Ryszard Gajewski „Rybka”
Ryszard Stanisław Gajewski, pseudonim „Rybka”, urodzony 13 stycznia 1926 roku; rejon IV, oddział powązkowski, z Londynu otrzymałem kaprala [?]; w Powstaniu awansowałem do stopnia kaprala.
- Proszę powiedzieć, co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Byłem wtedy w Broku nad Bugiem na wakacjach u mojego wuja, który prowadził tam przystań, miał restaurację. Wróciłem do Warszawy chyba 27 sierpnia, kiedy już zanosiło się na wojnę.
- Co pan robił u wuja na wakacjach?
U wuja lubiłem łowić ryby, to była moja przyjemność. Ale w końcowej fazie pan, który wynajmował kajaki, zachorował i wujek mnie poprosił, żebym wynajmował te kajaki. Wynajmowałem je tydzień, może kilka dni więcej. Później powiedział, że nadaję się do tej pracy. U wujka mieszkała kolonia żydowskich dziewcząt, przez nie był wynajęty dom, w którym mieszkało chyba koło pięćdziesięciu, może czterdziestu dziewcząt. Później z nimi wracałem do Warszawy. Przyjechałem z nimi na Dworzec Wileński. One pojechały w swoim kierunku a ja pojechałem [do siebie]. Mieszkaliśmy na Powązkach, to był Plac Parysowski, taki plac handlowy, od ulicy Dzikiej, blisko Cmentarza Powązkowskiego.
- Gdzie pan chodził do szkoły przed wojną.
Chodziłem do szkoły 122 imienia Marii Konopnickiej na ulicy Stawki 4. To była szkoła koedukacyjna, do której chodziły dziewczęta i chłopcy.
- Jaka atmosfera panowała w szkole?
Atmosfera była wspaniała. Pani Janina Radkowska, która była moją wychowawczynią od pierwszej do siódmej klasy, przekazała nam miłość do Ojczyzny, pięknie prowadziła lekcje historii. Jak mucha fruwała przez klasę, to było ją słychać. W czasie rozbiorów Polski była w organizacjach i to wszystko nam pięknie przekazała. Wpoiła w nas miłość do Ojczyzny. Prawie wszyscy jej uczniowie walczyli w czasie Powstania Warszawskiego. Z kilkoma chłopcami z mojej klasy zetknąłem się.
Miałem trzy siostry. Mój ojciec umarł jak miałem osiem lat. Zachorował na zapalenie wsierdzia. Pracował w Monopolu. Dobrze się rodzicem powodziło. Później ojciec zachorował, mamusia poszła do pracy do szpitala Św. Ducha na ulicy Elektoralnej.
Nie, ja byłem najmłodszy. Siostry były starsze. Różnica między mną a najstarszą siostrą była dziesięć lat, dwie bliźniaczki były ode mnie starsze siedem lat. Moja jedna siostra wspaniale się uczyła. Nawet dyrektorka powiedziała do matki: „Proszę pani, niech pani nie przerywa nauki, bo to jest strasznie zdolna pani córka.” Ale nie było warunków, musiała iść do pracy. Pracowała w inspektoracie szkolnym jako urzędniczka. [Pozostałe] dwie siostry, jedna chodziła do liceum, a druga do szkoły handlowej.
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Jak zapamiętałem wybuch wojny? Liczyliśmy na pomoc, bo przecież pisało się „Linia Maszynota”, „Anglia pomoże nam”, „Wszyscy nam pomogą”, byliśmy pewni, że nie przegramy tej wojny. Ta wojna to była straszna rzecz, Plac Warszawski zbombardowali, te budy, to wszystko się paliło. Ewakuowaliśmy się, bo byliśmy pewni, że dom się spali. Mamusia zrobiła mi taką paczkę z pościeli na plecy i uciekliśmy do szpitala na Elektoralną. Po kilku dniach przyszedłem ze szpitala do domu. Byłem taki rozkręcony chłopak, nie mogłem spokojnie usiedzieć, musiałem zobaczyć, co się dzieje w domu. Wojna to była tragedia dla nas, Polaków. Niemcy weszli, okupacja.
- Czym zajmował się pan w czasie okupacji?
W czasie okupacji chodziłem do szkoły, którą przerwałem. W domu nie było takich warunków, bo chleb był na bony, kawałek chleba margaryną posmarowany, mamusia nie raz jakąś zupę przyniosła. Mój kolega, Januszek Kowalski, nazywaliśmy go „Brudasek”, bo miał ciemną skórę jak Murzyn, jadł bułkę z szynką. Podawał Żydom żywność do getta, mówi: „Idź ze mną na dworzec Wschodni, dam ci na ćwiartkę, to wtedy zarobisz dwadzieścia pięć złotych, policjant bierze pięć złotych, jak się podaje towar, to będziesz miał dwadzieścia złotych.” I zaczął się mój handel. Po trzech miesiącach siostra poszła na wywiadówkę, pan profesor powiedział, że mnie w szkole nie było. Była tym zaskoczona. Przychodzę do domu, mamusia się mnie pyta: „Rysiu, jak tam w szkole?” Mówię: „Dobrze.” Mamusia nie wytrzymała, za szczotę i chciała mnie lać. Mówię: „Mamusiu kochana, nie będzie mamusia mnie biła, mam siedem tysięcy zarobionych pieniędzy.” Zegar mieliśmy na ścianie, z niego zdjąłem pieniądze i dałem mamusi: „Mamusiu, będziemy mieli na życie, będzie w domu wszystko.” I zaczął się mój handel, podawanie Żydom żywności do getta. Traktowałem to po prostu jako mój obowiązek, ale i z drugiej strony w domu nie było już żadnych ów, mieliśmy, co jeść. Ale ryzykowało, się, bo w każdej chwili groziła kula w łeb za podawanie Żydom żywności.
- Nie robił pan tego tylko dla pieniędzy?
Absolutnie nie. To było po prostu poświęcenie. Uważałem, że tym ludziom trzeba pomóc, dzieci na ulicach umierały. Każdy Żyd musiał nosić opaskę z Gwiazdą Dawida. A my jak się zapomniało, to się chustkę zawiązywało na rękę, bo jak Niemiec przechodził, musiał się mu człowiek kłaniać w pas. Te biedne dzieci dolatywały: „Proszę pana, proszę na kawałek chleba.” To ja temu parę groszy, temu parę groszy. Dzieci leciały i brukiew kupowały zamiast chleba. Dużo nie mogłem dać, bo sam dużo nie miałem. To brukiew, to jakąś bułkę sobie kupiło to dziecko. Umierały, na ulicach to wszystko leżało, trupki, głowy, ręce wyciągały, prosiły… Potem zakład pogrzebowy Pinkerta jeździł i zbierał z ulicy nieboszczyków do budy i na kirkut wywoził. To była tragedia tego narodu.
- Spotkał pan kiedyś kogoś na terenie getta, kogo znał pan sprzed wojny?
Tak, spotkałem dwóch ludzi, pana Stefana Bereszyńskiego, on był sekretarzem u nas na Śródmieściu. Prosił mnie wtedy, żebym skontaktował go z lekarzami na Żoliborzu. Nie pamiętam, czy go wyprowadziłem… to minęły lata. Poznaliśmy się na Żoliborzu. Stefan z początku powiedział: „Ty się mylisz.” A ja mówię: „Nie mylę się. – przyniosłem zdjęcie - Na sto procent to byłeś ty, mam wspaniałą pamięć wzrokową.” Potem u mnie w sklepie był pan Leon Schiwer. Na ulicy Miedzianej prowadziłem sklep monopolowy, potem w handlu pracowałem trzydzieści parę lat. Ojciec pana Leona miał zakład fryzjerski na ulicy Dzikiej, a jego siostra przyjaźniła się z moimi siostrami. On był policjantem żydowskim, tylko, że była bardzo porządnym człowiekiem, nikomu krzywdy nie zrobił, nie bił tych żydowskich dzieci. Te dzieci wychodziły z początku na polską stronę, bo Niemcy to też byli różni ludzie, puszczali. Spodnie sobie wiązali, chodzili po mieszkaniach, prosili, to ten dał kartofli, ten dał marchwi, ten dał chleba. Przez tę wachę przechodzili, to niektórzy żydowscy policjanci kazali wysypywać, bo tak Niemiec kazał, a Leon, jak stał na warcie, to prosił tych ludzi i udawało się dzieciom przenieść. I tak wciągnąłem się w handel do powstania żydowskiego. W dniu powstania, syn tego, co powiedział, że uciekł z Treblinki i my jemu pomogliśmy przejść do getta przez parkan, Wiesiek powiedział mi: „Rysiek, za ostatnie pieniądze kupię sobie pistolet. Będę strzelał. Będę miał dziewięć naboi, dwa zostawiam sobie. Siedem wystrzelę, bo jednym mogę się nie zabić, to drugim się zabiję.” Jak czytałem książkę Moczarskiego „Rozmowa z katem” ze Stroopem, to wtedy Stroop mówi: „Jak weszliśmy na teren od Zamenhoffa do ulicy Niskiej, to zostaliśmy ostrzelani z karabinu maszynowego.” To on właśnie tak się bronił. Przez organizację zostałem skierowany do pracy do getta, do rozbiórki domów z moim kolegą Stasiem Kraszewskim. Wszystko jeszcze może lepiej pamięta niż ja, bo wychował się na ulicy Muranowskiej w domu rabinów. Po żydowsku mówił tak jak po polsku, nawet został mu trochę akcent żydowskiego. Jak mówił, to tak zaciągał. Ja, i jeszcze Czesław Ołtarzecki i Jędrek Jankowski, nas czterech zostało skierowanych z organizacji do pracy na terenie getta. Nikt o tym nie pisze. Ten dom był blisko
Umschlagplatzu. Rozbieraliśmy pierwszy dom przy samym parkanie. Przychodzi urzędnik niemiecki w czapce z oficerem SS i mówi do inżyniera: „Panie inżynierze, potrzeba dziesięciu ludzi.” Inżynier wytypował nas dziesięciu, między innymi mnie. Jak szedłem na
Umschlagplatz, to nie wierzyłem, że ci ludzie mogli w tej szkole jakoś żyć. W ubikacjach kału było na metr. Na ścianach napisane: „Bunkier, poddaliśmy się.” Zapamiętałem nazwę jednego bunkra: [niezrozumiałe] Niska 59, poddaliśmy się” i po kolei wszystkie nazwiska. I napis młodej dziewczynki: „Kochana mamusiu, zostałam złapana, wyjeżdżam w nieznane.” Pod spodem było chyba podpisane „Maryla”. Na dole była łazieneczka, w której leżały takie kije i na ścianach były poprzyklejane kawałki skóry z czaszki. Jak trzasnął tym kijem, to głowa się rozleciała. W podłodze były powypalane dziury, ludzie ratowali się, żeby ugotować sobie coś do jedzenia… Jak zobaczyłem, to nie wierzyłem, że ci ludzie mogli tam być w takim stanie. Jak ich eksportowali z getta, to do tej szkoły na Stawki. Potem, jak już mieli komplet, to wagony podstawione i ładowali do wagonów. Oni w takich warunkach tam żyli, tam okropne rzeczy były…
- Proszę powiedzieć, od kiedy zaczął pan działać w konspiracji?
Jeden z moich kolegów Piotr Ziółkowski, którego wciągnąłem do organizacji, w listopadzie składał przysięgę i podał, że składał ją razem ze mną. A ja już w kwietniu, jak wybuchło powstanie, to właśnie ci trzej koledzy wciągnęli mnie do organizacji. W mieszkaniu u swego dowódcy Edwarda Łobodowskiego „Bródki”, na Konarskiego 8 składałem. Miałem u niego takie przesłuchanie i potem na górze u Eugeniusza Wracławca, pseudonim „Słoń”, składałem przysięgę z jeszcze jednym kolegą, którego nazwiska już nie pamiętam. Już wtedy stałem się żołnierzem Armii Krajowej.
- Na czym polegały pana zadania przed wybuchem Powstania?
Przed Powstaniem brałem udział [w ataku] na przędzalnię niemiecką, zabraliśmy Niemcom ze dwie platformy ubrania, koledzy rozłączyli telefony, żeby nie mogli się zorientować. Przenosiłem broń na tak zwane mety. Mój dowódca miał zakład szewski na ulicy Konarskiego 8 i tam u niego odbywały się spotkania, stamtąd się brało broń, którą przenosiło się owiniętą, zapakowaną w paczkach. To były moje zadania. Nieraz zadaniem było doręczanie wiadomości. Nie brałem udziału w akcji zbrojnej przeciwko Niemcom.
- Czy może pan opowiedzieć o ataku na przędzalnię niemiecką?
Była nas wyznaczona grupa. Przed tym weszło kilku kolegów z bronią, zastawiło cały personel, kierownictwo, poodłączało telefony. Wjechały dwie platformy. Naszym zadaniem było ładowanie na platformy. Załadowaliśmy na platformy. Jeszcze platformy nie wyjechały, pierwsi opuściliśmy [przędzalnię] i potem platformy wyjechały, nie wiem, gdzie pojechały z tym wszystkim. Jeszcze brałem udział w [rozładowywaniu wagonów]. To miały być wagony z bronią, ale to nie była broń tylko jakieś meble były przewożone. Bracia, którzy pracowali na kolei, podstawiali wagony dla organizacji. Otworzyliśmy te wagony, ale były tam meble i zostawiliśmy te wagony.
- Czy wykorzystywał pan swoje znajomości w getcie w czasie konspiracji?
Nie dzieliłem się z Żydami swoimi wiadomościami. Wiedziałem o żydowskich organizacjach, ale nie byłem wtajemniczony w te sprawy. Na Placu Parysowskim była Piekarnia Buchwalda. Było trzech, Paweł, Beniek i Jarek, i dwóch braci [niezrozumiałe] i Szymek. To byli dzielni Żydzi. Oni powiedzieli: „Jesteśmy przygotowani na najgorsze, Rysiek, mamy broń, będziemy się bronili, żywcem się nie oddamy.” W getcie Polak, który podawał żywność i miał kontakty, to była święta osoba. Jakby mnie drugi Żyd uderzył czy coś, to chyba by go za to Żydzi zabili. Oni wiedzieli, że my ryzykujemy życiem. Do Buchwalda przynosiłem im lekarstwa, nie, broń Boże, za pieniądze, nigdy tego nie zrobiłem za pieniądze. Jak przyniosłem lekarstwa, to on mi zwracał tylko koszty, ile wydałem. Sumienie moje nie pozwoliłoby mi, żebym wziął pieniądze za lekarstwo. Za towar, który podawaliśmy były ceny z góry uzgodnione. Sto kilogramów żyta po siedem złotych, siedem złotych płacił, a po ile sprzedawał, to już była jego sprawa. Jeszcze młyny były zakonspirowane. To zboże było mielone, ale później już po blokadach, które zaczęły się od kwietnia, maj, czerwiec już w lipcu skończyły się te blokady, to już żyta nie, tylko mąka szła. Jak była mąka, to można było piec chleb.
- Czy mógłby pan opowiedzieć, jak wyglądało podawanie żywności, jak wyglądał ten handel?
Od Placu Parysowskiego, gdzie podawałem, to był taki pan Lipiński, który podawał drabinkę, po której się przechodziło z workiem, a tam już żydowscy tragarze od parkanu odbierali. Nasi policjanci, przeważnie wszyscy, to byli ludzie tacy, jak się mówi, oblatni, ludzie, którzy tolerowali to podawanie. Jeszcze opowiem o jednym Niemcu. Później, jak już żandarmeria niemiecka obstawiła [getto], stał Niemiec taką blizną na twarzy, wyglądał jak bandyta. Ja byłem detalista, ale byli tacy, co podawali [więcej, na przykład] rodzina Miastowskich podawała po dziesięć metrów, piętnaście, a ja to podałem metr i to było wszystko, tak żebym coś z tego miał i żeby w domu nie było żadnego kryzysu. Stoi żandarm, wszyscy kręcą się z tym towarem, chcieli podać, firma Basare [?] piekła piękne bochenki chleba i ten chleb był podawany do getta. Czekają. Miastowski podchodzi do Niemca, mówi
Herr, trinken schnaps?, Nein, danke, nie będę pił – mówi. Mówi do tego Niemca [niem.], to dostaniesz po dziesięć złotych z worka. A ten Niemiec mówi: „Nie, Żydzi też ludzie, podawajcie. Na koniec kup mi pół litra, bulkę z szynką, to wezmę do kosza i z kolegą wypiję, a pieniędzy za to podawanie nie wezmę.” Też był człowiek… Pomiędzy Niemcami też byli tacy ludzie, którzy współczuli Żydom. A potem nasza tragedia się zaczęła, Powstanie Warszawskiego.
- Proszę powiedzieć, co działo się 1 sierpnia? Gdzie pan był wtedy?
1 sierpnia mieliśmy o godzinie wpół do piątej przyjechać tramwajem, który szedł z Fortu Bema na miasteczko Powązki. Ryksza z bronią była wysłana przez nasze dowództwo. Ryksiarza zatrzymali Niemcy i odkryli broń. Ostatni tramwaj poszedł przed czwartą i już nie przepuścili żadnego tramwaju. Nasza grupa trzydziestu paru już się nie przedostała na miasteczko Powązki. Poszliśmy od ulicy Tatarskiej, chcieliśmy przejść przez tory. Żeby Powstanie wybuchło dzień wcześniej, to Niemcy nie byli na Dworcu Gdańskim obstawieni i byśmy zdobyli Dworzec Gdański i byśmy mieli połączenie z Żoliborzem. Wyszło po nas stu żandarmów. Na ulicy Konarskiego, stoki kiedyś takie płynęły i właśnie przy tych stokach posiadali z bronią maszynową, i odpoczynek sobie zrobili. Myśleliśmy, że będzie blokada naszej dzielnicy. Potem, po jakiejś pół godzinie podnieśli się. My w napięciu patrzymy na to wszystko i ruszyli na Dworzec Gdański. Obstawili Dworzec Gdański i już nie mogliśmy się przedostać. Tory były obstawione, strzelali, walili do nas. Rano ruszyliśmy na Wolę. Przez kirkut, cmentarz żydowski przeszliśmy, przez dziurę w parkanie, na cmentarz ewangelicki na Woli, gdzie czekaliśmy na dalsze nasze losy. Mieliśmy wziąć udział w uderzeniu na blaszankę na Woli, ale do tego nie doszło. Nasz łącznik, brat naszego dowódcy, Edwarda Bobotowskiego, Aleksander Bobotowski, który potem zginął na Starówce, wziął na kiju prześcieradło, białą flagę i z tym sztandarem przez środek ulicy szedł i Niemcy go przepuścili, wszedł na Powązki i dał nam znać, żebyśmy wrócili tu, bo przedostaniemy się kanałami na Żoliborz. W tym czasie, jak przechodziliśmy na Powązki, magazyny na Stawkach nie były przez nikogo obstawione, tam był porucznik Roch, wspaniały dowódca z sierżantem „Starym”. Jak się dowiedział o oddziale, mówi: „Słuchajcie, pomóżcie, przecież tu są magazyny, żywność, musimy to obstawić.” Jak wracaliśmy na te magazyny, to Niemcy już nas ostrzelali, tylko, nie wiedzieli, jaką my broń mamy. Ostrzelali nas z broni maszynowej, z kierunku od Dworca Gdańskiego. Jak już dostaliśmy się w kule, to kolegom, którzy pierwsi szli, tak nad głową pół metra. Jakby strzelniczy trochę opuścił, to by ich pozabijało. Jak się przedostaliśmy na Stawki, to [spotkaliśmy] dwóch braci Wracławców, którzy pracowali dworcu Gdańskim, u Niemca byli szczepczykami wagonów. Stały wagony z mundurami niemieckimi. Jak trochę się uspokoiły strzały, już ustawiliśmy czujki w magazynie, to Geniek mówi: „Chłopaki, rozkręcamy wagony.” Polecieliśmy, rozkręciliśmy wagony. Wieczorem, jeszcze było widno, wszedł pociąg pancerny i zabrał tylko jeden wagon, bo gdyby nie były rozczepione, to by wszystkie wagony zabrał. W nocy rozkręciliśmy też tory na ulicy Błońskiej, był mostek i były tory, tam chcieliśmy rozkręcić, ale nie mogliśmy dojść, bo rakiety puszczali, oświetlali i rozkręciliśmy tory parę metrów od magazynu. Pociąg pancerny nie mógł podejść. Te magazyny ocalały. Ludzie, wojsko, nasze oddziały, wszyscy zabierali żywność, ubrania, mundury, wszystko. To była nasza pierwsza zbrojna akcja na Dworzec Gdański. Niemcy chcieli raz uderzyć na dworzec, ostrzelaliśmy ich. Nie wiedzieli, jaka nas jest siła. Później przyszedł oddział rotmistrza, nie pamiętam jak się nazywał, zwolnił nas. Byliśmy w drugiej szkole na Stawkach, do dzisiejszego dnia stoi po drugiej stronie Stawek. Wtedy „Parasol” uderzył na Gęsiówkę. Z Gęsiówki, przy Zamenhoffa, esesmani przyjechali przez parkan. Ja i plutonowy Szata, kapral Wicher, we trzech ruszyliśmy, żeby ostrzelać tych Niemców, żeby odciąć im drogę ucieczki. Ostatni, jak skakał to menażka, w której był koniak, mu spadła. Potem nasz oddział ruszył i weszliśmy na teren obozu na Gęsiówce. Żydzi, którzy ocaleli, to byli Żydzi węgierscy. Wynosili nam wodę do picia. Zameldowaliśmy się u „Parasola” w szkole na Okopowej. „Parasol” kazał nam czekać na dalsze rozkazy na rogu ulic Spokojnej i Okopowej. W tym momencie porucznik Rom, jak oddział ze Starówki nas zmienił, objął posterunki w szkole, a my siedzieliśmy w tej drugiej szkole, porucznik Rom poszedł do „Gozdawy” po dalsze rozkazy, co mamy robić. Bez niego uderzyliśmy na Gęsiówkę, potem on się dowiedział, że jesteśmy na ulicy Konarskiego, chcieliśmy kanałami wejść i przejść na Żoliborz, połączyć się z naszym oddziałem. On mówi: „Chłopaki, Starówka walczy, nie opuszczajcie Starówki, kapitan „Gozdawa” powiedział, że za wszelką cenę muszę was przyprowadzić.” Przyszliśmy na Starówkę. Kapitan „Gozdawa” w bramie z nami ma rozmowę i mówi: „Chłopcy, wierzę w was, mam wiernych żołnierzy, do ostatka będziecie walczyli, nie puścicie Starówki. Zgadzacie się?.” „Tak jest! Zgadzamy się.” Zostaliśmy na Starówce.
Broń się zmieniało. Kolega stał na stanowisku, to jak ja go zmieniałem, to od niego brałem broń. Nie było tyle broni, żeby każdy miał broń przy sobie. Staliśmy na barykadzie róg Długiej i Miodowej, w Pałacu Blanca, w Banku Polskim, w Pałacu Radziwiłłów, na Reducie na rogu Bielańskiej i Długiej. Jak mówiłem, przyszły samoloty, rzuciły bombę na oddziały „Kilińskiego”, które stały w Pasażu Simonsa. Widziałem, jak chłopaki spadali z tego muru. Druga bomba upadła tam, gdzie my byliśmy. Staliśmy na trzecim piętrze. Mówię do swojego kolegi: „Słuchaj, wyskakujemy.” I żebyśmy zrobili z tej klatki schodowej jeszcze dwa kroki, to by nas nie było, bomba w tym czasie wybuchła. Mnie rzuciło na półpiętro, kolegę do piwnicy. Od tej pory mam ten szum w głowie i liche ciśnienie. Po palcach byłem ranny od tych odłamków, ale to było szczęście, że nie zrobiliśmy trzech, czterech kroków jeszcze do przodu. Po wybuchu bomby wyskoczyłem do kolegów. Byłem zalany krwią, bo miałem przeciętą brew, mówię: „Ratujcie Staszka,– on miał pseudonim „Radwan” - bo leży przyciśnięty schodkiem.” Polecieli, podnieśli schodek, wyciągnęli go i zaprowadzili do szpitala na Długą 16. To było chyba dwudziestego trzeciego, a dwudziestego piątego nasz oddział cofnął się, bo Niemcy zaatakowali Redutę, ja już przy tym nie byłem. Kapitan „Gozdawa” powiedział do porucznika Wrony: „Ratuj swoich chłopaków.” Porucznik Wrona wydał wtedy rozkaz: „Żoliborz”. Piotr „Żółty” wpadł do szpitala i zabrał nas dwóch. Brat kolegi, który napisał „Kanał”, Czesiek Włodarzewski, z którym byłem skierowany do organizacji na terenie getta, był ranny w nogę, jego nie mogliśmy zabrać. Nas dwóch tylko przyprowadził. Miałem bandaże na głowie, Staszek miał oczy zawiązane Jeszcze porucznik Wrona mówi: „Rannych przyprowadzacie?” Mówię: „Panie poruczniku, to mamy tu zostać na śmierć?” I ruszyliśmy kanałem na Żoliborz. Pod Dworcem Gdańskim Niemcy krzyknęli: „Polaczki wychodźcie! Żoliborz!” Z głębokiego kanału, który idzie pod Bonifraterską schodzi się do burzowca, jest spadek, lina, trzeba się przytrzymać. Dwudziestu paru nas ruszyło do przodu i w tym momencie granaty [wpadły] do kanału. Niektórzy się poprzewracali, zostali zabici, ranni… Od razu wodę puścili w kanale, otworzyli śluzę, do piersi była woda, głębsza była, aż potopiła… Pod nogami płynęli… Porucznik Wrona, kochany był dowódca, człowiek, dzięki któremu połowa nas przeżyła Powstanie Warszawskie. Na każdym posterunku dodawał: „Chłopaki, tak i tak, uważajcie. Chłopaki, trzymajcie się jeden drugiego.” Potem w tym kanale, jak ruszyliśmy do przodu, to porucznik Wrona, kapitan Jacek, porucznik Rom, „Marynarz” i kilku naszych kolegów przeszło w kierunku Wisły. My jak doszliśmy do Zmartwychwstanek na Żoliborzu, właśnie ten kolega Tadek usłyszał głos, jak wychodził: „Jesteście żołnierzami Armii Krajowej ze Starówki?” „Tak, ze Starówki.” „Wychodźcie, Żoliborz.” I ten Tadek wtedy pierwszy niepewnie wyszedł, trzymał się za komin, to się nazywało komin albo lufa. Wyszliśmy, to już byli nasi. Spotkaliśmy się z dowódcami, porucznikiem „Bródką”. Mój dowódca z konspiracji wycałował nas. Przyjęli nas do Plutonu 217 „Żbik”, gdzie walczyłem do ostatka. Nie pamiętam, którego byłem ranny, był trzynasty czy czternasty. Poszedłem na ochotnika. Od pułkownika „Żywiciela” przyszedł rozkaz, żeby „Żbik” dał dziesięciu ludzi, a piętnastu ludzi Osłona. Mieliśmy iść szpitala zakonspirowanego po stronie niemieckiej na Bielanach. Zgłosiłem się wtedy, miałem bandaż na uchu, porucznik „Żbik” mówi: „Rybka’, ty nie pójdziesz.” Mówię: „Poruczniku mam apaszkę czarną, zawiążę, nie będzie widać.” „Uparłeś się, to idź. Masz apaszkę?” „Mam.” I tak jeszcze dwóch się zgłosiło. Przeczuwali chyba chłopaki swoją tragedię. Jeszcze wyliczył siedmiu i poszliśmy do pułkownika ”Żywiciela”, posiedzieliśmy na schodach. Dał nam obstawę. Czekaliśmy do wieczora i wieczorem ruszyliśmy na Bielany. Kolega, Władek Kawczyński, miał pseudonim „Lew”, on nie był ze mną na Starówce, tylko był na Żoliborzu, znałem go sprzed Powstania jeszcze, nie z organizacji, tylko osobiście. Już poszliśmy kawał do Zdobyczy Robotniczej, tam nie było zabudowy, były piachy i Władek mówi do mnie: „Rysiek, zeszłej nocy, jak byliśmy na patrolu, to widziałem, że tam byli Niemcy okopani, tam był taki ogienek, jakby papierosa palił. Mówiłem dowódcy. On mówi do mnie: ‘Zamknij mordę, ja jestem dowódcą, ja prowadzę’” I za chwilę Halt! Nasi otworzyli ogień. Ocalałem, bo miałem bańkę z olejem na plecach, zrobiłem taki ruch, jakaś łaska boża była… Ta bańka mnie nie piła, nic, tylko tak, jakbym chciał ją poprawić, dostałem kulę jedną w rękę, drugą w klatkę piersiową. Podszedł do mnie Maniek Śmigielczak, miał pseudonim „Śmiga”, kilku zostało zabitych, Maniek ruszyłem go za nogę, miał jasne włosy, włosy mu się rozwaliły, bo już nie żył. Dostałem krwotoku wewnętrznego, mam przestrzelone żebro, miałem naruszoną błonę sercową, krew zaczęła się ze mnie lać. Przy mnie ocalał Stasio Kowalski, żyje do tej pory, odwiedzamy się. Władek Kawczyński ocalał z tego skrzydła i mówią do mnie: „Rysiek!” Mówię: „Jestem ranny.” Wziąłem Władka za szyję, on się podniósł, Niemcy rakietami zaczęli strzelać oświetlili, przewracali się, kładli. Kładłem się na niego, bo nie mogłem… Jakoś szczęśliwie nas nie trafili i dolecieliśmy do rogu Marymonckiej. Prowadzili mnie pod pachy, już nogi mi się ugięły, już nie miałem siły, tyle krwi ze mnie zeszło. Drzwi wyjęli, wsadzili na drzwi, zanieśli do szpitala na Krechowiecką. Byłem zalany krwią. Ksiądz położył na mnie święte oleje, bo nie wiedział, co mi jest. Wysmarowany taki cały leżę. Lekarz rozdarł koszulę, mówi: „Będziesz chłopaku żył, dostałeś w klatkę piersiową, w rękę, a nie na wylot.” Zostałem w tym szpitalu na Krechowieckiej. Na kilka dni przed kapitulacją wyszedłem ze szpitala i byłem na Krasińskiego na punkcie sanitarnym. Jak Niemcy zrobili uderzenie już na Żoliborz, to my z tego punkty przedostaliśmy się z powrotem do szpitala. Ze szpitala chcieli ewakuować lżej rannych. Jeden z poruczników żegnał się na stopniach z żoną i z matką, mówi: „Kochanie, przeprawiamy się na drugą stronę do Armii Radzieckiej.” Wojsko się skontaktowało, że dadzą nam pomoc, będą strzelać, mieliśmy się przedostać przez Wisłę. Żegna się z nią, mówi: „rozstajemy się.” Mówię: „Panie poruczniku, gdzie nasi?” „W domach szklanych.” Okopem we dwóch się przedostajemy i w pewnym momencie pada seria z karabinu maszynowego. Szedłem za nim. On się przewraca mi na nogi i jeszcze takie słowa powiedział: „Kolego, umieram. Niech żyje honor i Ojczyzna!” i skończył życie. To były jego ostatnie słowa, które powiedział. Miałem jeszcze bezwładną rękę, która była bezwładna jeszcze w obozie, i nie mogłem wyciągnąć nóg spod niego. Jakoś wydostałem się, wyciągnąłem nogi. Lecę do tych szklanych domów. Stanąłem tam, chłopaki z drugiej strony powiedzieli: „Stop!” Przede mną wyskakuje jeszcze dwóch chłopaków, którzy też się ewakuowali, za mną jeszcze, ale oni doszli później, bo jak jeszcze leżałem, to dolecieli, mówi: „Przeskakuj!” Oni wyskoczyli obydwaj, Niemcy zabili ich na tych torach, a ja szczęśliwie wyskoczyłem i przeleciałem po tej serii, wpadłem do bramy, złapali mnie. Chłopaki mnie przeciągnęli. I tam już nastąpiła kapitulacja. Był wieczór. Poddajemy się. Wtedy miałem dokumenty, książkę Armii Krajowej, dołek wykopałem i włożyłem w ten dołek, nie wiedziałem, jaki będzie stosunek, mówię: „Ja wiem, jak wejdą, łapy mam przestrzelone, dowód jest.” Człowiek nie wiedział, jak się ten nasz los potoczy. Na Plac Słoneczny koło domów szklanych zbiórka, składać broń, po bokach stali żołnierze Wehrmachtu, z tyłu Ukraińcy z czapkami z czerwonymi krzyżami. Jak uciekałem ze szpitala, to [wziąłem] parabellum. Spodziewali się kapitulacji, to, kto jest ranny, położył [broń] na skład, a ja z tego schodka parabellum sobie włożyłem za pasek, mówię: „Ja wiem, co będzie, będę się bronił.” Rozkaz dali, żeby broń składać na kupę, to ja automat z wierzchu, który doprowadza kulę do lufy zdjąłem, wyrzuciłem i niekompletną im rzuciłem na kupę. Chłopaki tak robili też z karabinami, wyciągali, wywalali na kupę. [...] No i pędzenie do obozu…Pędzili nas na Powązki do magazynów, gdzie nocowaliśmy na betonie, żadnego jedzenia. Rano samochody przyszły, do Pruszkowa. Miałem bezwładną rękę na temblaku. W Pruszkowie dostaliśmy byle jaką zupę. Chyba pod dwóch czy po trzech dniach w wagony i do Niemiec.
- Wróćmy jeszcze do Powstania. Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania?
Życie codzienne tak wyglądało, że jak coś się skombinowało do jedzenia, to się zjadło, jak się nie miało, to się wcale nie jadło. Nie było warunków. Ugotowało się coś. Po mieszkaniach była kasza, ziemniaki, to jeden z kolegów jakąś zupę ugotował. Nieraz coś przynieśli. Człowiek musiał myśleć o tym, żeby coś zorganizować.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądał pana mundur.
Mieliśmy niemieckie mundury. Tam, gdzie staliśmy na ulicy Długiej był sklep. Przed wojną były sztyblety, buty takie dotąd, wkładane, tu na gumkę. W tym sklepie została kupa tych butów, to braliśmy sobie te buty, bo z domu się wyszło w pantofeleczkach. Niemiecki mundur, opaska biało-czerwona AK na ręku. To takie umundurowanie było. Dokończę, jak było w Poznaniu. W Poznaniu stała kuchnia niemiecka i dawali nam zupę. Nie mogłem z wagonu zejść, bo ta ręka była bezwładna. Koledzy mnie znieśli z wagonu. Zupę wydawali nam w parafinowych wojskowych kubeczkach, po kawałku chleba. I przyjechaliśmy do stalagu 11a. I ręką zacząłem władać. Niektórzy usiedli i myśleli, jak to będzie, a ja to się już kręciłem, żeby coś skombinować do jedzenia, bo Amerykanie byli w obozach. Niemcy nieraz czterech ludzi potrzebowali, żeby przepchnąć z obozu głównego jakiś wózek, to ten dał papierosa, ten papierosa. Ja nie paliłem, ale dla kolegów papieros to był rarytas. Przychodzi Niemiec, mówi, że potrzebuje czterech ludzi do wożenia słomy. Spaliśmy pod gołym niebem. Rozstawili nam namioty polowe. Spaliśmy na tej słomie, parę razy człowiek się w nocy przekręcił i na piachu spał. Jak tę słomę ładowaliśmy, to pierwszy raz ruszyłem tą ręką i zacząłem nią pracować. Już jak pojechaliśmy po jakichś paru dniach na komenderówkę. Samochody przyszły. Pamiętam, ze przywieźli nas do Brainszweigu, do fabryki, gdzie dostaliśmy jakąś repetę do zjedzenia i na komenderówkę do cukrowni. W cukrowni spodziewali nas się Czesi, zapach się z kuchni zrobił, to dali nam taką gęstą zupę. Mówię: „Wcale niezłe żarcie. Zupa taka gęsta, chyba tu będzie nieźle.” W fabryce nie miałem siły. Wzięli nas dziesięciu do ładowania. Były takie pryzmy węgla do ładowania do kotłowni. Nie nadawałem się. Mój kolega, pseudonim „Platerek”, na nazwisko miał Stykowski, wrócił do Polski, skąd uciekł i do Ameryki. Już na pewno nie żyje, bo chorował na serce. On się ze mną zamienił: „Rysiek, jestem w fabryce przy maszynie, gdzie korzonki z buraków są płukane, tylko grzebię, żeby się maszyna nie zapchała. Jak się maszyna zapcha, to wtedy musisz odbić tę maszynę i spuścić po rynnie, żeby to leciało na dół, to oczyścisz. – mówi - Lekka robota, do węgla się nie nadajesz.” Poszedłem tam. Rano, jak Niemcy przychodzili do pracy, to wyskakiwałem do nich i prosiłem, żebrałem [niem.], „Poproszę cztery kartofle, kawałek chleba.” Niemki jednego dnia [dały mi] parę kartofli czy kawałek chleba. Niektóre to były porządne babki. Jak wieczorem przychodziłem, to sam tego nie jadłem. Na każdej sali był piecyk, chłopaki podpalili drzewo i kartofle ugotowali w misce, po parę kawałków chleba. Było nas na sali czternastu. Potem taki Edzio Niewiadomski, też już nie żyje, mówi: „Pójdziemy we dwóch, będziemy żebrali.” Mówię: „Edek, jak ty pójdziesz, to już ja nie pójdę.” Wstydziłem się, bo to była jawna żebranina. Jak byłem sam, to nikt mnie nie widział. W cukrowni robili żółty cukier, który dopiero szedł do rafinerii, gdzie robili biały cukier. Cukier szedł przez pas transmisyjny. Taki stary Niemiec z wąsami, kulawy na jedną nogę, z lachą pilnował, żeby tam nikt nie wszedł. Kiedyś przychodzę i staję na baczność przed nim, mówię [niem.]. Poszedłem na pas transmisyjny, kieszeń otworzyłem. Wychodzę, podziękowałem mu. Tak przez parę dni przychodziłem wieczorem. Już kawa była słodka. Był ajerkoniak, bo ten żółty cukier się wiozło, rozbił itak jakby był chłopaków jajkami ajerkoniak, taki kogel mogel. I znów Edek poszedł żebrać razem ze mną. Mówi: „Pójdziemy we dwóch, to więcej tego cukru będzie.” Uszył sobie przy marynarce, przy płaszczu taka kieszeń chłopaków prześcieradła, na którym spał przypuszczał, że jak ruszy ręką, to mu wałek nasypie cukru. I tak było. Niemiec za lachę chłopaków jego tą lachą [po niemiecku], przeklął. Wyskoczyłem pierwszy, mnie nie uderzył, Edkowi mi przyrżnął. „Jak żebrałem to był i chleb i kartofelki, a ty zepsułeś, teraz z cukrem to samo zrobiłeś.” On mówi: „Mnie się zdawało, że ty żałujesz, żebym też poszedł.” I skończył się cukier. Za jakiś tydzień przychodzę do tego majstra, on za lachę, to uciekłem. Takie było życie. A obozy przeżyłem to dzięki sprytowi i zaradności. Umiałem jakoś… Drugi usiadł i siedział, płakał, co to będzie. Jak schodziliśmy ze zmiany, to na kuchni gotowali zupę i potem jak była dolewka, to siedziałem już na kancie ławy, jak tylko krzyknęli: „Dolewka!”, to zawsze dolewkę dostałem. Raz był taki numer, że udałem chorego. Kolega do mnie mówi: „Rysiek, udaj chorego, pójdziesz na kuchnię, a ja ze zmiany przyjdę drugi, skombinujesz kartofli, woreczek nasypiesz i przerzucisz przez parkan. Był barak, podwójne druty, wejście, tu barak wachmanów, sala, gdzie kartofle się obierało. Przychodzi rano komendant, a ja mówię: „Pani komendancie, jestem chory” [niem.]. Jeszcze rany miałem takie czerwone, boli mnie. „Dobrze, pójdź na kuchnię obierać.” Poszedłem obierać kartofle. Kolega uszył taki woreczek, za pasek był włożony. Obieram kartofle i w ten woreczek. Tak uzbierało się trochę. Mogę iść do ubikacji, tylko już nie na swój obóz, tylko tam, gdzie wachmani mieli ubikację. Ten już mnie pilnował. Jak wyszedłem, to miałem ten woreczek, a nie zdawałem sobie sprawy, że moja lewa ręka nie jest taka zwinna, ja jestem leworęczny, tylko piszę prawą. Rzuciłem woreczek z kartoflami, powiesił się na drutach, kartofle się rozsypały. Wchodzę na salę do kartoflarzy, serce mi bije jak młotem, siadam, obieram kartofle, za chwilę wchodzi komendant i mówi: „Wszyscy kartoflarce, zbiórka!” [niem.]. Wychodzimy, a komendant mówi wszystko po niemiecku: „Który te kartofle przerzucił, niech się przyzna, bo jak się nie przyzna, to wyślę wszystkich na karne komando.” Myślę sobie: „Mój Boże kochane, to te biedne chłopaki – bo do kartofli brali takich słabiutkich – jak oni mają cierpieć przez mnie.” Wychodzę
Herr Kommendant… [niem.] „Chodź do mojego pokoju.” Mówię: „O rany, rany, zabije.” Wchodzę, a on wszystko po polsku do mnie mówi: „Słuchaj, podobałeś mi się, żeś się przyznał.” Mówię: „Panie komendancie, jak mogłem się nie przyznać, jak oni przez mnie mieli cierpieć, a ja chciałem trochę tych kartofli, żebyśmy mogli na kolację sobie zrobić.” Pomyślałem, że szkoda mi było, żeby oni mieli cierpieć za mnie, trudno, jak mnie zabije, to mnie zabije. „Pójdziesz do pracy do fabryki i nie wyślę cię na karne komando.” Mówię: „Dziękuję bardzo panie komendancie.” „Tylko nie mów, że ja po polsku mówiłem.” Takie były przeżycia. Potem powrót do kraju.
- Kto pana wyzwolił w obozie?
Ewakuowali nas, bo pracowaliśmy w cukrowni. Wywieźli nas i drzewa ścinaliśmy w lesie. Ci państwowi to byli porządni ludzie. Do góry czterdzieści minut szliśmy. Oni jak jedli obiad, przynosili ze sobą gary, a my nic, to mieli taki zwyczaj, że sobie prukali i mówili: „Na zdrowie.” U nas przecież nikt by tego nie zrobił. Mówię sobie: „Jak oni tak mogą, jak się nie wstydzą.” Ale byli porządni. Kiedyś przyjeżdża z Berlina przedstawiciel tej firmy, bo podobno ścinaliśmy te drzewa na konstrukcję [niem.], skontrolować, jaka jest nasza wydajność. Dochodzi do mnie i do takiego Bronka, na którego mówiliśmy „Kindzior”, nie pamiętam jego nazwiska, on nie był ze mną na Starówce. Razem z nim rżnąłem to drzewo. Jednego dnia przyszliśmy, tu podciąć, tu podciąć, tu piłą, kierunek, żeby się na drugim drzewie nie powiesiło i odskoczyć troszkę na bok, jak drzewo ma pęknąć. I te drzewa tak ścinaliśmy. Ale on nas nigdy nie pędził do pracy.. Przyszedł ten Berlińczyk, elegancki pan, dochodzi do nas. Pierwsza rozmowa jest ze mną i z Bronkiem. Mówi: „Paczkę papierosów.” Staje i częstuje. A ja pytam, czy mogę wziąć drugiego. On mówi: „Tak.” „Ja nie dla siebie, tylko dla kolegów.” Biorę fajki do kieszeni, a on do mnie [niem.]. Bronek też wziął dwa. On mówi: „Teraz poróbcie przy mnie.” A ja mówię [niem.], „Miałem rękę przestrzeloną.” Popatrzył się, popatrzył się na nas. Ruszyliśmy parę razy piłą, stanęliśmy i poszedł dalej. Poszedł do drugiej grupy, to byli chłopaki z armii Berlinga, bo w stalagu 11 mąż zaufania stalagu wyrwał Polaków z armii Berlinga i przydzielił do Polaków od Rosjan, bo oni już byli traktowani jak jeńcy radzieccy. Doszedł do nich, daje im po papierosie, to jak oni zaczęli przy nim rżnąć, to mało piły nie złamali. Przychodzimy wieczorem do baraku, z nami przychodzi ten elegancki pan Berlińczyk i do komendanta mówi: „Ci dwaj się wyróżniają pracą, trzeba dać im podwójną porcję chleba, podwójną porcję zupy, a ci, to robią tak, żeby piłę trzymać w ręku.” A nasz na tym komandzie pracowało trzydziestu pięciu. Kucharz odchodził, to w lesie pracowało nas trzydziestu czterech. Nasz barak to była kiedyś karczma niemiecka w górach, otoczona podwójnymi drutami, na noc okiennice zamykane na sztaby, drzwi zamykane na sztaby, a barak wachmanów był obok naszego baraku. Jak nas zamknęli, to my im koce na łeb: „Jeszcze raz jak tak zrobicie, to takie manto dostaniecie. Pamiętajcie, bo teraz tylko koce, jak jeszcze tak będziecie pracowali… Dla kogo tak pracujecie?” Na drugi dzień przychodzimy do pracy, majster mówi do mnie: „Porządni jesteście robotnicy, przy tym Niemcu pracowaliście, tak jak przy mnie pracujecie. Jak oni tak będą pracowali, jak przy tym Niemcy - mieliśmy taka bitkę z jałowca – to ja ich popędzę.” Tak było. Do wyzwolenia prawie, tych dwóch, to pod ręką tego majstra [pracowało], który ciągle krzyczał
Schnell, schnell, „Prędko, prędko”. Wyzwolenie nastąpiło tak. Leci młody Niemiec przez las i krzyczy do majstrów
Amerikaner fahren!, Amerikaner fahren! A ci majstrowie mówią „Ojoj…” Pracę kończyliśmy, przychodził wachman i nas zabierał, majstrowie nas pilnowali, żebyśmy nie pouciekali ale gdzie tu uciec, tu praktycznie żadna ucieczka była, gdzie? Na spodniach „KG”, na plecach „KG” i gdzie pan ucieknie? Każdy wie, że jeniec wojenny. Nas, prawie dwudziestu chciało za majstrami iść, nie iść w stronę naszego baraku. „Chłopaki, chodźcie do baraku, tam mamy paczki, mamy wszystko.” Bo potem dostawaliśmy paczki z Czerwonego Krzyża. Wiele tego nie było, ale puszki sardynek czy coś. Ulegliśmy tej grupie, dochodzimy na skraj lasu, a tu już stoją Niemcy, którzy szykowali obronę przeciwko Amerykanom i do nas mówią: „Idziemy, idziemy.” Do baraku, pięć minut czasu, żeby zabrać swoje rzeczy, ewakuacja i pędzili nas przez te góry Hertzu. W górach Amerykanie wzięli Niemców w kocioł. Któregoś dnia już nie mogłem iść, bolały mnie nogi, bo wziąłem te stare buty z gumką, jeszcze ze Starówki. Nie mogłem w tych butach iść, nogi mnie bolały. Nocowaliśmy w takiej stodole, gdzie Polacy pracowali u Niemca. Mówię do Polaka: „Daj mi swoje buty, ja ci dam te.” Dałem mu te stare buty. Wypędzili nas i pędzą nas znów, ale to już kotle, kręcili w tą i z powrotem. Na końcu jedzie niemiecki żołnierz Wehrmachtu i na rowerze ma paczkę zapakowaną w papier. Rozerwałem tę paczkę, patrzę, ubranie cywilne. Jeden z kolegów mówi do niego: „Nie mamy siły.” On mówi: „To ja pojadę pierwszy, a wy uciekajcie.” I nas dwudziestu paru uciekło. Uciekliśmy i przez pola poszliśmy do wolnego miasta, gdzie nie było Amerykanów i nie było Niemców, byli jeńcy wojenni. Polacy poszli do burmistrza, żeby Niemcy złożyli broń. Złożyli broń. To było nasze wyzwolenie. Po jakimś czasie przyszły wojska amerykańskie. Nas dziesięciu zgłosiło się za wartowników do tej jednostki. Dostaliśmy amerykańskie mundury, tylko naszywkę „Polak”. To był kwiecień, jeszcze wojna trwała. Zachorowałem wtedy, dostałem tego ciśnienia, ten szum w głowie, piesi mnie bolały. Jak pierwszego dnia detalem się na kuchnię amerykańską, tonie wierzyłem, że amerykański żołnierz może jeść takie menu. Sześciu kucharzy, udka kurze, udka z gąsek, kawka ze śmietanką, kawka z mleczkiem, chlebek, takie bocheneczki, ciasto, masełko, ananasy, morele… Jezu Najdroższy Jedyny…Oni brali po troszeczkę, to ja nakładłbym sobie taką kupę, ale wstydziłem się. Znów mieliśmy szczęście, że szefem kuchni był Polak polsko-ruskiego pochodzenia, matka z ojcem rozmawiali po polsku i po rosyjsku i tak się nauczył. Potem jak oni wszyscy wyszli z Sali, to my dopiero się dorwaliśmy do tych garów. Mówię, że my się wstydzimy, nam głupio było. Mówi: „Chłopaki, przyjdźta do mnie na kuchnię, jak oni pójdą, to was odżywię, po tygodniu będziecie tak jedli jak oni.” Tak było, udek na kuchni elektrycznej usmażył, podał, otworzył puszki moreli, ananasów…Jezu, raj na ziemi! Po tygodniu tez jadłem tak jak Amerykanie. Codziennie paczka papierosów, ja nie paliłem. Paczka papierosów pięćdziesiąt marek, to już kapitał był. Długo to nie trwało, bo nas z tej miejscowości przewozili do miasta nad Menem. I tam zmienili się dowódcy. Przyszedł dowódca niemieckiego pochodzenia. Już powstawały polskie kompanie, już zaczęły się organizować. Już odjeżdżamy, ten oficer przyszedł na nasza salę, gdzie było nas dziesięciu Polaków, i zrobił nam rewizję. Mówię sobie, że widocznie wolno tak robić. Za jakiś czas znów, mówię: „Nie, ja już się nie zgadzam”. Kolega z Poznania znał język angielski, przesiedział Oświęcim, Buchenwald. Przesiedział jak tylko Oświęcim powstawał, bo rodzice przed wojną wrócili z Francji do Poznania, kupili tutaj majątek, tu się osiedlili. Po tym, jak Niemcy weszli, on zobaczył, co się dzieje, uciekał przez Berlin i go złapali i wsadzili do obozu koncentracyjnego. Całą wojnę przesiedział w obozach koncentracyjnych. Mówię do kolegów: „Jak on nas traktuje, żołnierzom amerykańskim nie robi rewizji, a nam robi. – był taki Janek, Amerykanin polskiego pochodzenia - Janek, jak to można?” „Bo on was traktuje tak byle jak.” Mówię: „Staję do raportu i proszę, żeby mnie odwiózł do polskiej kompanii wartowniczej.” Chłopaki mówią: „My też.” Poszliśmy do niego, stanęliśmy, mówię: „Panie kapitanie, prosimy pana o odwiezienie do polskiego obozu.” „Dlaczego, przecież jedziemy do Francji, tam są inne warunki, znajdziecie sobie pracę.” „Dziękujemy, pan nas potraktował nieładnie i nie chcemy być dłużej.” Zabrał nas do samochodu i zawiózł nas do polskiej jednostki wartowniczej. Tam był cały sztab, cale dowództwo. Stamtąd wyjechałem koło Stuttgardu na placówkę i tak się to wszystko toczyło.
- Kiedy wrócił pan do Warszawy?
Do Warszawy wróciłem w listopadzie 1946 roku. W punkcie granicznym w Koźlu. Już koledzy z Armii Krajowej ostrzegali nas: „Nie przyznawajcie się, że byliście żołnierzami armii Krajowej.’ Przesłuchuje mnie oficer śledczy, ja w mundurze amerykańskim, mam napisane „Polak”, pyta się: „Gdzie byliście?” „Na robotach w Niemczech. Drzewa ścinałem.” „A w AK byliście?” „W jakim AK, nawet nie wiem, że AK było.” „Od którego roku byliście w Niemczech?” „Od 1942 byłem.” Taki miałem życiorys w kadrach też. Jak przyszedłem zmienić życiorys, a w personalnym była Żydówka i mówi: „Czego, kolego Gajewski, się wstydziliście?” Mówię: „Koleżanko, gdybym się nie wstydził, to nie wiem, czy bym na Rakowieckiej nie siedział, albo w Rosji gdzieś łagrze nie był.” „Ja mam dla was szacunek wielki.” „Dziękuję bardzo, bo nam się należy szacunek.” Tylko tego szacunku nie mieliśmy. Ona była zaskoczona, że tyle lat ukrywałem ten życiorys. Jak wróciłem, to pierwszą pracę miałem w WSS, bo „Społem” wtedy nie było. Pracowałem na dniówkę. Ładny charakter pisma miałem i z matematyki zawsze byłem dobry, bo w szkole miałem piątkę. Rachunki, tabliczkę mnożenia miałem w głowie. Potem chłopakom podania pisałem. Dyrektor, jak przyszedł na inspekcję do magazynów na dworzec Gdański i do mnie mówi: „kolego Gajewski, ja pana kieruję na kurs kierowników sklepów, bo pan nie będzie się tu męczył, jako konwojent. Dam panu sklep, będzie pan prowadził.” Na kursie kierowników sklepów wybrali mnie na męża zaufania. Kierownikiem tego kursu znów był Żyd. Mówi do mnie: „Kolego, dlaczego wy do ZMP się nie zapiszecie?” Mówię: „Mam dwoje dzieci, - już w 1950 roku miałem dwie córki - jak z kursu się wyrwę, to lecę do domu, żeby żonie pomóc. Panie kierowniku, mnie nie w głowie... Byście mówili do mnie ‘towarzyszu’, a ja tak nie jestem nauczony.” Nie chwalę się, ale mam się czym chwalić, nie należałem do żadnej partii. Dostałem dyplom na czterdziestolecie rewolucji październikowej, wisi na ścianie. To jest „Dyplom Uznania obywatelowi Ryszardowi Gajewskiemu, za zajęcie pierwszego miejsca w WSS „Społem”.” Robiłem największe obroty w sklepie. Dyrekcja była na Nowym Świecie. Oprócz prowadzenia sklepu wziąłem się za skup opakowań. Tysiące opakowań leżały po zakładach gastronomicznych. Na stłuczkę tego nie brali. Pojechałem do zakładów przetwórstwa owocowo-warzywnego z butelkami. Zamówienia dostawałem na dwieście tysięcy, na trzysta tysięcy. Zarząd się zgodził, to, co kupię, żebym sprzedał, na własne ryzyko, jak nie sprzedam, to tracę. [Jeśli chodzi o ten dyplom], to partyjniacy nie mogli darować prezesowi, jak mógł dać niepartyjnemu człowiekowi, żeby zajął pierwsze miejsce na czterdziestolecie rewolucji październikowej. To była draka. Dyrektor Siwak był wspaniały, powiedział: „Pracujcie tak jak kolega Gajewski i dajcie takie zyski, jak on daje, będziecie mieli dyplomy.” I tak szczęśliwie mi się wszystko ułożyło. Jedna moja córka skończyła Akademię Sztuk Pięknych, druga Uniwersytet, wykłada język hiszpański u księży w Markach, trzecia Sorbonę we Francji. Mam wspaniałych, kochanych trzech zięciów. Mam we Francji dwóch prawnuków i dwóch wnuków, a tu w Polsce dwie wnuczki. Jedna wnuczka zdała teraz na piątkach na trzeci rok na medycynę. Dwa tygodnie była we Francji, pojechała jako pielęgniarka na szkolenie. Druga wnuczka jest już ostatni rok na Uniwerku, wyszła za mąż, ma wspaniałego męża. Cieszę się z tego wszystkiego. Taka zaplata może za to mnie spotkała, że nie wstąpiłem do tej partii komunistycznej. Pokierowałem i swoim losem i swoimi dziećmi dobrze. Mogę być dumny.
- Proszę na zakończenie powiedzieć, jakie jest pana najgorsze wspomnienie z czasów Powstania.
Wspomnień jest dużo… Kolega „Czarny”, nie wiem, jak miał na nazwisko. Staliśmy w więzieniu na Daniłowiczowskiej i mówi do mnie tak: „Rysiek, nie mogę sobie miejsca znaleźć.” Mówię do niego: „To idź się połóż na łóżku – po tych więźniach łóżka były - i poleż sobie.” Za chwilę krzyczą: „’Czarnego’ zabili!” Wpadam, a snajper go trafił, strzelił z drugiej strony Daniłowiczowskiej. Dom obszukaliśmy, nie znaleźliśmy nikogo. „Czarny” leży na wznak. Przeważnie pada się twarzą, a on upadł na wznak. Mówię do kogoś: „Zamknij furtkę!” Zamknął furtkę, podnoszę mu głowę do góry, patrzę, oko miał sine, a tu dziura wyrwana… To był szok. Wzięliśmy go na drzwi z tego więzienia, zanieśliśmy do kościoła garnizonowego na Długą, a tam byli zestrzeleni lotnicy amerykańscy. Leżeli jeden koło drugiego, te ciała tak leżały… „Czarnego” położyliśmy koło nich, nie wiem, gdzie go potem pochowano, bo polecieliśmy na swoje stanowiska w Pałacu Radziwiłłów. Życie to jest przeznaczenie, jakaś karta, nie wiem… Jestem człowiekiem bardzo wierzącym, nie chwalę się tym, ale tak mnie wychowała szkoła, moja pani nauczycielka Janina Radkowska. Stoimy w Pałacu Radziwiłłów na rogu Długiej i Bielańskiej na reducie. Tam była wybita ściana do Pałacu Radziwiłłów. Mój dowódca, porucznik Wrona mówi do mnie: „Rybka, obejmiecie tam stanowisko.” Tam jakiś garaż był, czy coś, drzwi już nie było, tylko Niemcy mieli pole ostrzału, widok z drugiej strony tak jak na dłoni. Patrzę, na ziemi kałuża krwi. Mówię: „Panie Poruczniku, tutaj kałuża krwi jest.” „To co, nie przeskoczysz?” Wziąłem czapkę na kij, a ten snajper trach!, kij przestrzelił. Myślał, że ja głowę wychylam. Porucznik Wrona mówi: „Niech cię cholera weźmie, masz przeczucie.” Stoimy w Banku Polskim, okna były założone i były tylko otwory. To była idealna rzecz dla snajpera, bo wiedział, że jak by nie wyglądał, to przez ten otwór. Doszedłem, też czapkę ostrzelali, nie trafił w czapkę, tylko wyżej kula poleciała. Tez tam porucznik Wrona mnie obstawiał. Mówię: „Panie poruczniku, nabrałem doświadczenia w getcie. Jak się trzeba było schować, to już człowiek miał zakodowane.” Porucznik do mnie mówi: „Proszę pana, chowamy w Banku Polskim dwóch kolegów.” Jeden taki był długi, że w trumnie musieliśmy wybić dno, bo nie mieścił się. [Chowaliśmy też] naszego sierżanta Wyszomirski, nie pamiętam, jak miał na imię. Jesteśmy na pogrzebie, chowamy ich, dołki już wykopaliśmy, wpada łącznik, mówi: „Porucznik szczerba, proszę pomóc, Niemcy atakują Pałac Radziwiłłów.” Wyskoczyliśmy, wpadamy, po parę strzałów się puściło do tych Niemców. Brat kolegi, co napisał „Kanał”, został ranny w nogę. Leży na torach, krzyczy: „Rysiek, nie zostawiajcie mnie, ratujcie mnie!” Wpadliśmy na druga stronę, wróciliśmy się we dwóch i znów Czeska, brata Tadka, na nosze i go na Długą do szpitala. A Niemcy od Dworca Gdańskiego do Miodowej ostrzeliwali ten kierunek. Jakiś chłopak wyleciał, serię puścili, tylko nie trafili, położyliśmy łóżko, czekamy… moment… moment… i za moment wyskoczyliśmy, ale przelecieliśmy i padła seria. To były przeżycia… straszne przeżycia… Nie będę mówił o innych takich rzeczach, bo opowiadać o zabijaniach, to… Na każdym kroku groziła śmierć. Oddział nasz, który stał w telefonach, to nasz porucznik Wrona i porucznik Grom, też wspaniały człowiek, umarł chyba w 1953 roku, miał wypadek samochodowy i zginął. Bardzo porządny, odważny człowiek. Rozkaz dał, żebyśmy zabezpieczali Bielańską od Wareckiej, żeby czołg nie zajechał nam, nas czterech tutaj było. Było dwóch braci „Słoń 1”,Geniek Wracławiec i „Słoń 2” Marian Wracławiec. „Słoń” był z piatem. Jak Niemcy zaatakowali telefony, nasz oddział zaczął się wycofywać i część, która miała do Arsenału, to wybili masę chłopaków, chłopaków ci, co [szli] przez gruzy, z powrotem na Długą, to udało im się. Czołg zajechał od Łomackiego do Bielańskiej, złapałem butelkę, Gienek mowi: „Rysiek, leć, to butelkę rzucisz.” Gienek zaczął go ostrzeliwać, chyba go trafił w gąsienicę. Moja butelka nie doleciała, bo było trochę za daleko. Ale już czołg nie miał tutaj dojazdu i nie mógł tej drogi odciąć, wycofał się. Śmierć „Czerwonego”, który wyglądał przez okno. Wychylił się, za chwilę jeszcze raz się wychylił, patrzę, przewraca się. Przy mnie to było. Tadzio, mój kolega, też było obecny przy tym, kiedy zginął „Czerwony”. To były tragedie...
- A najlepsze wspomnienie z Powstania?
Nie miałem najlepszych wspomnień.
- Może jakaś historia, która szczególnie utkwiła panu w pamięci.
Cieszyłem się, że jestem żołnierzem Armii Krajowej, to była moja radość, spełniły się moje marzenia. Widziałem, co Niemcy robią…Jeszcze chcę dokończyć, bo nie powiedziałem wszystkiego. Jak szliśmy na teren getta do pracy, to posunęliśmy się troszkę dalej i na rogu Miłej i Zamenhofa rozbieraliśmy dom. Wtedy jedzie wóz, na wozie siedzi trzech Żydów i dwóch Niemców, Banasz, który był pochodzenia polskiego, poznaniak, po polsku mówił, Kitzberg, który był rodowitym Niemcem. Z tego wozu zeskakuje Nusym Żyd, kawał chłopa, taki jak byk. Z Felkiem Pączkowskim mieszkali na ulicy Muranowskiej, tak jak mój kolega po żydowsku mówił sobie, tak Felek Pączkowski tak samo jak Żyd. Doleciał: „Felek!” A Felek mówi: „Co ty, kapuś jesteś?” On mówi: „Muszę żyć, mam więcej tego żółtego, jak ja ważę.” – to znaczy złota. I wyjął dwadzieścia dolarów w zlocie i dał Felkowi jedną dwudziestkę. Niemcy siedzą na wozie, mnie włosy stanęły, mówię: „Jak to może być, tu naród ginie, a ten wyskakuje, z radością daje mu dwudziestkę, żeby sprzedał.” U was kosztuje czternaście, przywieź mi osiem. Wozem jechali po drzewo, zajechał i oddał mu te osiem. Furman miał swoje konie na Placu Parysowskim, tam, gdzie mieszkałem. Znałem go osobiście, nie jako kolegę, bo to starszy pan był, ale widziałem jak konie. Tam stały dwie polskie platformy, cztery żydowskie platformy. Jak powiesili chłopaków vis a vis sądów (to jest bardzo ważne, co teraz powiem), to przyjeżdżał Banasz z synem swoim, bo oni to drzewo wozili i już zdjęli wisielców, którzy wisieli na balkonach. [...] Konie jadą, a my przychodziliśmy do pracy, bo już nas puścili do pracy. Pytam się: „Panie, oni ich żywych powiesili?” „Nie, zabitych już wieszali.” Potem zostaliśmy przeniesieni vis a vis Pawiaka, na ulice Więzienną. Widzieliśmy cały teren Pawiaka, jak się odbywały na terenie Pawiaka apele więźniów. Jak wywozili, to kazali nam z murów schodzić. Jak wywozili przez bramę, której fragmenty jeszcze są, to stał samochód ciężarowy, dwie dechy postawione, żandarm z jednej strony, z drugiej. Z początku w ubraniach zabijali i palili, a później już rozstrzeliwali nago. Mieli przepaski na oczach. Na ulicy Nowolipie 25/27 był przed wojna wielki welodrom, na terenie, którego rozstrzeliwali Polaków, jak przywozili z łapanek i z ulicy Rakowieckiej. W pierwsze fazie jeszcze głośno krzyczeli: „Jeszcze Polska nie zginęła! Precz z Niemcami! Śmierć Niemcom!” Bez echa, do tej pory tablicy nie ma. Później przewozili z Pawiaka już nago, już nie krzyczeli. Pytam się: „Panie Tryska, co jest?” Oni przejeżdżali koło nas. Później już nago a te łachy, Żydzi ubrania palili tam. Było trzydziestu Żydów, którzy byli ci do pracy pomocniczej przy paleniu. Po upadku powstania w getcie, już po spaleniu, jak weszliśmy na teren getta, pierwsza nasza praca była w firmie Schliemann, cośmy z szopu „Schulz, Toebbens” wyciągaliśmy z gruzów maszyny. Później dopiero zostaliśmy przeniesieni z tej firmy do rozbierania domów, dlatego my się napatrzyliśmy na palenia Polaków, na to wszystko. Kiedyś przyjechał wielki, czarny samochód, chyba chevrolet i przywieźli trzy kobiety. Z kolegą z Wrocławia byliśmy po drugiej stronie budynku, chodziliśmy, gdzie wyjąć te maszyny. Wyszło trzech gestapowców i dwóch poszło z dwoma w podwórko, tam, gdzie byli rozstrzeliwani, a trzecia z nim w bramie zaczął coś jej mówić, ona złapała za gardło i krzyknęła: „Nie!”, a on wyjął pistolet i w głowę strzelił. Zostawił ją tak leżącą w bramie, Żydzi przyszli i ją wciągnęli tam i spalili ją. To były na pewno kobiety z Poznańskiej, bo tam była wpadka, zostały aresztowane kobiety. One były elegancko, ładnie ubrane. Później znów robiliśmy na Nowolipiach. Na Nowolipiach ocalały domy tu, gdzie stała żandarmeria niemiecka. Te domy ocalały, nie są spalone, stoją. Tam później pracowaliśmy. Tam, jak żandarm palił rzeczy, to Felek Pączkowski, który nie był związany z organizacją, przyszedł i mówi do tego Niemca: „Niech pan nie pali tych ubrań, mam takich biednych ludzi, im by się przydały.” On mówił po żydowsku i po niemiecku. Żandarm do niego mówi: „Dzisiaj w nocy uciekali przez parkan Żydzi.” Jak wyciągali z bunkra, szabrowali, zabijali, wozili tych ludzi na spalenie, to razem się dzieli tym łupem, tym wszystkim. „Ich duża grupa uciekła, - mówi - a jedna, czy druga skakała, nogę złamała i złapaliśmy ich.” Nie wiem, ilu ich złapali, jak, co, tylko to, co wiem z opowiadania Felka Pączkowskiego.
- Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
Powiem panu, jak pamiętam Niemców… Okropnie, okropnie… zabijali, strzelali, mordowali niewinnych ludzi, łapanki na ulicach… Byliśmy w kinie „Roxy” na ulicy Wolskiej. Tam były dwa kina. Wtedy dzięki bileterowi, który sprawdzał bilety, krzyknął: „Łapanka!”, my przez dach i nas dwudziestu paru z tego balkonu uciekło. A reszta chłopaków, co nie uciekła, to trafili do Majdanka. Moich dwóch kolegów, Bartek Krasiński i drugi zginęli, nie zdążyli uciec. A my po dachach i do Leszna. Gdzieś dymik był otwarty, klapę otworzyliśmy, na schody i nam się udało. Ale to było szczęście, że bileter krzyknął: „Uciekajcie, bo łapanka!” Egzekucje, zabijanie, strzelanie… Jakie zdanie mogę mieć o Niemcach…Jak opowiadałem, ten Niemiec, który puścił do getta i powiedział, że Żydzi to też są ludzie, muszą jeść, trzeba im dać, ale tak to zabijali, strzelali, mordowali niewinnych ludzi. Tym bardziej gestapo… Jak dostał się człowiek [w ich] ręce, to były tragedie Polaków.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie religijne podczas Powstania?
Bardzo pięknie wyglądało. Bramy były zamykane o godzinie ósmej czy dziewiątej, na podwórkach były kapliczki, wszyscy śpiewali. Wychodziliśmy na dół, wszyscy się modliliśmy. Naród był bardzo modlący, wierzący w Boga. Żebym nie wierzył, to… Mnie Pan Bóg uratował… Ile miałem takich różnych sytuacji, z których wychodziłem. Powiem taki fakt, to już było przed ostatnią blokadą w getcie, już mieliśmy wyjść z getta z takim kolegą, już nieżyjącym, patrzymy z klatki schodowej, jaka zmiana jest za parkanem. byli żandarmi tacy, co brali forsę albo odchodził do kolegi pogadać i w tym momencie, nasze czujki stały, i można było przeskakiwać. Schodzimy, a na podwórku stoi z karabinem i mówi
Halt! Komm, komm, komm. Stał tam wielki starodawny kredens, na szczęście deski były spalone, drzwiczki. Wpadł do tej kuchni, wpadł do pokoju, poleciał na górę, zginęliśmy mu z oczu. Ocaleliśmy w kredensie. To nie było szczęście, jakaś łaska? Jakby otworzył kredens, już by nas miał… miałby nas… Dlatego okupacja to była tragedia… tragedia była… Nie byliśmy na tę tragedię przygotowani, bo liczyliśmy na Francuzów, Amerykanów, Anglików. Na Amerykanów tak nie liczyliśmy, jak na Francję. Krzyczało się: „Linia Maginota! Niemcom nie pozwolą!” Później podzielili Polskę, jak chcieli… Później był pochód zwycięzców w Londynie, dopiero teraz Polacy wzięli udział, a tak to Polacy nie brali udziału. Polacy, którzy ratowali Londyn, polscy lotnicy ratowali… Taka była zapłata.
- Czy na zakończenie chciałby pan dodać jeszcze coś na temat Powstania?
Tak, jeszcze mi się przypomniało. Słuchamy radia zakonspirowanego w dniu Powstania. Wanda Wasilewska krzyczy tak: „Polacy! Rodacy! Zerwijcie się! U wrót Warszawy stoi armia radziecka, armia polska, która wam pomoże. Zerwijcie się!” Takie były hasła, a potem stoimy z plutonem, z Tadeuszem Bączkowskim „Szatą” w szkole na Stawkach, on do mnie mówi: „Rysiek, sprzedali nas, cofnęli się, kacapy, siedemdziesiąt kilometrów od Warszawy, zostawili nas na laskę losu.” Siedziałem w obozie z chłopakami z armii Berlinga, opowiadali swoją tragedie, jak mieli nieść Polakom pomoc na Czerniakowie. Już byli na Wiśle, a z tyłu przyszedł rozkaz z dowództwa rosyjskiego, żeby nie dać pomocy. [Mówią]: „Działa ucichły, Niemcy strzelali do nas jak do kaczek, a my tylko się modliliśmy do Matki Boskiej Częstochowskiej, żegnaliśmy się. Nie było ratunku, Niemcy wzięli nas do niewoli. Nie rozstrzelali nas, tylko potraktowali jako jeńców rosyjskich.” Opowiadali, co przeżyli w Rosji, jak byli Polacy traktowani. Tragedia była… Przecież Katyń… sam kwiat narodu polskiego… Żeby Katynia nie było, to Polska byłaby inna… sama inteligencja, dowódcy wojskowi, wszyscy zginęli w Katyniu…
Warszawa, 26 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski