Eugeniusz Kozłowski, urodzony 27 listopada 1922 roku w Warszawie.
Zastała mnie wojna w Ciechocinku. Moja matka, brat i ja byliśmy w Ciechocinku. Były wakacje. Mieszkaliśmy u brata mojej matki i mieliśmy zamiar wracać zaraz do Warszawy, bo szkoła, do której chodziłem (technikum chemiczno-przemysłowego w Warszawie na Hożej), rozpoczynała [zajęcia] 10 czy 8 września. Poczekaliśmy dwa dni i mieliśmy zamiar wracać najbliższą okazją. Pociągi już nieregularnie chodziły, były trudności z komunikacją. Poczekaliśmy do 4 czy 5 i musieliśmy stamtąd uciekać, bo już Niemcy atakowali te tereny, bo to były tereny położone niedaleko Torunia i Bydgoszczy. Słychać było, że w Bydgoszczy Niemcy, folksdojcze mieszkający w Polsce, strzelali do armii przechodzącej przez miasto Bydgoszcz. Z rodziną uciekaliśmy przed Niemcami.
[Podróż odbywała się furmankami]. Matki rodzina miała wozy, konie i żeśmy się dołączyli do nich. Ciocia mojej matki miała sześcioro dzieci, mieszkała na obecnej ulicy Bema. (Mój wujek chrzestny, jej mąż, był majstrem blacharskim, prowadził warsztat blacharski w Ciechocinku.) Z nią zabraliśmy się, z tymi dziećmi, jej wozem i pod Włocławkiem niemieckie oddziały nas dogoniły i kazały wracać z powrotem. Nie mogliśmy się zabrać na pociąg i pojechać do Warszawy, bo już wtedy komunikacja na tym odcinku była zerwana zupełnie. Musieliśmy wrócić z powrotem. [Niemcy zachowywali się wrogo. Wielu Polaków zostało pobitych, strzelali do wielu przechodniów].
Zachowywali się źle, strzelali do wielu przechodniów. Szesnaście lat miałem wtedy skończone. Pamiętam, że zachowywali się źle, ale bezpośrednio, w mojej kolumnie, nie nadużyli przykrych momentów i do nas nie strzelali. Strzelali z dala, ale poszkodowanych nie widziałem. Żeśmy się zatrzymali pod Włocławkiem, na skraju lasu. Zapytali się, skąd pochodzimy. Powiedzieliśmy, że z Ciechocinka. Kazali wracać z powrotem.
Mój ojciec był wtedy w Warszawie. Był kierownikiem pociągów, pierwszej klasy, jeździł na międzynarodowych pociągach i w tym czasie pracował, a myśmy byli na wakacjach. Nie mieliśmy znaku o ojcu, wróciliśmy do rodziny mojej matki i tam czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków.
Losy były trudne, dlatego że mój brat był chory, a o ojcu żadnych wiadomości nie mieliśmy. Nie wiedzieliśmy, co dalej czynić. Wiedzieliśmy, że Warszawa jest zniszczona, wiedzieliśmy, że nasz dom w Warszawie też mógł ulec zniszczeniu. Żeśmy zorganizowali opiekę nad naszym mieszkaniem, ale nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Doczekaliśmy do około 20 października i jeden z członków rodziny, pan Komorowski… Pojechaliśmy do Warszawy, bo miał również w Henrykowie córkę. Z nim pojechałem, wziąłem odpowiednie rzeczy, bo zaczęli uruchamiać pociągi do Kutna.
Pojechaliśmy do Kutna, z Kutna pojechaliśmy do Warszawy i dojechaliśmy do Dworca Zachodniego. Na dworcu całą noc przeczekaliśmy i na piechotę poszliśmy, bo z Dworca Zachodniego na Tarczyńską jest niedaleko. Poszedłem z przyszywanym wujkiem, Komorowskim. Doszliśmy, nasz dom nie był zniszczony.
Nasz dom [stał] na Tarczyńskiej 26. Na pierwszym piętrze mieszkała pani Piłko. Zapukałem do niej, [żeby] dała mi klucze. Mówi: „Nie potrzeba kluczy, bo ojciec wczoraj wrócił”. Mój ojciec był ranny na Wschodzie, już nie pamiętam, w jakiej miejscowości. Meldował się na stacji, że pociąg dalej nie może iść i w czasie bombardowania został poważnie poraniony i umieszczony w szpitalu, gdzieś w okolicy. Jak wyzdrowiał na tyle, że mógł iść do domu, to właśnie przyszedł. Przyszedł wieczorem, a ja następnego dnia poszedłem po klucze, czyli ojca już zastałem, wrócił ze szpitala, w którym przedtem przebywał. Pozałatwialiśmy wszystkie rzeczy, jakie były potrzebne, i ojca zabrałem (bo ojciec się nie nadawał…) do rodziny mojej matki. Pani Piłkowej znów powierzyliśmy mieszkanie, żeby dalej się [nim] opiekowała. Mój ojciec pobył z nami w Ciechocinku krótki okres i wrócił z powrotem do Warszawy.
Szkoła, którą kontynuowałem, nie wznowiła nauki. Byłem w stałym kontakcie i byłem u rodziny ojca – u siostry ojca przebywałem w Raciążku (obok Ciechocinka). Ojciec mój w 1940 roku przysłał mi wiadomość, że szkoła moja rozpoczęła [działalność] (bo technika uruchomili Niemcy), że mogę przyjechać i kontynuować naukę od września. Przysłał mi dokument. Poszedłem z tym do gminy, powiedzieli mi, że muszę czekać długo, zanim dostanę przepustkę na wyjazd do Warszawy. Ponieważ to trwało za długo, przez znajomości, jakie miałem na tym terenie, uzyskałem poparcie ze strony kolegów i znajomych. Szmuglerzy (którzy cukier szmuglowali), obiecali, że mnie do Kutna zabiorą i przeprowadzą przez granicę, bo granica między Generalną Gubernią a Rzeszą była w Żychlinie koło Kutna (między Kutnem a Żychlinem). Skontaktowałem się z nimi. Od jednego dostałem na wyjazd pieniądze, żeby przekazać jego ojcu, który został wysiedlony z tego terenu przez Niemców – w 1939 roku już został wysiedlony. I umówiłem się.
Już w pierwszych dniach grudnia na piechotę poszliśmy do stacji Raciążek, wsiedliśmy w pociąg i dojechaliśmy do Kutna. Z Kutna na piechotę szliśmy aż do Żychlina, dwadzieścia kilometrów. Później przeszliśmy przez granicę i [dotarliśmy] do Jaktorowa. W Jaktorowie wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Warszawy. Pożegnałem się z nimi, podziękowałem im i przyszedłem do domu. Ojca mojego zastałem – jeszcze tego dnia go nie było, bo pracował, ale przyszedł wieczorem. Zacząłem kontynuować naukę w szkole.
W szkole, w 1941 roku, wszyscy koledzy należeli do konspiracji. Mnie wciągnął kolega Janusz Gruszczyński, który zginął później w Powstaniu Warszawskim. Wciągnął mnie do organizacji, wciągnął mnie do łączności. Ponieważ miałem dobry lokal, bo mój ojciec jeździł i rzadko bywał w domu, to u mnie odbywały się zbiórki. Porucznik „Rymkiewicz” [Konstanty Relich] przychodził, przychodzili inni koledzy, byliśmy szkoleni w dziedzinie łączności. W moim lokalu.
W 1942 roku wróciła moja matka z bratem, bo wystąpiłem przez adwokata do prezydium w Warszawie (bo mieliśmy prawo ściągnąć rodzinę do Warszawy) i uzyskałem przez urząd niemiecki pozwolenie na ich przyjazd z Ciechocinka do Warszawy. W 1942 roku wrócili do Warszawy – brat i matka. Zamieszkaliśmy razem. Dopiero w połowie 1942 roku żeśmy wrócili do Warszawy.
Skończyłem szkołę w 1942 roku, zdałem maturę i zacząłem pracować. Pracowałem najpierw jako magazynier, później w firmie Krasnodębski-Rowiński. Starałem się, żeby zarobić na siebie, i jednocześnie byłem w konspiracji. W 1943 roku zostałem mianowany starszym strzelcem, byłem na Żoliborzu w wojskowych domach (duże domy wojskowe koło [ulicy] Mickiewicza). Odbywały się później nasze spotkania konspiracyjne u Jurka Nalberczaka i u mnie. Rzadko kiedy u innych kolegów, nie wszyscy mieli możliwość – duże rodziny, to przeszkadzało. Mój ojciec się też domyślał, że [jestem w konspiracji]. Mój ojciec był w wojsku rosyjskim pięć lat, był na wojnie japońskiej. Domyślał się z miejsca, że kontynuuję konspirację, ale nic mi na ten temat nie mówił. Również brat i matka – nikt nie wiedział. Oficjalnie nie wiedzieli – domyślali się na pewno.
28 kwietnia 1944 roku byłem aresztowany przez Niemców na skutek pomówienia i głupoty jednej pani z trzeciego piętra naszego domu, [przychodzącej do mojej koleżanki Lusi Krawieckiej]. Szukali Koteckiego, a ja się nazywam Kozłowski. [Tamten] mieszkał pod [numerem] 24 na Tarczyńskiej. Rozbroili esesmana na Tarczyńskiej 8, [koszary SS], zabrali mu broń. Jak doszli do naszego dozorcy - dozorca twierdził, że tu nie mieszka taki – ale pani idąca ( moja koleżanka [miała dziecko i wynajęła opiekunkę]) i powiedziała: „Kozłowski mieszka na parterze”. Tacy niektórzy są mało rozsądni ludzie. Niemcy kazali prowadzić, pod pistoletem. [Był to szczyt głupoty tej pani opiekunki. A może była konfidentem gestapo]?
Z głupoty. Z głupoty. [Lusia Krawiecka] przecież to była moja serdeczna koleżanka, chodziła razem ze mną do szkoły podstawowej. Wyszła za Adamskiego za mąż. Jego i ją miałem przyjemność znać od małego dziecka i kontynuowaliśmy przyjaźń – nie bardzo bliską, ale serdeczną znajomość. Idąc rano – [wynajęta pani] miała się opiekować dzieckiem – po prostu przez głupotę to powiedziała.
Do mnie przychodził co czwartek Biuletyn Informacyjny [w kieszonce od zegarka w spodniach]. Przynosiły panie, które były w sanitariacie, albo były pielęgniarkami (ubrane szpitalnie). Każdego dnia się dziwili w [moim] domu: „Dlaczego do ciebie przychodzą niewiasty ubrane w stroje pielęgniarek?”. Dostałem Biuletyn Informacyjny. Był czwartek, miałem go przekazać, a w piątek mnie aresztowali. Do kieszeni wziąłem dwa egzemplarze, które miałem przekazać w piątek. Aresztowali mnie z tym o wpół do szóstej rano. Mnie i brata wyciągnęli z domu, [wsadzili] do samochodu i wywieźli na Plac Piłsudskiego, tam mieli swoje miejsce. Po drodze sobie przypomniałem, że mam Biuletyn Informacyjny. Zrobili nam rewizję – nic w domu nie znaleźli – i zabrali nas. Pierwsza rzecz – żądałem od Niemca, żeby mi pozwolił pójść do ubikacji. Jak mi pozwolił pójść do ubikacji, to [gazetkę] porwałem na kawałki i pozbyłem się Biuletynu. Gdyby u mnie to znaleźli, z miejsca bym był wysłany do Oświęcimia. To się udało, ale nie wiedzieliśmy, jaki dalszy los będzie.
Wezwali esesmana z Tarczyńskiej 8, któremu [wtedy] zabrano pistolet i pytali, czy nas poznaje – mnie i brata. Powiedział, że nie – „To nie są ci chłopcy, którzy mi odebrali broń”. Niemiec, oficer, pięciokrotnie go pytał, bo jemu było wszystko jedno, kogo aresztują. Co mu zależało? A ten esesman, młody chłopak (dwadzieścia jeden lat – tak go oceniam), powiedział: „Na pewno nie ci chłopcy”. On gwarantuje. Proszę sobie wyobrazić, że o godzinie czternastej nas zwolnili, na skutek oświadczenia tego esesmana. Chcę podkreślić jedno, że nawet wśród esesmanów może jakiś duch był pokory i nie chciał śmierci człowieka. Nas by z miejsca rozstrzelali, nie było nawet dwóch zdań. A jednak [tamten esesman] musiał być porządnym człowiekiem, skoro powiedział, że „to nie ci chłopcy”, i nas na tej podstawie zwolniono. W domu, gdzie mieszkałem, gdzie się urodziłem, wszyscy myśleli, że już po nas. Moi koledzy z dołu, z parteru – Janek Pyś i inni – zawiadomili Jurka Nalberczaka, że jestem aresztowany i wszyscy już byli w terenie. O ósmej już byli poza domem, wszyscy uciekli z domów, bo się bali, że jak nas aresztowali, to może zaaresztują ich. Tak dotrwaliśmy do Powstania Warszawskiego.
Jeszcze chciałem wspomnieć, że spotykałem się dwa razy z kolegą. Chodziłem do szkoły średniej. Magieres, Pomeranc i Felc – trzej byli Żydzi. Między innymi, w czasie okupacji, w 1941 roku chyba (albo 1942, już nie pamiętam dokładnie) Felca spotkałem na ulicy. Szedł z grupą Żydów, których prowadził do pracy, z [opaską] z gwiazdą na ręku. Zobaczył mnie, mówi: „Gieniu, pomóż mi, bo tamta na rogu nie chce mi chleba sprzedać”. Mówię: „Poczekaj”. Poszedłem sam, za własne pieniądze kupiłem mu chleb, dałem mu. Poszedł z tą grupą. Powiedziałem mu, żeby przyszedł do mnie, odwiedził mnie. Więcej się nie pokazał. Prawdopodobnie wywieźli go do Treblinki. Na pewno. Dwóch [pozostałych] Żydów – Magieresa i Pomeranca – ani razu już nie spotkałem.
Nastroje w Warszawie były bardzo trudne, ciężkie, bo stale były łapanki. Z wielu łapanek, mając młode lata i dobre nogi, uciekałem. Znałem Warszawę, to różnymi przejściami… Umiałem sobie z tym poradzić. Byłem kilka razy na ulicy Okopowej. Był mur getta. W wejściach stali esesmani z Łotwy. Blondyni. W całej Europie wszyscy współpracowali z Niemcami, prócz Polski i Grecji. Tylko te dwa kraje nie współpracowały, a inne narody: Słowacy czy Czesi, czy Łotysze, których spotkałem właśnie [przy getcie], współpracowali, wchodzili w skład [wojsk niemieckich]. Litwini też brali udział. Były dwa korpusy litewskie, które współpracowały z esesmanami (z Niemcami, w grupie esesowskiej). Widziałem, jak Żydzi chcieli wyjść z getta na zewnątrz, to oni ich popychali, bili ich, nadzorowali w sposób okrutny.
Zostałem najpierw, tydzień wcześniej, zmobilizowany, bo Powstanie miało wcześniej wybuchnąć.
Tak, 28 [lipca]. Żeśmy się spotkali na Tamce wtedy, zostałem zwolniony do domu i oczekiwałem na dalsze zawiadomienie. 1 sierpnia o godzinie jedenastej przyszedł łącznik zawiadomić mnie, że mam się stawić na placu Dąbrowskiego. Przejście jest przy [numerze] 11, a pod 9 była nasza placówka. Na Mazowieckiej, pod 9. Szybko zebrałem rzeczy i z rodzicami chciałem się pożegnać. Matka moja błagała mnie, płakała, żebym nie szedł. Powiedziałem im, że mam rozkaz i muszę iść. Brat mój pracował w fabryce gumy w Piastowie i nie był obecny, a ojciec był ranny w głowę i nie mógł pracować, był na zwolnieniu lekarskim. Ojciec do matki mówi: „Słuchaj. On ma rozkaz. On musi iść. On jest żołnierzem i musi iść”. Tak matce powiedział. Matka zaczęła płakać, pożegnałem się z nimi i poszedłem do Jurka Nalberczaka, który mieszkał w Alejach Jerozolimskich 125 (na rogu Alei Zawiszy). Jego zabrałem. Drugi kolega, Wąsowicz z patrolu, mieszkał na ulicy Uniwersyteckiej. Spotkaliśmy się i razem żeśmy ciągnęli na plac Dąbrowskiego.
Jak doszliśmy do placu Dąbrowskiego – na godzinę pierwszą, drugą w południe (1 sierpnia) – to już oddziały niemieckie otoczyły bramę i już nie mogliśmy się dostać. W związku z tym swojej grupie wydałem rozkaz, że idziemy na Kopernika, pod [numer] 10 czy 12, bo [tam] mieliśmy zastępczy punkt. Jak tu nie można [było], to mieliśmy zawsze dwa, trzy zastępcze punkty. Wybrałem punkt na Kopernika.
Zaprowadziłem ich na Kopernika i wielu z naszego zgrupowania również tam się znalazło, bo nie mogli dojść na plac Dąbrowskiego 2/4. [Na Kopernika] czekaliśmy na dalszy rozwój [wypadków], bo musieliśmy nocą się przekraść na ulicę Mazowiecką, bo tam było nasze zgrupowanie. Oczekiwaliśmy dłuższy czas i naraz przyszedł rozkaz, żeby łącznik tam poszedł. Kolega, Jerzy Nalberczak, na ochotnika poszedł na ulicę Mazowiecką i został na Traugutta ranny, w czasie nawiązywania łączności. Ale będąc ranny, nad ranem przyszedł i nas zawiadomił. Doprowadziłem całą grupę do Nowego Światu.
Były domy poniszczone i przeskakiwaliśmy znów następne gruzy na Nowym Świecie (między Świętokrzyską a Alejami Jerozolimskimi). Jak skoczyłem z góry, z bramy (bo była zamurowana cała) w dół, to spojrzałem w lewo – już esesmani czy żołnierze Wehrmachtu szli Nowym Światem. Kolega Wąsowicz nosił okulary. Stłukł je i nic nie widział. Jak spadł, to spadł na mnie i się kierował raczej moją orientacją, bo sam nie widział nic. Były zgrupowania przy wjeździe do bramy, żeby nie porysować muru… Schowaliśmy się za tym… Niemcy szli i do naszej bramy nie strzelali. W następnej strzelali, ale do naszej nie strzelili. Mieliśmy szczęście. Jak [Niemcy] przeszli, to znów dałem rozkaz, że skaczemy przez Nowy Świat. Na mury, po lewej stronie Świętokrzyskiej, żeśmy wskoczyli i żeśmy szli gruzami aż do [obecnego] placu Powstańców [Warszawy]. Na wprost Mazowieckiej żeśmy przeszli na drugą stronę, na [ulicę] Czackiego. Żeśmy szli po lewej stronie Świętokrzyskiej. Przeskoczyliśmy na Mazowiecką i Mazowiecką żeśmy dotarli do budynku NOT-u, na rogu. Nawiązaliśmy tam łączność z naszą grupą i weszliśmy się w skład naszego plutonu łączności pod dowództwem porucznika [Konstantego] Relicha, czyli „Rymkiewicza”.
[Otrzymałem granat obronny]. Składnice były w miejscach już przygotowane. Nie tylko korzystaliśmy z normalnych aparatów. Dostałem przydział – aparat z korbką i podłączenie [ze słuchawkami]. Pudełeczko, słuchawki, z możliwością podłączenia. To dostał każdy w patrolu, ale nie wykorzystywaliśmy wyłącznie budowy linii. Tylko porucznik Jan Urbański, który razem ze mną współpracował, wykorzystywał różne połączenia w budynkach. Wiedział, gdzie na łącznicach się podłączyć, żeby nie ciągnąć przez całe miasto telefonów. Ta znajomość [podłączeń] ułatwiała [pracę] – on był inżynierem, który kończył studia w Belgii przed wojną i był w tej dziedzinie specjalistą, tak że nam wskazywał, gdzie mamy się podłączyć.
Na przykład, raz podłączałem się na Świętokrzyskiej, stojąc na drabinie. Na dziesiętnicy stałem nogą, jak spadła bomba, to spadłem z pierwszego piętra na rękę. Ręki sobie nie złamałem, ale spadłem z pierwszego piętra, pod wpływem [wybuchu]. Trzeba było podłączyć pod dziesiętnicę.
Początkowo do Alej Jerozolimskich robiliśmy łączność, w różny sposób. Później zbudowano nad Alejami Jerozolimskimi dwie linie, które stale Niemcy zrywali, bo w BGK byli Niemcy i w Hotelu Polonia. Później dokonano wykopu i w wykopie myśmy mieli również linię połączeniową na wprost Alej Jerozolimskich 17 (przy Brackiej). Cały czas z patrolem żeśmy budowali do różnych… Moja stacja była na „S” – „Sławomir” – przy dowódcy. Wszystkie na tym szczeblu były „S”, miały pseudonim „S”. Moja „Sławomir” się nazywała ([była też] „Skała”, [i jeszcze] inne). Na stronę Marszałkowskiej 125, do „Chrobrego II” żeśmy połączenia robili przez różne układy, żeby łączność zachować. Na plac Grzybowski, w tym kierunku… Też były różne grupy. Jeszcze PAST-a była w rękach niemieckich, wtedy grupa „Kilińskiego” zdobywała PAST-ę.
Miałem granat i przejściowo miałem pistolet. Miałem ze sobą stale granat obronny i jeden zaczepny. [Granat] obronny miałem i drugi na zmianę, zależy od sytuacji.
Co było trudne – przez Aleje Jerozolimskie, dopóki nie zrobili przekopu, gdzie można było jakoś się schronić, to wybiegaliśmy z drutami w ręku i przelatywaliśmy biegiem przez Aleje. Strzelano do nas – udało się, to dobrze, nie udało się, to chowali.
Tak, wśród naszych plutonów były straty. W ten sposób żeśmy z dnia na dzień działali. Również zaczęli budować [łączność ] do „Kryski”, wzdłuż Książęcej, ale długo ta łączność nie miała miejsca i tam zaniechano tego. Inną drogą postanowiono nawiązać łączność, bo (niestety) wykop po prawej stronie Książęcej okazał się nie do utrzymania, nie można było łączności utrzymać.
Na przykład na Górskiego 6 mieliśmy składnicę kabli i innych rzeczy. Jak poszliśmy tam rano, w pierwszym dniu września, to bombardowanie niemieckie było kontynuowane i nasz dom [przy Górskiego] 6 zbombardowali. Byłem w piwnicy ze swoją grupą. Wszyscy pomdleli, bo był taki pył, że zatykał otwory w nosie. Pył powstał w wyniku [zbombardowania], wapniowy. Chcę opowiedzieć charakterystyczną rzecz. Wywaliłem kraty w oknie. Jurek [Nolberczak] nie zemdlał. Kilku innych zemdlało i wyciągnęliśmy ich na podwórko. […] Jak wyskoczyłem z piwnicy na podwórko, to na podwórku był słup belek. Dawniej był ślepy pułap, to znaczy była belka, do niej [przyczepiona] odścina, wyprawa. Nie było żelbetowych stropów, tylko były drewniane stropy – we wszystkich budynkach w starej Warszawie. Słupy się ustawiły do wysokości prawie pierwszego piętra. Podszedłem i odkryłem, że kobieta jest [przygnieciona] przy tych słupach – siwa, starsza pani. Pytam się, co robiła, a ona poszła na czwarte piętro dzieciom odgrzać zupę. Miała wnuki, rodzice poszli na miasto i została z wnukami. Nie mogłem jej oswobodzić spod belek. Przechodziła akurat grupa, prowadzili jeńców niemieckich. Zgłosiłem się do dowódcy i prosiłem o pomoc. Dał jeńców niemieckich, rozebrali słupy i wydobyliśmy ją. Proszę sobie wyobrazić – z czwartego piętra spadła i tylko prawą rękę złamała. Była poobijana, ale nic więcej sobie nie uszkodziła. Była szczęśliwa, że mogła dzieciom [pomóc]. A z boku garnek zupki. Zaraz do piwnicy poszła i dzieci nakarmiła. Gdybym jej nie zauważył, to prawdopodobnie nikt by się specjalnie nie zainteresował – słupy spiętrzone, to niech sobie później to robią. A ona, jak oddychała, to pył chodził przy niej. Zorientowałem się, że to jednak jest coś nie tak.
Druga, charakterystyczna sprawa: jak ze Starówki wycofywali się kanałami, między innymi „Bór” Komorowski się wycofał, to na Mokotowskiej podłączyłem mu na pierwszym piętrze telefon. Podał mi grabę i podziękował. Myślałem, że to jakiś wielki człowiek, potężny [mężczyzna, średniego wzrostu – starszy pan].
Przeciętnie ubrany. Niższy ode mnie. Mam metr siedemdziesiąt, więc pewnie miał metr sześćdziesiąt pięć wzrostu. Szczuplutki, wymizerowany – wyglądał na jakiegoś przeciętniaka, takiego, który nie zwraca uwagi na siebie. Drugi raz go widziałem… Jak kolega [był] na Dworcu Zachodnim, daliśmy mu rower, bo [ten kolega] miał nogę przestrzeloną. Niemcy chcieli mu zabrać rower. Akurat nadjeżdżali samochodem von dem Bach z Komorowskim. Rękę podniosłem – mam potężny głos, więc krzyknąłem do Komorowskiego (już go drugi raz widziałem, to wiedziałem kto) i powiedziałem, że [rower] chcą zabrać, a [chłopak] ma ranną nogę, nie będziemy mogli go nieść. [Komorowski] powiedział von dem Bachowi i Niemcy zwrócili rower i dalej kolegę prowadziliśmy aż do Ożarowa, bo do Ożarowa szliśmy do niewoli.
W Alejach Jerozolimskich – mówiłem już.
[Przeważnie wyznaczałem żołnierza z patrolu]. Dostałem rozkaz od dowódcy i szedłem – z porucznikiem Urbańskim, z innymi, których nazwiska mogę przytoczyć, bo mam książkę, w niej jest napisane…
Przez Aleje [Jerozolimskie] było bardzo trudne przejście, przez Marszałkowską było trudne przejście – wszędzie, gdzie była słaba barykada. Poza tym szło się przecież z domu do domu. Z domu szliśmy do piwnicy, piwnicą przechodziliśmy, była dziura znów w drugim domu, wychodziło się na podwórko albo na drugą stronę ulicy. Przecież ulicą nie było żadnej komunikacji, tylko szło się z domu do domu. Marszałkowska czy Aleje [Jerozolimskie] – szerokie ulice, to były barykady i wzdłuż się ciągnęło, wzdłuż barykady. Nieraz do człowieka strzelali. Szło się z naprawieniem linii, a mogli po drodze człowieka zabić. Wielu zginęło właśnie w ten sposób, w takich okolicznościach.
Było tak i tak – trochę zrzutowego i przedwojennego, zachowanego z różnych okoliczności; z okresu obrony Warszawy w 1939 roku wiele rzeczy pochowano. Później dostałem sprzęt i nie zastanawiałem się, skąd pochodzi, tylko używałem go i koniec. Ale mam wrażenie, że był z różnych [źródeł], bo różnił się nawet wyglądem, a poza tym precyzją działania.
Radiową prowadzili inni, ale między placówkami to było raczej mało możliwe. Ale prowadzili. Ja już tego nie prowadziłem, bo byłem w grupie telefonicznej.
Jak przyszedłem do Powstania, tak byłem do końca Powstania w tym swoim ubraniu. Jak była okazja, to się gdzieś myliśmy. Nieraz całe dnie się nie myliśmy, bo nie było [możliwości]. Na początku była zachowana kurtuazja, a później, niestety, te sprawy były bardzo trudne. Przy końcu, to się pewnie ze dwa tygodnie w ogóle nie rozbierałem ani butów nie ściągałem. Najwyżej rozsznurowałem, założyłem inne skarpetki, żeby mnie nie piekły nogi, ale tak, to była sytuacja beznadziejna.
Jadło się w „Batawii”. Na placu Dąbrowskiego była kawiarnia „Batawia” i tam nieraz można było zupę dostać. Na Grzybowskiej był [browar] Haberbuscha, to stamtąd żeśmy nosili na plecach jęczmień, „plujkę” gotowały panie i to się jadło. To, co było pod ręką… Nieraz z wyżywieniem w moim plutonie było źle, dlatego że nikt się specjalnie o to nie troszczył nawet, myśmy na własną rękę najwyżej zdobywali.
To była raczej sprawa utrzymania łączności. Centralę trzeba było utrzymać. Centralę „Sławomir” pani obsługiwała, stale się upominała, że nie ma łączności i trzeba było w każdym miejscu jej potrzeby załatwić, bo dla niej to było najważniejsze. Upominała się, że z tego i tego kierunku nie ma żadnej łączności. Szło się na patrol i sprawdzało się, jak to wszystko wygląda, żeby łączność z powrotem uzyskać. Tak że sprawy wyżywieniowe były w moim plutonie niespecjalnie stawiane. Tyle co się zdobyło, co się dostało, co się okazję jakąś wykorzystało i to wszystko.
Było na pewno wiele osób, które sympatyzowały ze sobą, nawiązywały różne romanse. Znalazłem się w grupie pań – było dużo pań, były dwa plutony kobiet. Mogę wymienić… Przyniosłem specjalnie książkę, żeby podać nazwiska wszystkich. „Całka” nawiązał z „Krysią” sympatię. „Krysia” utrzymuje do dziś z nami kontakt, on już nie żyje. Ale to nie skończyło się małżeństwem. Tylko sympatia. Każda pani miała przedtem już sympatię – wszyscy byli w wieku siedemnastu, osiemnastu, dziewiętnastu lat, to już romanse były przedtem zaliczone. Na przykład moja sympatia, obecna żona, Róża (z którą jestem pięćdziesiąt dziewięć lat po ślubie) była [w szpitalu] Dzieciątka Jezus – miała operację ślepej kiszki. Z nią nie miałem żadnej łączności. Dopiero po wojnie z nią nawiązałem łączność w 1946 roku. Została po operacji wywieziona na okopy i na okopach musiała pracować. Kontaktów żadnych nie było.
Można powiedzieć, że byli sympatycy Powstania i byli negatywnie nastawieni. Większość ludzi, których w piwnicach spotykaliśmy, była – według mojej oceny – negatywnie nastawiona do Powstania, bo [ci ludzie] utracili wszystko, utracili wielu z najbliższej rodziny. Nie umieli się z tym pogodzić, nie umieli współpracować i nie umieli pomóc drugim. Ci najwięcej narzekali. Ale była grupa, która była bardzo pozytywnie nastawiona, i jak mogli, to się dzielili chlebem czy częstowali, czy proponowali taką czy inną żywność. Podam przykład. Przy Górskiego, gdzie ta pani [była unieruchomiona] pod słupami, to obok poszedłem się napić wody do [jednej] pani. Poszła [później] na Złotą do kina, po wodę, a zostawiła rodzinę. W tym czasie zginął jej mąż i dwie córki.
Kiedyś przechodziłem przez piwnicę i ona mnie zaczepiła, bo mnie poznała. Mówiła: „Co ja mam zrobić, kiedy moi najbliżsi, dwie córki i mąż, nie żyją”. Miałem chleb, dałem jej, podzieliłem się z nią. Powiedziałem: „Co ja mogę jako żołnierz pani pomóc? Muszę wykonywać rozkazy. Jak byśmy się spotkali później, przejściowo, w obozie, czy po wojnie, to jak będę mógł, to pani pomogę, ale w tej chwili muszę wykonywać rozkazy moich przełożonych”. Zaczęła płakać, bo mnie jednego spotkała, zapamiętała sobie, że ja u niej się napiłem wody. Troje z domu, szesnasto- i osiemnastoletnią córkę, i męża straciła właśnie na Górskiego 6, gdzie też byłem zbombardowany.
Tak że ludność cywilna… Można powiedzieć, że pięćdziesiąt procent było sympatyków, pięćdziesiąt procent jednak było negatywnie nastawionych z uwagi na swoje cierpienia, kłopoty i utratę majątku, jaki posiadali.
Ja nie spotkałem. Nie spotkałem. Tylko najwyżej narzekania, że mają trudno, ciężki los. A tak, to nie spotkałem nikogo… Raczej [traktowano nas] z życzliwością, bo myśmy też podchodzili z życzliwością – jak ktoś poprosił, co miałem, to dałem. Nieraz nawet cukierka, to już też [się] dało, bo dziecku… Dali mi cukierki, to też starałem się dać dziecku, które napotkałem. Normalna rzecz. Ale to wszystko zależy od człowieka. Każdy z nas jest inny w takich trudnych chwilach. Jak przeżywałem Powstanie Warszawskie, to wtedy mogłem dopiero poznać tego bliskiego najlepiej – czy gotów jest… czy jest zdolny do poświęceń. Przeważnie ludzie się kierują jednak sympatią, ale nieraz i egoizmem… Tylko bronią swoich spraw. Niestety, taki jest świat i tacy jesteśmy, ludzie.
Mieliśmy.
Tak.
Mieliśmy szczegółowe [informacje], bo przecież Biuletyn Informacyjny był „czynny”. Następnie, informacje bezpośrednio przez megafony były podawane. W tamtym okresie powstała piosenka: „Warszawo, domy twe spalone odbudujemy wysiłkiem swym. Na domach flagi biało-czerwone są w mej pamięci i w sercu mym”. To jest piosenka zaczynająca się „»Bór« wydał rozkaz – za broń już chwyć”.
Oczekiwaliśmy, że wpadną Niemcy i nas rozstrzelają. Byłem może lepiej zorientowany od innych żołnierzy, bo byłem w łączności, stale się przemieszczałem. (Żołnierz, który stał na barykadzie i bronił barykady nie miał możliwości [zdobycia] informacji, które ja miałem.) Byłem przekonany, że nas rozstrzelają, że Niemcy zdołają nas rozbić. Nie liczyłem na to, że pozwolą nam kapitulować i pozwolą pójść do niewoli. Nie spodziewałem się, że Niemcy się na to zdobędą. Uważałem, że nas wszystkich rozstrzelają. Przecież na Woli rozstrzelali tyle osób. Na Ochocie, gdzie mieszkałem – od uciekinierów się dowiedziałem o losie Ochoty – też bardzo dużo rozstrzelali. U mnie, na ulicy Tarczyńskiej pod [numerem] 17 rozstrzelali siedemnastu (mieszkałem pod 26) już 3 sierpnia. Na Grójeckiej (róg Asnyka), pod [numerem] 20 – stu pięćdziesięciu.
Opór powodowała, ale i oczekiwanie – co dalej. Moim zdaniem żołnierz nie miał innego wyjścia – walczył o wolną Polskę. Co mógł, to robił, bo wiedział, że nie ma innej drogi.
Byłem przekonany, że Niemcy wpadną. Pierwszy taki moment przy Brackiej – niedaleko była barykada, przejście na drugą stronę przez Aleje Jerozolimskie – pochylony idę, grupa kolegów za mną biegnie, a Niemcy bez pochylenia, z barykady, zaraz na wprost na Brackiej podnoszą głowy do góry. To ja też podniosłem głowę do góry. Co się okazuje, wtedy było zawieszenie broni na tym odcinku, zbierali zabitych. Wtedy się dowiedziałem, że prowadzone są rozmowy na temat zaprzestania działań [wojennych] w Powstaniu. To było 1 października.
Byłem świadkiem.
Dotarło wiele rzeczy. Oddawałem żołnierzom. Jak przechodziłem, to naraz leci na głowę – to żeśmy pozbierali. Dużo na Marszałkowskiej, na Zgoda, następnie na Chmielnej… Przy Szpitalnej też były zrzuty, też żeśmy ściągali. Na Placu Napoleona (teraz Plac Powstańców) też były [zrzuty]. Sam widziałem, na własne oczy. Tylko ze zrzutów nie korzystałem, ponieważ to dla mnie nie było przydatne, bo byłem w łączności. Przekazywałem tym, którzy potrzebowali. Jak tylko wpadło na mnie, to z miejsca zanosiłem tam, gdzie trzeba. Takie były fakty.
Zrzucali, ale przeważnie bez osłony, bez spadochronu. Jak uderzył, to trzydzieści procent produktów, które zrzucali, było zniszczonych. Czy to były żywnościowe, czy inne [produkty], to jak zrzucili bez osłony spadochronowej, [prawie wszystko] rozbiło się to i nie było pożytku. Ale część tych rzeczy została użyta.
Dowiedziałem się od swojego dowódcy, od porucznika „Rymkiewicza” [Konstantego Relicha].
Bardzo smutno żeśmy zareagowali. Wszyscy nie wiedzieliśmy, czy nas będą brać do niewoli, czy będą rozstrzeliwać. Nikt nie był pewny, czy postąpią zgodnie z prawami międzynarodowymi. Nie byliśmy pewni tego. Ale porucznik „Rymkiewicz” powiedział, że nie mamy nic do stracenia, trzeba jednak… „Jak ktoś może, niech ucieka, we własnym zakresie, z ludnością cywilną”. Mój [kolega], porucznik Urbański, miał na Marszałkowskiej żonę. I małe dziecko – w pieluchach, to ile mogło mieć? Pięć, sześć miesięcy? Trudno mi określić. Nie poszedł z nami do niewoli. Ze mną się przyszedł pożegnać, i jego żona… Pomógł żonie jakieś paczki nieść, bo ona wzięła dziecko na ręce.
Proszę sobie wyobrazić – mogę to powiedzieć otwarcie – w 1952 roku byłem aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa i na Bednarskiej przesłuchiwany (komisariat jest na Bednarskiej 11). Pracowałem wtedy w Centralnym Zarządzie Przemysłu Ceramiki Budowlanej. Poszedłem, siedział gość za gazetą. Jak usłyszał moje nazwisko: „Pan pozwoli ze mną”. I zabrał mnie na przesłuchanie. Trzymali mnie od jedenastej cały dzień, do piątej rano następnego dnia. Chcieli udowodnić, że porucznik Urbański, który mieszkał w Gdańsku, kosztowności wyniósł zdobyte w Powstaniu – wyniósł z Warszawy, a nie poszedł do niewoli. Chcieli go skompromitować. A on pomógł – wiedziałem dobrze, bo [jego] żona nieraz nam kawałek chleba dawała, jak żeśmy przechodzili na Marszałkowskiej, gdzie mieszkała. Chcieli go skompromitować, w związku z tym napisali, że niósł [kosztowności]. Powiedziałem, że nie podpiszę, dlatego mnie trzymali aż do piątej rano następnego dnia.
Przyszedł dowódca i kazał mi: „Jeżeli pan wie inaczej, to niech pan sam napisze”. Powiedziałem: „Mam średnie wykształcenie, chodzę teraz na studia (na AGH), to mogę sam napisać”. Napisałem zgodnie z tym, co było. Zawezwał mnie do siebie, przeczytał: „Co? Pan chce bronić tego oficera?”. Mówię: „Wcale nie chcę bronić, tylko postępuję zgodnie z sumieniem”. Zabrał to i dowiedziałem się, po dwóch tygodniach, że jego zwolnili z aresztu. Bo wielu przesłuchiwali, ale wielu nie powiedziało pewnie, o co chodzi. On naprawdę nie był winien. Pomógł swojej żonie i nie poszedł do niewoli. Ja go rozumiem. Ja bym to samo zrobił, gdybym był na jego miejscu. A oni chcieli, na każdym kroku, kogoś skompromitować. Popełnił jeden błąd. Powinien mnie zawiadomić jakąś drogą, że jest na wolności. Do dzisiejszego dnia mnie nie poinformował. Dowiedziałem się inną drogą – przez znajomych, którzy po roku z nim rozmawiali i mnie dali znać. To był szlachetny, przyzwoity człowiek. Jego żona również. Do dzisiaj wspominam – jak mogła, to czy papierosem czy kawałkiem chleba poczęstowała. Takich ludzi się ceni, oni są wtedy na wagę złota.
Byłem pewny, że wtedy mnie na dłużej zatrzymają, ale przyszedł dowódca, przeczytał to, co napisałem, widocznie ocenił, że to jest logiczne, że nie mogło być inaczej i dał rozkaz, żeby mnie zwolnili. Bo mogli mnie zatrzymać i znów wiele razy inwigilować [i zmuszać], żebym może co innego zeznał.
Jak zdawaliśmy broń i wszelkie aparaty telefoniczne, jeden żeśmy zdali, a resztę żeśmy rozbili. Idąc do niewoli, doszliśmy na Plac Narutowicza i w domu akademickim składaliśmy wszystko. Stamtąd na piechotę szliśmy do Ożarowa, do fabryki kabli. Przez Ochotę, przez Wolę, wzdłuż żeśmy szli grupami, w zwartych szeregach. Na noc żeśmy zaszli do Ożarowa. 5 czy 6 [października] żeśmy wymarsz robili (już dokładnie nie pamiętam). W Ożarowie trochę nas nakarmili, spaliśmy w halach, szykowali dla nas transport do niewoli.
Powiem, że nie odczułem żadnych specjalnych [upokorzeń]… bo byłem w grupie. Może ktoś, kto był na zewnątrz, pobity został, ale ponieważ byłem w grupie, mnie to nie spotkało.
Przy mnie nie, ale koleżanka moja, która opiekowała się chorymi (Połozińska [chyba] się nazywała, już nie pamiętam dokładnie), została zabita przez Niemców, zamordowana. Kilka dni [po tym], jak myśmy już poszli do niewoli. Zaopiekowała się rannymi, przyszedł esesman pijany i ją zabił.
Po dojściu do Ożarowa żeśmy na drugi dzień byli ładowani do wagonów towarowych (po pięćdziesiąt parę osób[do wagonu]) i wiezieni do Niemiec. Chyba dwa dni żeśmy wędrowali w wagonach. Później dojechaliśmy do Hanoweru, to jest Stalag w Fallingbostel – Stalag XI B. Maszerowaliśmy ze stacji kilka kilometrów. Po drodze Hitlerjugend nam wymyślało od bandytów, od innych – niemieckie Hitlerjugend. Myśmy niewiele reagowali, tylko żeśmy kilku odpowiedzieli po polsku, to się okazało, że odpowiedzieli po polsku. Ich rodzice byli folksdojczami prawdopodobnie. Znali polski, [a] znać polski Niemcowi nie było łatwo. Wymyślał nam po niemiecku, sądził, że jednakowo traktujemy, a myśmy mu odpowiadali po polsku: „Wy bandyci!”. Niejeden z nich po polsku odpowiedział: „Co wyście robili w Warszawie!”. Był negatywnie nastawiony. Ale ponieważ mówił po polsku, to musiał być folksdojczem, prawdopodobnie [pochodził] z terenów polskich. Tak należało się domyślać.
Dostaliśmy się do Stalagu XI B – trzysta pięćdziesiąt osób było w baraku. Dostałem się na trzecie piętro, bo pięć pięter było łóżek. Najpierw nas zarejestrowali – dostałem numer 140646. Mój numer jeniecki w Fallingbostel, Stalagu XI B. Była bieda, głód, skąpe [jedzenie]. Już nie pamiętam jakie [było to jedzenie], ale jak się dostało, zjadło się na raz, a później trzeba było czekać do następnego dnia, nie było w ogóle posiłku. Po jakimś czasie, po zarejestrowaniu nas, wywieźli nas do Halberstadtu, do Blankenburga, do kamieniołomów.
Niemcy w górach Harzu starali się jeszcze stawiać opór aliantom. Budowaliśmy umocnienia w górach Harzu. Mieszkaliśmy w Blankenburgu w barakach. Siedem kilometrów chodziliśmy do pracy i wracaliśmy z powrotem. Mieliśmy małe racje żywnościowe, tak że byliśmy bardzo wyniszczeni, ciężko było. W kamieniołomach pracowaliśmy przy ładowaniu na wózki. Koparka załadowała środek, a boki trzeba było ręcznie ładować. Próbowali koledzy uciekać z kopalni. Kilkunastu uciekło. Później złapali ich, z powrotem przyprowadzili. Małe racje żywnościowe dostali, zmniejszone. Wielu uciekło i gdzie indziej ich przesłali. Kilka osób spośród nas zginęło też w kopalni. Jeden kolega z mojego baraku (nie pamiętam jego nazwiska, ale był cukiernikiem z zawodu, to zapamiętałem sobie) przekładał tory, w tym czasie oberwała się góra, cztery tony na niego spadło i zginął na miejscu. Na ochotnika żeśmy z baraku poszli, wykopaliśmy mu grób na miejscowym cmentarzu. Pochowaliśmy go w tym miejscu i koledzy dali znać później rodzinie o jego śmierci.
Dostaliśmy paczki… Dopiero w styczniu jedną paczkę i drugą w lutym. Mam list. [Układ] listu polegał na tym, że połowę się pisało, a [druga] połowa [była] czysta i rodzina na drugiej połowie odpisywała. […] [List] dostałem od brata, który był wywieziony już 8 sierpnia.
Mieliśmy prawo raz na miesiąc napisać list. Nie wiedziałem, gdzie są matka i ojciec, bo wszyscy byli wywiezieni do obozu karnego. Moi rodzice już 8 [sierpnia] zostali wyrzuceni. Jak już mówiłem, po 17 [sierpnia] na Tarczyńskiej rozstrzelali siedemnastu.
Tak, na Zieleniaku. Moich rodziców wywieźli na Zieleniak i [potem] do Pruszkowa. Byli starsi, jakoś im się udało, że pojechali do Pruszkowa. Na Zieleniaku masę ludzi pomordowali.
Brat był razem z matką i z ojcem. Brat wrócił z pracy i w domu zastało go Powstanie. Już nie mógł do swojego oddziału dobiec, bo Ochota już była opanowana. Ojciec mój był ranny w głowę i musieli z nim iść na opatrunek. [Ludzie] z naszego domu wołali go na rampie, żeby szedł [z nimi], i z naszego domu wywieźli wszystkich do Oświęcimia. Moich rodziców i brata też by wywieźli, tylko że poszli na opatrunek i jak przyszli, to już był pełen wagon, już Niemcy odrzucili i wywieźli ich do obozu karnego (a nie koncentracyjnego) pod Szczecin. Tu mieli szczęście. W związku z tym napisałem list do wujka, który mieszkał w Ciechocinku. Wujek odpisał do mojego brata i dlatego brat odpowiedział na ten list. Kozłowski Władysław podał [w liście]: Berlin, post Berwelde, Konig bei Neumann. Posłałem list do wujka, wujek już mi nie odpisał, tylko do nich posłał mój list i dostałem odpowiedź od brata. Już w listopadzie dostałem wiadomość, miałem szczęście. Już wiedziałem, że są w obozie karnym i że żyją. Ojciec i matka bardzo ciężko to przeżyli, bo ojciec zmarł w 1947 roku, a matka w 1948. Ojciec miał sześćdziesiąt siedem lat, a matka sześćdziesiąt trzy lata. Odeszli szybko. Pół roku byłem żonaty i matka już odeszła.
Niemcy zaczęli nas ewakuować z obozu w Blankenburgu, z kamieniołomów, do obozu macierzystego Fallingbostel. W czasie ewakuacji, w nocy, wachmani uciekli. To był 12-14 kwiecień. Jak się obudziłem, przespawszy na ziemi, patrzę – wachmani uciekli, żadnego wachmana. A nas tam było około pięciuset. Żeśmy obejrzeli cały teren naokoło. Była placówka niemiecka, do tej placówki podszedłem – Niemcy nie chcieli się bronić, mówili, że nie będą strzelać. Najpierw ubezpieczyli… Bo to wszystko powstańcy – wiedzieli, jak rozmawiać z Niemcami, czego się spodziewać. Z daleka zauważyłem, że drogą jechały czołgi. Nie wiedzieliśmy czyje, czy niemieckie, czy amerykańskie, ale każdy miał pomarańczową płachtę – do współpracy z lotnictwem. Na wprost czołgów wysłaliśmy delegację z biało-czerwonym sztandarem, [złożoną] z trzech osób, upewniwszy się u Niemców, że Niemcy nie będą strzelać. Placówka, która była koło nas, składała się z kilkunastu żołnierzy niemieckich z karabinami maszynowymi – byli upewnieni, bo inaczej by ich rozstrzelali.
Doszli do Amerykanów, Amerykanie się zatrzymali. Koledzy, którzy poszli w delegacji, głosami i podniesieniem wysoko rąk dali nam znać, że to są Amerykanie. Wszystko, co mieliśmy, rzucaliśmy w górę z radości. Zaraz rozbroili Niemców. Włączyli ich do naszego oddziału i poszliśmy do Halberstadtu – piętnaście kilometrów nam kazali iść. Amerykanie polskiego pochodzenia (akurat trafiliśmy na oficera i żołnierzy… trzech było pochodzenia polskiego) jakie papierosy mieli, to nam dali. Na mnie wypadły dwa papierosy, dostałem w przydziale. Widocznie dali tyle, że każdy z nas dostał po dwa. Żeśmy wtedy wszyscy, jednocześnie, zapalili z radości. Poszliśmy do Halberstadtu. Niemcy, którzy byli na placówce, oddali broń naszym powstańcom – ci zaraz zorganizowali naokoło służbę polską. Doszliśmy do Halberstadtu, oddaliśmy Niemców w ręce Amerykanów. Zresztą się nie upierali, co do tego. Postąpiliśmy z nimi uczciwie – wiedzieli, że… Nawet nam machali ręką, myśmy im krzywdy nie zrobili.
Zakwaterowano nas w teatrze w Halberstadt. Teatr był wolny. Pamiętam, że w amfiteatrze cztery noce spędziłem, zanim nam zorganizowali obóz byłych jeńców wojennych. Później zorganizowaliśmy własny obóz w Halberstadt. Zorganizowaliśmy występy artystyczne, mam szereg rzeczy z tamtego okresu. Tworzono „bajki blankenburskie”, na przykład. Poeci też się znaleźli. Były [piosenki], można byłoby [dziś] z pamięci zanucić.
Stamtąd nas ewakuowali do Helmstedtu, bo tę część oddali Rosjanom. Halberstadt, Blankenburg – tę część, gdzie byliśmy w niewoli – oddano pod okupację rosyjską. Nas do Helmstetu przenieśli i tam żeśmy stworzyli drugą grupę. Wtedy dowiedziałem się z audycji wieczornej – żeśmy słuchali z Warszawy – że mój ojciec, matka i brat żyją, i proszą, żebym wrócił do kraju. Zawiadomili mnie. W związku z tym, w kwietniu 1946 roku, wróciłem do Polski.
Po prostu byli zgnębieni tym, że przegrali wojnę. Z buty już nie zostało nic, bo stale żeśmy im wytykali: „Wyście zaczęli wojnę. Wyście napadli na nas. Was powinni rozstrzelać”. Powiedzieliśmy im o Oświęcimiu. Spotykało się nieraz [Niemców], to mówiliśmy im wprost, że to jest ich dzieło i powinni sobie, swojemu narodowi przypisać wszystkie zbrodnie, jakich dokonali w Europie. Nawet woleli z nami nie rozmawiać. Z jeńcami wojennymi, a jeszcze z powstańcami warszawskimi, to woleli się nie spotykać.
Były i takie wypadki, że niektórzy sympatyzowali [z Niemkami], bo Niemki były w większości, mało było mężczyzn. Ale u nas, w Polsce, ogólnie w naszych obozach, to się przyjmowało negatywnie te sprawy. Nie okazywali skruchy za wiele, ale z buty nie zostało nic.
Nie, nie. Nie. Bali się. Przecież tego wachmana, który gnębił tych, co uciekli i dał im pół [porcji] żywności, zaraz złapali i rozstrzelali go. Jeńcy go zabili zaraz. Rozprawili się. Z tymi, którzy byli źli, to z miejsca się rozprawili. Powstańcy warszawscy nie ceregielowali się wiele. Był taki, Hichant się nazywał, wyłapali go – byłem przy tym, jak go rozstrzeliwali, nie ceregielowali się. Powiedzieli mu dlaczego, co, jak i dostał wyrok śmierci od powstańców warszawskich. Zdobyli przecież broń w łatwy sposób i go rozstrzelali. Ale w stosunku do innych tych spraw nie było – raczej było spokojnie.
Tak. Tak.
Z tym pytaniem stale się spotykam. Daję taką odpowiedź: byłem żołnierzem w konspiracji przez trzy lata i jedenaście miesięcy. Brałem udział w Powstaniu, wykonywałem rozkazy swojego dowódcy. Na ten temat trzeba byłoby porozmawiać z „Monterem”, czyli dowódcą Powstania (generałem Chruścielem) i z „Borem” Komorowskim. Bo my walczyliśmy o wolną Polskę. To, co przeżyłem w [czasie] okupacji w Warszawie i poza Warszawą… To, niestety, skłaniało nas wszystkich do walki z okupantem. Ten kto nie uczestniczył w tej walce – mam wrażenie, że ma jakiś dług do wypełnienia wobec swojej ojczyzny. Myśmy swój dług wypłacili własną krwią i własnym oddaniem, bo moich kolegów, z mojego rocznika, nie spotykam. Wielu zginęło, między innymi „Brym”, Mieczysław Szymańczuk z Batalionu „Zośka” (pseudonim „Szymbor”) i wielu, wielu innych, których mógłbym tu wymieniać, z którymi współpracowałem, z którymi się kolegowałem. Oddali życie za wolną Polskę. W imię tego uważam, że wszyscy, którzy braliśmy udział, walczyliśmy o wolną Polskę. I dopiero teraz udało nam się wyzwolić spod zależności rosyjskiej i od niedawna, od kilkunastu lat, jesteśmy wolnym krajem. Gdybyśmy nie walczyli o wolną Polskę, to byśmy dzisiaj byli dalej zależni od okupantów. Walka o wolną Polskę wspomogła nas wszystkich do wyzwolenia kraju spod jarzma rosyjskiego, które, niestety, miałoby miejsce jeszcze bardzo wiele lat, gdybyśmy [się] nie zdobyli się na wyzwolenie.
Dlatego uważam, że mimo dwustu tysięcy ofiar w czasie Powstania Warszawskiego, to cześć trzeba oddać tym, co zginęli w imię wolnej i niepodległej Polski.