Genowefa Flak „Krasińska”, „Gena”
Genowefa Flak, urodzona 29 marca 1927 roku w Warszawie, pseudonim „Krasińska”, „Gena”
- Jak pamięta pani czasy przed rozpoczęciem II wojny światowej?
Ponieważ w 1939 roku miałam dwanaście lat, to wspominam ten okres bardzo miło. Byłam jeszcze na tyle dzieckiem i w ogóle tak nas chowano, że o przykrych rzeczach się nam nie opowiadało, w związku z tym chodzenie najpierw do przedszkola, a później do szkoły, później te wyjazdy na wakacje, nad morze, właśnie dobrze pamiętam morze, to [była] taka frajda. Pamiętam, raz jeden pojechałyśmy do Zakopanego. Też frajda była, latało się po tych górach na tyle, na ile można było, jak się miało te dwanaście lat. Tak że ten okres przedwojenny wspominam bardzo dobrze. O żadnych wstrząsach typu polityczno-coś tam do mnie absolutnie nie dochodziło. Nie mogę powiedzieć, że w ogóle nie wiedziałam o tym, że zbliża się wojna, bo jednak był taki nastrój w Warszawie przed 1 września. Jedno, co było charakterystyczne – że byliśmy nad morzem (tylko że wtedy to ja jeszcze byłam za głupia) i mieliśmy być [tam] do 1 września, tymczasem ojciec przyjechał (ojciec był nauczycielem, akurat prowadził kolonie też nad morzem, tylko w innym miejscu) i powiedział, że musimy wracać do Warszawy, że jest niedobrze, że nie możemy tu dłużej siedzieć. Wiem, że byliśmy troszkę z tego niezadowoleni. Dlaczego? Dlatego, że w tym czasie miałam jeszcze pojechać (i rzeczywiście pojechałam, tylko że na parę dni) do Ciechocinka, bo miałam właśnie pierwsze objawy choroby reumatycznej stawów i tam miałam się leczyć, ale nic z tego nie wyszło, bo trzeba było wracać do Warszawy. Więc to był może jeden taki moment już w sierpniu, kiedy już do nas dochodziło, że coś się zaczyna dziać, ale co i jak, to jeszcze nie [wiedziałam].
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Muszę sobie uświadomić, gdzie myśmy byli. Aha, moja rodzina nie była w domu. Dom był na ulicy Zagórnej, czyli na Powiślu. Ojciec już był za stary, nie powołali go do wojska, tylko powiedzieli, że ma wyjść z Warszawy. I poszedł na Wschód. W ostatnim momencie wziął całą rodzinę i przywiózł do babci. Babcia mieszkała na ulicy Brackiej 20 i tam myśmy przeżyli cały wrzesień. Pamiętam, że spalił się ten dom (to pamiętam świetnie, bośmy nawet trochę ratowały jako dzieci babcię), natomiast jak to się skończyło... [Jak] było zawieszenie broni, to już nie było w ogóle gdzie mieszkać, więc trzeba było jechać z kolei do następnej ciotki, na Żoliborz. Pamiętam jak dziś, jak Niemcy byli w Warszawie i myśmy przez całą Warszawę piechotą szli na Żoliborz, bo już żadnej komunikacji nie było. Ciotka mieszkała na Placu Inwalidów i tam się zatrzymaliśmy. Później mama znalazła mieszkanie gdzieś u znajomych na ulicy Czarneckiego, jak dziś pamiętam, i tam siedzieliśmy, dopóki ojciec nie wrócił z tej wschodniej wędrówki. Dokąd on doszedł w tej wschodniej wędrówce, dokładnie nie pamiętam, ale ponieważ już tego 17 września, jak tam siedział gdzieś u kogoś, był świadomy jednak, że bolszewicy wchodzą, to już absolutnie wrócił, bo w ogóle był majorem wojska Hallerskiego i przez to, że w 1920 roku był w Kijowie, to wiedział, że już nie ma co i wrócił. Miał świadomość, że jakby tam został, to prawdopodobnie by się dużo gorzej dla niego skończyło. Wrócił gdzieś chyba w październiku i właśnie wtedy się okazało, że nie dość, że babcia jest spalona na Brackiej, ale bomba spadła na dom na Zagórnej i z naszego trzypokojowego mieszkania jednego pokoju w ogóle nie było, a dwa pokoje jeszcze się trzymały [i] coś można było z nich wyciągnąć. Warszawa była w takim stanie, że chodziło o to, żeby znaleźć miejsce, gdzie ewentualnie się przenieść. Tu rodzice mieli szczęście, dlatego że się okazało, że w tym domu na Zagórnej nie tylko myśmy stracili mieszkanie, ale lokatorzy z dołu i z góry też. Okazało się, że na Czerniakowskiej [jest] taki dom (stoi do dzisiaj) i tam są mieszkania, bo tamci mieszkańcy w ogóle wyjechali, tak że wiadomo było, że już nie wrócą i administracja od razu powiedziała (ponieważ zaczęły się tu takie niemieckie porządki), że jest [mieszkanie] do wynajęcia. I myśmy na tej Czerniakowskiej zamieszkali. Babcia od razu zaczęła szukać wujka, co mówiłam, że zginął w Katyniu, bo babcia była z nami i na ten adres: Czerniakowska przyszedł jego pierwszy list. W tej książce o Katyniu jest dokładnie powiedziane, że on tam ten list napisał. Jak była ekshumacja, to znaleźli ten list babci i jeszcze jakieś drobiazgi. […]
- Co pani robiła w czasie okupacji przed Powstaniem?
Polacy byli od razu absolutnie zorganizowani. W ogóle jest to naród, [który] ma wszystkie minusy, ale ma tyle plusów, że sobie nawet nie zdaje sprawy. No więc jak myśmy już usiedli na tej Czerniakowskiej, to pierwsza rzecz – ojciec zaczął szukać swojej szkoły. Szkoły, oczywiście, nie było (wykładał w szkole imienia Władysława IV na Pradze), ale już były komplety, od razu wszyscy się zorganizowali – nauczyciele i dyrektorzy – [i zdecydowano], że będzie tajna szkoła gimnazjalna. Mój ojciec, oczywiście, się w to wpisał. Natomiast my nie bardzo mogłyśmy pójść do szkoły, bo ja byłam po sześciu klasach powszechnych, więc powinnam iść do gimnazjum, ale Niemcy nie uznawali czegoś takiego, tylko dawali siódmą klasę. A znowu z siódmej klasy to już nie do Nazaretu, bo Nazaret miał szkołę zawodową, a siódma klasa była tylko u Plater-Zyberkówny, która do dzisiaj jest na ulicy Pięknej. No i kiedyś znajomi rodziców powiedzieli, że przecież na dwa czy trzy miesiące (bo się chyba zaczęło w lutym czy w marcu 1930 roku) to trzeba nas posłać. No i poszłam do tej Plater-Zyberkówny i siódmą klasę tam zrobiłam. Później, jak były wakacje, ojciec wysłał nas do swojej rodziny pod Kraków. Ta miejscowość się nazywa Bodzanów. Tam siedzieli ojca bracia. Poza tym, że mieli tam kawałek ziemi, to byli kolejarzami i w związku z tym jakoś nie najgorzej im było w czasie okupacji. Z moją starszą siostrą byłyśmy tam miesiąc czy dwa, już nie pamiętam. [...] Wróciłyśmy, [był] 1940 rok i zaczęła się normalna szkoła zawodowa krawiecka w szkole sióstr nazaretanek na Czerniakowskiej 137. Przełożoną była Niemka, która świetnie sobie dawała radę, żeby pozałatwiać z Niemcami te rzeczy, co trzeba było. W klasie, w której byłam, miałam może piętnaście, może dwadzieścia koleżanek, oczywiście, z całej Warszawy. Bardzo dużo dzieci, około dwudziestu, było z tych [rodzin], które pouciekały z terenów, które już były „Reichowe”, na przykład z Wielkopolski. Chodziło się do tej szkoły do 1943 roku, bo w 1943 już ta szkoła się skończyła i trzeba było zrobić egzamin czeladniczy i to był koniec. Niemcy zażądali, że jak skończymy tą szkołę, to od razu [mamy iść] do pracy. Kto mógł, to, oczywiście, wykręcił [się], niektórzy rodzice umieli jakoś wykręcić [swoje] dzieci, tylko nie mój ojciec i poszłam pierwszy raz w życiu w 1943 roku pracować w takiej fabryce szycia fartuchów dla Niemców–sanitariuszy. To [była] prosta, oczywiście, robota. Fabryka była na ulicy Królewskiej.
- Jak przedstawiały się płace?
Tego to już zupełnie nie pamiętam. Wiem tylko, że byliśmy pod okropną kontrolą, szef był Niemcem. Wszystkim, co nas pilnowali, raczej chodziło o to, czy dobrze to robimy. Muszę przyznać, że talentów krawieckich nie miałam zupełnie. Tak że mimo że to trwało wszystko trzy miesiące, to jak dziś pamiętam, że po miesiącu przyszedł taki [jeden] i powiedział po niemiecku, że mowy nie ma (ja się tego niemieckiego do końca życia nie nauczyłam, chociaż się uczyłam pięć razy), że Flak to musi iść na łatanie. Bo na ulicy Waliców mieli taką fabryczkę prowadzoną przez Niemców, gdzie się łatało zniszczone żołnierskie mundury, które przychodziły ze Wschodu, a Niemcy nie lubili, żeby coś się marnowało, więc myśmy się tym zajmowali. To żadna robota nie była, w każdym razie było to nieprzyjemne, dlatego że już była świadomość, że ulica Waliców [jest] właściwie na terenie getta, a wtedy już było po Powstaniu, tak że już właściwie wszystko było spacyfikowane. Zresztą à propos w ogóle Żydów, to mam zdanie zupełnie odrębne od tej całej propagandy, o której państwo słyszycie. W ogóle u nas w rodzinie nigdy w życiu o Żydach nie mówiło się w sensie niechętnym. Ojciec uczył w szkole, gdzie miał bardzo dużo uczniów Żydów i zawsze chodziło [tylko] o to, czy oni byli mądrzy, czy się uczyli, czy się nie uczyli, tylko to. Ojciec, jak była potrzeba, przechowywał ich w czasie okupacji. Siostry nazaretanki przechowywały wszystkie Żydówki, miałam pięć koleżanek w klasie, które były przechowywane i wiadomo było, że to jest w porządku. Tak że dla mnie to, że Polacy byli niechętni Żydom, a już niby w czasie okupacji najbardziej, jest to wydumane. Nie tyle, że tego nie było, bo pewnie było, ale zrobienie z tego coś takiego... W tym Jedwabnem jakieś dziwne rzeczy się działy, może były takie miejscowości. Natomiast w Warszawie z tych wszystkich naszych znajomych, rodziny i tak dalej, każdy, kto tylko mógł, to pomagał, kto tylko mógł, to ratował. A już takim kluczem wszystkiego była bardzo prosta sprawa – jak nasza siostra przełożona, Eugenia (chyba Szupinko) pojechała do Izraela, to powiedzieli, że chcą jej specjalnie podziękować. Nie, nawet ona nie pojechała do Izraela, tylko była w Rzymie i tam do niej przyjechali (bo tu, do Warszawy chyba nie) i powiedzieli, że chcą ją specjalnie odznaczyć [za to], że ona te dziewczyny trzymała. Na co ona od razu (pamiętam, w Katowicach to było, bo ona wracała przez Katowice i tam się widziałyśmy) powiedziała w ten sposób: „Nic nie chcę, bo zrobiłam to, co do mnie należało”. I tak się u nas myślało... Dziesięć czy dwadzieścia milionów Żydów, które jest w USA, chcą z naszego pokolenia koniecznie zrobić morderców. To jest dla mnie najgorsza rzecz. Nie mogę się na to zgodzić. To mi w tej chwili przychodzi do głowy. Ale może pani coś chce bardziej konkretnego?
- Proszę powiedzieć, w jaki sposób uczestniczyła pani w konspiracji, oprócz tajnych kompletów?
To nie było proste, dlatego że mój ojciec przez to, że sam pracował w tych konspiracjach, absolutnie nie to, że nam zabraniał, ale powiedział, że dosyć [jest] kłopotów i mówił: „Jak tylko coś się zdarzy ze mną... Ale jak z wami, to będzie jeszcze gorzej”. W związku z tym bardzo długo w ogóle nie brałam udziału. Moja starsza siostra znalazła się tam trochę szybciej, a ja bardzo długo nie, dopiero w 1943 roku. Matka mojej koleżanki, pani Rose, miała przyjaciółkę, panią generałową Skotnicką, a pani generałowa Skotnicka robiła właśnie nabór młodych dziewcząt do przeszkolenia sanitariackiego [niezrozumiałe]. W ten sposób to do nas przyszło. Oczywiście, z tatką nie [rozmawiałam], bo tato się nie zgadzał, więc mama rozmawiała i rzeczywiście zaczęłam chodzić na te kursy. Odbywały się prywatnie w domu na Bielaka, u państwa Rose i trwały dokładnie do 1 sierpnia. Tam 1 sierpnia mnie zastało Powstanie, nie w domu. [...]
- Nie zapytałam jeszcze o pani pseudonim.
„Krasińska” to był pseudonim na sanitariacie, tak mnie wpisali, ale potem, jak już się znalazłam w Baszcie, to byłam „Geną” i tak zostało do końca. 1 sierpnia wybuchło [Powstanie], na Bielaka zaczęli się nami interesować w tym sensie, że już padały jakieś ofiary, więc trzeba było chodzić i tych rannych zbierać. Byli lekarze, wszystko było zorganizowane. I któregoś dnia, dokładnie 8 sierpnia, pamiętam, szłyśmy gdzieś z noszami takim pochodem, żeby kogoś uratować, i weszli Niemcy, bo na Podchorążych były koszary. Oni wyszli [niezrozumiałe], postawili nas pod tą ścianką i zaczęli nas przesłuchiwać – skąd myśmy się tu wzięły, po co i tak dalej. Po niemiecku to myśmy rozumiały, co oni do nas mówią, ale nie w sensie, że mogłyśmy z nimi rozmawiać. Byłam ja, właśnie ta Teresa Rose i jeszcze trzecia dziewczyna, też sanitariuszka. W pewnym momencie wszedł (bo tam kręciło się paru żołnierzy czy oficerów niemieckich) chyba major, jak się później okazało, spojrzał na nas, coś tam do nich zaszwargotał i powiedział do nas tak (mówił wtedy do mojej koleżanki po francusku, bo ona mogła się łatwo porozumieć w tym francuskim): „No to ja was zabieram”. Więc ona mówi: „Gdzie pan nas zabiera?”. „A gdzie są rodzice?”. „A rodzice są tu i tu”. „Ja was zabieram”. I rzeczywiście podjechał jakiś samochód, taka ciężarówka, i musiałyśmy wejść. Tych żołnierzy niemieckich było sporo, ze czterech–pięciu. Na rogach tej ciężarówki stały karabiny maszynowe, a nam kazano się położyć. No to myśmy się położyły. A ponieważ świetnie znałyśmy te tereny, od Podchorążych przez Czerniakowską i tak dalej, więc patrząc do góry widziałyśmy, gdzie jedziemy i świetnie wiedziałam, że wjeżdżamy przez Łazienki na Agrykolę, Agrykolą do góry i już nie było wątpliwości, że jedziemy na Szucha. Rzeczywiście dojechałyśmy na Szucha, samochód stanął... Aha, jeszcze jedna ciekawostka, bo to się później wraca po latach – właśnie w momencie, kiedy on wyjeżdżał z Agrykoli na Szucha i zrobił taki zakręt, to jeden z tych karabinów maszynowych uderzył mnie w głowę. To nic nie było w sensie jakiegoś bólu, ale w każdym razie ten Niemiec, który stał czy klęczał koło mnie, strasznie się zdenerwował, coś mi tam gadał i przepraszał i wszystko, co trzeba. Ale w głowę rzeczywiście dostałam. Dojechaliśmy do Szucha i czekamy, aż ta klapa spadnie i nas tam zabiorą. Tymczasem klapa nie spada, trwa to jednak sporo czasu, to pamiętam, bo ciepło było bardzo i ciągle ktoś po tych schodach wchodził i schodził, słyszeliśmy takie różne ruchy, ale nas nie ruszano. W pewnym momencie trzask w szoferce, ktoś wsiada i ruszamy. W tym momencie zaczynamy się orientować, że wyjeżdżamy z Szucha na Plac Unii Lubelskiej i na Rakowiecką. Na Rakowieckiej już palili domy. Ciągle, mówię, to jest 8 sierpnia. Robi się to wszystko razem przeraźliwe. Bo jak myśmy siedziały na Bielaka, to w ogóle nie miałyśmy jeszcze żadnych takich kłopotów. W pewnym momencie na Rakowieckiej, mniej więcej w połowie drogi (wiem, gdzie to jest w tej chwili, ale nie wiem, co tam jest) było tak zwane
Stauferkaserne, oni się tam zatrzymali i spuścili klapy.
- Co to jest Stauferkaserne?
Tam były koszary wehrmachtowskie, to znaczy żołnierskie niemieckie koszary. I rzeczywiście klapa się odsuwa, każą nam wysiąść. Mówią, oczywiście: Raus, raus!, my wychodzimy. Stoimy tam na dole. stoi ten major, co moja koleżanka z nim po francusku rozmawiała na Podchorążych, i mówi tak: „Róbcie sobie chcecie, idźcie, gdzie chcecie, bo ja mam dzieci w Wiedniu i ja z dziećmi walczyć nie będę”. Można powiedzieć – cud boski, bo wszystkiego żeśmy się spodziewały, tylko nie tego. Na na końcu powiedział: „My odjeżdżamy poza Warszawę, ja już więcej tutaj nie wrócę”. A co tu się będzie działo, to on nie chce nawet wiedzieć. Rzeczywiście wsiedli i pojechali. A my tak stoimy na tej Rakowieckiej. W tym
Stauferkaserne zrobili już coś w rodzaju miejsca zamieszkania dla tych, co palili te domy, bo gdzieś ludzie musieli się podziać, więc to już było zorganizowane tak trochę po polsku. Ale doszliśmy do wniosku, że to nie ma sensu, natomiast od tych innych ludzi, którzy tam już byli, dowiedzieliśmy się, że pierwsze polskie miejsca na Mokotowie to są dopiero za ulicą Dąbrowskiego, więc trzeba dojść do Dąbrowskiego, bo tu jeszcze [są] Niemcy wszędzie, i dopiero tam się dostaniemy do polskich posterunków. Że to się nazywa Baszta, to dopiero później się dowiedziałam, ale mówiło się o polskich posterunkach. Koleżanka sobie przypomina, że tu gdzieś obok mieszka jakaś jej znajoma, więc wstępujemy i dowiadujemy się tego, czegośmy się mogły od razu spodziewać – że jak my [jesteśmy] akówki, to broń Boże, bo oni się boją. Trzeba iść dalej. Jak człowiek ma te siedemnaście lat, to rzeczywiście mało czego się boi. Wiem, że po prostu biegnąc, przeszłyśmy przez te linie. Jak dziś pamiętam, nie miałam żadnych obaw, że coś mi się stanie. Inna rzecz, że nie strzelali, to też trzeba przyznać, jedni i drudzy raczej obserwowali. Bo co się okazało? Że jak dostałyśmy się już na stronę polską, to od razu obstąpili nas chłopcy, wojskowi i powiedzieli: „A wy co? Szpicle niemieckie?”.
Tak, przyszłyśmy i to same, bez żadnego oporu. Więc szpicle nie-szpicle, coś trzeba robić. No to idziemy. I poszłyśmy na... to się nazywało po wojnie UB, a w czasie Powstania to było ŁB (Łączność i Bezpieczeństwo) na ulicy Krasickiego. Siedział przed nami taki młodzieniec.... A jeszcze trzeba trafu – to, co mówiłam na wstępie – że miałyśmy paskudne nazwiska, bo moje nazwisko to było absolutnie niemieckie i to w ogóle nie ma wątpliwości, mojej koleżanki Rose też było podejrzane. Najlepsze nazwisko miała ta trzecia, tylko już nie pamiętam, jakie. I ten [młodzieniec] zaczął w ten sposób nas przesłuchiwać, że absolutnie przyszłyśmy tutaj po prostu stamtąd, oni nas wpuścili, bo tu mamy jakąś robotę. Trudno było [coś] wymyśleć, udowodnić, że tak nie jest. Bo owszem, kenkarty miałyśmy przy sobie, ale co tam kenkarty. Wreszcie po iluś tam godzinach tych przesłuchań, a przesłuchania były bardzo ciężkie, w pewnym momencie ten przesłuchujący patrzy się na mnie i mówi tak: „Jeżeli ty rzeczywiście mieszkasz na Wilczej 29, to ty musisz znać tych, tych i tych”. Znać to było duże słowo, ale w każdym razie wiedziałam, kto mieszka obok, na górze i tak dalej, więc te nazwiska były mi znane. „Bo my znamy właśnie któregoś z tych i my się spytamy, a jak się spytamy, to zobaczymy”. A do tej mojej koleżanki mówi tak: „A ty tam na tego Bielaka, tam, gdzie mieszkasz, kogo znasz?”. I zaczyna mówić tych swoich chłopaków, których tam [zna]. A ona uśmiechnięta, zadowolona mówi: „No jak to? To przecież prawie mój narzeczony”. „To jak narzeczony, no to dobrze, to się narzeczonego spytamy”. Położyli nas spać na podłodze, to jak dziś pamiętam, a na drugi dzień dowiedziała się, że narzeczony się przyznał. Ten mój sąsiad też się przyznał i że w związku z tym jeżeli chcemy, to możemy skierować się do służby do WSK, czyli do Wojskowej Służby Kobiet, gdzie chcemy. Chyba że mamy tutaj kogoś takiego, kto nas pozna i przygarnie. Mnie przygarnęła wtedy właśnie pani Bojarska z tej Wojskowej Służby Kobiet i w tej Wojskowej Służbie Kobiet przeżyłam później, właśnie w tej Baszcie. Z tym, że potem się okazało, że w tej Baszcie też miałam kuzyna, ale to dopiero później. W każdym razie [był to] wstęp do działalności. Jaka to była działalność? Oczywiście, sanitariuszek było powyżej dziurek od nosa, więc nasza fachowość się do niczego nie przydawała, natomiast przydzielili nas do intendentury. W związku z tym mieliśmy takiego szefa, który cały czas nam tylko mówił, że ktoś kartofle będzie kopał, bo tam działki były, a my będziemy te kartofle tutaj przywozić, bo trzeba obiady gotować i tak dalej. No i tak się robiło. Jakoś do szpitali na pomoce nas nie brali. Potem brali mnie do pralni w szpitalu na Gostyńskiej, więc za to pranie też się brałam. Trochę się znałam na szyciu, więc także szyłam furażerki. Nie wiem, czy państwo kiedykolwiek słyszeli, że w tym czasie na Mokotowie, czyli przez cały sierpień (byłyśmy tam mnie więcej od ósmego [sierpnia] do września) była cisza i spokój, w ogóle nie czuło się, że jest jakieś Powstanie, jakaś walka. Poza, oczywiście, wiadomościami, bo jednak wiadomości przychodziły, co się dzieje w Warszawie, ale sam Mokotów to była cisza i spokój. Szukali nam jakichś zajęć. Potem, jak już byłam u mojego szefa („Pas” miał pseudonim), to on zrobił ze mnie już taką, jak to się mówi po wojskowemu – „przynieś, podaj, zrób”, ciągle gdzieś musiałam latać, ciągle musiałam coś załatwiać, ciągle coś musiałam przekazywać, meldunki, takie rzeczy. Makabra się zaczęła straszna dopiero 16 września, bo zaczęły się bombardowania, na naszych oczach zaczęli ginąć nasi ludzie, to było straszne. Ja przebiegałam się jeszcze do 27 września, aż mnie trafiło., Z jedzeniem było coraz gorzej, [więc] wysłał mnie szef, żebym kawał drogi poleciała, bo tam były zapasy cukru. No i przyniosłam ten cukier, ale po drodze było ostrzeliwanie od strony Okęcia i jeden z [pocisków] we mnie uderzył. No i noga, ręka... i koniec. To było 26 czy 27 września.
- Została pani przetransportowana do szpitala?
Tak. To już był koniec, jeżeli chodzi o Mokotów, bo było zawieszenie broni. Najpierw padłam na ulicy, więc najpierw mnie musieli wrzucić do jakiegoś miejsca...
Tyniecka. I tam, na tej Tynieckiej leżałam wrzucona do piwnicy. I nic więcej, bo przecież o żadnym leczeniu ani czym... Wrzucili mnie tam chłopaki, bo widzieli te rany. I wrzucili mi opatrunki, żebym sobie założyła i [tak] leżałam dwadzieścia cztery godziny. Po dwudziestu czterech godzinach słyszymy niemieckie wrzaski i ciągle pytanie: „Czym tam ktoś jest? Czy tam ktoś jest?”. Ludzie krzyczą, bo przecież nie ja jedna tam leżałam, tylko też bardzo dużo rannych cywilów. I [był] taki moment, że jak tak leżałam pierwsza i jak zobaczyłam tego Niemca, który szedł w dół, to pierwszy raz w życiu straciłam przytomność. Ale to trwało chwilę, bo za chwilę zaczęli nas wyciągać i wieźć do... szpitala to za duże słowo, ale w każdym razie do jakiegoś punktu pomocy, który był najbliżej Puławskiej, gdzie zostałam ranna, i Tynieckiej, na Chocimskiej. I tam mnie przywieźli. Tam z kolei było już bardzo dużo rannych ludzi. Zobaczyła mnie ta moja pierwsza szefowa, pani generałowa Skotnicka, która mnie do tego wszystkiego w ogóle jakby wciągnęła. Była bardzo szczęśliwa, że się odnalazłam. Sytuacja wyglądała w ten sposób, że jak przyszedł lekarz, to tak na pierwsze oko powiedział tak: „Amputacja nogi to w ogóle, amputacja ręki też w ogóle, a co będzie, to w ogóle nie wiemy, bo nie mamy rentgena”. Wyglądało to niewesoło. A ja byłam taka, że mnie tam wszystko jedno. W każdym razie trwało to jakiś czas. Oni, oczywiście, nic nie byli w stanie robić. Wpadli na pomysł (zresztą czy Niemcy to wymyślili, tego nie umiem powiedzieć), że część [ciężej] chorych zawiezie się do [szpitala] Dzieciątka Jezus, bo i tak wiadomo, że to już koniec Powstania i tak dalej, więc trzeba to jakoś wszystko regulować. A część lżejszych wywiezie się poza Warszawę. Mnie się trafił ten [szpital] Dzieciątka Jezus. Nie wieźli mnie żadnym luksusem, tylko między kartoflami, to pamiętam, ktoś miał ten pomysł, oczywiście, nie wiem do dzisiaj, kto. Tam, to mówię – reszta to już zbiegi okoliczności. Jak mnie dowieźli, całe Dzieciątko Jezus było pełniutkie rannych. W pewnym momencie staje nade mną jakiś facet, nie miałam zielonego pojęcia, kto to jest, i krzyczy: „Jak ty się nazywasz? Jak ty się nazywasz?”. A ja taka trochę półprzytomna jakoś z trudem zaczęłam kojarzyć, że to moje nazwisko jest takie, a nie inne. Jak on to usłyszał, to stał nade mną i zaczął krzyczeć: „Czy twój ojciec to jest nauczyciel łaciny?”. Ja mówię: „Jest”. „No to bardzo dobrze. Zaraz się tobą zajmiemy”. No i zajęli się. Pan doktor Bednarski (świeć, Panie, nad jego duszą) rzeczywiście wszystko zrobił, żeby mnie z całej tej historii wyciągnąć i przeciągnąć do Krakowa. Bo głównie o to chodziło, że tu już nie można było leczyć, więc tylko do Krakowa. Ale jak to się robiło, jak to się zaczęło, to już raczej, jak to się mówi, powieść, ja już nie umiem tego sobie odtworzyć. Poza jednym takim fakcikiem, który zresztą opisałam w moim wspomnieniu i który mnie najbardziej zadziwił, że po latach w Zakopanem młody człowiek na jakiejś wycieczce zaczął mi się przyglądać. Byłam niezadowolona, a on dopiero po jakimś czasie mówi: „Przecież ja ciebie wiozłem na Chocimską”. Czyli mnie zapamiętał, chociaż, mówię, to było ładne parę lat później. To był jakiś taki jeden ślad, który potwierdził, że to wszystko rzeczywiście się działo. Później z doktorem Bednarskim jeszcze były różne [spotkania], bo on zawsze się interesował, jak to się stało, że ani nogi, ani ręki mi nie ucięli, ale tu już raczej pomogła penicylina.
- A wcześniej dostała pani jakieś środki znieczulające?
Nie, żadnych środków znieczulających nie było. Więcej pani powiem – jak już znalazłam się w tym nieszczęsnym Krakowie, na Prądniku (tam też wszystko było niemieckie), to lekarze mieli wręcz zakaz dawania Polakom jakichkolwiek środków znieczulających, o tym to w ogóle nie było mowy. Najważniejsze, czy jest gorzej, czy jest lepiej w sensie czy ustępuje, czy nie ustępuje, ale [środków] przeciwbólowych to absolutnie nie, to wyraźnie było powiedziane. Zresztą krakowscy lekarze, którzy nas tam leczyli, to wcale się z tym nie kryli. Oni w ogóle wtedy uważali, że w głowie nam się przewróciło, żeśmy Powstanie zrobili i jak to się mówi – cierpimy za swoje.
Polacy. Teraz to ja mam zupełnie inny [do nich] stosunek, ale to pierwsze zetknięcie się tam z krakusami było bardzo nieprzyjemne. Tak samo wracając do spraw rosyjskich – jest już 1945 rok, już się szykujemy, że Ruskie idą. Jeszcze nie wstawałam, jeszcze ta noga była [niezrozumiałe], w każdym razie szpital już się szykował. A szpital na Prądniku ma takie położenie, że akurat z naszej strony szła pierwsza fala, Ruskie szły akurat na nasz szpital i z tego zdawał sobie sprawę. I rzeczywiście. Przyleciał któryś z lekarzy i mówi tak: „Ci, co się nie mogą ruszać, to do piwnicy”. Znieśli mnie, [ale] nie do samej piwnicy, bo piwnica była za mała, więc widocznie nie wszyscy się [mieścili], tylko na pierwsze piętro. Tam jeden przy drugim leżał, tłok był niesamowity. Wreszcie Ruskie siedemnastego czy któregoś stycznia się pokazują. Najpierw ostrzeliwania, najpierw jest [niezrozumiałe] i takie chłopaczki wlatują na te nasze sale i zaczyna się to, o czym się bardzo nie lubi mówić – normalne próby gwałtu. Mnie się udało tylko dlatego, że ja tą nogę miałam całą w gipsie, tak że jak się chłopak zaczął interesować, to ja wrzasku narobiłam, wszystkie zresztą krzyczały, ale on też zobaczył, że tu coś nie tak. Generalnie jeżeli chodzi o wspomnienia ze [spotkania] z naszymi najbliższymi „przyjaciółmi”, bratnim narodem rosyjskim, to ja nie mogę [nic] powiedzieć, bo w końcu to był incydent. Później, jak siedziałam po wojnie w Wieliczce i ruskie wojska wracały do siebie przez Wieliczkę, więc wszyscy się zaprzyjaźniali z nami i tak dalej, nawet starali się być sympatyczni. Jak oni z tym, co nakradli, jechali w stronę granicy, do Związku Radzieckiego, to nawet ludzie z Wieliczki ich odprowadzali i się zaprzyjaźnili. Później, jak wrócili, to podobno ich wszystkich aresztowali. To było takie straszne uderzenie w łeb, wie pani, zaraz po wojnie. Później to się tłumaczyło, że ci wracający wojskowi, żołnierze radzieccy byli już po prostu wrogami, bo już widzieli coś innego, bo jeszcze zanim do nas przyszli, to byli w Czechach i zobaczyli zupełnie inny świat.
- Proszę powiedzieć jeszcze, w jaki sposób udało się zorganizować pani wyjazd z Warszawy po to, żeby przetransportować panią do Krakowa?
To już niemiecka robota absolutnie. Muszę pani powiedzieć, że jak tam leżałam i taka byłam, że nie wiadomo było, co ze mną robić, bo ciągle wisiała nad głową ta amputacja, to lekarze niemieccy, którzy decydowali (polscy też byli, oczywiście, ale niemieccy decydowali), to przychodzili i mówili: „Tego, tego, tego...”, bo trzeba było zorganizować pociąg, musiał być pociąg, musiała być obsługa, wszystko musiało być. Później doktor Bednarski mówił, że on tak się o to starał. Pewnie się i on starał, w każdym razie pociąg był podstawiony na dworcu towarowym. Pociągi były takie typowe sanitariacie. Jak później mówili ci Niemcy–sanitariusze, którzy opiekowali się nami, to te pociągi, które jeździły do Związku Radzieckiego, z których oni korzystali, jak byli tam w tej wojnie. Więc tam było wszystko przygotowane, tam sobie leżałam, on koło mnie chodził, wszystkie potrzeby fizjologiczne i jedzeniowe i tak dalej, wszystko było. Jeszcze tylko był jeden strach bardzo wielki, bośmy jednak nie wierzyli tym Niemcom do końca, bo jechaliśmy jednak przez Częstochowę i Oświęcim, i byliśmy przekonani, że jeszcze nas tam zostawią, ale jakoś nam się udało. Co prawda ktoś nam później tłumaczył, że innej drogi nie było, że po prostu musieli tak nas wieźć, a nie prostą drogą, taką, która idzie z Warszawy, tylko właśnie tak naokoło. I muszę pani powiedzieć, że jak już nas wyładowali na dworcu w Krakowie, to ci Niemcy, którzy się nami opiekowali, byli bardzo dla nas życzliwi, tacy, można powiedzieć, mili nawet. Ja, oczywiście, byłam zacięta, bo byłam za młoda na to, żeby być inna, więc nawet im nie dziękowałam, ale były takie osoby, które im dziękowały. I jeszcze pamiętam, jak już nas tam położyli (bo chodziło o to, że musieli nas położyć na dworcu, bo szpital dopiero miał po nas przyjechać), to jeszcze ciągle pytali, czy jeszcze coś, czy jeszcze coś...
Z tego akurat nie mam absolutnie najgorszych wspomnień. Łatwiej mi jest niewątpliwie przełamać taką typową niechęć do nich, niż do Rosjan, to na pewno. I nic na to nie poradzę, chociaż minęło tyle lat. Po wojnie byłam raz w Dreźnie z wycieczką, to NRD w ogóle mnie nie ujęło, bo tam ani to nie było odbudowane, ani... Bo to Drezno to był taki trochę wyrzut sumienia...
- W jaki sposób ludność cywilna odnosiła się do walczących, tak wracając do Powstania?
Jeżeli chodzi o Mokotów, to bardzo dobrze. Jak to się przejawiało?
- Nocowała pani w różnych miejscach?
Tak, bo nie było stałej kwatery. Szef tylko powiedział: „Musicie sobie miejsca szukać”. Troszkę miało się znajomych na terenie, to czasem się tam poszło, a czasem się nocowało w pustych mieszkaniach, bo ludzie przeważnie nocowali jednak w schronach, bo się bali nalotów. Niechęci nie było, tyle tylko, że zachwytu nie było, no bo, wie pani, trudno było mówić o zachwycie, jak się to wszystko jednak waliło, to nie ma dwóch zdań.
- A osoby, z którymi pani szukała mieszkania na nocleg, były cały czas te same?
Nie, to się właśnie zmieniało. Szczególnie w ostatnim okresie to tak – tu nocowałam, przychodzę wieczorem, a tam już nic nie ma, bo to były wille i wystarczyła jedna nawet nie bomba i już nie było całego domu. Tak że już pod koniec nie wracało się w to samo miejsce.
- Ale czy mieszkania pani szukała z tymi samymi osobami?
Nie, różnie, bo – jak zawsze w życiu – są osoby zaradne, które sobie wszystko załatwią same, a są takie osoby, które muszą dopiero poszukać. Ja należałam akurat do takich, co sobie zawsze znajdowały jakieś miejsce, nigdy nikogo się tak bardzo nie trzymałam w tym sensie. Muszę powiedzieć, że mimo że była ta Bojarska, która w końcu była najbliższa, później ten mój kuzyn, który mnie też zapraszał, bo siedział na tym Alkazarze, to jakoś sobie dawałam radę w inny sposób. Z tym, że jedno jest pewne – całe to grono, z którymi byłam w kontakcie w sensie wojskowym to byli ludzie do siebie nastawieni szalenie życzliwie, rękę by każdy podał. Tak jak wtedy, jak leżałam taka ranna i krzyczałam, żeby mnie stąd wziąć, to chłopak się zatrzymał, wziął drugiego i mnie zaciągnął, bo nawet trudno powiedzieć, że uniósł.
Tego właśnie nie umiem pani powiedzieć, dlatego że nigdy nie pracowałam przy kuchni, tylko do kuchni donosiłam różne rzeczy, ale żebym sobie przypominała jedzenie, to nie powiem. Niewątpliwie gdzieś zawsze było. Zupę zawsze można było gdzieś dostać, bo były takie punkty, że już wiadomo było, że jeżeli się tam pójdzie, to ta zupa zawsze jest. Co dalej, to już pani nie powiem, bo tego sobie nie mogę przypomnieć, ale w każdym razie wiem, że głodna nie chodziłam. Jednak było dużo owoców, bo przecież to był sierpień, więc ogródki pełne jabłek, tego wszystkiego, więc już w najgorszym wypadku były śliwki nie–śliwki, jabłka... Tak że te owoce chyba ratowały, rzeczywiście teraz tak sobie uświadamiam, że chyba to tak najbardziej. Bo zupę to pamiętam. Drugie danie... Chyba że gdzieś tam byłam przez parę dni w jednym miejscu, to może tak, ale jakoś tak zupełnie nie kojarzę sobie tego jedzenia. Zresztą może dlatego, że ja w ogóle z jedzeniem jestem taka „niesmakowska”.
- Jak wspomina pani warunki sanitarne, higieniczne?
To [było] straszne, bo żeby się umyć przyzwoicie i w ogóle sobie z tymi babskimi kłopotami [poradzić], bo przecież człowiek jeszcze był nie bardzo wciągnięty, trzeba było szukać łazienki, w której jeszcze była woda. Tak że to nie było łatwe. O tym się myślało, nawet więcej się o tym myślało niż o jedzeniu, dlatego że raz, że było gorąco, więc ciągle człowiek chciał się umyć, a poza tym jednak te sprawy higieny były konieczne. Był taki dom na Placu Lenartowicza, gdzie myśmy przychodziły, [ale] to nie była kwatera. Ale tam też później się skończyło czy po prostu dla mnie się skończyło, że już przestałam tam się pokazywać. Najpierw większość tych mieszkań miała wodę wpuszczoną w wannę, bo ludzie tak się bronili przed tym, co ich czeka, ale potem już wody nie było. Nie, paskudne to było, to [była] rzeczywiście uciążliwa sprawa.
- Czy miała pani jakiś czas wolny? Czy mogła pani robić coś, co należało do przyjemności?
To jest o tyle trudna odpowiedź, że każdy dzień był szalenie zajęty od godziny do godziny. Ale na przykład ponieważ [byłam] prawowiernie wychowana u sióstr nazaretanek, na pewno pilnowałam wszelkich mszy świętych, gdzie by się nie odbywały, bo zawsze w jakiejś kaplicy się odbywały albo [były] ukryte, to zależało, bo nie były zawsze w jednym miejscu. Pamiętam, że o tym się myślało, żeby jednak do kaplicy pójść. Przeważnie w tej kaplicy zawsze był jakiś tłumek, młodzież jednak się zbierała. Miałam [też] okazję odwiedzić znajomych, to znaczy na Puławskiej mieszkała matka z dwiema córkami, jedną z tych córek znałam i one mnie do siebie zapraszały. Byłam parę razy u nich i albo coś dały do jedzenia, albo u nich nocowałam. A potem, jak mniej więcej od połowy września zaczęli ginąć nasi, to trzeba było pogrzeby robić. Najpierw zginęły koleżanki, później zginął te nasz „Jurand”. Kto później zginął to już nie wiem. Na przykład w Parku Dreszera musiałam brać udział w pochówku. To były może największe wstrząsy, że odchodzili ci, z którymi się było na co dzień. To okropnie nieprzyjemne. Ale wolny czas, tak jak pani sobie wyobraża, to nie, dlatego że wojsko, jakie by nie było, ma to do siebie, przypuszczam, że tam to właściwie ciągle rękę na pulsie trzymali, to znaczy oni nie chcieli, żebyśmy tak latały. Było powiedziane: „Idziesz tu, robisz to, tu wrócisz, później idziesz tu i tu”. To były rozkazy, żyło się między rozkazami.
- A czy kontaktowała się pani z rodziną?
Próbowałam, ale nic z tego nie wyszło. I jeszcze był taki czas, szczególnie w pierwszym okresie, że chłopaki latały przez tą linię, tu Mokotów, tu Śródmieście. Poza tym jeszcze przecież były kanały. Dopiero się dowiedziałam, że moi rodzice się uratowali, co w ogóle z rodziną, jak już znalazłam się u Dzieciątka Jezus i doktor Bednarski, przeczytawszy w kenkarcie mój adres, posłał tam kogoś. Wtedy rodzice przyszli, bo oni [wtedy] wychodzili z Warszawy. Dopiero wtedy się dowiedziałam, jak oni przyszli, a nie w ciągu tych dwóch miesięcy.
Tak. Właściwie w jednym sensie się pożegnać, w innym zobaczyć, co się ze mną stało. Poza tym, co dalej, bo przecież o to chodziło. I między innymi dzięki temu właśnie ojciec nacisk położył, żebym ja [pojechała] jednak nie do Podkowy Leśnej, nie do Komorowa, tylko do Krakowa. Jedyne wspomnienie, którego szalenie nie lubiłam z wojska, że tu nie było mowy, żebym coś robiła na własny rachunek. I dlatego żadnego typu dyscypliny nie lubiłam, później też. Dlatego może nigdy nie należałam do żadnej partii ani do żadnego związku... [...]
- Jak wspomina pani atmosferę, jaka panowała w oddziale podczas Powstania? Wspomniała pani o dyscyplinie.
Tak, była żelazna.
- Za czym pani nie przepadała.
Tak, nie przepadałam osobiście, ale absolutnie mi to nie przeszkadzało. Wiedziałam, że ja to mam robić i koniec. Jestem zdyscyplinowana. Jak wiem, że coś mam robić, to robiłam, ale to rzeczywiście nie było wesołe, bo to, co pani pytała, żadnych luzów nie było, mowy [o tym] nie było.
- W jaki sposób praca powstańcza albo radiostacja wpływała na nastroje?
Nie mogę sobie przypomnieć, żebym miała bezpośrednio jakiś kontakt z prasą czy z radiostacją. Wiem tylko, że wydawano nam pewne raporty, to znaczy jak nas rano zwoływano, to nam się mówiło mniej więcej, jaka jest sytuacja w Warszawie, czy jest lepiej, czy jest gorzej. Z tym, że zawsze część informacji była taka, że przeżyliśmy jeszcze jeden dzień, a część informacji była taka, że żyjemy dalej. To są zupełnie dwie różne sprawy – że ledwośmy przeżyli jeden dzień, bo nie powinniśmy, a inna informacja, że nie, żyjemy, żyjemy i będziemy żyć. Czyli optymistyczna i pesymistyczna. Docierało do mnie, że [jest]taka pewna atmosfera może nie tyle strachu, tylko tego, że to już się musi za chwilę skończyć. Natomiast wiara w to, że dobrze, że się to zaczęło, to jest absolutna. To, co dzisiaj wielcy mądrale mówią, że po co i tak dalej, to jest bez sensu, dlatego że całe pięć lat okupacji to było szykowanie całego społeczeństwa, a już w Warszawie to było klasyczne, dlatego że coś takiego musi być. A to, czy Ruskie nam pomogą, czy nie pomogą to jest druga sprawa, ale że to się nie skończy w ten sposób, że naraz wojna się skończy i będzie cicho i spokojnie, nie, my musimy swoje pięć groszy w to włożyć.
- A czy koleżanki i koledzy z oddziału wierzyli w zwycięstwo?
Wierzyli, w każdym razie każdy wierzył, że przeżyje, to na pewno. Ale czy w samo zwycięstwo? Bardzo trudno nam było wierzyć w zwycięstwo. Myśmy świetnie wiedzieli właśnie po tych Ruskich, po tym wszystkim, że tu nikomu nie zależy, żebyśmy odzyskali to, cośmy chcieli odzyskać. Nie, nie, takiej dziecinnej wiary to nie było. I że właśnie ten wysiłek się na coś przyda, to myśmy nie mieli żadnych wątpliwości. Oczywiście, że tyloletnie opóźnienie jest dla nas przykre, ale że nam się to w tej chwili [niezrozumiałe], to właśnie powiedziałam, jak było w zeszłym roku sześćdziesięciolecie. Nie byłam, bo nie miałam siły, [ale] powiedziałam: „No, wreszcie. To, co powinno być po trzydziestu pięciu latach, to miało być zupełnie [inaczej]. Po sześćdziesięciu pięciu już trochę późno, ale dobrze, że wreszcie się stało”. Gdybyśmy się wtedy nie odezwali, to by w ogóle śladu z nas nie było. Przecież jak się zna wszystkie kulisy tego, co Ruskie chciały zrobić, nie mówiąc już o tej całej idei, bo to już nie chodzi o Ruskich, tylko cała ta sowietologa i to wszystko... A teraz jeszcze dochodzi ta globalizacja. Może trudno nazwać, że to jest taki szalony nasz patriotyzm, raczej chodziło o to, że myśmy się buntowali, że tak nas chcą...
- Ale zresztą to była walka o coś, to była walka o wolność.
Tak, o to właśnie chodzi. Mówię: „Nie, to najpierw [niezrozumiałe] wolności, to zobaczysz, jak to przyjemnie, bo to trzeba wiedzieć”. Bo to, że się nieraz daje jako przykład, przykry zresztą przykład, że Ruski jakoś się nie buntują, to mówię – każdy ma swoje usposobienie, widocznie im wystarczy, że ktoś dobrze rządzi, dla nich, oczywiście. Ale my jesteśmy zupełnie [inni], o to chodzi, tylko o to.
- Mówiła pani, że w czasie „wolnym” przygotowywała pani kaplicę do tego, żeby odprawiać tam msze. Jak wyglądało życie religijne?
Życie religijne było normalnie zorganizowane. Dlaczego? Dlatego, że w ogóle w całym moim środowisku, w jakim się zawsze obracałam, życie religijne było częścią dnia i życia, wiadomo było, że się koło tego chodzi i że nie ma mowy, żeby to odpychać. A tym bardziej, kiedy wisi nad nami, że nie wiemy, czy przeżyjemy. Pamiętam, jak tylko znalazłam się na Mokotowie tego 8 sierpnia, to pierwsza rzecz, jaką zobaczyłam, to kaplica pełna ludzi. Jeszcze pamiętam, jak ksiądz mówił: „Nie stójcie poza [kaplicą] (bo stali już na ulicy), bo w razie czego będzie niebezpiecznie”.
Takich rzeczy to już nie pamiętam. Kiedyś tu przejeżdżałam, to nawet sobie przypominałam, że to chyba było niedaleko szpitala na Goszczyńskiego, że tam było coś w rodzaju kaplicy, ale to był dom i w tym domu kaplicę zrobili, a ponieważ dom był mały, więc ludzie wychodzili, stali na zewnątrz.
- Czy codziennie odbywały się msze?
Tak, codziennie. I to nawet nie wiem, czy nie dwa razy dziennie. Najważniejszy to chyba był ten ksiądz Rostworowski, jeżeli on był na Mokotowie, bo o nim się najwięcej słyszało. Ale tak dosłownie to nie brałam udziału takiego bliskiego, tylko taki raczej celebrujący, że modlitwy [odmówić] trzeba na wieczór, Anioł Pański o dwunastej... Zresztą nie było trudności, dlatego że większość moich koleżanek, rówieśniczek i rówieśników było w tym samym [duchu] chowani, więc to się robiło odruchowo, nie to, że trzeba się było do tego przygotować. Może chłopaki, jak zawsze, troszeczkę były mniej gorliwe, ale w każdym razie nigdy nikt nie przeciwstawiał się i nie mówił, że nie. To na pewno.
- Jakie wspomnienie z Powstania pamięta pani jako najbardziej radosne, a jakie najbardziej ponure?
Radosne to chyba właśnie wtedy, jak najpierw spotkałam tę Bojarską, bo nigdy się nie spodziewałam, że ją spotkam, a później tego mojego kuzyna, bo to [było] takie spotkanie, że się znalazło kogoś, kto mógłby nie żyć.
- A gdzie ją pani spotkała?
Ją na ulicy. Biegłam coś tam załatwiać i patrzę – Bojarska.
- Na samym początku sierpnia?
Nie na samym, bo myśmy tam byli w ogóle po 8 sierpnia. Mówiłam, że do ósmego siedzieliśmy tam, ósmego nas przywieźli, więc to był dziewiąty–dziesiąty, gdzieś połowa sierpnia. Aha, 15 sierpnia była szalona uroczystość religijna. Dobrze, że sobie przypomniałam.
Właśnie to mi utkwiło, że nawet chyba było to polecenie wojskowe (bo 15 sierpnia było święto wojskowe), że tu będzie cała msza. Rzeczywiście brało się w tym udział. Natomiast z przykrych to tylko to straszne wspomnienie, jak zaczęły bomby padać. To był dom Puławska 127 i tam siedzieli „Pas”, „Jurand” i ktoś jeszcze, paru moich szefów. Bomby padły i trzeba było tam polecieć i ratować. Wyciągnęliśmy, kogośmy mogli, bo to zawaliło się po prostu. I jak dziś pamiętam, straszne to dla mnie było, chociaż jak się później okazało, on [„Jurand”] z tego wyszedł. W tych gruzach z nogami wyciągniętymi siedział i wydawało się, że się go nie wyciągnie w ogóle, tak [był] przygnieciony. Ale się wyciągnęło. I on taki przerażony tam siedział i nie wiedział, na ile to go już zniszczyło, tak bym powiedziała. A po jakimś czasie dopiero się dowiedziałam, że jednak musieli chyba mu nogę uciąć, ale jednak wrócił do siebie, bo takie miałam zupełnie wrażenie, że widzę ostatni raz człowieka. Tak że to raczej mi się łączyło z tym, że taki człowiek był wyjątkowy i – jak to się mówi – umarł jak anioł, to się tak nieraz mówi. I wtedy właśnie były te pierwsze pogrzeby, które musieliśmy własnymi rękami zrobić, bo nikogo innego nie było. [Kolegę] Mariana trzeba było pochować, dziewczynę taką, Ulę i jeszcze tam kogoś, ze trzy osoby. W Parku Dreszera, oczywiście, dlatego że tak się umawiali, że w Parku Dreszera będzie najlepiej. Nie mogę powiedzieć, że się w życiu nie spotkałam ze śmiercią, tylko że to taki jednak nagły wstrząs, że tu przeleciało tyle czasu i jakoś nie było tego, i to też właściwie do pewnego stopnia uspokajało, że lecą dni i nic, a tu naraz jednak wszystko się wali. To było bardzo przykre, to pamiętam.
- Czy spotkała się pani ze zbrodniami wojennymi, czy widziała pani ciała mordowanych przez Niemców cywilów?
Tyle tylko, co chyba tylko raz jeden, jak mnie nieśli na noszach z Tynieckiej na te ciężarówki, żeby mnie zawieźć na Chocimską i taka półprzytomna patrzyłam, że z jednej i z drugiej strony leżą trupy. To widziałam, ale czy te trupy były przed tym, czy po tym, czy to było związane z tym akurat momentem, kiedy mnie trafiło, czy wcześniej, albo czy bezpośrednio żeby ktoś strzelał przy mnie, to ja tego nie wiem
- A czy miała pani jakieś, jeśli można tak powiedzieć, kontakty z Niemcami, oprócz tych, o których pani opowiedziała?
Nie, to znaczy nie było ani takich możliwości, ani sytuacji, bo przecież było coś takiego, że Niemcy unikali kontaktów z Polakami, a tu takie dziewczynki. Myśmy chodziły do tego Nazaretu, to jak dziś pamiętam, taką ulicą (nie wiem, czy [jest] do dzisiaj) 29 Listopada i później się wchodzi w Czerniakowską. Na tym właśnie odcinku 29 Listopada z Łazienek stały warty niemieckie, bo tam właśnie zaczynały się już koszary. No i ci Niemcy, ci żołnierze, co tam stali, zawsze nas zaczepiali, ale w sposób taki, powiedziałabym, grzeczny. W każdym razie myśmy w ogóle nie reagowały i nie było żadnych nieprzyjemnych wtyków. A w innych okolicznościach to poza tym, co opowiadałam z tym wiezieniem mnie z Warszawy do Krakowa, to z blisko Niemca nigdy nie widziałam ani nie miałam okazji. Nawet jak szłam przez ulicę czy coś, to jak szli Niemcy, to nie tyle, że się ustępowało miejsca, bo to bez przesady, ale w każdym razie oni też starali się być, że tak powiem, daleko, a nie blisko. Może dlatego, że myśmy były takie małe, takie głupie. Może jakbym była dorosła, to by było inaczej, tego nie umiem powiedzieć. Ale w każdym razie to się wyraźnie wyczuwało.
- Czy miała pani jakieś umundurowanie?
Teoretycznie tak, znaczy najpierw Powstanie zastało mnie w sukience. To bardzo się [mi] nie podobało. Jak tylko się znalazłam na Mokotowie, to zaraz się okazało, że trzeba założyć jakiś mundur, więc takie coś szare, wiem, to nie było wojskowe, a szare, ale cała zabawa polegała na tym, że była opaska. No i w tym chyba rzeczywiście przelatałam, bo nie przypominam sobie, czy później, po jakimś czasie się to nie zmieniało. Ale nie, bo to nawet nie były spodnie, tylko była spódnica i bluza.
Nie, a skąd. Samo to, że cały czas był sanitariat, sanitariat i sanitariat, to już te sprawy w ogóle nie wchodziły w grę. Gdyby było inne przeszkolenie, to pewnie tak. Raz, że już nie było czasu, poza tym generałowa Skotnicka powiedziała, że tylko i wyłącznie sanitariat i nic innego, więc tych spraw w ogóle nie było.
- Co robiła pani po zakończeniu Powstania, po dostaniu się do Krakowa aż do momentu zakończenia wojny 1945 roku? Jak długo przebywała pani w szpitalu w Krakowie?
W Krakowie znalazłam się dwudziestego któregoś października, listopad, grudzień, styczeń, luty, marzec, kwiecień, czyli siedem miesięcy. Tak, mogłam jeszcze wrócić do szkoły na te dwa miesiące, żeby zdać maturę.
Rodzice do Wieliczki, bo ja w końcu w Wieliczce zdawałam maturę. A zdawać mogłam maturę po dwóch miesiącach, dlatego właśnie, że byłam tak przygotowana przez siostry i przez program, który odpowiadał szkole wielickiej, tak że dałam sobie z tym radę.
- Czy w Krakowie było wielu powstańców z Warszawy?
Oj, było, było, tylko że nastrój był taki jak pani powiedziałam – nie zachęcający absolutnie. Tak że nastrój ogólny był raczej na nie. Oczywiście, nie mogę powiedzieć, że oni tam się źle zachowywali czy coś. Miałam na przykład opiekę takiej przyszywanej kuzynki mojego ojca, która nawet przynosiła obiady do szpitala, jako że obiady w szpitalu były rzeczywiście bardzo marne. Nazywała się pani Garycka i była przyjaciółką (to z dzisiejszych czasów już się kojarzy) Piotra Skrzyneckiego, więc takie, można powiedzieć, krakowskie środowisko. Ale zachwytu [nie było]. Ona to wszystko robiła i była dla mnie bardzo sympatyczna, ale pamiętam, że jak już przyszłam jej dziękować i byłam u niej w domu, to nastrój był absolutnie taki, że „zawsze ci warszawiacy coś wymyślą nie takiego, jak trzeba”. Czyli o zachwycie mowy nie było.
- Jak zapamiętała pani koniec wojny?
To mnie zawsze złości, bo właściwie powinnam się strasznie cieszyć i tak sobie myśleliśmy, że już koniec wojny, to będzie szalenie miło. To było w maju w Wieliczce. Ci oficerowie rosyjscy, którzy mieszkali w naszym domu, się nie cieszyli, bo im nie wolno było się cieszyć, bo to nie ten dzień. Natomiast myśmy byli w kącie, więc myśmy nie mieli z czego się cieszyć. Tak że w sensie takim zewnętrznym nie można było w ogóle mówić o cieszeniu się. I to jako wspomnienie jest bardzo przykre, bo myśmy na to czekali. A już później, jak się człowiek dowiedział, że nawet na te wszystkie defilady nie zostaliśmy zaproszeni, no to już nawet nie chce się wspominać, bo to jest bardzo nieprzyjemne. Tak że wspominam to tak, że wiem, że ten dzień był, bo nam ogłosili, że na pewno zawieszenie broni i tak dalej, [ale] że to taki dzień jak każdy inny, żadnych jakichś znaków czy euforii, czy zadowolenia sobie nie przypominam. Oczywiście, wszyscy byli zadowoleni, że może te morderstwa się wreszcie skończą, bo przecież ta wojna to było głównie jedno wielkie morderstwo, ale zapału nie mieliśmy. Też jest bardzo trudno zrozumieć po tylu latach, że nasi najbliżsi przyjaciele, czyli bratni naród radziecki, od razu dawał nam do zrozumienia, że tu nie ma absolutnie z czego się cieszyć. I tak zostało. Oczywiście, teraz już się inaczej patrzy, bo w końcu ludzie zmienili się, trzecie pokolenie i tak dalej. Ale sama pamiętam, że jak byłam we Lwowie nie tak dawno, bo w jakichś siedemdziesiątych latach, to miałam bardzo przykre skojarzenia. I to, co się teraz we Lwowie stało, to jest bardzo dobrze. Taki jeden fragmencik – nas było na tej wycieczce kilkanaście osób, wszyscy bardzo zainteresowani. Ja akurat Lwów [widziałam] pierwszy raz, ale byli tacy, co byli lwowiakami. Więc pytamy się tej Ruskiej, co nas prowadzi, że byśmy chciały na ten Cmentarz Łyczakowski. Nawet nie mówiło się o Orlętach.. A ona się tak na nas patrzy i mówi tak: „Ja wam powiem, jak tam pojedziecie, ale jechać z wami nie będę”. To pamiętam. To od razu nas ustawiło. Pojechaliśmy, oczywiście, ale nie wolno było w ogóle [o tym] mówić.
- A wracając do 1945 roku – jak długo przebywała pani w Wieliczce?
Krótko, dlatego że jak tylko stanęłam na nogi, zdałam szczęśliwie maturę, to już musiałam przecież pójść do pracy.
Zaraz pani powiem. Najmniej mówi się o tym, jeśli chodzi o nasze pokolenie, że myśmy z Warszawy wyszli wszyscy goli i nadzy. Przecież myśmy nie mieli nic, o pieniądzach to w ogóle nie chcę mówić.. Był taki dylemat, że mogłam się dostać bez trudu na studia w Krakowie, bo wtedy było bardzo mało chętnych, więc było bardzo łatwo. Ale kto mnie utrzyma? W związku z tym trzeba iść do pracy. W Krakowie tej pracy nie było, natomiast w Katowicach były ciągle wywieszki, że tylko czekają, żeby Polacy, żeby młodzi, żeby przyjechali. No to się wsiadło i pojechało. A ponieważ górnictwo to było pierwsze i najważniejsze wtedy w ogóle w Polsce Ludowej, no więc przyjmowali. Nawet żadnych specjalnych wymagań nie stawiali. Byłam zadowolona. Byłam młoda, to tym bardziej. To, że miałam szkoły, to był bardzo duży plus, bo tam połowa w ogóle była przyjmowana bez szkół. Pierwsza moja praca wyglądała w ten sposób, że zarobki plus wikt, opierunek, mieszkanie, wszystko było na miejscu. Tak że ta pierwsza praca [była] wyraźnie pod kątem u ludzi do pracy, a jak uje ludzi do pracy, to się im stwarza wszelkie warunki, żeby chcieli tą pracę podjąć. I to było bardzo dobre. To trwało dwa lata – 1945, 1946, a w 1947 byłam już w Warszawie. Dlatego przeniosłam się do Warszawy, że rodzina się przeniosła, wszyscy chcieli wrócić do Warszawy, więc ja też. Z tym, że po dwóch latach pracy w 1947 roku dostałam bardzo łatwo pracę w Monopolu Tytoniowym, bo już byłam wyszkolona, co, oczywiście, było też bardzo dobre, dlatego że ciągnęło za sobą mieszkanie, bo o takie rzeczy chodziło. Jedna rzecz, którą przy okazji trzeba powiedzieć – że nie mogłam ani w żadnej ankiecie, ani nigdzie napisać, że brałam udział w Powstaniu, bo to by mnie wykreślało w ogóle z przyjęcia do pracy.
- Właśnie, a czy była pani represjonowana po 1945 roku?
Bezpośrednio nie. Dlaczego? Dlatego że byłam jednak tak ranna, że ciągle wracałam do szpitala i wszyscy to widzieli, bo i z tą nogą, i z tą ręką, i z tym wszystkim było to jasne, nie mogłam się ukryć, że byłam ranna w Powstaniu. Tylko pisałam, że brałam udział, tylko to, że byłam ofiarą Powstania, tak można powiedzieć, a nie brałam udziału. Bo jakbym napisała, że brałam udział w Powstaniu, to bym nie miała w ogóle żadnych szans na nic. Tak samo zresztą jak po paru latach chciałam pójść na studia zaoczne, to też mi powiedzieli, żebym nie pisała, a to już było po paru latach. Była taka cicha umowa między tamtym starszym pokoleniem a moim, że o pewnych rzeczach się nie mówi i nie pisze. Po co?
- Generalnie to było wtedy bardzo niebezpieczne.
Tak, właśnie to, co pani się pytała, bo to wywoływało później represje takie czy inne. Różne, oczywiście, czasem gorsze, czasem lepsze. Tak że jedyną formą przeżycia w tamtym terrorze, szczególnie w tym pierwszym terrorze, było, niestety, nie dotykanie się do niczego innego. Te wszystkie ofiary, o których słyszymy czy piszą w tej chwili, to wszystko są ludzie, którzy ten swój bunt wyrażali w ten czy w inny sposób, albo wyraźnie pokazywali, że sobie tego nie życzą, no to właśnie za to musieli ciężko zapłacić. A jeżeli nie oni, bo to jeszcze było okropne i strasznie było denerwujące, to ich rodziny. To przecież coś okropnego. Z tego też sobie ludzie nie zdają sprawy, że wiele osób wielu rzeczy nie robiło właśnie dlatego, że się straszliwie bało o swoje własne dzieci. Tak samo jak i to, że dzieciom się wielu rzeczy nie mówiło. Dzieci dorastały i dopiero się dowiedziały, co tatuś robił czy co mamusia robiła, bo nie mogło się dzieciom [powiedzieć]. Dzieci szły do szkoły, a wiadomo, jaki był w szkole nastrój. Czasem wystarczyło, że się w szkole wyjawiło nazwisko i było niedobrze. To już był taki system, że nie daj Boże. I dlatego dzisiaj się wszyscy zastanawiamy, dlaczego mamy podwójną moralność. No, mamy, niestety. W tamtych czasach musiała być podwójna moralność. A że dzisiaj nie musi być, a jest, no to pewnie jakieś skutki mamy.
- Czy chciałaby pani coś jeszcze dodać o Powstaniu?
Jeszcze raz powtarzam, że jestem do dzisiaj przekonana, mimo że sześćdziesiąt jeden lat minęło od Powstania, mimo że zapłaciłam taką cenę, którą całe życie muszę pamiętać, ale nie żałuję, dlatego że był taki nastrój. Mówię – na moje głupie siedemnaście lat i głupią świadomość dla mnie to był absolutny mus. Ja sobie w ogóle nie wyobrażałam, żeby nie brać udziału. A przecież miałam koleżanki i kolegów, którzy nie brali w tym udziału, do dzisiaj mówią, że im do głowy nie przyszło. A ja nie, nie wyobrażałam sobie, że mogę nie brać udziału w tym, co się dzieje. Tak że w tym sensie mogę zakończyć, że nie mam pretensji do nikogo. A to, że musiałam cenę zapłacić? To w życiu tak jest, niestety.
Warszawa, 20 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Kędzior