliśmy przejeżdżać przez coś takiego, to powiedzieli: – Jedziemy galopem wszyscy - bo tam nas było sześć czy siedem tych wozów zaprzężonych w konie, oprócz tego taki zwiad na rowerach… Będziemy jechać wszyscy, jeżeli będą wołać, że mamy stać, to nie zatrzymywać się pod żadnym pozorem. Dziewczyny wszystkie do wozu, koce na głowie, bo myśmy się bali, że oni pościągają te młode dziewczyny, a te, co na wierzchu to wszystkie obandażowane. Tutaj zęby, tu głowa ranne ciężko. Tak przejechaliśmy szybko.
- Kiedy wróciła pani do kraju?
Wyjechaliśmy stamtąd w imieniny świętej Zofii, naszej komendantki zresztą, takiej głównej, pani Zofii, 15 maja nasz konwój wyjechał z całego tego obozu. Dużo nas tam jechało, nie wiem dwieście, trzysta osób... Więcej, już nie pamiętam. Kuchnię polową mieliśmy ze sobą, to była wspaniała przygoda. Był maj, śpiewały słowiki, kwitły kwiaty, wszystko było zrujnowane. Oni uciekali wtedy. Wtedy spotykaliśmy ludzi z całym dobytkiem, gdzieś się przemieszczali. Ale my jechaliśmy zadowoleni, że wreszcie wolni… i wyjechaliśmy tutaj… To tak było, że jechaliśmy jakiś czas, bo to daleko było, tydzień czy coś. Przyjechałam bardzo opalona, świetnie wyglądająca, w takim jakimś zarekwirowanym [mundurze]… Nie wiem skąd ja miałam ten mundur jakiś taki aliancki. Potem pokumaliśmy się też z Francuzami, z Anglikami, wszyscy przecież byli wolni. Miałam taką ładną kurtkę oficerską, wszyscy się dziwili – taka z niewoli wracasz? Tak wyglądasz? Jak pączek w maśle. No, bo jak myśmy wtedy zajęli [magazyny]… Niemcy wyszli i dali nam klucze, uważali, że my jesteśmy tak świetnie zorganizowani, że komu jak komu, ale Polakom dadzą. I my się tam dobraliśmy do tych magazynów. I tam było też [niezrozumiałe]. To było kapitalne, te puszki mięsa wieprzowego z galaretką… to było niebo w gębie dosłownie. Nie mogliśmy tego za dużo jeść, ale dodawaliśmy tego do zupy, do tej brukwi wkładaliśmy kilka takich puszek, przecież to było kapitalne jedzenie! Myśmy tam za wszystkie czasy [podjedli], tylko żeby nie [za dużo] od razu, żeby nie zachorować. Nic więc dziwnego, że wyglądałam jak pączek w maśle. Jeszcze się opaliłam przez ten czas, przez tę drogę.
- Czy była pani represjonowana po wojnie?
Po wojnie też swoje przygody miałam. Przede wszystkim, jak wróciliśmy do kraju, to potem wędrowaliśmy z bratem przez Warszawę na piechotę wszędzie. Szło się głównymi ulicami, Marszałkowską, Alejami [Jerozolimskimi], bo to były takie ogromne wzgórza z tych ruin i takie wydeptane ścieżki przez warszawiaków i tymi ścieżkami się szło. Przeważnie się ludzie spotykali, nawet znajomych się spotykało, bo to dwie arterie, po których się chodziło właściwie. Potem poszliśmy w las, bo mieszkaliśmy za Lasem Kabackim w Klarysewie koło Powsina w kierunku na Konstancin, na Skolimów i tak szliśmy. Nie mogę odżałować, że tych strasznych plakatów, w których tak opluwano AK, nie zabrałam ze sobą, ale wtedy nie było głowy do tego. Myśmy szli i nie bardzo wiedzieliśmy, co z rodzicami, czy tam są, czy nie i wędrowaliśmy przez cały las. Wszędzie na piechotę. A potem, jak doszliśmy… widać było z daleka zabudowania klarysewskie, [wyszliśmy] z Lasu Kabackiego na taki wygon, a mój brat mówi – Ja tutaj zostanę w zbożu na wszelki wypadek. On był chłopcem, to my nie wiedzieliśmy jak tam jest, czy możemy wracać czy nie? Ubrani byliśmy już po cywilnemu zupełnie, wszystko pochowane, mój pamiętnik gdzieś schowałam. Taka cywil-banda. Więc on był w zbożu, a ja poszłam dowiedzieć się, co się dzieje i czy mój brat może się też pokazać. Była straszna radość, wszyscy nasi przyjaciele z klarysewskiego domu poszli na ten wygon, do tego zboża po mojego brata. Tak byliśmy tam witani, strasznie serdecznie. Tata mówi – Nie, nic takiego nie ma, tu są wszyscy swoi, może wracać. Zabraliśmy mojego brata i wróciliśmy z powrotem. Potem byłam w takim domu, była tam między innymi moja koleżanka, która mnie wciągnęła do konspiracji Basia Sadowska, po wojnie znana jako „komórka liceum”. Był taki proces, jeden z pokazowych procesów, dostała wtedy piętnaście lat Fordonu, bo była łączniczką Andersa. Ponieważ my się zdekonspirowaliśmy idąc do niewoli a oni nie, ci, co tutaj działali jeszcze w AK, ona była kurierem zresztą… nie było wtedy ani amnestii żadnych ani nic. Potem WIN powstał i oni byli w dalszym ciągu zaangażowani, w dalszym ciągu byli kurierami i jeździli gdzieś do Anglii i Basia była podejrzana. UB potem rozpracowało tę „komórkę liceum”. Mieszkaliśmy w jednym kompleksie, w jednym ogrodzie, jednej rezydencji w jednej posiadłości i w związku z tym to my też byliśmy narażeni. Pamiętam, że kiedyś przyszło UB do nas, obstawili ten ogród tak, że nie można było wyjść, jedną bramę, drugą bramę. Jakieś tam głupie [gadanie]… mój brat pisał nowele, bo on zawsze lubił pisać, miał takie łatwe pióro. Przyszli jacyś młodzi dwaj chłopcy, tacy prości chłopcy, myślę, że oni ich po prostu tak zwerbowali, że powiedzieli, że oto będziecie się uczyć, załatwimy wam szkołę, wszystko i ci chłopcy nic nie wiedzieli o niczym specjalnie. To on mówi – A co to? Mój brat mówi – a to nowela. Co owela? Nic nie wiedział, zupełnie się nie orientował. My pochowaliśmy wszystko, mój pamiętnik, który tutaj właśnie jest, ten srebrny, jest bardzo zniszczony, bo przez kilka lat był w ziemi. Potem pozakopywaliśmy [wszystko], do niczego się nie przyznawaliśmy. A potem już tylko jak trzeba było pisać ankiety, to się mówiło, że się było w Powstaniu, [ale] przypadkiem się człowiek dostał do Powstania. To samo – nie wiedzieliśmy nic o naszych kolegach, koleżankach w czasie studiów. Dopiero wiele lat po wojnie okazało się, a to ty tego, ty tu. Nikt nic nie wiedział. [Był taki] pan, z którym byłam bardzo zaprzyjaźniona w czasie okupacji, pan inżynier Bolesław Zieleniewski, starszy pan, od którego kiedyś dostałam w 1942 roku taką apaszeczkę jedwabną… teraz pokazywałam w Karcie jak miałam swój jubileusz, powiedziałam: słuchajcie 1942 rok, okupacja, ja dostaję z Paryża gawroszkę. Myślę sobie, Boże gdzie on ją wytrzasnął, przecież u nas w Polsce nie można… Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że on był znanym kurierem na linii Warszawa - Paryż, ten starszy pan, co jakiś czas znikał z horyzontu, nie było go a potem wracał. Dostałam autentycznie od niego w prezencie taką właśnie chusteczkę.
- Czy chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania coś, czego nikt do tej pory jeszcze nie powiedział?
A czy ja wiem, co nikt nie powiedział? Czytałam dużo bardzo różnych wspomnień, ale nie wiem. Ludzie pisali o swoich przeżyciach, o swoim miejscu, w którym byli, w którym walczyli w czasie Powstania. Nie wiem, czego oni nie powiedzieli. Nie wiem. Pytajcie, będę mówić. Ale ja nie wiem, czego ludzie nie powiedzieli.
- Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać do tych wspomnień?
Może po prostu to, że tak się teraz tyle mówi o jakimś tam bohaterstwie... Czy ja wiem, czy to było bohaterstwo? Po prostu przypomina mi się taka sentencja w jakiejś książce angielskiej, którą czytałam i na początku było takie motto „Nie ma odwrotu, nie ma odwrotu. Zwyciężyć muszą lub zginąć ci, co nie mają odwrotu”. My nie mieliśmy odwrotu. Jeżeli nie byłoby rozkazu, to i tak by wybuchło Powstanie, my już byliśmy u kresu wyczerpania, musieliśmy walczyć.
Warszawa, 31 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski