Andrzej Danysz „Filozof”

Archiwum Historii Mówionej
  • Kiedy i gdzie się pan urodził?


Urodziłem się w Warszawie, 22 lutego 1924 roku.

  • Jaki był pana pseudonim?


W czasie okupacji i w czasie Powstania „Filozof”. Na pewno padnie pytanie: „Dlaczego?”. Z reguły pseudonim jest związany z jakimś zdarzeniem. Otóż w czasie Powstania Warszawskiego miałem już dwadzieścia lat. Trochę miałem inne podejście niż moi, z reguły młodsi, koledzy. Oni byli siedemnasto-, osiemnastoletni. Miałem bardzo krytyczny stosunek do Powstania. Raczej nie wierzyłem w to, żeby Powstanie się udało. I to była moja największa tragedia, jeżeli mogę tak powiedzieć. Uczestniczyć w pewnej akcji, mając świadomość, że ona musi zakończyć się klęską, a równocześnie mając świadomość, że muszę brać w tym udział. To jest coś wyjątkowo tragicznego. W związku z tym moje dyskusje z kolegami powodowały, że oni ciągle mówili: „Oj, filozof, filozof!” Stąd powstał ten pseudonim. Był nadany mi przez kolegów.

  • Do jakiego oddziału pan należał?


Muszę się trochę cofnąć.

Do konspiracji przystąpiłem w 1942 roku. Pracowałem w tak zwanym kontrwywiadzie Armii Krajowej. Rola tego kontrwywiadu polegała na szpiegowaniu donosicieli i tych wszystkich, którzy zasługiwali na, nazwijmy to, eliminację. Byli przez ten kontrwywiad rozpracowywani i potem były wykonywane na nich wyroki. Oczywiście wyrok był tylko jeden, to znaczy wyrok śmierci. Chyba po roku czy półtora roku, grupa, w której pracowałem została rozbita, w sposób zresztą bardzo dziwny. Do mnie zwrócił się pracownik Związku Rewizyjnego Spółdzielni Spożywców „Społem”, który mieścił się na ulicy Różanej. To jest na Mokotowie. A myśmy wtedy mieszkali na Grottgera. Mój ojciec był rewidentem tej spółdzielni, ale pracował w Sokołowie Podlaskim. I ten młody pracownik zwrócił się do mnie z taką propozycją: „Proszę pana, ja nie będę nawet pytał, ale z góry wiem, że pan musi gdzieś pracować w jakiejś konspiracji. Otóż ja należę do takiej organizacji »Miecz i Pług«”. Dopiero potem się dowiedziałem, że to była organizacja stworzona przez gestapo dla inwigilacji naszych grup akowskich czy innych organizacji podziemnych. I on mówi: „Istnieje możliwość zakupu broni od Niemców”. To była bardzo poważna propozycja. Propozycję przekazałem moim dowódcom. Oni zaproponowali, że muszą go przedtem zobaczyć i inwigilować. W mieszkaniu moich rodziców urządzili takie spotkanie. Ukryli się w ubikacji, po zakryciu czarnym papierem, zostawiając sobie szparkę. Zaprosiłem go do siebie i omawialiśmy pewne szczegóły tego przekazania broni. Broń miała być przekazana w okolicy Dęblina, Garwolina. To miał być cały samochód ciężarowy broni i amunicji. Oni go zobaczyli, potem przeprowadzili całą inwigilację i analizę jego osoby i stwierdzili, że to jest wiarygodny człowiek. W związku z tym cały oddział kontrwywiadu wybrał się z bronią właśnie na przejmowanie tej broni i amunicji od Niemców. Okazało się, że to była prowokacja. Cały oddział został otoczony przez Niemców i wystrzelany. A mój dowódca powiedział, że ja nie mogę iść, bo już jestem ten zdekonspirowany. Jako jeden z niewielu uratowałem się z tej grupy. Moi dowódcy wszystko wiedzieli, powiedzieli: „Wobec tego cała rodzina musi uciekać z mieszkania”. Rzeczywiście myśmy się prawie przez rok tułali po całej Warszawie od jednego mieszkania do drugiego, a mieszkanie nasze stało wolne.

  • A kiedy to było?


W 1943 roku. Mówili mi: „Jedna jest możliwość, musisz przekonać tego przedstawiciela „Miecza i Pługa”, że nie masz żadnych dalszych kontaktów z AK i z nami, jeżeli on ci uwierzy, to ci da spokój, a jak nie uwierzy, to cię zastrzeli”. Nawet pamiętam, gdzieśmy się spotkali. W czasie okupacji na rogu Marszałkowskiej i Alei były takie jednopiętrowe budki, gdzie były różne sklepy. My się tam spotkaliśmy. Zrobiłem z siebie takiego głupka. Zacząłem płakać, że jestem taki nieszczęśliwy, że koniecznie chcę walczyć z Niemcami, ale nie mam dojścia, może on ułatwiłby mi takie. On tak na mnie patrzył, patrzył, patrzył i mówi: „No nie, ja nie mam żadnej możliwości”. I dał mi spokój. Wtedy myśmy wrócili z powrotem do mieszkania. No, ale coś trzeba było ze sobą robić. Kontrwywiad powiedział: „Jesteś spalony i my nie chcemy mieć z tobą nic wspólnego”. Więc musiałem szukać innego dojścia. I znalazłem. Brat mojej koleżanki ze szkoły Zaorskiego, bo ja wtedy chodziłem do tej szkoły, to była tajna medycyna, zaproponował mi skończenie podchorążówki. Bardzo chętnie się zgodziłem. Podchorążówka odbywała się w różnej formie: wykładów, ćwiczeń i nawet ćwiczeń w lesie z użyciem broni, ale częściowo nawet i w naszym mieszkaniu. Kazano mi zrobić skrytkę na broń. To był trzeci czy czwarty cykl tych podchorążówek.

Ale, jeżeli pani pozwoli, to opowiem dość zabawną historię.

Jak myśmy skończyli tę podchorążówkę, to zebrano nas, to znaczy grupę chłopców w jednym mieszkaniu. Tam mieliśmy wobec naszych władz składać przysięgę. Dopiero się wtedy stawało żołnierzami. No i ujawniło się to moje filozofowanie. Bo jak oni powiedzieli: „To wy złożycie teraz przysięgę na wierność”. Ja powiedziałem: „Zaraz, zaraz, ale komu my mamy składać przysięgę?”. „Nam”. „A co to znaczy? – ja na to – czy to jest AK i nic więcej?”. „Owszem, AK i coś więcej. NOW”. NOW to jest Narodowa Organizacja Wojskowa. To nie były NSZ, czyli Narodowe Siły Zbrojne, to była taka prawicowa organizacja, ale podporządkowana AK. Wtedy nie wiedziałem o tym. Byłem przeciwny prawicy, ale oczywiście tak samo byłem przeciwny lewicy, jeżeli można tak to określić. No, tak czy tak, wiedziałem o tym, że jeżeli powiem, że nie, to mnie zastrzelą, bo ja wtedy dekonspiruję wszystkich. I dekonspiruję to mieszkanie i kolegów, instruktorów i tak dalej. Wobec tego tutaj, trzeba powiedzieć, nie miałem innego wyjścia. Złożyłem przysięgę.

To było na wiosnę 1944 roku. Zaraz potem nas zawiadomiono, że 1 sierpnia ma się odbyć zgromadzenie. Wtedy nas przydzielono do kompanii pod kierownictwem podporucznika Mariana Krawczyka, czyli „Harnasia”.

  • Porozmawiajmy jeszcze troszkę o tym, co było przed Powstaniem, do momentu wybuchu Powstania i do momentu wybuchu wojny. Jak wyglądało pana życie?


Po pierwsze, mój ojciec z reguły pracował poza domem. Mówiłem, że był rewidentem Spółdzielni Spożywców „Społem”. Myśmy mieszkali na ulicy Grottgera w jednopokojowym mieszkaniu. Mieszkało nas pięć osób. To jest według dzisiejszych standardów praktycznie niemożliwe. Ale możliwe było w ten sposób, to był malutki pokój, rozkładało się sienniki i w ten sposób się spało. Było bez łazienki. I to było całe mieszkanie. Jak wyglądało?

Od 1942 roku chodziłem do prywatnej, jak to się nazywało po niemiecku, Private Fachschule für Sanitärhilfspersonal , czyli prywatna szkoła zawodowa dla pomocniczego personelu sanitarnego. I to była szkoła Zaorskiego. To była właściwie tajna medycyna. Więc, jak mówię od 1942 roku, głównie uczęszczałem do tej szkoły i to mi dawało Ausweis, czyli tego rodzaju papiery, ponieważ szkoła była oficjalna, które mi umożliwiały poruszanie się po Warszawie.

 

Oczywiście pytanie jest takie, co ja więcej robiłem. Jak wszystkim Polakom w Warszawie, owało mi pieniędzy. Imałem się różnych zawodów. Na przykład wynająłem wózek i rozwoziłem węgiel i kartofle. Pamiętam taką śmieszną historię, której pani na pewno nie pamięta.. Otóż na miejscu mostu Śląsko-Dąbrowskiego był też most, tylko, że dużo niżej. Wtedy, żeby wjechać na ten trakt, to bardzo trzeba było jechać pod górę. I ja, ciągnąc na przykład wózek z węglem, nie dawałem sobie rady. Rozglądałem się wszędzie, musiałem kogoś wynająć, kto by mi pomógł wózek wyciągnąć. Ale wynagrodzenie, którego on zażądał przekraczało to, co ja ewentualnie mogłem dostać za sprzedaż węgla z tego wózka. Teraz, co więcej robiłem… No, próbowałem zarabiać w inny sposób. Zacząłem produkować mydło. Jak dzisiaj pamiętam, na medycynie jest chemia, wiedziałem jak się robi mydło. To mydło się nazywało „AD”, Andrzej Danysz. Była taka specjalna pieczątka. Chodziłem na plac Kercelego, teraz już go nie ma. To jest w granicach dawnego getta. Na placu Kercelego sprzedawałem mydło. Tak mniej więcej wyglądało moje życie codzienne.

 

  • Jak pan pamięta swoich kolegów, nauczycieli?


Ponieważ na początku mieszkaliśmy gdzie indziej, wobec tego chodziłem do szkoły Władysława Giżyckiego na Wierzbnie. To była szkoła prywatna i tam z wieloma kolegami bardzo się zaprzyjaźniłem. Nawet jeden z takich najbliższych kolegów niedawno zmarł, zresztą bardzo znany rzeźbiarz, poeta, dramatopisarz, laureat Nagrody Miasta Krakowa, docent Roman Husarski. Ten, który, między innymi, współuczestniczył w budowie pomnika Grunwald na Polach Grunwaldzkich, który budował pomnik Ruchu Rewolucyjnego w Sosnowcu. Jak pani wie, on został zburzony. Niefortunnie został zburzony, bo to był zupełnie dobry pomnik. No i to byli moi koledzy, zresztą bardzo wielu innych. Z niektórymi jeszcze utrzymuję kontakt.

  • Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z konspiracją?


W 1942 roku, wtedy, kiedy zacząłem chodzić do szkoły Zaorskiego. Po prostu jeden z moich kuzynów, nazywał się Stefanowski, powiedział: „Słuchaj, co ty robisz?”. Mówię: „Na razie nie mam kontaktu”. Miałem osiemnaście lat wtedy. „To ja cię skontaktuję”. I właśnie on mnie skontaktował z tym kontrwywiadem. I to był mój pierwszy kontakt z konspiracją.

  • Powiedział pan już o swoim uczestnictwie, o tym, co działo się później, zaczął już pan mówić o Powstaniu. Chciałabym posłuchać trochę o Powstaniu.

 

Punktem zbiorczym dla naszego zgrupowania Kompanii „Grażyna” dowodzonej przez podporucznika „Harnasia” była Fabryka Trykotaży na ulicy Świętokrzyskiej 17. Tam były duże hale, myśmy się zebrali. Muszę powiedzieć, że wrażenie, jakie odniosłem było przerażające, bo zebrało się chyba sześćdziesiąt czy osiemdziesiąt osób, ale były tylko trzy tak zwane peemy, czyli pistolety maszynowe i parę pistoletów ręcznych, co robiło śmieszne wrażenie. Siedemdziesięciu chłopców ma ze sobą trzy pistolety maszynowe i kilka pistoletów ręcznych a zadaniem naszym było zdobycie poczty. W czasie okupacji Poczta Główna znajdowała się tam, gdzie teraz stoi Narodowy Bank Polski.. Potem głównym celem było zdobycie tak zwanego domu bez kantów. Oczywiście te wszystkie plany wydawały się nierealne. Trochę nas przemieszczano. Po pewnym czasie, po kilku godzinach, przemieszczono nas z Fabryki Trykotaży na róg Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Na nasze nieszczęście, dlatego że akurat wtedy wyjechał Marszałkowską od strony Królewskiej czołg. Nie wiem, skąd on wiedział, że my się znajdujemy na pierwszym piętrze w narożnym budynku. Strzelił. Nie zdawałem sobie sprawy, jak ogromna jest siła wybuchu. Pocisk przebił ścianę frontową i rozerwał się na tylnej ścianie, zabijając jednego mojego kolegę, a ciężko raniąc drugiego. Pochylam się nad tym rannym, myśmy oczywiście nie mieli sanitariuszy. Sanitariuszki były, ale nie było materiałów, więc trzeba było sprowadzić lekarza, który przyszedł z torbą narzędzi, no i pytał: „Czy ktoś z was zna się troszeczkę na medycynie?”. Ja już wtedy byłem na czwartym roku medycyny, więc powiedziałem, że ja jestem studentem medycyny. „No to ty mi będziesz pomagał”. No i po raz pierwszy asystowałem przy operacji. Była to straszna operacja, dlatego że on miał zmasakrowaną twarz. Jeżeli pani może sobie wyobrazić młodego chłopca, który ma pomagać przy szyciu twarzy, która ma zmiażdżoną żuchwę, powybijane zęby, oko na wierzchu i tak dalej, i tak dalej, to jest straszne przeżycie. Zresztą ten chłopak niedługo potem został przeniesiony do szpitala i tam wiem, że zmarł, bo to była sytuacja beznadziejna.

O ile dobrze pamiętam, około 6 sierpnia przeniesiono nas na ulicę Mazowiecką 4. Kamienica była własnością Maurycego Potockiego. Maurycy Potocki był właścicielem pałacu w Jabłonowie, a w tym miejscu znajdowała się Restauracja „Pod Kotarą”. Otóż ta restauracja była dość znana, słynna, o tyle, że tam było miejsce spotkań konspiracyjnych różnych organizacji. Z Maurycym Potockim myśmy mieli wiele zabawnych historii. Dlaczego mówię o zabawnych historiach? Młody chłopak zawsze wyłapuje takie rzeczy, wydaje się wówczas trochę niepasujące do grozy i tragizmu sytuacji. On był w armii austriackiej rotmistrzem. Wyszedł do nas, zgłaszając się do podporucznika „Harnasia” w kanarkowo-żółtym mundurze rotmistrza. Ponieważ porucznik „Harnaś” jako oficerowi, powierzył mu zastępstwo tej grupy. I on nami częściowo dowodził. A dla nas było najważniejsze, że to jest właściciel restauracji i przez wiele dni nas prowiantował, to znaczy dawał nam jedzenie. No, więc tak wyglądały początki.

  • A jak zakończyła się akcja zdobycia poczty i zdobycia domu bez kantów?

 

Poczta była zdobywana 2 czy 3 sierpnia z kilku miejsc równocześnie. Myśmy zdobywali od Świętokrzyskiej, wybijając oskarami otwór w murze. Muszę podkreślić bohaterstwo jednego z moich kolegów, który zresztą żyje, jest profesorem ekonomii i następcą profesora Kołodki. Jest ekonomistą. Nazywa się Kierzuń. On jest chłopem prawie dwumetrowym, sprawia wrażenie potężnego. Z pistoletem wpadł do wartowni. Ale okazało się, że to byli tylko pocztowcy, czyli ochrona poczty, nie prawdziwi żołnierze. Krzyknął: „Ręce do góry!” i wszyscy podnieśli ręce. A było ich chyba z dwunastu czy czternastu. Zabrał im dwanaście karabinów, a im kazał iść z wyciągniętymi rękami. On jeden aresztował tych dwunastu pocztowców zdobywając bezcenną dla nas broń. Wtedy dostałem pierwszy swój karabin i nosiłem go do końca Powstania. I to było właśnie zdobycie poczty.

 

  • A zdobycie domu bez kantów?


Nie, to było niemożliwe, dlatego że tam naokoło wszędzie były posterunki niemieckie, czołgi, barykady. To było zupełnie nierealne. Natomiast, ponieważ rozpocząłem opowiadać troszeczkę żartobliwie, to przypominam sobie taką dziwną historię. Gmach na Placu Powstańców, gdzie jest w tej chwili hotel „Warszawa”, nazywał się wtedy „Prudential”. To był przez Amerykanów budowany, największy, najwyższy budynek w Warszawie. I my tacy dumni, że cały Plac Powstańców jest zdobyty przez nas, zawiesiliśmy na szczycie „Prudentialu” flagę polską. Okazało się, że Niemcy się uwzięli, żeby tę flagę strącić przy pomocy celnych strzałów z działa czołgowego. Myśmy się na początku strasznie cieszyli, bo oni chyba z pięć strzałów oddali, wszystkie niecelne. Klaskaliśmy, cieszyliśmy się, Niemcom się nie udało. Ale wreszcie szósty czy któryś strzał był celny i flaga została zdjęta. Ale to była taka trochę dziecinada, bo przecież nie o to chodziło. Ale dla nas, chłopców siedemnasto-, osiemnasto- czy dziewiętnastoletnich to była dzika radość, że możemy coś robić, na co oczywiście przez wiele lat okupacji raczej nikt nam nie pozwalał i co było niemożliwe. Więc tak to wyglądało.

  • A jak pan wspomina Niemców z tamtych czasów?


Po pierwsze wspominam z ogromnym jakimś sentymentem bohaterstwo młodych chłopców. Na początku sierpnia był silny ostrzał w okolicy Placu Napoleona i Mazowieckiej przy pomocy tak zwanych miotaczy miękkich. Myśmy je nazywali „krowy” albo „szafy”. „Szafy”, dlatego, że zawsze był taki zgrzyt jak naciągali sprężyny. A „krowy”, dlatego, że wystrzał „krów”, bo to z reguły było sześć pocisków, przypominał troszeczkę ryk krowy. No i oczywiście ten ostrzał. Akurat na początku ostrzeliwali „Prudential”, ale potem się uwzięli, nie wiem dlaczego, akurat na Mazowiecką 4. Jeden z pocisków spadł na podwórze. A tuż na początku tylnej oficyny zgromadzone było dwadzieścia czy trzydzieści butelek z benzyną. I on padł prosto na te butelki. A przed chwilą ogłoszono alarm i wszyscy wybiegli na podwórze. Jeden z plutonów, akurat trzeci pluton, w którym ja byłem, był już gotowy, ustawiony w szeregu. I chyba trzynaście osób z tego plutonu, stanęło w płomieniach. To było coś przerażającego. Do dzisiaj pamiętam i słyszę ryk bólu palących się ludzi. Zająłem się naszym dowódcą plutonu. On nazywał się „Kocio”. Jakoś zgasiłem na nim płomienie. Potem trzymałem jego głowę na kolanach. Zobaczyłem, że on ma całą górną część ciała spaloną na czarno i urwaną lewą rękę, i nogę. Po ugaszeniu na nim płomieni, stwierdził: „No, chwała Bogu, że ja jeszcze żyję”. I w tym momencie zemdlał, w ciągu kilku godzin zmarł.

  • Czego się pan najbardziej bał w czasie Powstania?


Rany, zranienia. Było wielokrotnie takie właśnie ryzyko, bardzo realne, zranienia. Opowiem pani o dwóch takich momentach. Jeden to był moment w kościele Świętego Krzyża, po zdobyciu komendy policji. Zdobyliśmy kościół Świętego Krzyża i w tym kościele przez kilka dni trzymaliśmy warty. Tam jest główne wyjście, po lewej stronie są drzwi i po prawej. Siedziałem po lewej stronie. A przed nami była postać Chrystusa. I w pewnym momencie nadjechał z lewej strony, czyli od strony Królewskiej, czołg. Dla nas to była gratka. Ktoś, nie chcę wymieniać nazwiska, bo nie chcę się pomylić, ale chyba kolega Butwiłło, powiedział: „To atakujemy”. A możliwości ataku to są butelki z benzyną i granaty zapalające. Niestety rzuciliśmy butelki z benzyną i granaty zapalające i nie udało się zapalić. Czołg się zorientował, że my tutaj stoimy, obrócił działo i zaczął do nas strzelać. Całe szczęście, że on się obracał powoli, myśmy uskoczyli za filar. Pani mówi, że niebezpieczeństwo śmierci… Tuż z tyłu była mała kapliczka. W tej chwili już jej nie ma, ale wtedy była. Zorientowałem się, że słychać przez okienko kapliczki głosy niemieckie. A Niemcy od strony Traugutta przebijali i borowali dziury, bo chcieli zrobić podkop pod kościołem i wysadzić kościół w powietrze. Uznałem, że to jedyna okazja, żeby ich obrzucić granatami. I rzuciłem granat. Z tym, że zbyt mało wyczekałem, bo przy granacie trzeba z reguły czekać trzy sekundy, ale wie pani, co to znaczy trzy sekundy, to jest „sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa i sto dwadzieścia trzy”. A jeżeli rzucający się pomyli, za wolno to zrobi, wybuchnie w ręku. Więc prawdopodobnie ten błąd popełniłem, za wcześnie rzuciłem, bo usłyszałem stuk granatu po drugiej stronie i tupot uciekających Niemców. I granat oczywiście wybuchł, ale prawdopodobnie nic Niemcom nie zrobiłem. W tym momencie do kapliczki wpada granat. W ostatniej chwili mi się udało uskoczyć za filar. W ten sposób się uratowałem. To były takie momenty, jak pani pyta, kiedy ja się rzeczywiście bałem. Opowiem pani taką śmieszną historię.

Po zdobyciu przez Niemców kościoła Świętego Krzyża myśmy byli na komendzie policji. Cała komenda policji płonęła, ale tam myśmy trzymali wartę. No i jeden z moich kolegów, znam nazwisko, ale nie chcę w tej chwili wymieniać, on żyje, trzymał wartę, a rozpoczęły się wtedy naloty sztukasów. Sztukasy to jest straszna broń psychologiczna, one mają taki specjalny, przerażający gwizd i bardzo nisko lecą nad celem, który bombardują. Bardzo blisko, nisko. I oni zbombardowali ten budynek, gdzie wtedy w czasie okupacji była księgarnia Gebethnera i Wolffa. I cała ściana się zawaliła i jego również zasypała. Jeżeli pani pyta, czy ja się bałem, najcięższy moment to był wtedy, ja wiedziałem, że z jednej strony wiele mu nie pomogę, bo mnie tam zastrzelą, zatłuką karabinami. A z drugiej strony, jak pójdę, to mnie też zastrzelą. Miałem to samo uczucie jak… Jest taka powieść Camusa „Dżuma’, tam jest taki moment, kiedy człowiek idąc przez most widzi tonącego człowieka w wezbranej rzece. Sam nie bardzo dobrze umiał pływać. I teraz zastanawia się, rzucić się ratować, to z pewnością utonie, a jak nie rzuci się, to do końca życia sobie tego nie daruje. Ja miałem to samo uczucie. To nie dlatego, żebym chciał podkreślić moje bohaterstwo. Wręcz przeciwnie, ja to w pewnym sensie zrobiłem z tchórzostwa, tak to teraz oceniam. Tak się bałem wyrzutów sumienia i poczucia u odpowiedzialności, że nie poszedłem ratować człowieka, kolegi. Pobiegłem i odgrzebałem go stamtąd. No, ale potem musieliśmy się wycofać na Mazowiecką, ta pierwsza ulica to jest chyba Czackiego, nie wiem w tej chwili. Myśmy się ukryli w piwnicach. I tam przeżyliśmy straszne naloty. Tuż przed nalotem rozmawiałem z taką panią, która zmywała naczynia. Ona powiedziała tak: „Proszę pana, niech pan się nie boi, bo ja wiem, że mnie się nic nie stanie”. I w tym momencie upadła chyba półtonówka na tę kamienicę, zwalając ją, całe pięć pięter, do dołu. Zostaliśmy zasypani. Był straszny pył i tynk, powodujący uczucie duszności do tego stopnia, że jeden z moich kolegów, do dzisiaj pamiętam, próbował się zastrzelić czy się zastrzelił. W każdym razie strzelił do siebie. Ale za chwileczkę pył ustąpił i ta pani mówi: „No widzi pan, mówiłam, że nic panu i mnie się nie stanie”. Potem nas odgrzebano, przeszliśmy do sąsiednich kamienic, które nie zostały zasypane. Tak to wyglądało.

 

  • Jak reagowała ludność cywilna na walki?

 

To, co pamiętam, to ludność cywilna była do nas niesłychanie życzliwie ustosunkowana. Myśmy mieli ogromną pomoc i ogromną życzliwość. „Wszystko dla naszych żołnierzy”, takie było hasło. I to hasło było realizowane. W pewnym momencie trochę się zawahałem, bo ja jestem redaktorem dwutomowego pamiętnika, za chwilę pani to pokażę, „Pamiętniki lekarzy i sanitariuszek z Powstania Warszawskiego”. Były pojedyncze wypadki, kiedy ludność cywilna złorzeczyła powstańcom, że „Przez was my giniemy”. Ale to naprawdę były bardzo odosobnione wypadki.

 

  • Jak zdobywał pan żywność w czasie Powstania?

 

Po pierwsze myśmy byli żywieni w pewnym sensie na początku przez tę restaurację „Pod Kotarą”, a potem ludność nam przynosiła. Do dzisiaj pamiętam taką też śmieszną historię, proszę mi darować. Miałem kontakt z moją matką. Moja matka gdzieś zdobyła kawałek koniny. Mięso wtedy było na wagę złota. Ale nie byłem w stanie tego przygotować i zjeść, dlatego że za chwilę był alarm. I ja to ukryłem między cegłami. Ale ktoś to znalazł i zjadł. To było dla mnie straszne przeżycie, że ukradziono mi bezcenną dla mnie wówczas żywność.

 

  • Mówi pan, że spotkał się ze swoją matką. Jak wyglądały te spotkania?


Tak się złożyło, że moja matka miała w samym Śródmieściu, właśnie chyba koło Placu Napoleona, kuzynkę. Tam z reguły ludność żyła w piwnicach, ale mając możliwość kontaktowania się z mieszkaniem, a w mieszkaniu z reguły były zapasy. I jakoś, nawet w tej chwili nie wiem skąd, moja matka wiedziała o tym, że ja jestem w tym zgrupowaniu, ale w każdym razie znalazła mnie i ja się potem dość często z nią kontaktowałem. W pewnym momencie, jak zaraz po bombardowaniu ulicy, zostaliśmy wyprowadzeni przez naszego zastępcę dowódcy kompanii, nazywał się „Ludwik”, pseudonim oczywiście. Zresztą nielubianego i nieszanowanego. „Ludwik” powiedział: „Słuchajcie, nie ma co mówić, Powstanie jest przegrane”. To już był koniec sierpnia czy początek września. „Ubierajcie się w ubranie cywilne i idźcie do domu”. I wtedy, tu muszę wymienić człowieka, którego niesłychanie szanuję, Jan Wojtkiewicz. On miał wtedy chyba stopień sierżanta, wyszedł i mówi: „Nie chłopcy. Ja jego zdejmuję na własną odpowiedzialność z tej funkcji, obejmuję kompanię »Grażyna«”. Dzięki temu do tego nie dopuścił. Ten porucznik „Ludwik” uciekł. A myśmy przeszli na drugą stronę, tylko niefortunnie, dlatego że momentalnie wpadliśmy w ręce żandarmerii AK. Zostaliśmy potraktowani jako dezerterzy, bo żeśmy opuścili posterunek. W nomenklaturze wojskowej, jeżeli żołnierz bez zezwolenia opuszcza miejsce swojego postoju, bez rozkazu, jest dezerterem.

No i nas rozbrojono i wcielono do kompanii karnej. W kompanii karnej było budowanie barykad pod ostrzałem albo noszenie prowiantu z Haberbuscha. Były tam magazyny, gdzie był jęczmień. W pewnym momencie ja się zastanowiłem: „Jak to, to jest dla studenta IV roku medycyny – bo byłem wtedy na IV roku – za niewinność?”. Miałem poczucie, że absolutnie nie zasłużyłem na tak ciężką karę, jaką jest służba w kompanii karnej. No i złożyłem podanie, żeby mnie przeniesiono do służby sanitarnej. W ciągu dwóch dni mnie przeniesiono. Potem dostałem się do szpitala PCK na ulicy Koszykowej. Ale, okazało się, że nic nie umiem. Chirurdzy chcieli koniecznie, żebym im pomagał przy operacjach, a ani wiązać nie umiałem, ani szyć. Mogłem tylko służyć jako sanitariusz. W pewnym momencie powiedziałem komendantowi: „Proszę pana, jak mam być złym sanitariuszem, to będę dobrym zaopatrzeniowcem”. Miałem przetarte drogi do Haberbuscha, wiedziałem, gdzie jest jęczmień. „Niech pan mi da taką bumażkę, to znaczy papier, że ja będę to nosił, nie dla siebie, tylko dla szpitala”. I on mi dał. Chodziłem po piwnicach, powiedziałem: „Słuchajcie, jeżeli są mężczyźni, którzy chcą przynieść dla siebie jęczmień, to oświadczam, dwadzieścia kilogramów trzeba przynieść dla szpitala, a kto przyniesie więcej, to dla niego”. Miałem mnóstwo kandydatów, mnóstwo. Trzeba było ich dzielić na grupy trzydziestoosobowe. Ja ich prowadziłem i przynosiłem. Sobie też przynosiłem. Dwadzieścia kilo oddawałem szpitalowi, a co ponad dwadzieścia kilo, to mieliłem w nocy, miałem taki młynek ręczny… Właśnie wtedy nosiłem mojej matce, jej kuzynom mąkę czy kaszę, którą gotowali i było to dla nich bezcenne. A szpital, dzięki temu, zaczął egzystować doskonale, bo nie tylko wymieniał jęczmień na inną żywność, ale mógł dzięki temu mieć leki, środki opatrunkowe i tak dalej. To był tak zwany handel wymienny.

No i wreszcie przy którymś z takich wypadów, wpadliśmy.

Bo 18 września był słynny nalot liberatorów. To znaczy było sto czy dwieście Liberatorów amerykańskich na bardzo dużej wysokości, rzucali dla powstańców broń, amunicję. Większość około 80 procent dostała się w ręce Niemców. No, ale część do nas. Dwa dni później przechodząc z grupą zostałem ostrzelany z granatników, które Niemcy dostali od Amerykanów.

Przede mną szedł mój podwładny i odłamek granata odciął mu głowę. Mnie się wydawało, że ze mną wszystko w porządku, wpadłem do bramy, tam była pielęgniarka, stwierdziła: „Proszę pana, przecież pan jest ranny”. I złapała mnie za prawą rękę, gdzie mam do dzisiaj odłamek. Dopiero wtedy odczułem ból. Sprowadziła mnie na dół, tam mnie opatrzono. Moi współtowarzysze byli na tyle porządni, że zawiadomili szpital, że ja jestem ranny. Przysłano po mnie odpowiednią ekipę, ale nie mogli sobie ze mną poradzić, bo te nosze nie przechodziły, musieliśmy iść przecież piwnicami. W pewnym momencie, widząc jak ci noszowi się mordują, zerwałem się i na czworakach przeczołgałem się w tych wąskich miejscach, w których oni się nie mogli przecisnąć z noszami. Leżałem w szpitalu prawie trzy tygodnie, przy czym mój stan był bardzo ciężki. Miałem ropne zapalenie jamy ustnej, strzaskaną szczękę dolną, wybite zęby, urwane pół języka. Próbowano mnie jakoś ratować, próbowano szyć te rany. Miałem w sumie pięć ran.. Miałem niebezpieczną ranę blisko tętnicy. Najgorsza to była jama ustna, bardzo wysoka gorączka i obrzęk, tak że nic nie mogłem nie tylko pić, ale i połykać śliny. Ślina leciała na zewnątrz, więc to wyglądało strasznie. Ale znowu uratowała mnie moja matka, która gdzieś zdobyła, wtedy jedyny na terenie Polski dostępny, sulfonamid, nazywał się prontozil rubrum, czyli prontozil czerwony. Ten prontozil zdziałał cuda, bo w ciągu kilku dni ustąpiły gorączka i stan zapalny. Ale czułem się bardzo osłabiony i nie nadawałem się do transportu.

A my do 15 października byliśmy w szpitalu. Naokoło wszędzie były wybuchy, Niemcy wysadzali w powietrze sąsiednie domy i potem podpalali. Ale 15 przewieźli nas do Piastowa. Nie do Pruszkowa, bo ukryłem, że jestem żołnierzem.


W Piastowie byliśmy w ogromnych salach. Nawet wtedy, zdarzały się radosne momenty. Wyszliśmy z mamą drugiego czy trzeciego dnia, na zewnątrz. I mama mi kupiła bułkę z salcesonem. Na pół przekrojona bułka i salceson zwisał ze wszystkich stron. Nie mogę powiedzieć, że ją zjadłem, ja ją pożarłem. Ta rozkosz tej bułki z salcesonem to do dzisiaj po prostu tkwi w mojej pamięci… Byłem oczywiście bez żadnych papierów. Próbowałem dostać papiery. Pojechałem do Żyrardowa, bo EKD działało. W Żyrardowie miałem wuja, który stwierdził, że wyczerpał swoje możliwości. Nawet był tam mój brat, od niego dostał też papiery. Ale tak się złożyło, że spotkałem jednego z moich kolegów ze szkoły Zaorskiego, który wystarał mi się o kenkartę. W tej chwili przebywa w Genewie, jest profesorem farmakologii, Jan Venulet. Kenkarta to był taki rodzaj dowodu osobistego. Mając ten dokument, już byłem, jak to się mówi, kryty. Po kilku dniach Niemcy nas wsadzili do wagonów i wieziono nas w kierunku Krakowa. Nie wiadomo było co z nami zrobią. Na wszelki wypadek myśmy uciekli z tego pociągu. O ile się nie mylę, w Płaszowie, to jest miejscowość tuż przed Krakowem. Stamtąd jakoś się dostaliśmy do Krakowa. Tam mieliśmy znajomych. Zgłosiłem się do szpitala i pracowałem jako sanitariusz.

  • Wracając jeszcze do Powstania… Jak wyglądało życie? A czy po walkach był czas wolny? Jak ten czas wolny wyglądał?


Trudno powiedzieć. To nie było tak, że jest walka i czas wolny. Człowiek musiał być stale do dyspozycji. W pewnym momencie moi koledzy poszli zdobywać budynek PAST-y na ulicy Zielnej 10. W tej chwili tam się mieści Zarząd Główny Światowego Związku Żołnierzy AK. A ja zostałem w kompleksie Mazowiecka 4. Wybuchł pożar, który w pewnym momencie zaczął zagrażać wszystkim. Próbowałem coś zrobić, ale jeden człowiek nic nie zrobi. Więc wpadłem do piwnicy, gdzie było bardzo dużo ludzi, i to nawet młodych. Mówię: „Słuchajcie, ratujmy budynek, bo wszyscy spłoniemy”. Nikt się nie zgłosił. Wtedy mnie ogarnęła wściekłość. Wyjąłem pistolet i powiedziałem: „Słuchajcie, ja od razu pierwszego zastrzelę, jak wszyscy nie wyjdą”. Ale była determinacja. Oni wiedzieli, że ja jestem do tego zdolny. Zawstydzili się i wtedy wyszło ich chyba kilkunastu. Zaczęliśmy zrzucać ze wszystkich pięter wszystko to, co mogło być źródłem ognia, to, co mogło się palić. Do dzisiaj pamiętam taki incydent… Moje hobby to była recytacja różnych wierszy, między innymi wiersza „Fortepian Chopina”. I tam jest: „Ideał sięgnął bruku”, takie jest zakończenie. Otóż w pewnym momencie trzeba było zrzucić z czwartego piętra fortepian. Jęk tego fortepianu przypomniał mi wiersz Norwida.

  • O czym pan rozmawiał z kolegami po walkach?


To ciekawe. Ja miałem kilku takich kolegów, myśmy bardzo poważnie rozmawiali, co będzie po wojnie. Nam się wydawało, że przyjedzie Anders na białym koniu, będzie defilada i będzie Polska, no i wreszcie my będziemy rządzić Polską. Oczywiście, przede wszystkim to były dyskusje i rozmowy na temat przyszłości Polski.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?


Najgorsze wspomnienie związane jest z wysadzeniem przez Niemców środkowej nawy kościoła Świętego Krzyża. Akurat wtedy znajdowałem się w głównej nawie i zostałem zasypany po szyję. I wtedy mnie odgrzebał kolega, z którym do dzisiaj utrzymuję bardzo bliskie kontakty, Jerzy Butwiłło.

  • A pana najlepsze wspomnienie?


Już powiedziałem, bułka z salcesonem. Oczywiście, to robi wrażenie czegoś śmiesznego. Drugie wspomnienie to była euforia, jaką przeżyłem 18 września, po nalocie Liberatorów. To były latające fortece, na ogromnej wysokości. Ale mimo wszystko huk. I ludzie rzucali się sobie w objęcia. Był tak nieprawdopodobny entuzjazm, że trudno sobie wyobrazić. Jak pani mówi mi o najbardziej takim radosnym momencie, to jest chyba właśnie moment tego entuzjazmu wszystkich mieszkańców Warszawy na widok tych nalotów. Nam się wydawało, że jeżeli tutaj Amerykanie przylecieli, to już jesteśmy właściwie uratowani.

  • Czy spotkał pan w walkach ludzi innych narodowości?

 

Tak. W naszym oddziale, u „Harnasia” był jeden Żyd, był Niemiec, dezerter. Było kilku. I oni bardzo dzielnie walczyli.

 

  • Co się z panem działo po zakończeniu Powstania do końca wojny, trochę już pan powiedział…


Zostałem przewieziony pociągiem do Krakowa. W Krakowie uciekłem i tam się schroniłem u znajomych. Pracowałem jako sanitariusz w szpitalu popowstańczym, tak to się nazywało. Nawet pamiętam dokładnie, to było na Kopernika 7. Nam się udało, nawiązać kontakt z ekspozyturą Związku Rewizyjnego Spółdzielni Spożywców „Społem”. Tam otrzymaliśmy darmowe obiady. Ja i matka. Potem się odnalazł mój brat. A po pewnym czasie odnalazł się, mój ojciec, który był przedwojennym oficerem, nawiasem mówiąc sędzią wojskowym. Zaproponowano mu stanowisko dowódcy pułku aprowizacyjnego, bo był w Spółdzielni Spożywców „Społem”. Doszedł aż do Berlina razem z armią generała Żukowa. A ja zostałem w Krakowie i tam zapisałem się na wydział lekarski. W 1946 roku uzyskałem absolutorium, w 1947 roku otrzymałem dyplom lekarza. Pracowałem na anatomii, a potem na farmakologii. A w 1950 roku zostałem powołany do wojska. Oczywiście za żadne skarby nie chciałem być w tym wojsku, i to wie pani, w jakim wojsku. Próbowałem sobie coś tam powstrzykiwać, żeby były efekty badań odpowiednie do uzyskania zwolnienia. Nie udało mi się to, miałem za małe doświadczenie. Mój bezpośredni przełożony profesor Supniewski, znakomity farmakolog powiedział: „Proszę pana, piętnaście miesięcy to pan nawet nie będzie wiedział, kiedy to wszystko razem upłynie”. Byłem na piętnastym KPO, to znaczy kurs przeszkolenia oficerów służby zdrowia. Nas było dwustu. Powiedzieli: „Wszyscy, którzy uzyskają trzy pierwsze miejsca będą mieli prawo wyboru”. I ja uwierzyłem. Bardzo się starałem i uzyskałem trzecie miejsce. Po zakończeniu kursu zapytano: „Gdzie by chciał pan iść?”. „Do Krakowa, bo przecież tam wracam”. „O, nie, mowy nie ma. To gdzie?”. „Do Łodzi”. „O, mowy nie ma. No to my panu proponujemy szef służby zdrowia w Nysie”. To ja mówię: „Za żadne skarby. Daliście słowo, ja miałem prawo wyboru, to dotrzymajcie słowa”. Wtedy zapytali: „A do Zakopanego by pan poszedł, do wojskowego domu wypoczynkowego?”. „Ostatecznie, proszę bardzo”. To zwolnili lekarza, który pełnił tę funkcję w Państwowym Domu Wypoczynkowym i przydzielili mnie. Byłem tam przez rok. I dzięki temu poznałem swoją żonę.

  • Czy zetknął się pan kiedyś z jakimiś negatywnymi konsekwencjami uczestnictwa w Powstaniu?


Ja się nie przyznawałem, ale zdając sobie sprawę, że to może być dla mnie groźne, na wszelki wypadek udawałem, że byłem tak zwany PAL, Polska Armia Ludowa. Oczywiście nie byłem w Polskiej Armii, to były wszystko sfałszowane dokumenty.. Potem się do niczego nie przyznawałem. Dzięki temu byłem w pewnym momencie naczelnym dyrektorem Instytutu Leków, jednego z największych instytutów w Warszawie, liczącego dwustu dwudziestu pięciu pracowników.

Gdyby mieli cień podejrzenia, że miałem coś wspólnego, zwłaszcza z NOW, Naczelną Organizacją Wojskową, to… Większość moich kolegów siedziała w więzieniu. Kierzuń na początku siedział w obozie radzieckim, a potem wywiał na zachód. A Butwiłło siedział w więzieniu na Pradze. Także konsekwencje byłyby fatalne, można by tak powiedzieć. Wielokrotnie potem miałem takie dyskusje polityczne: „Jak to, to ty współpracowałeś z komunistami?”. Polaków było trzydzieści kilka milionów i coś ci ludzie musieli robić. Część mogła wywiać za granicę, część mogła się ukrywać w lasach, ale jak długo. A pozostali musieli ułożyć jakiś modus vivendi, jakiś sposób współżycia w określonych warunkach. Nawiasem mówiąc, sprawdzałem, czy ja nie jestem na liście Wildsteina. Nie, mimo że byłem dwukrotnie przesłuchiwany w Urzędzie Bezpieczeństwa jako dyrektor Instytutu Leków. Na mnie były różne anonimy. Jak ktoś był na takim stanowisku, musiały być anonimy.

 

  • Czy jest coś takiego, co chciałby pan opowiedzieć jeszcze o Powstaniu?


Mam jednego kolegę, nawet w pewnym sensie mogę powiedzieć, że przyjaciela, profesora Sterkowicza. To jest kardiolog z Włocławka, który przeżywał Powstanie po drugiej stronie Wisły. On mówi: „Powstanie było największym błędem, bo co by było, gdybyście wygrali, gdybyście ten cały obszar Warszawy zdobyli, Niemcy by odeszli, wtedy by tutaj przyszli Rosjanie i większość by przecież rozstrzelali. Wy zupełnie jak dzieci…”. Może tak mówić człowiek teraz, ale wówczas, jak widzieliśmy, co się działo z wycofującymi się w panice oddziałami niemieckimi, to mieliśmy nadzieję, że wygramy. Amerykanie... Może nie na białym koniu Anders przyjedzie, ale w każdym razie Amerykanie czy alianci nam pomogą. Myśmy sobie nie zdawali sprawy z tego, jaką rolę chce odegrać Związek Radziecki u nas. Bardzo niewielu ludzi zdawało sobie sprawę.



Warszawa, 12 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Karolina Błońska
Andrzej Danysz Pseudonim: „Filozof” Stopień: podchorąży Formacja: Batalion „Gustaw-Harnaś”, kompania „Grażyna” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter