Ewa Berberyusz „Pietrek”
Ewa Teresa Berberyusz, urodzona 19 sierpnia 1929 roku w Warszawie. Należałam do różnych ugrupowań harcerskich. Szukałam z grupą koleżanek, w naszej szkole takiej grupy – żebyśmy mogły coś robić. I znalazłyśmy. To była grupa, jak się dopiero teraz, po latach, dowiedziałam, „Pasieka” przy Komendzie Głównej Szarych Szeregów. Pseudonim mój był „Pietrek”. Kiedy mnie zaprzysięgano, odbierający przysięgę mówi: „Dobrze, dobrze, tylko, żeby pietra nie miał”.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku? Chodziła pani do szkoły?
Tak. Chodziłam do szkoły i koniec.
Szkoła imienia Roszkowskiej-Popielewskiej na Placu Unii Lubelskiej, gdzie wtedy stał Pomnik Lotnika, przeniesiony teraz. To była prywatna szkoła, bardzo dobra, ekumeniczna trochę. Nawet jest tablica dzisiaj na ulicy Bagatela 15, w tym domu.
- Czy pani rodzice byli dobrze sytuowani?
Mój ojciec był majorem-topografem i w czasie wojny ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem Jan Kowalski. Błagałam go na klęczkach, żeby szedł do obozu, bo były obwieszczenia, że oficerowie służby czynnej, którzy się nie zgłoszą, zostaną ukarani śmiercią. Ale on mi robił kółko na czole i zrozumiałam, że nic z tego nie wyjdzie. Wyglądał trochę jak menel, a później, teraz niedawno, profesor Kunert mi powiedział, że był szefem topografii na całe AK. Nie wytrzymywał, czasem nocował w domu. To były najgorsze noce, bo bardzo często walono do nas do bramy. Minuty czekania – do kogo, do jakiego mieszkania, czy nie do nas. Gdzie indziej kogoś wywlekają. I ulga.
- Czy pani ojciec został aresztowany podczas okupacji?
Nie. Mój ojciec zginął na Placu Teatralnym. Bardzo blisko tego miejsca była chyba barykada, gdzie zginął Krzysztof Kamil Baczyński.
- Kiedy zginął pani ojciec?
15 sierpnia 1944.
Podczas Powstania. Wiedziałam od samego początku. Byłam dzieckiem, w końcu na początku wojny niewielkim i wiedziałam, że zginie. Później, jak gdzieś żeśmy się osadzali, rozbitki z Warszawy, w poszczególnych dworach czy innych miejscach, wszyscy czekali na powrót bliskich. Wiedziałam, że nie mam co czekać, bo on nie wróci, bo zginął. To było przeczucie.
- A pani mama, czym się zajmowała?
Moja mama przed wojną niczym, to znaczy domem. A w czasie wojny robiła tak zwany folusz. Poznała siostrę Szczepanowską, siostra się mówiło, ponieważ ona w 1939 roku była sanitariuszką w szpitalu wojskowym, ale w ogóle była artystką i zajmowała się tkaniną artystyczną. Ona z tkaniny artystycznej poprzez specjalne zabiegi chemiczne nauczyła mamę robić folowania, czyli przystosowywania materiałów tkanych – bo przecież ludzie nie mieli się w co ubrać – żeby można było szyć z samodziałów marynarki, płaszcze.
- Można było się utrzymać z czegoś takiego?
Tak, z tego można było. Ale dopóki tego nie było, żyło się bardzo skromnie. Pamiętam, że przystawiałam buzię do cukierni i wąchałam zapachy, bo tam cukierenki były. Moim pierwszym marzeniem w życiu było zjedzenie tortu pod tytułem „Mocca”, na bezie. Udało mi się to niestety dopiero po wojnie.
- Jak pani pamięta wybuch wojny?
Byliśmy w Augustowie. Mój ojciec robił tam mapy sztabowe na granicach Polski. Polegało to na tym, że miał wydzielony pokój i kreślarza. Kreślarz jeździł, wedle wyuczonych wzorów kreślił, a później ojciec sprawdzał to jeżdżąc bryczką i przenosił pantografem na mapy sztabowe. Tam dowiedzieliśmy się 1 września, że wybuchła wojna i że w Grodnie już o piątej rano runęła od bomby katedra. Mój ojciec powiedział: „Radźcie sobie same, ponieważ ja mam tu tajne materiały”. Ewakuował się z materiałami i z pracownikiem do Warszawy.
- Czy pani jako dziecko była informowana o wszystkich działaniach ojca?
To nie było tajne. Oczywiście, wiedziałam, że robi mapy sztabowe, bo pracował w Wojskowym Instytucie Geograficznym, które było jawne. Gros czasu spędzał w tak zwanym polu, a pole to były granice. I tam właśnie robiono mapy dla wojska.
- Teraz porozmawiamy o okresie po wybuchu wojny światowej i przed wybuchem Powstania Warszawskiego. W tym okresie zetknęła się pani z konspiracją, prawda?
Tak.
- Proszę powiedzieć, kiedy to było i w jaki sposób?
Nasza klasa, bardzo bojowa, szukała kontaktów – głównie poprzez harcerstwo, ale niektóre formy harcerstwa nam nie odpowiadały, bo to było głównie śpiewanie piosenek, pamiętam taką „Polesia czar”. A myśmy się śmiały, bo chciałyśmy coś robić. Najprzód na własną rękę stworzyłyśmy grupę. Nazywałyśmy się „Czajki” i żeśmy na własną rękę malowały napisy:
Hitler kaputt, na mieście. Później, jak hitlerowskie wojska zbliżały się do Moskwy, to żeśmy dosłownie z kubłami i ze smołą i z pędzlami, cała Warszawa była w napisie: „1812 rok”, czyli że przegrali, że muszą się od Moskwy odwrócić. Moskwa była daleko i wydawała nam się lepsza niż hitleryzm.
- Proszę powiedzieć, ile dziewcząt było w tej grupie?
Było nas kilka, niewiele. Niektóre nie chciały, mówiły: „Tatuś obiecał, że jak coś się będzie działo, to mnie weźmie”. A myśmy się śmiały z nich, że są tchórzami.
- Oczywiście ukrywałyście to przed rodzicami czy rodzice wiedzieli?
Nie, nie. Rodzice wiedzieli.
Nie protestowali. Zajęci, moja mama po prostu wykarmieniem, a mój ojciec był tak zajęty, że specjalnie się tym nie przejmował.
- Rozumiem. To były pierwsze próby konspiracji.
Później nastąpiły, dopiero jak żeśmy natknęły się na właściwą komórkę. To był batalion „Parasol” przy Szarych Szeregach.
- Kiedy to było mniej więcej? Przypomina sobie pani?
To były już ostatnie lata wojny, bo przedtem żeśmy były za młode i nie chciano nas. Pamiętam, jak mieszkałam na ulicy Rakowieckiej i dostałam rozkaz, że przed kościołem na placu Szembeka będzie czekał na mnie blondyn z czarną torbą. Mam ją zanieść do skrzynki na Elektoralnej 22, pralnia chemiczna. I rzeczywiście tak się stało. Dojechałam kilkoma tramwajami bezpiecznie, ale problem był w tym, że tam była broń tak ciężka, że właściwie szurałam torbą i powinnam zwrócić uwagę. Nawet mi ktoś mówił: „Dziecko, ja ci pomogę”. A ja: „Nie, nie, nie”. Pamiętam, że przychodziły mi takie myśli do głowy w czasie jazdy i przesiadek tramwajem, bo to z Grochowa na Wolę, na Elektoralną, że wpada patrol – wszyscy:
Alle raus! Zostawiam torbę na podłodze i oni pytają, czyja i czy będę miała na tyle bohaterstwa, że się zgłoszę, że powiem – ja, moja... czy też nie, bo jeżeli nie, to wszystkich pod ścianę, nie tylko mnie jedną. Ale to była fantazja, a zachowywałam się spokojnie, wedle nauk konspiracyjnych, które udzielał nam pan, który był świetnie konspiracyjnie ubrany w oficerki (oczywiście, to jest ironia), mówił, że należy się zachowywać niefrasobliwie, gdy się idzie z towarem i na przykład jeść jabłko. Jabłka miałam przygotowane i zaczęłam gryźć jabłka wtedy. Przychodzę na Elektoralną 22, pełno ludzi w pralni. Czekam aż nikogo nie będzie. Nie mogę się doczekać. Wreszcie puste. Wchodzę, dzwonek był przy drzwiach, dawniej bywały takie dzwonki, mówię: „Ja do Maryli”. A dziewczyna, starsza ode mnie, już panienka, mówi: „O Jezu, teraz jakieś smarkule przysyłają. Nowa łączniczka!”. Krzyczy na cały głos. Zdębiałam, przecież... Złamała wszystkie kanony konspiracji. „Daj tą torbę!”, mówi ona. Mówię: „Hasło jest: »Ja do Maryli«”. Czekam, co będzie dalej. Wychodzi dryblas, siada na kontuarze i mówi: „To ja jestem Maryla, głupia!”. Wtedy zdębiałam. „Nie wiedziałaś, że to jest taki rozkaz, żeby gówniary posyłać takie jak ty. Pewnie cię może Niemiec za warkocz – miałam gruby warkocz z tyłu – pociągnął i jeszcze pogłaskał po ramieniu. No co? Pogłaskał?”. Oburzyłam się oczywiście. To była moja pierwsza przygoda. Oprócz tego mieliśmy zadania z topografii. Nie miałyśmy nic mówić, więc ojciec nie mógł mi pomóc, zresztą prawie nie było go w domu. On się ukrywał w innych mieszkaniach. Miałyśmy spenetrować Warszawę. Każda z nas miała inną dzielnicę i rysować domy przechodnie, wedle jakiegoś schematu. Oczywiście nie zawodowo. Pamiętam, że sobie pomyślałam wtedy, że poznaję Warszawę, bo przedtem z Mokotowa blisko do domu ze szkoły, to się nie ruszało. Zaczęłam poznawać Warszawę i wiem, że obciążali nas bardzo dużymi robotami. Nasza zastępowa o pseudonimie „Kali”, siedemnastolatka (to już była dla nas starucha), jak niektóre narzekały, że przecież muszą iść do szkoły, że rodzice nie pozwalają im wychodzić późno, mówiła tak: „Uczyć się nie musicie. Teraz jest wojna. Rodzicom kłamcie”. Tak to było.
- Wspomniała pani o konspiratorze w oficerkach, który nauczał.
Pamiętam, że to było na ulicy Dobrej, na Powiślu.
W prywatnym mieszkaniu. Do kogo ono należało, mieliśmy tylko adres, to nie wiem. Nauki właśnie polegały na swobodzie zachowania, że nie należy się afiszować specjalnie ubiorem. Broń Boże, bardzo modne były oficerki męskie, które oficerowie zdjęli z nóg, kiedy szli do niewoli i panny, najwyższy fason, to było chodzić w oficerkach. Moja dorosła sąsiadka chodziła w oficerkach. Więc, broń Boże, żadne oficerki, żadne przepasywanie się pasami, które były też przerabiane z wojskowych. Tylko wyglądać szaro, szaro-buro. Dziewczyny w moim wieku się nie malowały, więc to nie wchodziło w grę. Szaro-buro. I to wszystko.
- Czyli pierwsze pani poważne zadanie polegało na sporządzeniu mapy przechodnich domów i pani była odpowiedzialna za jaki obszar?
Tak. Głównie Wola.
- A w którym momencie nastąpiło dalsze, głębsze nawiązanie współpracy z konspiracją?
To już było głębokie. Miałyśmy określone zbiórki. Przeważnie w naszym mieszkaniu i zadania różnego typu na obserwację. Na przykład, pamiętam, że to była jakaś telepatia, bo drobne zadanie na spostrzegawczość. „Kali” usiadła i powiedziała: „A teraz wszystkie wyjdźcie i za chwilę wróćcie”. I za chwilę wróciłyśmy. Ona chwilę siedziała tylko i najlepiej odpowiedziałam na wszystkie elementy jej stroju, ale coś mnie tknęło, bo na ogół nie jestem taka dobra obserwatorka. Jestem dobrą obserwatorką psychologiczną może, ale nie fizycznych szczegółów. A tutaj, nim ona usiadła i dała rozkaz, policzyłam wszystko, co ona ma na sobie. To znaczy, jakiego typu spódnica, zegarek, naszyjnik, jaki typ okularów, detale. Oni powiedzieli: „Brawo. Ta to jest świetna”. A to był absolutny przypadek. Pan Bóg mnie natchnął telepatią, że to będzie odpytywane.
- Czyli tego typu zadaniami zajmował się ten oddział?
To było jedno z ćwiczeń, a na ogół, to zajmowaliśmy się przenoszeniem broni, topografią miejsc, meldunków i [żeby] jak najmniej wiedzieć. Nie wiedziałam, że „Maryla” to jest mężczyzna. Nic nie wiedzieć, żeśmy nic nie wiedziały zasadniczo. To jest zrozumiałe, że jak złapią, to nie powie dużo, choćby ją mordowali, bo nie wie.
- Proszę mi powiedzieć, gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie w moim rodzinnym domu na Rakowieckiej 9. Ale na parę dni poprzedzających Powstanie, był pierwszy alarm, gdzie miałyśmy się zgłosić każda pod inny [adres]. Moja kwatera była na ulicy Młynarskiej. Czyli jak gdyby pasiecznik Woli. Tam siedziały nieznane mi zupełnie dziewczyny, bardzo podenerwowane, a w zasadzie gadające tylko o chłopakach, a z kim, która, a dlaczego. Mnie tam w kącie umieszczono. Nikt się do mnie nie odezwał. Na łóżkach wszystko to się działo. Bardzo ubogie to mieszkanie było. Czekaliśmy na „Szaraka” – „Szarak” przyjdzie i wyda rozkazy. „Szarak” przyszedł i mówi: „Odwołane jest”. „A kiedy mamy się zgłosić”? „A cholera wie”. W ogóle był szalenie wściekły, bo on rzeczywiście nie został poinformowany, bo i dowództwo nie wiedziało. On też czuł dezorientację dowództwa. Mówi: „Wracajcie do domu. Zgłaszajcie się, kiedy tam wam wypadnie, bo nie wiem. Nic nie wiem, nikt nic nie wie”. I psioczył szalenie. Wyszłam i już wiedziałam, że tam nie wrócę, chociażby się niebo, ziemia waliły. Ale waliły się na Rakowieckiej 9, czyli tam gdzie mieszkałam.
- A wybuch Powstania teraz.
Rakowiecka 9, godzina siedemnasta, od razu strzały, więc zablokowaliśmy bramy, bramę właściwie jedną. Na tyłach były podwórka, czworobok, róg Sandomierskiej i trzy dni spokoju, błogiego spokoju. Ludzie ładowali, licząc się ze spaleniem, rzeczy do piwnic. Jedzenia nie za bardzo było, ale woda jeszcze była, elektryczność. Właściwie wszystko funkcjonowało i dopiero w czwartek, czyli 3 sierpnia łomotanie do bramy:
Banditen! Banditen!. Wparowali młodziusieńcy esesmani i wszystkich mężczyzn, chłopców, którzy byli, powychodzili z mieszkań, na klatce schodowej, na podwórku, strzelali. Bezszelestnie, nie słyszałam strzałów, ponieważ przykładali broń do ciała. My stoimy z mamą, w naszym mieszkaniu też się schroniono, schronił się chłopak, którego przedtem nie znałam, w moim wieku. Niemiec do niego mierzył, ponieważ oni najprzód chcieli wystrzelać męską część. Tu ludzie leżą na podestach, ci mężczyźni i on chłopaka mierzy trzynastoletniego, który tak zakrył się, jak lufa miała być przyłożona. Młody esesman miał mu strzelić i wtedy moja mama dokonała cudu bohaterskiego. Chwyciła za przegub Niemca i ponieważ była dwujęzyczna, niemiecko-polska i mówiła hoch Deutsch, najlepszym z najlepszych i zasyczała takim samym, bo oni strzelali krzycząc – więc ona: „Źle się bawisz, żołdaku! Spuść broń!”. Jemu ręce opadły, chłopak się uratował. Ale nas spędzono do koszar, vis á vis mojego domu, tam gdzie obecnie stoi budynek MSW. Tam żeśmy patrzyli, jak płonie nasz dom i słuchaliśmy kanonady zza Wisły. Pamiętam, jak przypomniał mi się wiersz „Czekamy na ciebie, czerwona zarazo”. Na szczęście autor wyjechał zagranicę, w Australii bodajże [jest], bo przecież by tego nie przeżył. Ale „czerwona zaraza” się nie spieszyła na pomoc Warszawie. Po trzech dniach stania na gestapo, tam gdzie teraz jest Ministerstwo Oświaty, tam jest dziedziniec i tam stałyśmy, kobiety i dzieci, bo mężczyzn już nie było. Esesmani się wychylali przez okna, piękna sierpniowa pogoda i mówili, że pluton egzekucyjny zaraz przyjdzie, nie wolno siadać. Pamiętam, jak moja matka sączyła mi do ucha: „Jak będą strzelać, padnij. Jak będą strzelać, padnij. Jak będą strzelać, padnij. Ocalejesz, trupy cię pokryją”. Głupia wierzyłam, jak to się wierzy, a matka, jak to matka, chciała ocalić dziecko. Ale nie przyszedł pluton egzekucyjny, tylko zrobili selekcję. Niemcy źle rozpoznawali semickie typy. Ale selekcjonerem był niejaki Jankowski, ubrany w mundur esesmana, blondyn bardzo przystojny i mówił bezbłędną polszczyzną. Byłam blondynką po ojcu, jasną blondynką. Takeśmy ocalały: jedni w prawo, drudzy w lewo. Z zatrzymanymi nie wiem co zrobiono. Nas z powrotem odesłano na nasze gruzy. Teraz dopiero zaczęło się zastanawianie co robić. Znów moja matka stanęła na wysokości zadania, bo jeździł samochód i przez tubę ogłaszał, że wszyscy mężczyźni z rękami na głowie mają wyjść na ulicę. Naraz wychynęli ze spalonego domu dwaj mężczyźni. Jakoś się uchowali. Ja, tchórzliwa, mówię: „No niech już wyjdą ci panowie, niech już wychodzą, bo inaczej – było ostrzeżenie – cała kamienica będzie rozstrzelana”. Tak łącznie z całą resztą kobiet mówiłam: „Wychodźcie”. Jeden trzymał już tak ręce i wychodził, a drugi cofał się, bo jakaś szafa na parterze czy gdzieś ocalała, jakby do szafy chciał wejść. I wtedy moja mama zagrzmiała: „Co wam mało trupów tutaj, które żeśmy tu chowali, na tym podwórku! Chcecie, żeby jeszcze ich!”. Jak gdyby to był przełom. Kobiety zaczęły przepraszać tych dwóch mężczyzn i schowały ich. „Przecież ich zabiją”. Więc to były takie dzieje.
Później niedaleko na Chocimskiej był szpital, gdzie moja mama miała znajomych lekarzy. Każdy myślał, co dalej ze sobą zrobić, bo Mokotów był niemiecki, ale była względna cisza. Kanonady się słyszało. Z mamą postanowiłyśmy się przedrzeć do szpitala. I przedarłyśmy się. Jeść nam nie dawali, dlatego że nie było. Pamiętam, że worek z kostkami cukru dźwigałam na barkach. Cukier jedzony non-stop okropnie szkodził. Rannych przyjmowaliśmy, lekarze i łączniczki, wszystkich przyjmowali i Niemców, i Polaków. Tylko Niemcy strzelali do powstańców kulami dum-dum, które rozrywały wnętrzności. Nie było antybiotyków. Zachód już miał antybiotyki, którymi by ładnie to wyleczyli, a tutaj oni umierali w mękach przez długie dni, bo na gangrenę. Pamiętam, jak stoimy na sali, jest msza święta i stoję przy chłopaku, któremu pielęgniarka usiłuje wsączyć kleik i tak mu spada kleik nie połknięty. Przy podniesieniu umarł. A zdarzyły się wypadki, to już słyszałam później, w innych szpitalach, gdzie był spirytus, że jak wypił litr spirytusu i miał silną bardzo naturę, to potrafił przeżyć. Po prostu zwalczył gangrenę alkoholem.
Stamtąd przetranslokowano nas na Dworzec Zachodni. Pamiętam, jak czekaliśmy na pociąg i nie bacząc na nic, chociaż nie wolno się było oddalać z tego peronu, na pobliskich działkach gniły pomidory nie zbierane. Ale żeśmy się odważyli oddalić. W pewnym momencie siostry sakramentki, w białych habitach, popalone szalenie, bo sakramentek kościół był spalony, te które były żywe, stanęły na peronie. Wyglądały jakby na szczudłach, tak jakoś spalone habity przydawały im nieziemskości, jak aniołom wysokim. Podstawili pociąg. Wsiadłyśmy z mamą i naraz jakiś Niemiec nieznanej formacji, to nie był bojowej formacji, nasze manele, tłumok, który miałyśmy z mamą pomógł, podsadził mnie i mamę i zaczął z nią rozmawiać. Jeszcze nie znałam pojęcia „dobrego Niemca”, ale on był wybitnie zawstydzony. Ludzie, jakeśmy przejeżdżali przez te miejscowości to rzucali nam jedzenie, a przede wszystkim, jak zwalniał pociąg, to mówili: „Wyskakujcie, wyskakujcie”. Wiadomo było, że wezmą do obozów, selekcję zrobią i do obozów. Ale na szczęście my byłyśmy ze szpitalem i szpital przewieźli od razu, nie zatrzymując się w Pruszkowie, do Milanówka. Lekarze mieli operować natychmiast. Pamiętam, jak pomagałam słomę znosić do restauracji, tuż przy dworcu. Oni mieli operować na stołach. Tymczasem, byli tak zmęczeni, że poszli spać i raczej na rano się trupy wynosiło, śmierdzące już okropnie. Warszawiaków wyłapywali stamtąd, żywych. Moja mama jakieś pieniądze miała, wynajęła dryndę i pojechaliśmy przez sochaczewskie, unikając dróg, polem lasem, do majątku rodziny naszej, pod Sochaczew, do Ćmiszewa. Tam przychodziła cała Warszawa cywilna. Tam mój wuj i ciotka podejmowali, czym mogli. Biło się krowy, konie i było kilka stołów do jedzenia i na dworze i wewnątrz.
Do wejścia wojsk radzieckich. My, ciotka, wujek, z solą i chlebem witamy, bo niby polskie wojsko, orzełki mieli polskie. Chociaż dziwnie się oni wyrażali. A oni przeklinając, kury o mur, rozkrzyżowywanie świń i krów i niemal wyjadanie gorących. Byli głodni. Później, jak się najedli, napili, gorzałkę mieli, zaczynali gwałcić. Moje kuzynki były starsze, one gdzieś uciekły, a ja wzięłam czubaryka, jak jeden zrzucił swoje okrycie i uciekłam do Warszawy, nic nie mówiąc matce. W stronę Warszawy się kierowałam i w Sochaczewie już były pociągi, nie osobowe, tylko bydlęce. Po gruzach warszawskich tak chodziłam, nie bardzo rozpoznając, gdzie jestem, bo to było jak Tatry. To były góry, doliny, niekiedy jakaś poskręcana latarnia. Matka moja mnie tam odnalazła. Nie mamy z czego żyć, nie mamy gdzie mieszkać, a wuj wszystko rozdawał. Dał mamie runo wełny, bo wiedział, że się zajmuje tkactwem, folowaniem. Ona to trzymała, my na grzbiecie żeśmy wory niosły jak coś, co ma nam ocalić życie i dać chleb. Oczywiście chleba nie dało. Wreszcie, żeśmy dobiły do Łowicza, gdzie okazało się, że był gręplarnia. Ocean odległości, bo to okrężną drogą, gręplarnia była i powiedzieli nam: „Proszę pani, jeden rękaw swetra to z tego wyjdzie, nic więcej”. Więc rzuciłyśmy w cholerę te runo i znów do Warszawy tułać się. Tak się stało, że moja mama spotkała znajomą, która wyjeżdżała do Zabrza i mamie oferowała pracę w młynie automatycznym. A ja, przypomniano sobie, że przecież dwie moje kuzynki ze dworu, Magdalena i Janka, uczyły się w klasztorze w Szymanowie. To niedaleka odległość od dworu. Tam poszłam do Szymanowa i tam zdałam maturę po czterech latach i to były najszczęśliwsze chwile w moim życiu. Mówię to do dziś. A później wyjście na komunę, to było już straszne, bo wtedy byłyśmy w izolatce. Oczywiście, było głodno, chłodno, pamiętam, że moim najlepszym daniem były kartofle na rzadko, ale to się trafiało rzadko, ponieważ najczęściej karmiono nas kaszą z UNRR-y, w której nie wiadomo było, czy ziarenek jest więcej czy pędraków, które zajadałyśmy jako okrasę, nikt się tym nie przejmował.
- Gdybyśmy się cofnęli troszkę jednak do początków Powstania. Czyli do którego sierpnia panie były w Warszawie?
Myślę, że to był 2 wrzesień. 2 wrzesień była ewakuacja szpitala.
- Rozumiem. A pani ostatni kontakt z konspiracją, bo rozumiem, że to było na kilka dni przed Powstaniem. Dostała pani rozkaz stawienia się w tym miejscu, co później pani sobie obiecała, że już nie wróci.
To nie był rozkaz. Nasz „Szarak”, zastępowy, był tak wściekły i tak zdezorientowany, że przed nami tego nie krył, że żadnych rozkazów, że bajzel, że w komendach. Tak naprawdę było. Chyba historyczne źródła tak podają.
- Wszyscy mieli takie poczucie, wszystkie koleżanki?
Tego nie wiem, bo tam nie było żadnej mojej koleżanki. To były już dziewczyny tych chłopaków. One też pełniły role sanitariuszek albo łączniczek, ale miały to poczucie, tylko że one chciały być przy nich. One już miały inne przydziały, one więcej wiedziały. One uczone były, na przykład były sanitariuszki wyszkolone. A ja nie. Do mnie się nikt nie odezwał ani słowem. „Zmykaj!”, mówili.
- Czy później ktoś jeszcze próbował się z panią kontaktować w czasie Powstania do momentu ewakuacji szpitala?
Ależ to nie było mowy! Mokotów, ten Mokotów, czyli blisko Puławskiej i Rakowieckiej był cały czas w rękach Niemców. Tam w ogóle pod strachem Boga przeszłyśmy do szpitala, ale zabijali. Nie wolno się było ruszać. Słyszeliśmy tylko, jak byłyśmy już w szpitalu, głosy, to było jedyne, co, głosy powstańców w nocy, próbujących odbić szpital. Aczkolwiek wielki Czerwony Krzyż był na dachu, ale to nic nie pomagało, i Niemcy tam byli. To był też naznaczone gdzieś, że my nie zabijamy Niemców rannych. Myśmy płakali, ale wiadomo było, wiedziałam, pesymistka urodzona, że oni nie odbiją nas.
- Proszę nam powiedzieć, w jaki sposób zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
Z jakiej strony, z takiej strony, co opowiadałam przed chwilą. Na tym podwórku.
- Przede wszystkim to byli...
Ci zabijacy. Bardzo młodziutcy, tacy wcieleni już chyba w ostatniej chwili, ale niesłychanie zagorzali, jak gdyby też naszpikowani czymś. Pamiętam, że był taki moment, po Powstaniu, kiedy już byłyśmy w Warszawie i chodziłyśmy po znajomych, żeby u kogoś przenocować, znaleźć miejsce. Zaczepił nas jeniec, który pracował, bardzo przypominający tego, co strzelał. Pewno nie ten sam, ale przypominający, w mundurze, bo kazali mu coś odgruzowywać. On podszedł do mojej mamy i pokazywał, bo był absolutnie głodny. Więc moja mama mówi: „Nie wysilaj się na pokazywanie. Ja ci tu powiem po niemiecku, co wyście zrobili i zdychaj sobie z głodu”. Niestety, tak było. Zresztą żeśmy same nie miały co jeść, dokładnie.
- I jeszcze żołnierze niemieccy, z jakimi pani miała kontakt, to pewno w szpitalu, prawda? Ranni?
Tak, ale to też byli już ciężko ranni i nie wolno nam było wchodzić na salę, to tylko w czasie mszy. A tak to nas zapakowano jeszcze z jedną rodziną do pokoiku i tam sobie siedźcie. Wiem, że moja mama wypatrzyła, [wyczuła] po węchu, że gdzieś w sąsiednim domu, na Chocimskiej, jest piekarnia, Tak się też stało, że ostatni pierścionek, brylant, został przywiązany do sznurka, pojechał w górę, a do nas zjechał bochenek chleba. To było wielkie osiągnięcie.
- Jakie było nastawienie ludności cywilnej do Powstania, jakie rozmowy na ten temat były prowadzone. Jak je komentowano?
W szpitalu – nie, dlatego że wiadomo było, że to jest przejściowe, że albo nas wszystkich rozwalą albo gdzieś wywiozą do jakiegoś lagru. Nie spodziewaliśmy się niczego lepszego. I to było jedno wielkie czekanie, w końcu to nie było dużo czasu.
- Gdyby miała pani powiedzieć, jaki nastrój panował wśród personelu szpitala, czy był pesymistyczny?
[...] Pesymistyczny. Tak. Niczego nie było. Brakowało lekarstw, owało wszystkiego. To była jak gdyby twierdza. O żadnych rozmowach mowy nie było. Lekarze byli zatrwożeni. Umierali im na rękach postrzeleni kulami dum-dum. Ponadto było tam dużo ludzi jeszcze, którzy byli chorzy. Nie mieli czym leczyć. Była rozpacz, wszechogarniająca rozpacz.
- Czy jakieś przejawy życia religijnego, czy coś pani pamięta?
Wiem, że zawsze była msza. Nie wiem, czy codziennie, chyba codziennie. Pamiętam siebie na jednej mszy, kiedy chłopak, o którego łóżko się opierałam umarł.
- I tylko tą jedną mszę pani pamięta?
Tą jedną mszę pamiętam. Księża nie mówili, tylko po prostu była to groza, bo obawiam się, że to nie był tylko ten jeden, co na tej sali umarł. To byli wszystko ludzie już bardzo ku śmierci.
- Pani miała duży kontakt z rannymi czy raczej nie?
Nie. Nie było mowy o kontakcie, bo oni byli nieprzytomni. Nie było żadnej przytomności. To nie było tak, jak opisywano i później robiono seriale, że tak w szpitalach rozmawiano. Nic z tych rzeczy. To jest wszystko fałszywy obraz. Oni do siebie nie mówili. Nic. To była groza. Inaczej było w szpitalach w Śródmieściu, gdzie jednak było i lepsze wyposażenie i coś się działo. Przede wszystkim, można było wyjść. Było się między swymi. A tutaj? Tak że nic ciekawego wam z tej sytuacji nie opowiem.
- Czy dochodziły do pani jakieś wiadomości od najbliższych?
Ależ mowy nie ma! Od żadnych najbliższych. I do nikogo. Jedynie Teresa, którą matka przyprowadziła, też po schodkach na Słonecznej, w tym dużym domu, do zbadania, ponieważ zapalenie płuc miała.
- A gdyby pani miała powiedzieć o swoim najgorszym wspomnieniu czy z Powstania czy z okupacji, to co by to było?
To jednak, Ministerstwo Oświaty to się nazywało, i teraz jest chyba tam MEN, i dziedziniec, i czekanie na korpus egzekucyjny, który ma przyjść, bo oni nie pozwalali nam siadać. Upał szalony z góry, nie ma picia, nie ma niczego, małe dzieci, matki karmiące, które nie miały pokarmu, padały: „Wstawać!”. I czekanie na śmierć tam...
To było najgorsze wspomnienie, bo byłam pewna, że tak się stanie. Oni nas tak zapewniali dosyć sumiennie. I strasznie z śmiechem, z wybuchami śmiechu podjudzającego.
- A gdyby pani miała opisać najmilsze wspomnienie z tamtego okresu?
Z samego Powstania...?
- Co pani utkwiło miłego, na przekór temu wszystkiemu, co się wtedy działo.
Jak bochenek chleba zjechał za brylant mamy, za obrączkę, bo brylant to był już sprzedany w czasie okupacji. I chleb, który się jadło.
Tak.
- Proszę mi opowiedzieć, co panie jadły?
Myśmy nie wzięły z mamą żadnych rzeczy innych, tylko jedzenie, z piwnicy, czyli sprowadzało się to do dużych ilości kostek cukru. Tym żeśmy się głównie żywiły. Czasem mama mi mówi: „Idź tam. Idź tam, do tej kuchni. To może ci dadzą trochę zupy”. Dla rannych to były te kleje, a nam, nie dawali tego.
Udawało się. I przynosiłam do całego pokoju. To były kucharki i widziały, że jesteśmy głodni.
- A kwestie higieny, mycia się, jak to wyglądało?
Nie pamiętam. Nie pamiętam czy się w ogóle myłam. Chyba się nie myłam. To były sanitariaty tak zwane, bo to był szpital. Woda też była. Nie pamiętam, żeby nie było wody, ale o myciu, to nie.
- Kwestie ubrania, chodziłyście cały czas...
..w tym samym. Żałowałam, próżność moja, że miałam piękną sukienkę, która była w piwnicy i jej nie wzięłam, a w jakimś fartuchu roboczym, sukienko-fartuszku wyszłam. [...]
- Proszę mi powiedzieć, kiedy się pani dowiedziała o śmierci swojego taty?
Chodziła taka wieść, ponieważ tam, gdzie teraz są zabezpieczone ruiny Banku Polskiego na Bielańskiej, obok mieszkali moi kuzyni. Tam chodziłam się bawić do mojej rówieśniczki. Też Berberyusze. Tam też bywał mój ojciec i przed wojną, i w czasie wojny, nocował tam jako ukrywający się. Miał fałszywą kenkartę, zrobioną, tak się mówiło, przez panią generałową Sosnkowską, jako Jan Kowalski. Wobec tego, on był tam znany przez dozorcę, młodego syna dozorcy. I on nam powiedział, że widział, jak major Berberyusz zginął na barykadzie. Moja mama była w Zabrzu, nie ekshumowała ojca. Byłam uczennicą w Szymanowie, nie ekshumowaliśmy go. Jak powstał pomnik Nike, w tym miejscu właściwie, to chłopców, synów, prowadzałam i mówię: „Złożymy kwiaty na grobie dziadziusia”.
- Czy spotkała się pani albo pani rodzina z jakimiś represjami?
Ja z mamą, bo ojca nie było, sobie myślałam: „Dobrze mieć nieżyjącego ojca, w pracy”. Pracowałam i jednocześnie studiowałam. Taki politruk młody, Jurczak, pamiętam, miał nazwisko, czarny wąsik. Przyszedł i mówi: „Co żeście robili w czasie Powstania i w czasie wojny?”. Mówię: „Byłam dzieckiem”. Tu już bardzo nie chciałam być dorosła, tylko dzieckiem. „Aha. A wasz ojciec?”. „Poległ”. Tak mu wdzięcznie powiedziałam, żeby się też nie mógł przyczepić. Ale była to karkołomna sprawa, studiowanie i jednocześnie przestrzeganie dyscypliny pracy, bo dziesięć razy powinnam z pracy wylecieć i to wylecieć z wilczym biletem. Tak było. [...] Już mnie antypatyczna postać, nie Polka, żona syna generała Ruperta, który natychmiast po 1956 roku się z nią rozwiódł, bo to była straszna kobieta, powiedziała: „Tobie się nie podoba Polska Ludowa”. Ona była komunistką zajadłą. Mówię, po czym ona wnosi. A ona mówi: „Po oczach”. I by mnie chyba wywalili, ale na szczęście dostałam gruźlicy i gruźlica zwalniała mnie z różnych zajęć. Ponieważ młodzież wojenna była strasznie zagruźliczona i się umierało, przed wojną też. Moja rodzina cała była skłonna do gruźlicy, ale wtedy, kiedy miałam gruźlicę, to już UNRRA przysyłała leki skuteczne. Pamiętam, że trzydzieści pastylek dziennie brałam tak zwanego PAS-u, żółte pastylki, które całkowicie rujnowały brzuch. Ale do dziś mam rozedmę płuc po ciężkiej gruźlicy.
- Czy ma pani pamiątki po ojcu?
Tak. Mam.
- A pamiątki z okresu okupacji?
Pamiątki z okresu okupacji, to myśmy się wystrzegali. Przecież o to chodziło, że piąta kolumna była bardzo silna w Polsce. I nie orientowaliśmy [się], ile szpiegów było w wojsku. Ojciec już po pewnym czasie się dowiedział, że ten i ów był szpiegiem i żeby nie zobaczył nas na ulicy, ojca nie zobaczył, nie zadenuncjował. Tak że tutaj o żadnych fotografowaniach się mowy nie było. Człowiek chciał być nikim. Zniknąć. [...]
Warszawa, 17 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Majchrowska