Feliksa Elżbieta Drewniewska „Elżbieta Bołądź”
Urodziłam się w Warszawie, 20 listopada 1920 roku; pseudonim w czasie Powstania: „Elżbieta Bołądź”. Jestem córką Stanisława Poruszka i Anieli. W czasie Powstania mieszkałam na ulicy Sapieżyńskiej 9 w Warszawie. Mój ojciec był już na rencie po zawale serca.
- Jak pani pamięta swoje życie przed wrześniem 1939 roku?
Przed wrześniem 1939 roku mój ojciec pracował w Urzędzie Śledczym, do 1938 roku. Po zawale serca przeszedł na wcześniejszą emeryturę, mając czterdzieści osiem lat. Skończyłam Gimnazjum Anny Jakubowskiej i przeszłam do Państwowego Liceum Chemicznego w Warszawie. Państwowe Liceum Chemiczne skończyłam w 1942 roku w kwietniu, bo Niemcy przez rok nie dopuszczali do uruchomienia szkół powyżej szkoły podstawowej, natomiast szkoły techniczne zostały uruchomione po roku. Byłam po pierwszym roku, i na drugim roku większość studentów z Politechniki Warszawskiej przeszła do naszej klasy, tak że ze stanu dwudziestu osób zrobiło się prawie czterdzieści.
Jestem wychowanką 67. Drużyny Harcerskiej ŻWDH, której komendantką była Danka Terlecka, jedna ze starszych harcerek, jeszcze wychowanka Małkowskiej ze Lwowa. Ona była lwowianką.
- Od kiedy pani przynależała do harcerstwa?
Do harcerstwa przynależałam od razu, od pierwszej klasy gimnazjalnej. Pełniłam tam funkcję zastępowej, potem nawet przez krótki okres czasu przybocznej. Wyjeżdżałam na obozy harcerskie. Myśmy bardzo dużo pracowały społecznie jako drużyna harcerska. Do 1939 roku ukończyłam kurs sanitariatu przy szpitalu urazowym na Nowowiejskiej w Warszawie. Miałam pewne przygotowanie zawodowe.
W 1942 roku w kwietniu skończyłam liceum, dostałam tytuł technika chemii i zaczęłam pracować w laboratorium Izby Aptekarskiej na Długiej 16. W tym czasie Niemcy, ponieważ mieszkałam na ulicy Przemysłowej pod dwudziestym trzecim, a to była dzielnica niemiecka, wyrzucili nas z naszego mieszkania i musieliśmy dzięki dużym staraniom załatwić sobie mieszkanie na ulicy Sapieżyńskiej. O tyle to mieszkanie było dla nas korzystne, bo było przedtem zajmowane przez urząd skarbowy i mieszkanie było już wyremontowane, ale za to trzeba było zapłacić.
W czasie okupacji zapłaciliśmy trzydzieści pięć tysięcy, co nie było małą sumą i na cenę tego mieszkania, na koszty, złożyło się mnóstwo naszych znajomych. W związku z tym mieliśmy honorowy dług, żeby tę sprawę w jakiś sposób rozwiązać. Droższe i cenniejsze rzeczy z naszego domu z Przemysłowej razem z moim szwagrem przewoziliśmy tramwajem na Sapieżyńską, żeby się nie zniszczyły.
Kiedyś jak poszłam z Sapieżyńskiej na kolację do państwa Kwiatkowskich, bo tak się nazywał mój szwagier, powiedziałam, że u nas musi być gdzieś piekarnia, bo bardzo ładnie pachnie pieczywo. Pan Kwiatkowski, który miał sklep na Marszałkowskiej pod sześćdziesiątym ósmym, to był sklep w charakterze obecnie małych delikatesów, w okresie okupacji, powiedział: „To tym się zainteresuj, bo po cóż ja mam płacić komuś obcemu za dostawę pieczywa, kiedy to jest niezły zarobek”. W związku z tym myśmy dobrnęli do piekarzy, którzy piekli pieczywo „na czarno” i zaczęliśmy z ojcem dowozić pieczywo na Marszałkowską. Sprawa wyglądała w ten sposób, że za pięć piąta, jak się kończyła godzina policyjna, mieliśmy z ojcem złożone kartony, wychodziliśmy z domu do tramwaju, bo ulicą Miodową i Bonifraterską chodziły tramwaje. Wsiadaliśmy do tramwaju, jechaliśmy do rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich, tam przesiadaliśmy się w tramwaj jadący na Pragę i przy rondzie Waszyngtona wysiadaliśmy i szliśmy na ulicę, w tej chwili nie pamiętam [nazwy]. Tam byli znajomi piekarze (to już ojciec starał się o to, żeby dobrnąć do właściwego źródła) i braliśmy tak zwane delikatesowe pieczywo, czyli to były rogaliki, bułeczki. Mieliśmy dwa duże kartony, każdy z nas w ręku. Wracaliśmy do ronda Waszyngtona, z tym że nie można było wsiadać, czekać na przystanku tramwajowym, tylko cofaliśmy się w kierunku Grochowa, bo tutaj przy Rondzie było dużo żandarmerii, a tam już motorniczy wiedział, że czekają jego pasażerowie, trefni. Wsiadaliśmy do tramwaju, jechaliśmy na Nowy Świat, róg Alej Jerozolimskich, przesiadaliśmy się z powrotem do tramwaju w kierunku naszego domu i przyjeżdżaliśmy. Towar zostawialiśmy w domu. Dalej towarem zajmował się już mój szwagier, a ja jadłam śniadanie, kąpałam się i szłam do pracy do laboratorium Izby Aptekarskiej, które mieściło się na ulicy Długiej 16. Dzięki takim manewrom udało nam się w bardzo krótkim czasie zorganizować spłatę wszystkich naszych zobowiązań finansowych, co miało bardzo duże znaczenie dla nas wszystkich. [...]
- W jakich okolicznościach zetknęła się pani z konspiracją?
Byłam związana z konspiracją, ale nie brałam czynnego udziału w ruchu oporu, dlatego że miałam pracę prywatną, potem pracowałam w laboratorium Izby Aptekarskiej. W naszym laboratorium mieścił się sekretariat, właściwie dziekanat, Wydziału Farmaceutycznego Uniwersytetu Poznańskiego i zaczęłam studiować farmację na kompletach. Tak że miałam już dość mocno zajęty czas. Z konspiracją zetknęłam się, bo mój ojciec (to się dopiero później okazało) był łącznikiem, bo pracował w sklepie u państwa Kwiatkowskich na Marszałkowskiej i tam była skrzynka pocztowa „Rogi”. Tam mój ojciec przejmował pocztę. Nie wiem dokładnie, na czym polegały ojca kontakty, w każdym razie był mocno zaangażowany tą pracą zawodową.
- Pani nie wiedziała o tym?
Nie, dopiero później dowiedziałam się o tym. Mój szwagier w latach 1943–1944 był wykładowcą na podchorążówce. U nas w domu, ponieważ mieliśmy dużo znajomych podejrzanych przez gestapo i z tym była tego rodzaju sytuacja, że kiedyś jeden ze znajomych, pan Sokołowski, nocował u nas i po jego wyjściu z domu wpadli gestapowcy. Szczęśliwie pan Sokołowski był już na ulicy, tak że jego nie zatrzymali. Było zgaszone światło, oni od razu zaczęli latarkami węszyć po wszystkich kątach. Dzięki temu nic się nie stało. Poza tym w naszym domu, w naszym mieszkaniu, odbywały się wykłady kompletów farmaceutycznych, więc byliśmy dość dobrze zorganizowani. Zresztą mój ojciec był od zarania piłsudczykiem i to było właściwie wszystko. Dom był pełen życia.
Muszę powiedzieć, w jaki sposób zaczynałam Powstanie Warszawskie, bo to jest ciekawa sprawa, dla wszystkich, którym już to opowiadałam. Jeden z moich kuzynów był [w 1939 roku] w obronie mostu Poniatowskiego. Jak nastąpiła kapitulacja, to przyniósł do nas cztery pistolety. Ojciec był wtedy poza Warszawą, bo wtedy nawoływali, Umiastowski, jeden z wiceprezydentów nawoływał do opuszczenia Warszawy przez mężczyzn i mój ojciec wyszedł z Warszawy. Myśmy zostały same. Jak kuzyn przyniósł broń, to my z siostrą prędziutko ją sprzątnęłyśmy. Sprzątnęłyśmy w ten sposób, że po drugiej stronie ulicy było parę grobów, bo tam było bombardowanie i zginęły pewne osoby, [więc schowałyśmy broń do grobów]. Jak ojciec wrócił, to myśmy powiedziały: „Tatusiu, mamy broń!”. – „Gdzie?”. – „W tych grobach”. – „Nic głupszego nie mogłyście zrobić!” – taka była odpowiedź. „Bo zaraz będzie ekshumacja zwłok i stracimy wszystko”. Więc my tam pod pretekstem, że kładziemy kwiatki na grobach, przyniosłyśmy broń z powrotem do domu i wtedy ojciec już się [tym] zajął. Budynek był wybudowany w 1918 roku i nie było cementowanych piwnic, tylko były wyłożone żużlem. W związku z tym ojciec zdobył duże puszki po ogórkach czy po innych przetworach i w nafcie czy w oliwie zatopił broń i podkopał pod fundamenty domu. Wszystko było w porządku. Było trochę emocji, bo niekiedy przychodzili Niemcy, chodzili po całej posesji, ale nic się nie stało, nikt nic nie wyczuł. Ale jak przyszedł moment wysiedlenia, to nie można było zostawić broni. Wtedy był problem, co zrobić. Ojciec zdobył duży pień, który w okresie okupacji był używany u rzeźników jako pień do rąbania mięsa. Wtedy ze szwagrem przedzielili pień na połowę, wydrążyli otwory w środku, zbili hakami i jak jechaliśmy na Sapieżyńską, to ten „mebel” był najbardziej honorowym miejscem, przewiezionym przez całą Warszawę na Stare Miasto. Sapieżyńska to już był dom wybudowany w 1935 roku, już był nowoczesny i wszystkie podłogi piwniczne były wycementowane, tak że nie można było tam zrobić żadnych dziur. Broń przetrwała sobie do momentu Powstania.
Na dzień przed Powstaniem moja siostra wyjechała już do dziecka i do mamy, do Stefanowa, bo one tam były na letnisku, a my we trójkę zostaliśmy w domu, z tym że ja przez moment to byłam na czujce. Gdy była już godzina dwunasta, to panowie mnie wyrzucili z kuchni. Powiedzieli: „Idź spać! Nie jesteś nam potrzebna tutaj”. Tak się skończyło.
Wybuchło Powstanie. Ja zostałam, bo jednak miałam przydzielony punkt sanitarny na ulicy Panieńskiej pod [numerem] dwudziestym drugim, ale ponieważ broń była w domu, tamto środowisko zostało zawiadomione, że się nie stawię, bo muszę pilnować broni u siebie. Ojciec pojechał do Śródmieścia, mój szwagier na Woli, bo był wtedy w „Parasolu”, ja zostałam w domu. Była sytuacja tego rodzaju, że pod wanną w nafcie leżały pistolety, bo ostatnim czasie [były] w [złych] warunkach, nie bardzo nadawały się do użycia. Pistolety dałam od razu do rusznikarza, żeby uruchomili broń, ale była sytuacja tego rodzaju, że broń w zasadzie należała do mojego szwagra i jak szwagier przedarł się z Woli na Stare Miasto po pistolety, to pistoletów w domu nie było. Jak nie było w domu, to mówię: „Słuchaj, ty się nie denerwuj, bo ja wiem, komu broń dałam. Zastrzegłam, że broń musi wrócić do ciebie i na pewno ją dostaniesz”.
Efekt był taki, że do czterech pistoletów dostał jeszcze colta, tak że wrócił do swojego oddziału z bronią. Ale wtedy, kiedy nastąpiła między nami, niezupełnie awantura, ale spięcie, gdzie jest broń, to pyta mnie: „A gdzie „pestki”?”. Mówię: „Nie wiem. Kazaliście mi iść spać”. „Pestkami” nazywało się amunicję do tych pistoletów. Rozmowa trwała w kuchni i on wtedy obrócił się i z murku nad kuchnią zdjął żelazko, otworzył, to było żelazko na duszę, więc otworzył część od duszy i wysypał na stół amunicję. Wtedy jęknęłam. On się pyta: „Co się stało?”. Mówię: „Bo ja tym żelazkiem prasowałam”. Nie wiedziałam tylko, dlaczego to mi pachnie naftą. Nad tym się nie zastanawiałam, ale w pierwszych dniach od razu nie było światła, ale był gaz i stawiałam żelazko na gazie i grzałam od spodu, a ponieważ było po praniu, to wyjmowałam bluzeczki i prasowałam sobie bluzki, żeby dobrze wyglądać.
Już wtedy byłam sanitariuszką w Szpitalu Jana Bożego, bo od razu zgłosiłam się do Jana Bożego i tam zgłosiłam się na nocne dyżury, bo chodziło mi o to, że zawsze mogę mieć kontakty z domem. Tak właśnie prasując [mogłam wysadzić dom]. Wtedy szwagier mi powiedział: „To już na pewno nie zginiesz!”, bo przecież mogłam żelazkiem z amunicją wysadzić pół domu. Tymczasem stało się inaczej. Ja przeżyłam, a mój szwagier 28 września, już po przejściu z Woli na Śródmieście, zginął na ulicy Grzybowskiej pod numerem 24. Zginął w sposób może też trochę dziwny, bo on objął wtedy kompanię. Była niedziela. Zamówili, miała się odprawić msza święta. Szwagier był na podwórku, przy wejściu z bramy, podwórko było otwarte, brama była otwarta i stanął na brzegu bramy. Spotkał porucznika „Jara”, zamienili parę słów i powiedział: „Przepraszam, ale mam zaraz mszę świętą. Zawołał łącznik do mnie: »Proszę zwołać ludzi na mszę świętą«„.. W tym momencie padł granatnik. Zginęli wszyscy, z tym że szwagier jeszcze żył parę godzin, jeszcze byłam przy jego śmierci.
Z kolei jak przeszłam ze Starego Miasta na Śródmieście, to nawiązałam z powrotem kontakt z szefostwem sanitarnym grupy „Północ”, bo komendantem był wtedy pułkownik „Tarło” na Śniadeckich 17, w szpitalu rekonwalescentów ze Starego Miasta. Tam zorganizowałam transporty jęczmienia, cukru, soków. Cukru było niewiele, bo był na przydziały, natomiast jęczmienia można było brać do woli. Miałam początkowo grupę tylko kilku ozdrowieńców. Potem dołączali się jeszcze koledzy, tak że grupa liczyła czasem trzydzieści osób. Dzięki temu bardzo poprawiła się aprowizacja szpitala. Tak to wyglądało.
Szwagra jeszcze zaniosłam na ulicę Śliską 63, bo tam był szpital i czekaliśmy na zabieg operacyjny. Przybiegł jeszcze komendant (nie tyle komendant, co kapelan, ten, który odprawiał mszę świętą) i powiedział, że on odprawi mszę świętą za kolegów i wszystko, co mógł zrobić jako przyjaciel i jako ksiądz. Wtedy szwagier stracił życie, ale był bardzo ciężko ranny, dlatego że miał strzaskaną całą dolną szczękę, tak że jeszcze wyjmowałam szkła z buzi. Jak przyszłam, to już miał obandażowaną głowę, kontuzję ręki. Byłby bardzo ciężkim kaleką, na pewno. Tak to było.
Jak pracowałam, jak przyjęłam dyżury u Jana Bożego, to pierwszego dnia, właściwie pierwszej nocy, to jeszcze w zasadzie nie było rannych Powstańców. Już były małe jednostki, było dużo ludzi cywilnych, tak że była babka, która poszła na Dworzec Gdański zbierać węgiel i została ranna. Z tą miałam najwięcej kłopotu, bo cały czas piszczała, że ją pięty swędzą. W związku z tym musiałam jej masować pięty, żeby wszyscy inni chorzy mogli spać. Na sąsiedniej sali umierał trzynastoletni chłopiec, Antek. Przy chłopcu siedział jego ojciec. To dziecko umierało, śpiewając „Jeszcze Polska nie zginęła”. To było naprawdę wzruszające.
Mój szwagier, jak zabrał broń, to zdobyliśmy parę płaszczy nieprzemakalnych i następnego dnia przysłał swoich żołnierzy. Żołnierze [przyszli] po płaszcze. Śmieszne to były historie, bo wchodzę do domu, patrzę, [widzę] umundurowanych akowców przy liście obecności. Pytam: „Kogo państwo szukacie?”. On przecież miał pseudonim „Jacek Jano”, jego nazwiska nie było na liście, a to towarzystwo szukało go na spisie lokatorów. Więc zabrałam towarzystwo do domu, oddałam im płaszcze. Pytam się, jak się czuje porucznik. Jego łączniczka, bo się okazuje, że była łączniczka „Sława”, mówi: „A, miał krwotok”. Przeraziłam się, dlatego że on miał słabe płuca, miał zrobioną przed tym odmę, więc dla niego krwotok to był bardzo niebezpieczną sprawą. Zdobyłam jeszcze butelkę mleka, bo na ulicy Mławskiej przy katedrze były krowy. Miałam w domu dużo żywności, zresztą współdziałam w organizowaniu punktu żywienia dla tych osób, które nie mogły się dostać na Żoliborz, bo przecież most był zamknięty i było bardzo dużo osób, które musiały zostać. Ponieważ Sapieżyńska to była tuż przy wiadukcie, to w naszym domu też się zatrzymało sporo osób. Na dole był sklepik i była kuchnia, więc dałam swoją nadwyżkę żywności i węgiel do kuchni, co umożliwiło im prowadzenie wegetacji żywnościowej. Zaniosłam kubełek kartofli i za kubełek kartofli dostałam butelkę mleka. Wzięłam jeszcze jajka z domu. Wiedziałam, że on jest przy Szpitalu Karola i Marii na Woli i dostałam przepustkę od Jana Bożego, żeby tam się dostać.
Miałam opaskę Czerwonego Krzyża i wędrowałam sobie zupełnie swobodną drogą. To się wędrowało wtedy przez podwórka. Na podwórkach było mnóstwo działeczek, bo ludzi sadzili kwiatki, warzywa. Doszłam do [Szpitala] Karola i Marii, ale już się nie dostałam do szpitala. Już mnie nie wpuścili. Musiałam wrócić z butelką mleka, z kapustą, którą dostałam od mieszkańców (już nie wiem, jakiej ulicy) i jeszcze z kwiatkami. Przyłączył się do mnie chłopak. Wtedy już była sytuacja tego rodzaju, ponieważ na Woli były bardzo ostre walki, zaczęła się dywersja. Zaczynali chłopcy, Powstańcy, szukać lepszych, dogodniejszych miejsc, bo nie każdy był bohaterem. Efekt był taki, że przyłączył się do mnie chłopak, inteligentny, i zaczął opowiadać, pytać się, jak wygląda droga na Żoliborz, czy można się przedostać. Wziął ode mnie kapustę i tak sobie wędrowaliśmy z powrotem.
Przy placu Bankowym stał oficer w stopniu kapitana, w białej furażerce i zbierał tych uciekinierów na nowe formacje. Ponieważ miałam i opaskę i kwiatki, to kapitan mówi: „Proszę siostry, a kwiatka to dla mnie?”. Mówię: „O, kapitanie, żeby pan dostał kwiatek, to musiałby pan leżeć na mojej sali, a tego panu nie życzę”. Ale mnie jakoś olśniło i mówię: „Nie, nie, dam panu ten kwiatek”. Urwałam kwiatek, zahaczyłam mu o furażerkę i na ucho mu powiedziałam: „Tego z kapustą”. Oficer mówi: „Kolego, kolego, chodźcie tutaj”. Podniósł mu panterkę, tutaj, bo to było pod paskiem, a pod panterką był granat koło granatu. Więc jak to zobaczyłam, to powiedziałam: „Ojej, moja kapusta!”. Moją kapustę oczywiście dostałam. Taką miałam przygodę.
Teraz zaczyna się transport rannych z Woli do Jana Bożego. Jestem na izbie przyjęć, na [sali] zabiegowej, całą noc, bo wtedy liczyłam się z tym, że mogę się zetknąć ze swoim szwagrem, który tam był. Niestety, mojego szwagra nie było. Wtedy nawiązałam kontakty z chłopcami z Batalionu „Czata 49”, dlatego że już zaprzyjaźniłam się z Haliną Wirczyńską, też sanitariuszką. Ona była dużo starsza ode mnie. Ona znała kolegów z „Czaty”, jeszcze z Krakowa. Ponieważ tu już było bardzo niebezpiecznie, to się ewakuowała w głąb Starego Miasta. Miałam już nawiązany przez Halinę kontakt z chłopakami z „Czaty”, a poza tym miałam kontakt z dowódcą sanitarnym, nie wiem, czy był w rzeczywistości dowódcą, zawsze się podawało majora „Skibę”, Cypriana Sadowskiego, że jest – zresztą on pisze sam o sobie, że jest odpowiedzialny za cały sanitariat „Radosława”. Dostałyśmy zezwolenie na zorganizowanie punktu sanitarnego. Ten punkt zorganizowałyśmy na Podwalu 15, na parterze. Tam zaraz było Archiwum Akt Dawnych. Tam było, leżało szesnaście osób, z tym, że były jeszcze dwie sanitariuszki, bo to była Janina Wirczyńska pseudonim „Ninka” i Jadwiga, nie znam jej nazwiska. One zajmowały się opieką rannych, robiły opatrunki, natomiast my z Haliną zajmowałyśmy się aprowizacją i wszystkimi potrzebami. Organizowałyśmy też i pościel i przynosiłyśmy żywność, bo można było ją dostać, to znaczy gotowano na Długiej pod siódmym. Myśmy tam kubełkami nosiły jedzenie.
Chodziłam jeszcze pod obstrzałem do [Szpitala] Jana Bożego, do magazynów. Trzeba było się jednak podczołgać do magazynów, zrobić dziurę w worku i wyłuskać mąkę czy inną kaszę. Miałyśmy kuchnię obok naszego sanitariatu, tak że można było coś ugotować. Byłyśmy w stałym ruchu. Chodziłyśmy do doktor Jankowskiej, tej która potem została na Starym Mieście, u Jana Bożego, z najciężej chorymi, wszystkimi, na samym dole. Miałam tam dość duże zaopatrzenie w leki. Jak nam były potrzebne leki, to nam udzielała, dostawałyśmy z magazynów, ale to już pod obstrzałem.
Miałyśmy jednego „szczękowca”, którego trzeba było karmić specjalnymi odżywkami, tośmy to dostawały. Ale to wszystko też trwało krótko, dlatego że przyszedł moment i w nasz punkt upadły „krowy” albo „szafy”, bo to były te dwa określenia. Słyszało się zgrzyt i wiedzieliśmy już, że coś koło nas przyleci.
Miałam taką przygodę, właśnie jak gotowałyśmy z Haliną kaszę, to jeszcze przyszedł do nas komendant OPL, bo tacy też byli w czasie Powstania, zaczął rozmawiać i w pewnym momencie zgrzyt. Tak „wrrrrr, wrrrr”. Trzeba coś ze sobą zrobić. Pan komendant poleciał do szafy do pokoju, bo tam był pokój z kuchnią, więc wpadł do szafy i zamotał się w ubraniach, które tam wisiały. Przycupnęłam przy ramie od drzwi, Halina gdzieś cupnęła za kuchnią. Jak pocisk upadł rzeczywiście w naszą stronę, to mnie odrzuciło do łóżka, właściwie pod łóżko i przykryły mnie drzwi. Tak, że absolutnie nic mi się nie stało, z tym że poczułam w tym momencie, jak pan komendant depcze mnie po głowie, bo on wybiegł pierwszy. Poszłyśmy zobaczyć, co się dzieje z chłopakami, a oni wszyscy: „Ha, ha, ha! »Ela« dostała wieczną ondulację!”. Oni byli właściwie przebrani za Murzynów, bo u nich trafiło w piec i obrzuciło wszystkich sadzami i ubrudziło. Nie wiem, czy to było tego samego dnia czy następnego, myśmy się przenieśli na jeden dzień do Archiwum Akt Dawnych, to było przesunięcie się między różnymi papierami, co było bardzo niebezpieczne i od razu stamtąd przenieśliśmy się do [Szpitala] Jana Bożego.
Gdzieś koło 20 sierpnia przenieśliśmy się z naszego punktu sanitarnego do kościoła Świętego Jacka. To był kościół Świętego Jacka, byliśmy tam w refektarzu. Tam były bardzo ciężkie warunki. Sale były już duże, więc chorzy narzekali na opieki. Nawet była tego rodzaju sytuacja, że jakiś chory się zwracał i zaczął bluźnić i wtedy chłopcy: „Milczeć tam, to nasza siostra! Proszę się inaczej zachowywać!”. Myśmy stale były w ruchu, bo jeszcze odwiedzałam kolegów, którzy leżeli [w szpitalu] „Pod Krzywą Latarnią”, w podziemiach Długiej 7.
Chodziłam jeszcze do Jana Bożego po niektóre rzeczy i tak się życie plotło do ewakuacji. Ewakuacja była w ten sposób, że był taki moment, że chodziłam, byłam „Pod Krzywą Latarnią”, bo tam mieliśmy kolegę, który był u nas na punkcie, ozdrowiał, przyszedł do niego jego przyjaciel, wyszli i głupota, bo im się coś w naszym oddziale nie podobało, chcieli zmienić sobie MP. Efekt był taki, że nie znali hasła, podeszli pod jakąś barykadę i zostali zastrzeleni. Jeden został zastrzelony do razu, Leszek Klimczak, natomiast drugi, Ryszard Zwoliński, miał postrzał – jedną nogę miał zgruchotaną kość i miał postrzał łydki drugiej [nogi] i leżał „Pod Krzywą Latarnią”.
Tam były ciężkie warunki, nie było wody. U świętego Jacka myśmy mieli jeszcze wodę, to tam przynosiłam wodę. Trzeba było trochę obmyć chorego, ale tam też w ostatnim okresie leżał major „Skiba”, komendant „Radosława”. Pewnego dnia, jak wychodziłam wieczorem, to dyżurujący lekarz podchodzi do mnie i mówi tak: „Proszę pani, pan major »Skiba« prosił, żeby pani została”. Obserwowałam majora „Skibę”. On się traktował jako przyjaciel naszej rodziny. To był naczelny lekarz Ciechocinka przed wojną, potem po wojnie tak samo. On traktował mnie, on zresztą mówił, że jestem pod jego opieką, że on jest odpowiedzialny za to, że mój szwagier pewno już nie żyje. Lekarz podchodzi do mnie i mówi, że: „Major »Skiba« prosił, żeby pani została, bo ma pani coś ważnego do powiedzenia”. A ja mu odpowiedziałam: „Wie pan co, doktorze, jeżeli miał coś ważnego i nie powiedział mi dzisiaj, to powie mi jutro, bo nie znam hasła i muszę wrócić do siebie” – i wyszłam. Tej nocy właśnie było przejście na Żoliborz.
Efekt był taki, że Sadowski pierwszy trafił na Żoliborz, jeszcze bez żadnych groźnych efektów, bo przecież tam bardzo dużo osób zginęło w kanale, w burzowcu. Między innymi zginął lekarz, który mnie powiedział, że mam zostać, bo on się też wybierał. Tak że miałam szczególną intuicję – niesubordynacja, ale Sadowski nie był moim szefem. Traktowałam siebie trochę jako inicjatywę prywatną. Byłam związana z „Czatą”, ale wtedy jeszcze nikomu w zasadzie nie podlegałam, poza tym, że decydowałam o sobie. Miałam wolną rękę.
Dlaczego przeszłam na Śródmieście? Z Haliną Warską i z „Ninką” zaprzyjaźniłyśmy się w czasie Powstania. One miały brata, który walczył z „Czaharem”. Był kapitan „Czahar” na Starym Mieście. Ich brat, Tadeusz, wziął je kiedyś za głowę, przed ołtarzem kazał im przysiąc, że one ze Starego Miasta wyjdą do Śródmieścia, a one powiedziały, że beze mnie nie wyjdą. Razem, już w ostatnim okresie, z kapitanem „Czaharem” wyprawiliśmy naszych chłopców na Żoliborz, ale nie dotarli na Żoliborz. Wrócili. To był między innymi syn generała Monda. Generał Mond był piłsudczykiem. On miał żydowskie pochodzenie, ale miał bardzo sympatycznych chłopaków, synów. Jurek Mond wrócił, nie przeszedł na Żoliborz, wrócił do nas, przebrał się, zostawił swój portfel w zmoczonych spodniach. Znalazłam portfel i jak się przedostałam, nie z „Czatą”, tylko z „Czaharem”, do Śródmieścia, to spotkałam Jurka i oddałam portfel, gdzie była złota koniczynka. Wtedy on mówi: „A czy ty wiesz, coś ty zrobiła?”. Mówię: „Jak to, co zrobiłam? Oddałam ci twoją własność, nic więcej”. „To jest jedyna pamiątka po mojej matce”. Jego matka została denuncjowana jako Żydówka i została rozstrzelana. Taką miałam przygodę. Zresztą myśmy byli w kontakcie z nim, bo potem jak przeszłam na Śródmieście, to pierwsza rzecz, miałam się...
Jeśli chodzi o mojego szwagra, to był taki moment, że siedziałam, czekałam u Jana Bożego, tam był zrobiony przekop i czekałam, już nie pamiętam, na przejście i czekał cywilny pan, bardzo niepozorny. Nie wiem, kto to był, w cywilnym ubraniu, w cyklistówce. Rozmawiamy, co się dzieje, mówię: „Tak, wie pan co, ja też mam duże obawy, czy mój szwagier nie zginął”. A on mówi: „Gdybym znał kryptonim, to mógłbym pani coś na jego temat powiedzieć”. Znałam kryptonim szwagra. On mi wtedy powiedział: „Proszę być spokojną. Porucznik »Jacek« razem z porucznikiem »Trzaską« przeszedł na Śródmieście”. Dopiero 3 września przeszłam, poszłam do rodziny mojego szwagra, oni mieszkali na Marszałkowskiej 62. Tam spotkałam [szwagra]. Mój szwagier przyszedł rano, a ja przyszłam wieczorem i tam się spotkałam ze szwagrem.
- Jaką drogą szła pani ze Starówki do Śródmieścia?
Szłam kanałem.
- Może pani o tym powiedzieć parę słów?
Długo. Myśmy czekali na swoją kolejkę w kościele u Świętego Ducha. Potem wszystko nam zabierali, nie wolno było [nic brać ze sobą]. Kierował tym żandarm, słynny żandarm ze Starego Miasta. On przy włazie zabrał mi [wszystko], mimo że pod moją opieką był jego porucznik „Edward”, bo on leżał u Świętego Jacka, wiem, że się opiekował. Tam były straszne warunki. U Świętego Jacka były straszne warunki, zwłaszcza jak pułkownik „Wachnowski” zajął wszystkie podziemia na dowództwo. To przecież myśmy byli urządzeni w refektarzu, a potem wyrzucili nas na tył. To były już prawie zupełnie otwarte przestrzenie. Strasznie dużo ludzi było w kościele. Pamiętam moment, jak poszłam do Komendy (bo byłam cały czas w kontakcie z pułkownikiem „Tarło”, zresztą nawet do momentu jego śmierci; umarł, mając przecież sto lat), poszłam do pułkownika „Tarło” i mówię: „Czy pan wie, co się dzieje, że sztukasy latają nam nad kościołem, że jest pełno ludzi”. On mi dał pudełko sardynek, bochenek chleba i powiedział: „Bądź dzielna, Elżbieta!”. Na tym się skończyło.
- Wróćmy może do uciekania ze Starego Miasta, do kanałów.
Było koło godziny dwunastej, trudno, nikt wtedy nie patrzył na zegarki. Wyszłam na Wareckiej. Tam była pompa, tak że można było się obmyć. Zgłosiłyśmy się z Haliną od razu do punktu sanitarnego gdzieś na Foksal, trudno mi w tej chwili zlokalizować. Okazało się, że my jesteśmy zupełnie niepotrzebne, bo oni mają za dużo sanitariuszek. Nowy Świat wyglądał zupełnie jak w Stanach Zjednoczonych, kamienice wydawały nam się wysokie. Jeszcze wtedy nie było żadnych śladów Powstania. Pielęgniarki chodziły z pieskami na smyczy po Nowym Świecie, zupełnie inaczej.
W dwa dni później poszłyśmy z Haliną odwiedzić jeszcze jej brata, bo ona miała sporą rodzinę, na trzecie piętro, to było na Kopernika. Tam padł pocisk i odcięło nas na trzecim piętrze. [Odcięło] całą klatkę schodową, drzwi się zamknęły, same, zamek przeskoczył, że nie mogłyśmy się dostać. Dostałam tu odłamkiem, mam dziurę, ale tego nie widać, nikomu [tego] nie zgłaszałam, inwalidą wojennym nie jestem, bo nie było widocznie potrzeby. Okazuję się, że na Śródmieściu też już nie było bezpiecznie, ale myśmy miały ten obrazek. Byłyśmy na Tamce, miałyśmy dostać obiad, poszłyśmy, wydali nam obiad, ale przyszedł jakiś chłopiec ze Starego Miasta i prosił o wodę i kucharki mu odmówiły. Myśmy wtedy zareagowały, a mocno, bo one miały całe kanie kompotów, nie kompotów, a chłopakowi nie dały picia. Różni byli ludzie i różne sytuacje. Wtedy tam przeszłam, rozmawiałam ze szwagrem, bo to było 3 [września]. On mówi: „Jak chcesz, to możesz do nas dołączyć jako sanitariuszka”. Ale wtedy spotkałam chłopców ze Starego Miasta i powiedzieli, że na Śniadeckich są wszyscy, jest „Tarło”, są okropne warunki żywnościowe i nie ma nic. Na Starym Mieście to było jednak dużo [jedzenia]. Jak rozbili magazyny na Stawkach, to było też dużo jedzenia, konserwy, a tutaj na razie nie było nic.
Efekt był taki, że zostałam i organizowałam transporty żywności z Grzybowskiej, bo tam stacjonował mój szwagier, więc tam też miałam dojścia, a tutaj już mnie znali.
Potem, jak nastąpiła kapitulacja, to wyjechałam. Wszyscy ranni chłopcy z „Czaty 49” przyszli do naszego szpitala i razem ze mną w grupie żeśmy wyjechali do obozu jeńców wojennych, do szpitala. Byłam w Zeithainie. Wyjechałam z Warszawy dopiero 13 października i byłam w obozie jeńców wojennych. To był Stalag IV B. Tam było różnie.
- Chciałabym, żeby pani powiedziała troszeczkę, chociaż o warunkach, jakie tam panowały.
Warunki były takie, że wyjechało bardzo dużo ludzi, niektórzy lekarze wyjeżdżali z całymi rodzinami. Był nawet taki przypadek, że i z gosposiami... Ja to jednak opowiem, bo kiedyś rozmawialiśmy, to jeden z kolegów, który jest teraz w Stanach Zjednoczonych, mówi: „Tyś powinna to powiedzieć!”. Po pierwszej nocy wszyscy (posegregowali mężczyzn, kobiety) byliśmy w baraku i pielęgniarki, salowe, doktorowe były pod jednym dachem. Był taki moment, że żona pana doktora zażądała od swojej gosposi, żeby jej podała śniadanie do łóżka. Nie wiem, kto to był, ale myśmy były zszokowane.
Komendantem był pułkownik Strehl, więc lekarze dostali osobne baraki. Wywozili koce, dywany, różne rzeczy były w tym obozie. Oni mieli podzielone pomieszczenia i mieszkali razem z żonami, niektórzy z dziećmi. Natomiast bardzo dużo osób pracowało w kuchni, na otwartych przestrzeniach. Tam były tylko wiaty na górze, a tutaj to było mnóstwo przewiewu. Jak gotowali szpinak suszony, to w suszonym szpinaku było bardzo dużo piachu. Tak że to wszystko było bardzo nieciekawe. Nieciekawie to wszystko wyglądało. Miałam o tyle dużo szczęścia, że spotkałam tam koleżankę z gimnazjum, jedną, dwie koleżanki, które by kończyły gimnazjum Żmichowskiej, a wszystkie cztery razem skończyłyśmy liceum chemiczne.
Efekt był taki, że myśmy się znały jak łyse kobyły, bośmy znały swoje rodziny, bywałyśmy u siebie w domu i stanowiłyśmy zwartą grupę. Trzy z nich były na izbie chorych, ale ich stan był już na tyle swobodny, że mogły jechać na
Arbeitskommando i myśmy w zasadzie zgłosiły się same, żeby wyjechać na
Arbeitskommando. Właściwie dobrze zrobiłyśmy, bo ze Stalagu IV B przeniesiono nas na IV A. Z nich była dziewięćdziesiątka, która pracowała w AEG Werke. To były zakłady elektryczne w Bautzen. Tam była
Frau Stolle, Niemka, która miała syna w obozie angielskim i strasznie płakała, że on jest taki biedny, bo musi jeść stare kluski, a myśmy jadły pęczak z robakami i to jej nie przeszkadzało.
- Potem wróciła pani do kraju w 1946 roku, tak?
Tak.
- Czy kiedykolwiek, jak już pani wróciła do kraju, była pani poddawana jakimś represjom?
Sytuacja wyglądała w ten sposób, że myśmy w zasadzie dobrowolnie się zgłosiły do
Arbeitskommando i z tym nam się źle nie działo. Zdejmowałyśmy wieczorem buty, zostawiałyśmy w innej sali. Potem przychodziła
Frau Stolle z naszym „Pikusiem”, liczyła nas wszystkie, czyśmy nie uciekły. Tak że nie było źle.
17 kwietnia 1945 roku ewakuowano nas, bo się zbliżał front rosyjski, a myśmy mieszkały wtedy w Bautzen, gdzie w naszych okopach były podobno najcięższe walki w całym mieście. Przeszłyśmy z Bautzen, piękna okolicą, bo nad Elbą – w Bad Schandau szczególnie pięknie kwitły magnolie, wiśnie i to wszystko odbijało się w słońcu, w wodzie. Doszłyśmy do Drezna. Tam dostałyśmy zaopatrzenie, ale już nie miałam siły dalej iść. Miałam dzielne koleżanki, które poszły po prowiant, a ja położyłam się na chodniku z nogami opartymi o ścianę, żeby trochę odpocząć.
Trafiłyśmy już na strefę czeską i zatrzymałyśmy się w Bad Töplitz. Zakwaterowali nas w hotelu robotniczym „Zeissa”. Z tym że to był już 8 maja i z dziewięćdziesiątki to już się zrobiło nas pięćdziesiąt, bo wszystko towarzystwo się rozprysło. Myśmy nawet chciały popędzić troszkę szybciej, tak że dołączyłyśmy do Niemców. Powiedziałyśmy, że jak nas zawiozą do Amerykanów, to my powiemy, że oni byli ci dobrzy Niemcy. Zaczęli nas obrzucać czekoladkami z zaopatrzenia, ale po paru kilometrach, jak zobaczyłyśmy polskich żołnierzy, bo okazało się, że z tego samego stalagu byli wyprowadzani przez oficerów niemieckich, w szyku, z kuchnią polową, to prędziutko zeskoczyłyśmy z wozów niemieckich i prędziutko dołączyłyśmy do naszych. Zaczęła się wędrówka na terenach czeskich.
Najpierw był taki [obrazek], że Czesi stali przy drodze – piwarze z beczkami piwa – i małe dzieci roznosiły, częstowały polskich żołnierzy piwem. Doszłyśmy do zakładów „Zeissa” i tam spędziłyśmy noc. Noc wyglądała makabrycznie. Dlaczego? Dlatego że w nocy przyszli Rosjanie i zgasili światło od razu, zaczęli świecić latarkami i: „Co to jest, same baby? Strzel w górę, to się dowiemy, co to jest”. Ale była tego rodzaju sytuacja, że któryś z tych żołnierzy, żołdaków rosyjskich zaczął się dobierać do jednej z naszych koleżanek. Po prostu chciał ją zgwałcić. Ona obudziła, bo to były piętrowe prycze, złapała za głowę swoją koleżankę z tyłu, zrobił się lament, niesamowity pisk. Okazuje się, że były dwa pomieszczenia, było przejście do drugiego pomieszczenia, tam podbiegła jedna z naszych dziewcząt do naszej komendantki, okazało się, że one miały tam jakiegoś ruskiego oficera, który był urżnięty i spał tam na pryczy. To one go [zaczęły] szarpać, budzić, żeby on reagował. Wtedy usłyszały: „Co wy chcecie, to jej tylko [sprawi] przyjemność”. On nie może wydać rozkazu swojemu koledze.
Noc była makabryczna. Jakoś udało się uchronić Halusię, ale sytuacja była rzeczywiście groźna. Miałyśmy na tyle szczęście, że wyszłyśmy na miasto, spotkałam znajomą, która mieszkała w hotelu. Ona tam pracowała, była wywieziona na roboty i mieszkała w czeskim hotelu. Ona porozmawiała z kierownikiem, który był Czechem, i myśmy sobie w piątkę załatwiły wtedy kwatery, pomieszczenia hotelowe. Żyłyśmy komfortowo.
Zdecydowałyśmy się przejechać na Zachód, z tym że miałyśmy uzasadnienie, dlatego że miałyśmy łączność i z panem Kamińskim, który był w rządzie polskim w Anglii, i z panem Kaźmierczakiem, który w 1939 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych, bo był jednym z konstruktorów lotniczych, tak że wiedziałyśmy, że będziemy miały oparcie na Zachodzie. W rezultacie to wszystko inaczej wyszło, bo jak zdecydowałyśmy, że już tam zostaniemy, to okazało się, że to nie jest takie proste, bo wyjechałyśmy jako „kacetki” francuskie. Początkowo miałyśmy jechać, bo tam był punkt repatriacji jeńców wojennych zachodnich, miałyśmy jechać z Anglikami, ale angielscy dżentelmeni nie życzyli sobie, żeby Polki jechały razem z nimi. Po prostu wyrzucili nas z wozu. Taka była prawda.
Potem myśmy wyjechały z „kacetkami” francuskimi. Zatrzymałyśmy się w Falkenau. Spotkała nas wielka przyjemność, dlatego że wszystkie Francuzki się nie myły, tylko malowały i zaczęły się niesamowicie kłócić o prowiant, który rozdzielał nam komendant. Myśmy wzięły swój prowiant, miałyśmy jeszcze czysty ręcznik, położyłyśmy na stoliku i zrobiłyśmy sobie kanapki. Wtedy komendant mówi: „Jak wy się zachowujecie? Spójrzcie na te młode Polki. One już jedzą i one są zadowolone, a wy jak się zachowujecie? Czy wam nie wstyd?”. Mela Wojciechowska, ponieważ znała dobrze język francuski, to nam prędziutko przetłumaczyła i byłyśmy dumne jak pawie, że w ten sposób się zachowujemy.
Dużo byłoby jeszcze opowiadania. Na strefie amerykańskiej, jak potem byłyśmy w Langwasser u pana Tomaszewskiego, [...] to pewnego dnia myśmy wręcz zażądały, żeby nas przywieźli do Burgu. Nas w sumie było jedenaście. Miało nas jechać pięć, w sumie pojechało jedenaście. W obozie było ponad pięć tysięcy mężczyzn. Myśmy tam pełniły służby pomocnicze, w tym dyżury i było nam z tym bardzo dobrze, ale jak przyjechał obóz cywilny Polaków, a żołnierze już po ćwiczeniach mieli wolny czas i poszli na dworzec i zobaczyli, że jest tyle młodych dziewcząt, to każdy powiedział: „Gdzie będziecie dalej jeździć? U nas są Polki, tak im dobrze!”. Efekt był taki, że jednego dnia od razu stan kobiet na terenie obozu zwiększył się chyba o sto procent, a może i więcej. Mówiąc między nami, krzaczki zaczęły się ruszać. Efekt był taki, że myśmy zażądały, że my nie chcemy dopuścić do takiego stanu, nie pozwolimy, żeby na przykład ktoś na nas gwizdał, jak przechodzimy przez obóz.
Wtedy żeśmy się przeniosły do obozu oficerskiego kobiet w Burgu. Byłyśmy na kwarantannie. Był kapitalny ślub pani porucznik z panem podchorążym, ksiądz Mróz dawał ślub. Myśmy miały kwarantannę i leżałyśmy na dachu, tak że obserwowałyśmy całą uroczystość. Ksiądz Mróz w pewnym momencie mówi tak: „Płyńcie na tym morzu miłości pod sztandarem biało-czerwonym” – śmiechu było co niemiara. Jak ksiądz miał swoją homilię przy ślubie, to goście weselni rozchodzili się na boki ze śmiechem. Ale było i tak.
Byli oficerowie amerykańscy, opiekowali się tym obozem. Pewnego dnia jest odprawa wyższych oficerów, przyszli na herbatkę do naszej komendy. Oczywiście, chcieli się dowiedzieć, jak wyglądała u nas okupacja, co myśmy robiły. W pewnym momencie major amerykański mówi: „Przepraszam, a w jakich mundurach panie chodziły?”. Był moment bardzo ciekawy, jak on sobie wyobrażał okupację, że zakonspirowane osoby mają mundury. To tylko Rosjanie mogli mieć gwiazdy czerwone na głowie, a nie inaczej.
Jak wróciłam do Polski, to zatrzymałam się u swojej przyjaciółki, która wróciła wcześniej, bo ona dostała wiadomość, że siostra jej umarła, zostało dwoje małych dzieci i ona wróciła wcześniej do Warszawy, a myśmy zostały. Ona mieszkała na Niemcewicza pod piątym. Nocowałam tam, bo moi rodzice wtedy jeszcze byli na mieszkaniu letniskowym w Stefanowie za Piasecznem. Nocowałam u Jagody, godzina parę minut po szóstej, dzwonek do drzwi, ona otwiera drzwi i pytają się o jej starszą siostrę, panią Młodzianowską. Ona mówi, że jej siostra jest w sanatorium. On się tak zatrwożył. „A co pan chce, ja tu jestem odpowiedzialna za wszystko!”. A on tak [mówi]: „Pani jest odpowiedzialna? Proszę się ubierać!”. Wtedy okazało się, że jest zorganizowany „kocioł”. Kocioł wyglądał w ten sposób – tam były trzy pokoje z kuchnią, każdy pokój był zajęty przez inną rodzinę. Jeden pokój został zarezerwowany dla kierownika. Był żołnierz z karabinem w przedpokoju i ktokolwiek do nas wchodził, to był zatrzymany. To trwało tak prawie dwa tygodnie.
Sytuacja wyglądała w ten sposób, że tam była jedna dziewczynka u sąsiadki, to jak przychodziły do niej dzieci, to mówiło się: „Basi nie ma w domu, proszę odejść!”. Ale to u jednej sąsiadki, miała mieć miarę u krawcowej, krawcowa przysłała swoją pomocnicę, żeby ją przeprosiła, że miary nie będzie. Jak po dwóch godzinach pracownicy nie było z powrotem, to ona przysłała następną swoją pomoc domową. Tamta też nie wracała. Efekt był taki, że trzy osoby z jednego domu siedziały twardo. W każdym pokoju był pilnujący cywil. Oni rekrutowali się z Polaków, którzy wrócili z Francji, Francuzów.
U nas była jeszcze jedna pani, byłyśmy we trójkę i ta pani znała perfekt język francuski. Ona chyba nawet pracowała w ambasadzie francuskiej. Jak się dowiedziała, że oni są repatriowani z Francji, to zaczęła z nim rozmawiać po francusku. On wtedy się otworzył, bo kolega, który [był] razem z nim, nie znał tego języka. Powiedział, że oni bardzo dobrze zarabiają, ale to jest bardzo niebezpieczna praca, bo już jeden z kolegów zginął. Tak to trwało prawie dwa tygodnie, z tym że oni robili nam zakupy, myśmy gospodarowały.
Był taki moment, że przyszła jedna ze znajomych, która często bywała w tym domu. Jagoda, właścicielka mieszkania, otworzyła wtedy drzwi i powiedziała formułkę: „Basi nie ma w domu. Proszę odejść!”. Zatrzasnęła drzwi i koniec. Ta pani po tygodniu, wiedząc, że coś się tam stało, przyszła z powrotem. Wtedy już ją wpuścił kto inny. Za jakieś pół godziny dzwonek, wchodzi mężczyzna. On z kwaterunku. Wchodzi w jesionce do naszego pokoju. Mówię: „Proszę, niech się pan rozbierze, bo od nas się tak szybko nie wychodzi”. On mi na to odpowiada: „Ja tu długo nie będę siedział”. Jak on użył tej formy, to już wiedziałam, kto to jest. Jego poprosili, posadzili go na krzesełku w przedpokoju, pierwszą mnie poprosił ten komendant. To przeszłam, jeszcze mu tam coś warknęłam, kazał mi się uspokoić i wróciłam.
Jak druga pani, która przyszła tego samego dnia, poszła, tak to była sobota, zabrali ją od razu i wszyscy musieliśmy podpisać formułkę, że nie wolno nam tego nikomu w życiu powiedzieć, bo grozi nam taki i taki paragraf. Po dwóch tygodniach wróciłam do domu, ale heca była taka, dlatego że ponieważ to była sobota, to oni nam nakupowali pieczywa, nie pieczywa, więc każdemu się proponowało: „Chleba może potrzebujecie?”. Tak to było. Więcej grzechów nie pamiętam.
Warszawa, 6 marca 2006 roku
Rozmowę prowadzi Anna Piłat