Urodziłam się w Warszawie, w 1927 roku, 24 grudnia, w samą Wigilię, o wpół do ósmej wieczór.
Nazywałam się, [to znaczy] wtedy byłam ochrzczona [jako] Irmina Eugenia Kotlewska. Teraz nazywam się Eugenia Cichocka, z męża, po wyjściu za mąż.
Mój ojciec, nie wiem, proszę pani – nie pracował, ale jest ciekawa historia tego człowieka, że w dwudziestym szóstym roku, po przewrocie majowym, on zaczął jeździć citroenem, na którego go stać nie było. Nigdy się do tego nie przyznał, jakim sposobem. Podejrzewam, że pracował w wywiadzie, to jest moje takie myślenie, ale nigdy tego nie ujawniał. Piłsudskiego ponad wszystko kochał, koło Piłsudskiego się kręcił bez przerwy.
Mama zajmowała się szyciem, szyła trochę do sklepu damskich spódnic, babcia była upinaczką u Hersego. Jak przychodziła hrabina, to jej suknie upinała, dziesięć, zanim jedną zamówiła.
Nie byłam jedynaczką, miałam jeszcze dwie siostry.
Mieszkaliśmy na Woli, na ulicy Okopowej.
Chodziłam do szkoły na Nowolipki 52, to był zakon Świętego Ludwika, do sióstr szarytek i tam się zetknęłam z pierwszą niesprawiedliwością. Mimo że od sześciu lat chodziłam do szkoły, szkoła była płatna, prywatna, byłam bardzo szczęśliwa, bo miałam tarczę na ręku, miałam w berecie srebrny zakład Świętego Ludwika, i to był ze srebra, [jako znak], że tam uczęszczam, do tej szkoły, więc byłam bardzo szczęśliwa, że chodzę do tej szkoły… Ale w pewnym momencie stało się coś takiego, co mnie wprowadziło na drogę jakąś inną. Byłam bardzo sprawiedliwa, nie umiałam oszukiwać, dziwiłam się swoim koleżankom… Miałam koleżanki: Rozbicką, Umiastowską, Wysocką, Hartmannównę ([jej ojciec] dyrektor fabryki Pfeiffera), Hania Umiastowska, bogate wszystkie osoby koło mnie się kręciły. Ja do biednych nie należałam, ale przepychu nie było. Było pojedyncze mieszkanie i składali pieniądze, żeby kupić działki i wybudować się. Już kiedy rodzice te pieniądze mieli, wtedy wybuchła wojna, w trzydziestym dziewiątym roku.
Mój ojciec 15 sierpnia dostał pobór do wojska, natychmiast się musiał zgłosić. Więc po mszy świętej, która się odbyła… On był w wojsku, w [pułku] zmotoryzowanym, w beretach, i była msza święta na Mokotowie i po tej mszy był skierowany, żeby kogoś wywieźć do Rumunii. Nie znam dokładnie, wiem, że to był pułkownik z żoną i dzieckiem. I ojciec odmówił wtedy rozkazu w Zaleszczykach, bo kiedy podjechał, dostał rozkaz wyjazdu i przewiezienia go bezpiecznie do Rumunii.
O, wrócił, ale jak wrócił. Właśnie, to jest ciekawe. Jak w Zaleszczykach stanął, to [oficer] mówi: „Do hotelu, bo żona jest zmęczona… Proszę nas podwieźć do hotelu, bo i ja jestem zmęczony, i pan, do hotelu”. Ojciec wysiadł z tego samochodu, już nie mógł się cofnąć ani w jedną stronę, ani w drugą, bo tak jeden za drugim stał. I słyszy właśnie – to było 17 września – bo w dwudziestym roku był przy walce, jak ksiądz Skorupka zginął, i znał dokładnie te bolszewickie wszystkie sprawy i mówi: „Panie pułkowniku, my mamy drugi front”. 17 września, to była noc. „Ja nigdzie się nie mogę ruszyć, bo my mamy drugi [front]”. A on się odezwał: „Co pan, zwariował?”, a ojciec mówi: „Nie, ja nie zwariowałem, my mamy drugi front, bo tu Niemców nie ma, tu są bolszewicy. Czy pan to rozumie?”. No, postawił mu się. I proszę pani, później przejechał, po dwudziestu minutach weszli Rosjanie do Zaolzia, wszystko się zgadzało. Oni do ambasady pojechali, dostali trzy pokoje z kuchnią, dostali żołd, no i pierwszego dnia, drugiego, ojciec mu tam szykował tę jego teczkę, wszystko, gdzie on chodził, a ojciec potem wychodził na spacer. I spotkał pana Kaisera, właśnie syna właścicielki tego domu, i on mówi: „Jutro wyruszamy, szykują się legiony we Francji, więc jutro wyjeżdżamy, idziemy na Francję, żeby tam się dołączyć. Idzie pan z nami?”, a ojciec mówi: „Jak najbardziej, jestem pierwszy”. No i o godzinie dwunastej był umówiony. Kiedy wrócił do domu, znów incydent. „Pan obierze mojej żonie ziemniaki”. A mój ojciec odpowiada: „Panie pułkowniku, ja jestem do pana dyspozycji. Ja nie obierałem w domu ziemniaków, ja nie potrafię ziemniaków obierać”. Ten się zdenerwował, no i oczywiście ojciec nie poszedł, bo o godzinie szóstej rano przyszła żandarmeria rumuńska i ojca do najcięższego więzienia skierowali, znaczy żandarmeria zaprowadziła go bez wyroku, bez niczego do Fagaras, najcięższego więzienia.
Ja wszystko powiem dalej. Tam już znalazło się siedmiu Polaków, przychodził kapelan, odprawiał w niedziele mszo, no i oni już wyczerpani tak, że już na leżąco, po prostu, bo to były nory takie i już leciała woda im cały czas, nie mieli co jeść, z głodu już umierali. I naraz przyszedł do nas list od ojca, w którym pisał tak: „Słuchaj, przyślij mi zdjęcie, żebym umierając, miał wasze zdjęcie, bo ja już nie wrócę, ja tu muszę umrzeć, a za co, to nie wiem”. No i dostał ten list od nas. Jak dostał ten list, przeczytał „Gubernia Generalna” i mówi: „Jak to, Gubernia Generalna? To obrona musi być niemiecka, przecież jestem ich obywatelem”. I do tego księdza się nie podnosił, tylko mówi: „Proszę kapelana, niech kapelan natychmiast idzie z tym listem jutro w poniedziałek, z samego rana, do ambasady niemieckiej”. I ojciec im tam napisał, że on tu siedzi i nie wie za co, bez wyroku, siedzi ich siedmiu, ponieważ czuje się obywatelem Guberni Generalnej, mają oni prawo zainteresować się nim i pozostałymi sześcioma. No i ci Niemcy o jedenastej w poniedziałek już byli w tym więzieniu. No i ci Niemcy do naczelnika więzienia, za co oni tu siedzą. A on nie miał nic, on nie wiedział, rozłożył ręce, to oni Czerwony Krzyż zamówili, przyjechał i ich siedmiu zabrał. Nie wiadomo, co się z tamtymi sześcioma stało, w każdym razie mój ojciec w Przemienienie Pańskie, 6 sierpnia czterdziestego pierwszego roku wrócił z tego więzienia. Dostajemy list, że: „Kazia, jestem na dworcu, przywiózł mnie Czerwony Krzyż, ale czekam na ciebie, bo nie mam siły”, no i jest zdjęcie właśnie pod tym więzieniem zrobione. Przeszedł siedem obozów, ale nie obozów koncentracyjnych, gdzie spalali ludzi, tylko oni go sprawdzali, kto on jest, i z obozu do obozu, to w Belgii siedział, to w Holandii gdzieś tam siedział trochę, z Francuzami był przegrodzony i miał lepsze to życie od tych Niemców, bo oni nie wiedzieli, co z nim zrobić. Ciekawa historia, że on się zwrócił jako obywatel niemieckiej Guberni Generalnej, że oni się muszą nim zająć, ale oni nie wiedzieli kim.
I jeszcze [przed wybuchem wojny] odwiedzałyśmy ojca… gdzie to miasto jest… stała tam jego kompania na parę dni i żeśmy go odwiedzali. 1 września pojechałam z mamą, to na Poznań się jedzie (zapomniałam), no i żeśmy tam ojca już nie zastały. I pierwszego dnia bomba trzasnęła w ten dom. Nic – mama z trojgiem dzieci została w letnich sukienkach, nic nie miała, wszystko stracone, od razu, 1 września. Jak żeśmy wrócili, to dobrze, że siostry zostały u wujka, mama ze mną pojechała tam do ojca, ale żeśmy już go nie zastali, on już był w drodze, dostał rozkaz do wyjazdu na Rumunię i przebijał się przez siedemnaście dni, żeby do Zaleszczyków się dostać.
1 września od razu było bombardowanie i 1 września cztery osoby, dozorcy żona i troje dzieci, zginęło w tym domu. Tam przed tą szkołą dom pani Kaiserowej stał, jeden jedyny, na Okopowej 53. Myśmy w tym domu mieszkały, bo tam właśnie moja babcia mieszkała z mamą, kiedy owdowiała w czternastym roku.
Poszłyśmy do wujka, wujek znów za parę dni miał zniszczony dom i wszystko, no i wreszcie się zatrzymaliśmy u brata ciotecznego mojej mamy na Leśnej 108 i tam żeśmy dotrwali do końca wojny. W ostatniej chwili mama chciała się wrócić, żeby wziąć kożuch ojca, bo w domu został kożuch ojca, nosiła z sobą, żeby nam cieplej było czy żeby się na czymś położyć. Moja najmłodsza siostra złapała mamę za nogi na tym trotuarze, jak żeśmy stały, i ten dom od góry do dołu się zawalił cały. Leszno 108, róg Wroniej. No i ruszamy dalej, Leszno 25, ale po drodze patrzymy, jest ta fabryka Frageta, róg Wroniej.
O wojnie w trzydziestym dziewiątym roku.
Nie, nie do końca. Na Okopowej mieszkałam. Ja nie mieszkałam, myśmy się tam tylko zatrzymali.
Do końca wojny. Żeby było przyjemniej, mama nie mogła na tej Okopowej być, bo dom zburzony, ale w tym domu później żeśmy zamieszkali z powrotem, bo ta bomba tak środkiem przeszła i taki wiszący kawałek został, i jak już podpisano pakt o nieagresji, kapitulacji, wtedy żeśmy wrócili do tej pani Kaiserowej, w takim powietrzu żeśmy tam nadal zamieszkali, nawet i ta ciotka z nami (to była moja chrzestna).
Ona [ciotka] się uratowała, bo myśmy u niej mieszkali na ulicy Leszno. A wujek też poszedł do wojska, jej mąż. To był mamy brat cioteczny. I kobiety razem, ona miała dwie córki, ale jedna była po ślubie akurat no i tam się zatrzymała, na Starówce przeżyła nawet i Powstanie, była z nią jej mała córeczka, nadal żyje, ma dziewięćdziesiąt dwa lata. Ona też wszystko pamięta.
Ja byłam już tak zmęczona, że jak był alarm już w końcowej fazie, moja mama miała kilo ryżu, kilo mąki, kilo cukru i szynkę konserwową, pięciokilową i myśmy z tym zaszli do wujka drugiego – odłamki to tak się tylko po tym trotuarze, po tych kamieniach było widać. Ja nie wiem, jak myśmy z tego wyszli. Cały ten mur to był tak u tego Frageta zbity tymi dziurami, że ja nie wiem, jak myśmy stamtąd wyszli; ciemno, okropnie ciemno, nic nie było widać. I właśnie tu pominęłam, ale bardzo ciekawa historia. Taka furtka, jak to do fabryki wchodzili, to właśnie wychodziła na Leszno i myśmy tak przystanęli i wszyscy w tę dziurę tego wejścia, jedno do drugiego się przytuliło, i trzaskały te pociski o kamienie – to straszne było, tylko błysk szedł. I tam był dozorca, który pilnował, i mama usłyszała, że tam ktoś jest i mówi: „Proszę pana, niech nam pan otworzy, mamy czworo dzieci tutaj, niech pan otworzy”, a on mówi: „Nie, nie otworzę. Miałem pilnować i będę pilnować”. A moja mama wtedy mu odpowiedziała na te słowa, każdy z nas zapamiętał: „Żeby cię święty Piotr do Nieba nie przyjął”. Takie słowa od niej padły, do dzisiejszego dnia ta kuzynka, co ma dziewięćdziesiąt dwa lata, to pamięta, jak ciotka to powiedziała. No i żeśmy na ulicy Leszno 25 się zatrzymały i tam już koniec wojny był, tam podpisali kapitulację.
I pierwszy dzień to jeszcze jako tako, ale drugi dzień to straszna była tragedia w Warszawie. Kto miał mężczyznę, to wszystko na tę Towarową ulicę ściągali, po pięćdziesiąt kilo mąki, ryż, rozwalali te magazyny i mężczyźni przynosili. Ale gdzie tam kobiety? Kobiety to nic nie miały. Pierwsza niedziela po wkroczeniu Niemców, ja nie mogłam znieść tego – jak oni maszerowali tym Lesznem, to ja dostawałam jakiejś choroby. No i wszystkim ogłosili, że chleb będą wydawać. Na rogu ulicy Grójeckiej i Towarowej ustawiły się te wojskowe samochody niemieckie i dawali taki chleb dwukilowy, ale to był z tych takich przydziałów wojskowych. I każdy [przychodził], kolejka niesamowita była w tę Towarową, no i ten chleb rozdawali. A jak tak się przecisnęłam bliżej, nie chciałam wcale tam wejść, ale to mnie denerwowało, słońce pięknie świeciło, taki kawał, gdzie my tam po ten chleb dojdziemy. No ale nie było kawałka do kupna przecież. A jakiś mężczyzna mnie pchnął, mówi: „Idź stąd”, a Niemiec do niego: „Ty pójdziesz” i dał mi dwa bochenki – dał mi dwa bochenki tego chleba. Ja myślę, Boże… Ludzie patrzyli, a on zawołał mnie, żebym ja przyszła, no to ja do niego poszłam, on mi dał dwa bochenki, a tamtemu nie dał wcale, że mnie odrzucił.
No i ojciec wrócił w sierpniu, pobrał z banku srebro, wypłacono mu 3600 złotych srebrem, bank więcej nie miał. Bo [ojciec] powiedział, że papierów to on nie weźmie, bo: „Za papiery, Kazia, to ty nic nie kupisz. Niemcy za srebro będą sprzedawać i wtedy wszystko kupisz”. I to się sprawdziło, to srebro ją uratowało. Bo ja miałam naprawdę jakiś zmysł nie dziecka po prostu w tym momencie, ja mówię: „Ja muszę pracować”. Pan Kozicki, kierowca ojca, który jeździł chevroletem na zmianę z ojcem… Bo ojciec, kiedy jakiś widocznie agent przyjeżdżał do Warszawy, to elegancko się ubierał, paski taksówki się likwidowało i ojciec wtedy jeździł. I ja przypuszczam, że ojciec musiał mieć kołnierzyki zapasowe, tak jak to dawniej były, że tylko kołnierzyki się zmieniało i mankiety, to mama to szykowała i on już nie był trzy, cztery dni nieraz, bo na pewno kogoś przywoził, był w wywiadzie. Ja uważam, że on pracował w „Dwójce” i ja się nie mylę. Tak mi się wydaje.
Nie było, miał kluczyki, był taki zegar stojący, nie wolno było go dotknąć i na tym się kończyło, ale uważam, że na pewno był wywiadzie.
Nie, nie rozmawiało się, ale się o czym innym rozmawiało.
Mama została właśnie i ja… tu jest ciekawa historia, u tego brata. Tam było tak, że jak powiedział, żeby [wziąć] szynkę, to wszyscy się najedli samej szynki, wody trochę tam skombinowali i ta szynka poszła. Bo tam było tyle ludzi u tego wujka, bo każdy jakoś miał zniszczony dom, a u tego Henia całe to mieszkanie zostało, dwa pokoje, więc tam był taki najazd, że wszystkich mama z rodziny nakarmiła tą szynką. No i później wyszła i pan Kozicki, kierowca, mówi: „Pani Kotlewska, co pani tu robi?”, a ona mówi: „Jestem u Henia, u brata, ale nie mam gdzie się położyć”. – „Pani przyjdzie…” On miał taką przybudówkę, tam była taka przybudówka, która na szpital wychodziła, na ulicę Elektoralną, i dał nam takie żelazne łóżko, zbił nam z desek pod nogi takie przystawki i tam czym mieliśmy, to się nakrywaliśmy, i tak się przeżyło. Ale ze dwa, trzy dni, wreszcie moja mama któregoś dnia się budzi, ale to nie było tak długo, może trzeci dzień, opiera się tak, pamiętam, jak się oparła, i do tego okna i mówi: „Gdzie są moje kapelusze?”. A ja zrobiłam wielkie oczy. „Boże, mama moja zwariowała, ja się muszę zająć rodziną”. Pierwsza myśl dwunastoletniej dziewczyny. „Przecież mama zwariowała. My nic nie mamy, a mama o kapelusze płacze”. Doszłam do niej, zaczęłam ją głaskać, mówię: „Mamo, co ty mówisz?”. – „No gdzie są moje kapelusze?” Ja mówię: „Mamo, tu kapeluszy żadnych nie ma, ty już nie masz kapeluszy”. – „Tak? Nie mam?” Ja mówię: „Połóż się, prześpij się”, zaczęłam ją głaskać i mówię: „Boże, wszystko zostaje na mojej głowie, te moje dwie siostry i mama jeszcze niepełnosprawna”.
Stasia trzy i pół roku [młodsza], ona żyje, a rok temu zmarła moja średnia siostra, ja jestem najstarsza. No i mówię: „Mamo, wiesz co, idziemy szukać jakiegoś mieszkania”. No i poszłyśmy do tej pani Kaiserowej, bo ona jeszcze na Ludnej miała drugi dom i mówimy, żeby ona nam dała jakiś… A [ona] mówi: „No, jak w tych zbitych nie będziecie po tych schodach bali się chodzić, tylko przy tym, to proszę, sobie bierzcie”. I właśnie dlatego jest Okopowa 53 mieszkanie 45, na czwartym piętrze żeśmy zamieszkały tam. Wzięła mama taką pojedynkę i tam żeśmy się zatrzymali, i tam się wszystko odbywało. I tam kirkut się kończył, przy numerze 49 jest kirkut, 51, a 53 nasza kamienica stała w kirkucie, bokiem. Kiedyś była tam sprzedaż samochodów używanych, teraz jest ta szkoła, została.
Ja byłam jednak przewodniczką w tym wypadku. Ja powiedziałam: „Mamo, masz pieniądze, idziemy na Nalewki, kupujemy tapczan, idziemy na Nalewki, kupujemy maszynę i musisz się wziąć za szycie, bo ty umiesz szyć i musisz rodzinę utrzymywać, bo innego wyjścia nie mamy. Masz srebro i za to kupimy”. I pamiętam, sześćset złotych zapłaciliśmy za tapczan, który postawiłam, później pierzynę i poszwę kupiliśmy na pierzynę, i pióra na Wołówce, bo tam była Wołówka zaraz, ten handel żydowski, i tam były te pióra, i mama uszyła na długość, i myśmy w poprzek spali, we czwórkę na tym tapczanie. I była pierzyna, też taka do przykrycia, i tu kolega ojca, który zginął później z listy, pan Kazimierz Troczyński, on przyszedł nas odwiedzić i po prostu pomógł mamie i tak żeśmy się zatrzymali. I ja mówię: „A teraz bierzesz się za szycie. Masz koleżanki, masz znajomych, gdzie przed wojną to robiłaś”. I mama poszła właśnie do znajomej na Kercelak, ona miała tam budkę i tam właśnie ona mówi: „Kazia, szyj spódnice, a ja będę od ciebie brała, ile uszyjesz, bo tu jest zapotrzebowanie, bo ludzie nie mają w czym chodzić”. I kupiłam maszynę z mamą i później co, skąd wziąć te materiały? Ja patrzę, a tych takich płaszczy żydowskich jest pełno na tej Wołówce, mówię: „Mamo, przecież z tego dołu będziesz mogła robić spódnice, tylko czy to będzie odpowiednie?”. No, ja miałam zmysł niesamowity, ja się dziwię, moje siostry do mnie nieporównanie… No i mama: „Rzeczywiście” mówi. I te podszewki takie piękne, atłasowe, spod tych płaszczy żydowskich mama zaczęła wyrzucać, a ja mówię: „Przecież i z tego spódnice ci kupią”. I mama zaczęła szyć, myśmy już miały co jeść, ja piekłam ciastka w sobotę, w piątek. Pan Koliński naprzeciwko się wprowadził, stracił żonę i dwoje dzieci w trzydziestym dziewiątym roku (został rozstrzelany na Glinianej), później pani Zadrożyńska z trojgiem małych dzieci, później pani Renia i tak to jakoś się ciągnęło.
No i ojciec wrócił właśnie 6 sierpnia, w Przemienienie Pańskie, i co? Z kościoła wyszłyśmy, bo już miałyśmy ubrania, mama nam wszystko poszyła, posprawiała, mundurki szkolne. Jest to zdjęcie […]. Są pewne rzeczy, które nigdy się nie powtórzą, ale zapamiętać je można. Mama poszła do kościoła po mszy i dała ofiarę, żeby się odbyła msza święta za powrót mojego ojca. No i wracamy… A mama miała koleżankę, panią Basak, ona była główną siostrą w szpitalu, on był stolarzem, [mieli] dwoje dzieci, Anię i Gienia. Mama mówi: „Wiesz co, idźcie na górę, a ja do niej wstąpię, niech ona mi karty postawi, bo ona dobrze karty stawia, czy ten ojciec wróci, czy nie wróci”. A ja mówię: „Mamo, ja pójdę z tobą”. A mama mówi: „Po co?”. No ja musiałam wszędzie być, taka byłam. Wchodzę, te dzieci zielone, w ogóle siedzą jakoś bez ruchu, ona smaży jajka na patelni, wodę wlewa, te wapniaki, te jajka tym dzieciom wstrzykuje na jajecznicę… Pierwszy raz zobaczyłam, że jajecznicę można na wodzie usmażyć, ale to te wapniaki śmierdzące… My już mamy wszystko, jedzenia w brud, wędlina i kiełbasa, co chcemy, to mamy, a ona z głodu… I mówi: „Usiądź, to zaraz jak im dam tę jajecznicę, to…”. Ja mówię: „Proszę pani, pani Basakowa, przecież pani jest chorym człowiekiem, pani tak marnie wygląda”. Ona rozstawia te karty i mówi tak: „Wiesz co, ten twój to niedługo chyba wróci. Ale tyś, jakieś pieniądze mi tu wychodzą dziękczynne”. A mama mówi: „Jakie dziękczynne pieniądze, a skąd ja bym miała dziękczynne pieniądze?”. Ja mówię do mojej matki: „No jak to, pani Basakowa ma rację, bo przecież dałaś na mszę świętą, no to przecież to były pieniądze dziękczynne”. I powiedziałam wtedy te słowa: „Więcej pani już głodna chodzić nie będzie”. Czy pani wie, co ja zrobiłam? Moja mama usnęła, a ja przy karbidówce pierwszy raz pięćdziesiąt kartek napisałam „Wróżka wspaniale wróży” i podałam jej adres. I poleciałam później raniutko, jeszcze wysiadało dwóch Niemców z motoru patrzeć, co ja rozwieszam, a ja te [rozwieszałam te] kartki „Wróżka świetnie wróży”. Ona rzeczywiście od tamtej pory głodna nie chodziła, bo kolejka do bramy stała kobiet do tej wróżby. Czy pani sobie coś takiego wyobraża? I ten pan Basak właśnie zginął na tej Glinianej ulicy, co ojciec go tak prosił. To jest niesamowite, dziewczyna… No, może głowa matematyczna, to jest inna sprawa, no.
Piątą klasę dokończyłam. To znaczy wrzesień, bo się zaczynała szkoła we wrześniu, siostry zaraz otworzyły, już w listopadzie chodziłam do szkoły, od razu, bo one przyjęły. No i mama właśnie już po tym fakcie to miała już kupiony ten tapczan i to mieszkanie, do listopada, no i ja wróciłam do tej szkoły. I okazało się, że siostra wchodzi do klasy po dwóch miesiącach, w listopadzie otworzyły, listopad, grudzień przeszedł i ona w styczniu wchodzi i mówi: „Żeś nie zapłaciła za szkołę”. Ja powiedziałam: „Dopóki mój tata nie wróci, to, proszę siostry, ja będę się musiała uczyć, ale zapłaci mój tata, jak wróci. Ja muszę chodzić, ja muszę szkołę skończyć”. A ona mówi: „No, z tobą to jest wiele kłopotów”. No i one zaczęły wydawać [posiłki], takie kotły gotowały siostry szarytki… Nie, to nie szarytki, ale w szarych takich ubraniach przychodziły, kotły gotowały, kolejka się ustawiała i każdy z taką bańką. „Ile masz dzieci?”, „Dwoje”, to dwie łyżki. „Ile masz dzieci?”, „Troje”, to trzy łyżki. No i siostra mnie poprosiła i mówi: „Przyjdź do mnie”. A ja z nią miałam incydent straszny, okropny. Tam trzeba było zapłacić za mleko i zapłacić za obiad, to znaczy za zupę.
Uczennice, kiedy byłam uczennicą. I pewnego razu ja nie mogłam tego krupniku [już jeść]. Moja mama tak świetnie gotowała, że ona z niczego… No i dosłownie [siostra] mnie woła i mówi tak: „Słuchaj, wejdziesz po tych krętych schodach…”. Bo to została ta nowa szkoła, którą one wybudowały, ona stoi, jedna w getcie została, przy kościele Świętego Augustyna, to jest szkoła szarytek, one ją wybudowały, ja już do tej nowej szkoły chodziłam. I ona mnie wysłała z obiadem do siostry starszej, która to siostra starsza była w starym zakonie, gdzie kołatka była, gdzie się wchodziło, no i pyta, czy ja po tych krętych schodach zaniosę obiad siostrze na tacy. A ja mówię: „A dlaczego mam nie zanieść? Zaniosę”. I ona mi dała ten obiad. I ten obiad na tej tacy pachniał tak jak w domu i powiedziałam: „Więcej zupy krupniku, żeby ona mi nawet wykręcała ręce, to ja zupy nie zjem, tej, co oni dają”. No ja nie wiem, jakoś śmierdział mi ten krupnik. No i jest rozlanie, jest ta przerwa obiadowa i ona nalewa ten krupnik, ja łyżkę położyłam, nie jem. „Dlaczego nie jesz?” – „Bo ten krupnik śmierdzi, proszę siostry”. – „To jest dar boży”. – „Nie, proszę siostry, to nie jest dar boży. On śmierdzi. Krupnik moja mama inaczej gotuje, a siostry też umieją ugotować”. A ona do mnie mówi: „A dlaczego tak mówisz?”. –„Dlatego, że ja widziałam, jaki krupnik siostra ugotowała do siostry starszej, jak obiad zaniosłam, a my nie musimy śmierdzącego krupniku jeść”. Ona mnie zaprowadziła do swojego pokoiku (on nadal tam jest, odwiedzam go nieraz, jest połączony z tą salą gimnastyczną): „Dlaczegoś ty to przy wszystkich powiedziała!?”. Ja powiedziałam: „Powiedziałam prawdę”. A ona tak przede mną: „Pamiętaj, nie zawsze można mówić prawdę, naucz się!”, a ja mówię: „Siostra przed chwilą miała religię i powiedziała, że tylko prawdą się żyje. Przed chwilą siostra wyszła z religii i mówiła, że trzeba mówić prawdę, więc dlaczego siostra mi mówi, że ja mam mówić nieprawdę?”. I wtedy właśnie, kiedy ta zupa była dla tych wszystkich, to ona mnie zawołała i mówi: „Pamiętaj, będziesz taką zupę jadła. To co, nie masz ojca?”. Ja mówię: „Nie, ojca to ja mam, żyje, tylko – mówię – odezwał się, prawdopodobnie jest w jakimś więzieniu w Rumunii”. No i ona mówi: „A masz coś do zupy?”, ja mówię: „Jak nie mam, to mama coś kupi i będę przychodziła”. A ona mówi: „Ale nie będziesz jadła tej zupy, tylko tę, co ja jem”. I rzeczywiście, kawały mięsa dostawałam i tę zupę przynosiłam w pierwszych tych fazach. Ale prawdę jej powiedziałam, chyba do śmierci mnie pamiętała.
Skończyłam tę szkołę.
Nie, w czterdziestym pierwszym roku skończyłam dopiero.
Powszechna, tak, ale była kontrolowana. Mimo że to prowadziły siostry, co pół roku przychodziły takie kontrole z Ministerstwa Szkolnictwa i sprawdzali, jaka wiedza tu jest, trzeba było rozwiązać matematykę, język polski.
Nie, osiemnaście złotych miesięcznie robiło już różnicę.
Tak, ale były bardzo zdolne i matematyka się odbiła niestety, trzeba przyznać.
Zaczęłam naukę właśnie w szkole krawieckiej na tych kompletach, Marszałkowska 93, stamtąd mam świadectwo. Bo ojciec wrócił i załatwił mi tę szkołę, ale to była szkoła krawiecka, tylko że ja ani fartucha nie uszyłam, ani nic, tylko jedynie co miałyśmy, to zeszyty do materiałoznawstwa. I właśnie teraz kiedy mówią o tej parówce, to ja już to wiedziałam z tej szkoły. […]
Tak, tam ani jednego fartucha nie uszyłam.
Matematyka co drugi dzień i co drugi dzień piątka z plusem za te moje zadania, jedenaście, dwanaście ściągawek i ja najmłodsza w klasie i niestety… Wiedziałam, że czapkę założę, białą czapkę, bo ojciec mówi, że: „Matematyczką to ty będziesz”. I tak płakałam, że ja tej białej czapki w życiu nie założę. Bo ta wojna, warunki… No ale jakoś pan Bóg dał, że mój syn założył i to jeszcze w jaki sposób. […]
No, uniwersytet. Uczyły mnie pani Tutkalska, polonistka z uniwersytetu, białą czapkę nosiła, później taka Maria, matematyczka, u tych sióstr.
To przed wojną.
Skończyłam tę szkołę. Trzy lata niecałe, dwa i pół roku, bo ja zachorowałam na żółtaczkę. Bo już byłam tak przemęczona, bo do niego, dostałam do tego Lejbrandta… To jeszcze wchodzi w grę [wydarzenie] w tej szkole – ja wyszłam z tej szkoły i łapanka. Wsiadam do „ósemki”, podstawili budy i z tej „ósemki” wszystko wygrażają. Boże jedyny, ja myślę, matko najświętsza, ratuj mnie. Gdzie ja pójdę, do obozu czy co? Co ja mam zrobić? Ja nie wiem… Jak on mnie pchał do tej budy, ja tylko pamiętam, jak stanęłam przed oficerem, który prowadził tę łapankę i tak tym pejczem kręcił, ja mówię: „Bitte, Herr, Schule, ja szkoła”, i wyciągam mu tę legitymację szkolną, a on tak do tyłu tę rękę. Ja mówię, Boże, już mi zabrał tę legitymację, już mnie zabije, bo myślałam, że on [sięga] po rewolwer, żeby mnie trzasnąć, no bo po co z taką dziewczyną rozmawiać. A on kartkę wyjmuje i mówi: „Jutro, Bielańska, przyjdziesz do mnie na Bielańską”. To był [urząd] pracy… Arbeitsamt, o. „Jutro przyjdziesz do Arbeitsamtu na ulicę Bielańską, ale jak nie przyjdziesz, to ja po ciebie przyjadę”. I ja poszłam na dziewiątą i on mi dał skierowanie do Lejbrandta na Matejki 5 do takiej szwalni, gdzie ja nie mogłam udźwignąć… Oni już mieli za mało tych oficerskich ubrań i trzeba było guziki przyszywać, pod maszyną kieszenie reperować, te ich wojskowe mundury, a ja tego udźwignąć nawet nie mogłam. Co ja ważyłam, czterdzieści sześć, czterdzieści siedem kilo? No i tutaj jeszcze towarzystwo takie, ojciec mi nie pozwolił chodzić na zebrania tych akowców, absolutnie, bo powiedział: „Słuchaj, ty jesteś za słaba”, i jeszcze tak powiedział: „Jak cię wezmą na aleję Szucha, raz jeden dostaniesz i trzy zęby jak ci wybiją, to ty będziesz tak śpiewała, ty się nie szykuj, żebyś ty ludzi wsadziła w dno Szucha, bo ty się do tego nie nadajesz, na zebrania żadne mi nie chodź, bo oni są wytrzymali, dorośli”. Ja mam zdjęcia właśnie tej grupy całej. Wszystko jest napisane, spotykali się na Boernerowie, w parku Paderewskiego, całe grupy. I ja nie mogłam tam chodzić, ojciec tutaj może miał i rację, no ale jakoś się uchowało, że ich nie nakryli, właściwie to tylko dwóch zginęło, Pawlikowski.
Ojciec był na pewno zaangażowany. Ojciec pierwszą egzekucję widział na ulicy Towarowej, naprzeciwko Łuckiej. Wiedział, że będzie egzekucja i wziął pana Kazimierza Troczyńskiego, swojego serdecznego przyjaciela. Weszli na górę i całą tę egzekucję widzieli, jak tych dziesięciu rozstrzeliwali. [Niemcy] wtedy zakrywali oczy, ale ust nie, i [więźniowie] krzyknęli: „Jeszcze Polska nie zginęła!”. I to było 31 października, rok czterdziesty trzeci, dzień przed Wszystkimi Świętymi – pierwsza egzekucja w Warszawie na ulicy Towarowej, tych dziesięciu z tych list, co zabijali, bo to były listy, za jakiegoś tam niemieckiego oficera czy coś to dziesięciu było zabijanych w odwecie. I wtedy mój ojciec, pamiętam, nie podniósł się, nawet na cmentarz nie poszedł, co był taki obowiązkowy, nic, leżał martwy. I przyszedł ten kolega, ten pan Kazik, serdeczny kolega, i mówi: „Janek, co z nami robią?”, a ojciec mówi: „No, widziałeś, co robią. Ja nie wiem, czy ta walka się opłaca tym ludziom młodym, że tak ich będą tłukli”. Pani wie, że on zginął, ten Kazio, dwudziestego szóstego, z rozstrzału? Ojciec go uprzedzał, dał mu paczkę z bibułą i było wpół do dziewiątej, tam gdzie jest wasze Muzeum, się rozstali, róg Przyokopowej i Towarowej, przy tym Muzeum. Ojciec mówi: „Kaziu, wpół do dziewiątej, godzina policyjna. Żebyś mi…”. A on na Hożej mieszkał, w tym domu, co jest ta mleczarnia, i powiedział: „Pamiętaj, o godzinie wpół do dziewiątej jest godzina policyjna, nigdzie ci nie wolno wejść, żeby to zostawić. Idź z tym, jutro się z tym zrobi porządek”. A on się nie posłuchał i w Alejach Jerozolimskich do kuzynki wysiadł i oddał część tej bibuły, jak ja to nazywam, bo to tak można nazwać, i wszedł w Pankiewicza. Tam stał ten wóz w bramie z Niemcami i komm, komm, zawołali go. On takie grube okulary nosił, te szkła takie grube, i jak zobaczyli tę teczkę u niego, to ten dozorca opowiadał, że to szkło jak się zbiło, tymi buciorami wszystko tłukli i ta jego twarz w tym szkle to była tak bez przerwy, rzucali i szorowali, krew się lała z niego, okropnie się z nim zachowali. No i ojciec, nie wiem jakim sposobem, że chciał go ratować i spóźnił się o jeden dzień. Do takiego stopnia, że doprowadzili go do tego Niemca, on miał kobietę, której z alei Szucha wydawał te rozkazy na te rozstrzały. [Ojciec] wziął tę panią Troczyńską i pojechali oboje, to była taka kawiarnia i [Niemiec] przychodził na tę Jagiellońską do tej kawiarni koło kościoła Świętego Floriana, i tam gdzieś miał przyjaciółkę. Tam jadł śniadanie ten Niemiec i szedł do tej przyjaciółki. I ojciec był na spotkaniu z tym Niemcem. On wysłuchał i powiedział tak: „Za późno jeden dzień. Żebyście wczoraj to zrobili, to bym wam to załatwił, ale dzisiaj są dwie egzekucje, jedna jest na ulicy Białostockiej, druga jest na Dworcu Zachodnim. Dopiero wyszedłem i już pojechali”. Ale też druga sprawa, [ojciec] musiał mieć… Jak przyszli piąta rano po niego Niemcy, „proszę się ubierać”, z psami, te wilczury, myśmy głowy ponakrywali, piąta rano. „Pan Kotlewski?” – „Tak”. – „Proszę się ubrać”.
To był jakiś czterdziesty drugi rok, bo przecież on wrócił w czterdziestym pierwszym, to musiało być w czterdziestym drugim, bo już po powstaniu w getcie to nie pamiętam, żeby była jakaś przygoda z ojcem.
Wywieziony został. Dostaliśmy kartkę – mama idzie ze mną i taki chłopczyk koło mamy się przykręcił i w rękę jej włożył kartkę. I na kartce było napisane: „Niech się pani nie martwi, mąż wróci”. Ale skąd, no nie ma… Wreszcie przychodzi kartka druga: „Naszykuj mi ciepłe swetry, ciepłe skarpetki, bo albo będę przesłuchiwany na Pawiaku, albo wywiozą mnie do Oświęcimia – taka kartka przyszła – ale teraz jestem na Skaryszewskiej”. I mama idzie z paczką, ja z mamą i jeszcze ta najmłodsza siostra, która żyje i to samo powtórzy. Pełno ludzi – Skaryszewska, ta szkoła to pełno ludzi było. To był taki [punkt] przejściowy do przesłuchań. Potem albo na Pawiaku, albo wywozili do Oświęcimia czy gdzieś indziej, w każdym razie tak napisane było na tej kartce. I stoimy, ludzi pełno, dziesiąta godzina, mają przyjmować te paczki, na Skaryszewskiej. Na drugiej stronie jest rzucony cały miał węgla, na drugiej stronie tej Skaryszewskiej, bo to było naprzeciwko tej szkoły, na Pradze. No i w pewnym momencie zbliża się ta godzina dziesiąta, dwóch facetów usmolonych, palaczy, wychodzi, sprawdza dowód ten Niemiec na wasze, puszcza ich. Ja mówię: „Mamo, wycofujemy się, jeden to jest tata”. A mama mówi: „Czyś ty zgłupiała?”, ja mówię: „Nie, jeden z nich to tata. Możesz sobie stać, a ja idę dalej”. I on z taczką leciał jak wariat do tej Targowej ulicy, ojca odstawił, a sam wrócił. I co się okazuje, że wtedy kiedy dziesiąta godzina nastąpiła, była zmiana tego Niemca na wasze i Niemiec puszczał dwóch, ten, co zszedł z wachy, a ten, co przychodził na wachę, nie wiedział, że wypuścił dwóch, tylko jednego, i ten szybko tego miału tam nabrał i wjechał. Dwie godziny stałam pod tym domkiem na tej Targowej ulicy, moja matka dostawała furii, że mu paczki nie podała, a ja mówię: „Usmolony tu wszedł, usmolony nie wyjdzie”. Ten domek jest przecież tu, przed samą tą Kijowską, przecież stoi ten dom. Wszedł do tego domu i ja patrzę, po dwóch godzinach wychodzi elegancko umyty, w garniturze, wszystko wyszykowane i spojrzał na mnie, żebym nie dochodziła, i na mamę również i wrócił do domu. Więc musieli wykupić, bo podobnież wykupywali. Ktoś musiał za niego zapłacić, nie wiem. No bo podobnież można było za złoto, mama tego nie załatwiała, ale to jest fakt autentyczny, że tak wypuszczali właśnie ze Skaryszewskiej ulicy, no może nie wszystkich, ale ojciec tak wyszedł.
Działała, musiała zapłacić, ale ja nic nie wiem o tym, ja tylko wyczuwam. Bo tak: strzelanina była do ojca, z kolegą szedł, strzelali, znaczy komuniści. Ojciec był prawicowiec taki, piłsudczyk, że tam absolutnie nie było mowy ani o Dmowskim, ani o… tylko Piłsudski, Piłsudski to było dla niego bożyszcze i straciłby życie też za niego. […] Więc proszę pani, musiało coś być, ale co, to nie wiem, nigdy się do tego nie przyznał.
Ojciec tylko miał biało-czerwoną opaskę na ręku, patrzył na samoloty, jakie latają, i stale tylko widział ruskie (w tych ulotkach jak rzucali, to pełno tego) i ojciec kierował akcją, ale nic więcej poza tym. Nie wiem. W Powstaniu Warszawskim jego udział jest bardzo duży, bo on uratował bardzo dużo ludzi, bo z tej Okopowej ulicy wszystko, co szło z Woli, co się na tym kirkucie przez te cmentarze uratowało, to tak: trzydziestu ośmiu Żydów było, tylko, węgierskich – nie trzystu osiemdziesięciu ani trzy tysiące, tylko trzydziestu ośmiu Żydów uratowanych było z Gęsiówki. I ten czołg, mój ojciec uruchomił ten czołg z drugim sąsiadem z tego domu, żaden tam wojskowy. Złapał „filipinkę” od jakiegoś i siedmiu Niemców położył z tego czołgu – mój ojciec – i zaczęli ściągać obuwie, ojciec pozwolił. Ale kiedy zaczęli z „Zośki”, z Batalionu „Zośka”… Oni pierwszego dnia od razu tych Niemców z tamtej szkoły wykurzyli. I kiedy zaczęli te medaliony ściągać Niemcom, to ojciec powiedział: „Wara” i: „Wszyscy wyruszamy, zaraz mamy Niemców, to był zwiad tylko, że przyszli sprawdzić, a już my stąd nie wyjdziemy, z tego domu”. I ten czołg właśnie na Stawkach tam gdzieś się znalazł później. Bo on ruszył, bo jeszcze szukali jakiejś części, ojciec krzyczał tylko: „Szukajcie jakiegoś samochodu” i jakąś tam część podawał, i wszystkich odsuwał od tego czołu, nie wolno było. No żyje ta kuzynka, która wie i pamięta tego drugiego człowieka, który ten czołg z ojcem [naprawiał], z tego domu, pomagał mu. No, ojciec był fachowiec w tej dziedzinie, to trzeba przyznać.
Nic nie wiem. To była cisza, ojciec wiedział i tylko, o, powiem jedno: wrócił z tego więzienia, to za granatowym policjantem, który był w trójce, to chodził i tak mówił: „Wyczyściłeś?”. – „Wyczyściłem, panie Janku, niech pan się nie denerwuje”. „Ja się pytam, czy wyczyściłeś, ręczysz za to?”, a on mówił: „Ręczę, naprawdę, wyczyściłem”. Później drugi raz, to było, właśnie jak wróciliśmy po Powstaniu Warszawskim, to samo było, chodził i pytał się: „Wyczyściłeś?”, też granatowego policjanta, bo jeszcze byli ci policjanci starzy, bo oni na wasze nawet stali.
No, nie wiadomo, [pewnie] wyczyścić papiery, że o ojcu nic nie wiedzieli. Ojca papierów żadnych nie można znaleźć, gdzie, co on robił, jak, o wszystkich można wywiad przeprowadzić, o Kotlewskich wiem, że jest ten wywiad przeprowadzony, gdzie babcia brała ślub, że to, a o ojcu, owszem, był taki, ale nic więcej poza tym.
Ja nie byłam, ale widziałam tych ludzi, jak ich prowadzili, tak, jak ich wieźli na tę pierwszą egzekucję. Mijałam się z nimi, Niemcy prowadzili, była straszna chmura czarna i to między Ogrodową a Lesznem spotkałam ten samochód wiozący ich na egzekucję, na Towarową ulicę – widziałam te samochody. Straszna obstawa, aż się zlękłam, nie wiedziałam, co się dzieje. A, i jeszcze co. Jest pewne, że tych ludzi, których zabili na tej właśnie Towarowej, to już nie wracali wszyscy, tylko z nimi samochód pojechał na Dworzec Zachodni. Ta ich właśnie… To, co walczą ludzie o ten Dworzec Zachodni, to jest racja, bo tam było więzienie i tam spalali tych ludzi. Dlatego egzekucja tego pana Kazika była też tam na Zachodnim Dworcu i z Towarowej ulicy nie wieźli nigdzie, tylko wrócili, Wolską ulicą pojechali prosto – to ja to widziałam. I nie wracali z tymi ludźmi na pewno na Pawiak, tylko właśnie wywieźli ich do tej spalarni na Zachodni Dworzec. To na sto procent mogę stwierdzić. A egzekucji tak nie widziałam. No i teraz właśnie Powstanie Warszawskie.
Ja jedenaście dni walczyłam o mleko, żyje ten mój… Bo miałam taką koleżankę właśnie ze szkoły średniej, ona urodziła dziecko, były chrzciny w niedzielę, a Powstanie wybuchło we wtorek. Ona nie miała pokarmu i ja przez jedenaście dni do Powstania [czyli przed wybuchem Powstania] walczyłam o te mleko, o litr mleka na Dworcu Gdańskim. Miałam przepustkę na pół godziny wcześniej, że do pracy mogłam chodzić, to na tym bazowałam i przyjeżdżałam tu na Dworzec Gdański, kobiety z tymi bańkami przyjeżdżały i ja walczyłam o litr mleka dla tego Andrzeja Jaśkiewicza. On żyje. Teraz mi [jego] matka nawet dziękowała, ona też żyje jeszcze. Jeszcze dwie mam koleżanki z tej szkoły, które żyją. No i Andrzej Jaśkiewicz miał chrzciny właśnie w niedzielę. Jeszcze we wtorek zawiozłam to mleko i wracałam od niej już do domu, kiedy zaczęło się Powstanie. Pierwsze kule padły z Dzielnej ulicy, z tej „tytoniówki”. To jeszcze nie było, jak to mówią, tego momentu „W”, oni zaczęli za wcześnie. Tam była „tytoniówka” i stamtąd właśnie padły pierwsze kule. Kiedy wysiadałam z tramwaju, to rozprysł się tak pocisk jeden… Ale to nasi walczyli na kirkucie z Niemcami. I mój ojciec o mały figiel nie stracił życia, bo wyjrzał na ten kirkut oknem, co się dzieje, czy już się zaczęło, i naraz ten świst, i zrobił taki ruch, żeby dwa centymetry… miało to być miejsce gdzie… Pani Renia powiedziała, że to w jej mieszkaniu było, że „panie Kotlewski…”, naznaczyli to nawet, że pierwsza kula, jaka padła na ten dom w Powstanie, to właśnie mój ojciec byłby zabity. Żeby w odwrotną stronę dwa centymetry głowę skręcił, jakoś taki ruch zrobił – mierzyli centymetrem, dwa centymetry tylko brakowało, by zginął. No, ale przydał się bardzo, pracował bardzo. Tyle tysięcy ludzi, co tam się zebrało z całej tej Woli, to jest nie do pomyślenia. W ten dom. No, jak nie wiem, jak to… jak ojciec powiedział po tym czołgu, że „oni tu zaraz będą i wyruszamy, tu ani jedna osoba nie może zostać”, więc wyruszyliśmy na ulicę Spokojną.
To było ósmego albo siódmego, bo dziesiątego już byliśmy na wsi.
A skąd, w domu się nie spędzało, w piwnicy się spędzało.
Wszystko na tej Okopowej się działo. Bo ja oddałam to mleko, wróciłam i zdążyłam. A ta jej siostra, która… rozstałam się na Nowolipiu, ojciec tej, co żyje, Laskowskiej, mojej koleżanki z tej szkoły krawieckiej, to on nie chciał nas puścić. „Nie idziecie nigdzie, bo nie zdążycie”, a ja mówię: „Ja mam jeden przystanek, to zdążę”, bo wtedy ona mieszkała na ulicy Wolność. I ona się znalazła w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Żyje ta Laskowska, w jednej szkole żeśmy były, tylko ja jestem cztery lata od niej młodsza, ona ma dziewięćdziesiąt dwa lata, nigdy się nie przyznawały do tej [różnicy]. Ja oniemiałam, jak ona mi powiedziała, że dziewięćdziesiąt kończy, to ja mówię: „Krystyna, to ja cały czas jestem oszukiwana”. Jedna dwa lata, sześć miesięcy, Jaśkiewiczowa, i żyją obie, może pani sprawdzić, a ja najmłodsza. I był nacisk straszny tego profesora, który przychodził, co drugi dzień nam dawał tylko matematykę i matematykę, i materiałoznawstwo, i matematykę, a ja zawsze piątka z plusem, piątka z plusem, piątka z plusem, i mówię: „Wy, cymbały, nawet nie umiecie przepisać z tych ściągawek, co wam daję”.
Ja byłam stale koło ojca. Nie puszczałam go, ja przed bramą stałam, ja noce nie spałam, on patrzył tylko, jakie samoloty, mówił: „No, te ruchy… latają i nic więcej”, rosyjskie samoloty i tylko te ulotki „za dwa dni będziemy”, „za trzy dni”, „już przekroczyliśmy most Kierbedzia”, już to, „już jesteśmy u was” – było tego pełno, to się po tym chodziło po prostu. No i ten właśnie pierwszy moment, jaki się zaczął, no to ta „Zośka” objęła zaraz tę szkołę. Oni tam nie walczyli, ci Niemcy, z nimi. Ale tej pani, która do mnie dzwoniła i z nią rozmawiałam, właśnie z tego Muzeum, to chodzi jej o to, że tam było to pole, to była szkoła, ulica Świętej Kingi i pole do ulicy tej… co te pijaki tam są odstawiani.
No więc to pole łączyło Kolską ze szkołą i tam był ogrodnik… A nieprawda, to nie był ogrodnik, tam mieszkał policjant granatowy, który zginął. Żonę i dwie córki miał i one tutaj na Schroegera (ja je poznałam) zamieszkały. I jedna wyszła za mąż, i nawet jej mąż taksówkę miał, a ta pani została też i codziennie koło mojego okna chodziła. Ale on zginął, ten policjant. Nie wiem, o co tej pani chodziło, ale przecież ja dokładnie znałam… I sześć osób całe Powstanie przeżyło, Niemcy byli na górze, a oni w bunkrze – sześć osób przeżyło w tej szkole w podziemiach do [czasu], jak wkroczyli Rosjanie. Wychodzili po nocy podobnież, czołgali się i na ten ogród, bo mrozu takiego nawet w listopadzie jeszcze nie było, i wyciągali tam tę marchew z tego ogrodu, i tak przeżyło sześć osób – to na sto procent. I ta jedna, Halina Hartmannówna, później ta córka dozorcy, ona była […] tam szatniarką, spotkałam tę Halinę, i ta Miecia – tam sześć osób przeżyło, w tej szkole, Niemcy byli na górze, a oni na dole. No i co, po domu śladu nie było, jak żeśmy wrócili.
No kilka dni, no… Ci ludzie, którzy wracali z Woli, co się ratowali, to mieli tylko jedną przystań w naszym domu, dalej nic się nie działo. To była masa ludzi, podwórko pełne, schody pełne, każdy kąt zajęty w tym domu – to tysiące ludzi. I ojciec jak zobaczył, uruchomił ten czołg, to wtedy [Powstaniec] ruszył w stronę Stawek tym czołgiem – to byli już nasi [ojciec] oddał im „filipinkę”, temu co złapał, i ten czołg, i on się do Stawek doczołgał, to ojciec go obserwował, tym czołgiem. Ale ponieważ tych Niemców zostało zabitych siedmiu, więc ojciec wiedział, że oni nie wrócili i tamto dowództwo wie, i „oni nas wszystkich zabiją”. Bo to jeden dom tylko był, nic więcej, do samej Spokojnej – żadnego zamieszkania przez ludzi. Po drugiej stronie była fabryka Pfeiffera, ulica Niska, fabryka Temlera…
O właśnie, jeszcze przypadek, żeśmy na Piaskową ulicę, [gdzie] wypiekał chleb i ja z takim chłopcem, który chodził do konserwatorium, lecieliśmy zawsze po ten chleb. Wstępowaliśmy do tego naszego kościoła cmentarnego, modliliśmy się i lecieliśmy na Piaskową na drugą stronę, i on przynosił chleb, i ja chleb, i tym dzieciom głodnym się po kawałku chleba dawało przez te parę dni. Codziennie chodziłam po ten chleb. I jak żeśmy wracali z tym chlebem, znów żeśmy wkraczali, no i niestety on padł. Bo lecieliśmy i ten właśnie „pancerniak”, co po tym Gdańskim Dworcu chodził – świst usłyszałam, ja do muru kościelnego się wtuliłam, a on na środek wyleciał, bo z harmonią się nie rozstawał, bo chodził do tej szkoły muzycznej, na tej harmonii się uczył grać, no i trzymał tę harmonię, ten chleb, padł od razu, ten chleb mu z ręki wypadł, to ja jeszcze ten chleb podniosłam, poleciałam. Byłam zrozpaczona, jak tym rodzicom powiedzieć. No a on nie żył, niestety zabiło go. Bo wie pani, że na Gdańskim Dworcu… Cała ta Okopowa ulica, ten cmentarz, to był tak pokłuty, że tam nikt nie przeszedł przecież, tam było tragicznie, bo z Dworca Gdańskiego przecież [ciągle strzelano].
No i teraz powiem, jak żeśmy się wydostali. Wszystko zajęte było, trzy domy – okropnie, schody, nie schody – na tej Spokojnej, Spokojna 1, Spokojna 3 i Spokojna 5. [Dalej] pustka na Okopowej ulicy do końca, aż do Gęsiej nikogo już nie było. Tam mogli [być] tylko [tak jak ludzie] w tych bunkrach, jak oni się uratowali, a tak to tam żadnych egzekucji nie było, bo tam ludzi nie było. Od ulicy Kaczej, Wolność, Anielewicza to tam jednego człowieka polskiego już nie było, bo przed cmentarz wyskakiwali, ręce podawali i wszystko w tym naszym domu Okopowa 53 się zatrzymywało. I później dopiero ta nieparzysta strona dawała te trzy domy na Spokojnej ulicy. Tam nie było jednego domu po drodze, żeby się ktoś zatrzymał, żeby egzekucje Niemcy wykonali, absolutnie. Pfeiffera fabryka, owszem, naprzeciwko, ale skąd tych ludzi pięć tysięcy wziąć i rozstrzelać? Przecież to jest ogromna ilość. Owszem, może myślą, że myśmy zginęli, bo może nas było pięć tysięcy, ale ojciec uratował tych ludzi. Mój ociec uratował.
Myśmy byli pewni… Ja sześćdziesiąt lat uważałam, że Niemcy nas uratowali, a to się okazało, że na Stawkach zdobyli Powstańcy oficerskie ubrania – ci właśnie, co tę szkołę zdobyli i tam na tej Kolskiej się zatrzymali, na tyłach. Oni się przebrali i powiedzieli, jak zobaczyli nas, że nas ustawiają na egzekucję na ulicy Tatarskiej, że już… A z tej strony pomagali nam Niemcy. Niby dziura taka – tam ksiądz musi mieć [zdjęcia], nie wiem, ksiądz przecież ma zdjęcia – to taka była wybita dziura, tam plama jest jeszcze, znać ją. I z tych domów po dziesięć osób – jak tam się ładowało, to po dziesięć osób. „Niemcy nam pomagali”. Okazuje się, że to byli Polacy ubrani w te oficerskie mundury i znali doskonale język niemiecki. Oni kończyli szkołę Wawelberga. Ten Kuba i ten drugi zginęli na drugi dzień, bo tam nikt nie wyszedł już z tych chłopców, absolutnie. A nam właśnie pomagali. No nie wiadomo, czy to byli Niemcy przy tej dziurze po dziesięć osób i strzały od tego sanitarnego tam szły z tej szkoły (szkoła [wciąż] jest na Spokojnej). I jak ładowali tam, to dziesięć osób puszczali i pomagali. I tak ustawili nas od Obozowej ulicy po pięć osób do końca Tatarskiej ulicy na Powązkach – tyle narodu nas ustawili, po pięć osób od muru kościelnego. Po drugiej stronie przecież jest dół, Tatarska ulica miała dół i były pociągi, które chodzą dołem, bo jest most nawet, więc oni mieli tam te karabiny i myśmy mieli lecieć na ten dół, nawet by nie wykopywali, tylko egzekucja i koniec. No i w pewnym momencie stoimy, już ten… Ale to oddali nas „ukraińcom”. Nie wiem, czy to [naprawdę] byli Ukraińcy, czy to była specjalna jakaś…
Ja nie wiem, po rusku mówili. I oni latali już, ten główny latał, się szykował, tu te karabiny porozstawiane na drugiej stronie, mieliśmy tam na dół lecieć na te bocznice Gdańskiego Dworca. Oni nie potrzebowali wykopu wcale, bo my byśmy się tam zmieścili. Niech pani zobaczy, jaka tam jest powierzchnia przecież, góra, bo tam było wykopywane i tam dołem pociągi jeździły, tam ładowali przecież tych Żydów. (O, to była tragedia dla mnie, jak zobaczyłam tych Żydów, jak ich ładują, Boże, jak ci policjanci żydowscy bili Żydów, te swoje matki, swoje żony, nie patrzyli, i w te wagony, Boże jedyny, krzyk. O Jezu, jak ja to przeżyłam, niesamowicie). No i w pewnym momencie on lata w tę i z powrotem jak wariat, nie wiadomo, na co czeka i ojciec do niego: Kamrat, kamrat. A on na ojca się rzucił. A ojciec miał pół litra spirytusu i miał nam oczy zalać tym spirytusem, jakby egzekucja była, żebyśmy tak nie przeżyli tego, specjalnie do tego wziął, jak później mówił. Bo mówi: „Człowiek jak idzie, to jakbym tak chlupnął każdemu…”, bo to było nie do wytrzymania, cała rodzina przecież, prawda? No i ojciec mówi: „Chcesz wódu?”, a on mówi: Dawaj, dawaj. To przy mnie było, bo tak, stała siostra moja, ta najmłodsza, ta średnia, mama, moja chrzestna i chrzestnej córka, to była ta piątka. Ja stałam pierwsza, ojciec za mną i pani taka z kulawą córką, która utykała na nogę, to było nas tutaj pięcioro również (kto piąty, to nie pamiętam). On mówi: Dawaj, dawaj, i ojciec mu ten spirytus podał w takiej torebce uszytej z płótna. I mówi: „A chcesz czasy?”. Tak sobie chciał przedłużyć tę śmierć chyba o te dwie minuty. I on mówi: Dawaj, no i ściąga ten zegarek ojcu, bo ojciec nie zdjął mu, tylko tak mu rękę wystawił i on zaczął ściągać ten zegarek. I od Spokojnej ulicy, jak pani wjeżdża, dwóch oficerów niemieckich, jeden w koszu, drugi na koszu i do niego, co on ma tu zrobić, po rusku. On się tak zatrwożył, zląkł się, ale ten zegarek zdążył ściągnąć, ale to też były te minuty przedłużenia. I naraz on mówi: „Egzeku… egzeku…”, że on tu ma wykonać egzekucję. A oni, jeden z nich taki sam ruch zrobił, jak teraz ten Korwin-Mikke temu [Boniemu], tak jak go trzasnął w twarz, tak tamten się zachwiał, ten Rosjanin. I krzyknęli: „Kościół Świętego Wojciecha” i myśmy wszyscy ruszyli, po trochu ruszyliśmy, oni krzyknęli, ci Niemcy. I ja byłam pewna sześćdziesiąt lat, od Powstania Warszawskiego, że nas uratowali Niemcy, a nieprawda, uratowali nas Polacy, dwóch Polaków, którzy zginęli na drugi dzień na Kolskiej ulicy. Jeden, ratując swoją narzeczoną, wyskoczył, ona została ranna i on za nią wyskoczył – ja się dopiero dowiedziałam na otwarciu Muzeum. No bo jak pani by pomyślała, jak pani widzi dwóch… A oni przeszli, to było na Stawkach, zdobyli te mundury i na ochotnika poszli, zgłosili się do dowódcy i powiedzieli, że oni tych ludzi uratują, patrząc na nas, co oni mają z nami zrobić. Bo za ścianą tylko byli – Kolska ulica to jest za Spokojną, za ścianą. I oni zobaczyli tam podobnież z cmentarza, weszli na drzewa i widzieli, że [Niemcy] nas będą rozstrzeliwać, że będzie egzekucja, i oni się zgłosili sami, niemiecki bardzo dobrze znali i przez cały ten cmentarz przeszli, Heil Hitler i wyszli czwartą bramą. I na drugiej stronie, gdzie teraz mamy te kwiaty na Piaskowej ulicy, stali Niemcy z tym motorem. I oni: Heil Hitler i doszli do połowy jezdni, i zabili tych Niemców, i wsiedli w ten motor, i ta scena się odbyła. I ja dopiero na otwarciu Muzeum się dowiedziałam, że to nie byli Niemcy, tylko to byli Polacy. Stale mówiłam, przez sześćdziesiąt lat: „Boże jedyny, jednak człowiek ma wyrzuty sumienia do tych… ale jednak ci Niemcy nas uratowali też”, a to nie była prawda.
No i żeśmy ruszyli i później na Kole, kiedy żeśmy mieli skręcać do kościoła (tam ten kościół też jest), do kościoła na Wolę, to ten „ukrainiec” latał i szukał, ojciec spuszczał głowę, żeby go nie poznał, a on jednak poznał i dziewięć osób nas puścił, mówi: „Uciekajta”. I dziewięć osób, i ta pani z tą córką, z tą nogą, co miała krótszą, i nasza rodzina się w ten sposób uratowała, bo on szukał ojca i ojca puścił. I myśmy na Boernerowie przenocowaliśmy tam po tych domach, a tam wszędzie: „Kara śmierci za warszawiaka”. I tylko stali i nikt nie wpuścił, nikt nie ryzykował po tych uliczkach, tylko rączką pomachali, firaneczką poruszali i każdy z Polaków, ani jeden tam. I wreszcie po tych uliczkach chodzimy i natrafiamy na Boernerowie na tę Matkę Bożą i wejście do parku na Boernerowie. […] I wchodzimy w uliczkę, gdzie „dwudziestka” tam zakręcała, a później ta Matka Boża i wejście jest na ten park, i stoi cała wacha Niemców, oni nas widzą. Ojciec mówi: „Cofamy się”, ja mówię: „Nie, tatusiu, ja się nie cofam. Oni nas widzą, jak nie w tej uliczce, to w drugiej, to nas zabiją. Po co mamy ryzykować, a może nam się uda”. Biorę tę swoją kenkartę, biorę ten ausweis i prosto idę. Stoi taki nieduży człowiek, ten Niemiec, wydekorowany różnymi medalami (jak tutaj do oficera, tak i tutaj do oficera), no i oczywiście dochodzę i mówię, że my tu rodzinę mamy. I nie powiedziałam „na Radiowo”, bo to już było Radiowo, tylko przez taki zbieg okoliczności: chłopak mi powiedział, mleko [jego] matka przynosiła na tym Klaudynie (ale to już nie będę opowiadać, bo to by trzeba było całą historię napisać)… No i on mówi tak: „Jak po obiedzie jeszcze będziesz – ale to za spokojnych czasów, bo mama tam dziecko jej podawała – to ja cię zaprowadzę, gdzie ja chodzę do szkoły”. I on mi pokazał i mówi tak: „Wiesz co, to jest Radiowo, ale ta wieś nazywa się Gacie”, ten chłopiec. Ja w ogóle [młoda] dziewczyna, dziecko, ale zapamiętałam to i zamiast powiedzieć „Radiowo”, to ja jednak do tego Niemca powiedziałam „Gacie”, że na Gaciach mamy kuzynkę. A on: „Mów, mów, mów. Ja wiem, co to Gacie, ja wiem, co to Gacie, mów”. Ja mówię, zwariował czy co, co się z nim dzieje. No i puścił nas i myśmy przyszli na tę wieś, na ten Klaudyn, do tej pani, co to mleko przynosiła. I tam właśnie druga tragedia. Była kuchnia, wymiana była, po jednej stronie w stodole żeśmy spali my, a po drugiej Niemcy. Cisza, spokój, dostałam tylko taki… „Kto umie robić zmiany opatrunku?” No i Niemca mi dali, musiałam mu opatrunek [zrobić], był ranny, rękę mu owijałam, bo siostry nauczyły, to wiedziałam doskonale, jak to się robi. Pokazywał te zdjęcia, że ma dwoje dzieci, że to, że tamto i nawet wieczorem, jak ten kucharz tam już spał i wszystko, to wykradał te nadzienia, bo takie beczki stały, podobnież z fabryki Fuchsa, do nadziewania tych cukierków, to on mi zawsze słoik przynosił tego ukradzionego nadzienia. No i wstajemy pewnego razu, no nie wiem, ile to już było, może z tydzień, może więcej, wstajemy i nie ma Niemców, ani jednego, ani kucharza, ani nikogo. No i ta pani Wartałowicz ma córkę, ta córka jest u niej i ona ma dziecko małe i ona obiera ziemniaki, a ja to małe dziecko bawię, mam na ręku. I wchodzi dwóch „ukraińców”, jeden staje, drugi do mnie: „Idziesz z nami, kładaj to rebionko”. No to ja kładę to rebionko i myślę: „Matko Najświętsza, ratuj mnie, co oni ze mnie zrobią. Przecież ja jestem taka czysta, tak cię kocham” i tak się modlę nad tym, a on jeszcze [krzyczy], żebym szybciej położyła. I teraz niech pani powie, jaka jest Opatrzność. I ja mówię tak: „Nie mam swetra”. Wszyscy to stwierdzają, są świadkowie wszyscy, po kolei, że nie miałam żadnego swetra, ani mama, ani ojciec… I ja podnoszę się i mówię: „Ja z wami pójdę, ale mnie zimno, ja pójdę po sweter”. Żebym ja sweter miała, ale ja tego swetra nie miałam. I on mnie puszcza, i ja mam minuty tylko, i niech pani pomyśli… Gdzie ja mam się schować? Stodoła za daleko, pełna, trzeba by było w dzień, nie zdążę, przecież oni zaraz wyskoczą. I patrzę, przybudówka przy tym domu stoi, otwieram te drzwi i tak weszłam. Tu stoi szafka, cieknie mleko, śmietana, kranik otworzony. Za tą szafką jest taki kocioł do prania. Pani wie, że ja ten kocioł na siebie, ta szafka jest odsunięta i nogi za tę szafkę? Oni trzy razy byli w tej komórce. A ja się dusiłam. Moja mama krzyczała: „Gienia, Gienia”, wchodziła do tej komórki, ojciec [wołał], gdzie ja jestem, nikt mnie nawet nie widział, a dopiero jak się poruszyłam, ojciec mówi: „Ona tu jest”. Czy pani sobie wyobraża, że to tak jakby dla mnie było naszykowane, do uratowania było? No przecież to jest fakt autentyczny, wszyscy się dziwią do dzisiejszego dnia, ci, którzy ze mną byli. No ja nie wiem, uciekłam naprawdę… Tutaj ten Niemiec, tu przydały się ten ausweis i kenkarta, żeby wyjść z tego, tu dla mnie od tych „ukraińców” żeby się… No ja już nie rozumiem tego, ja nie mogę zrozumieć tego ocalenia mnie. O, jeszcze przypadek: przecież ja karmiłam Żyda. Moja mama szła, tata do pracy i pracował za Niemców, oczywiście, chodził do pracy.
A ja nie wiem. Tego to ja nie powiem. Ojciec nigdy nie [wydał], gdzie pracował, ale na pewno nie z Niemcami, nic wspólnego tam nie miał na wywiadzie, bo był za poważny człowiek. Może gdzieś jeździł, nigdy nic nie mówił, bo za nim chodziła jakaś…
Więc przychodził taki chłopiec. Ja mleka do dzisiejszego dnia nie piję i nie kupuję, w ogóle nie znoszę nic mlecznego, choruję po prostu. A mama była szczęśliwa, że ja mleko [piję], jak z ojcem szli do pracy, to uważali, że… O, jeszcze co: ojciec kupował dziesięć bochenków chleba i jak Żydów wyprowadzali do pracy przez tę wachę, to wtedy wchodził w ich te i chleb im dawał. Bo rano do pracy wyprowadzali Żydów Niemcy z getta. I wtedy te dziesięć bochenków chleba [niósł], podawał tamtą torbę, zawsze jakoś mu się to udawało, no i oni tam pieniądze jakoś ojcu oddawali i ojciec takim sposobem im tam pomagał. Ale tutaj ja to dawałam i ten chłopczyk siedem lat, przepiękny, no naprawdę, takie kręcone włoski, i ja mu dawałam tę swoją szklankę mleka, mama szczęśliwa, że ja mleko piję. Nic nie wiedzieli, a on przylatywał. I tego dnia dałam mu cebulę. Leżała cebula i on tak patrzył na tę cebulę i ja mówię: Co, chcesz tę cebulę?”, a on mówi: „Tak”. – „No to masz, ale zjedz”, bo to była młoda cebula. A on: „Proszę pani, braciszek tam czeka, to ja się z nim podzielę” i złapał tę cebulę, i tak w tych rączkach trzymał. I ten Niemiec „Szafa gra” (taki był Niemiec na tej wasze, pseudo „Szafa gra”), gdzie wszyscy z tymi worami na to getto szli, jeden ziemniaki, drugi mąkę, trzeci kartofle… A co tam się działo, jak [był] ta „Szafa gra”. Żyd stał z torbą, z kapeluszem, zbierał pieniądze, ten Niemiec „Szafa gra” siedział w budzie i się tylko przyglądał. Ale musiał kogoś tam [złapać], żeby mieć tam widocznie od czasu do czasu [potwierdzenie], że on na tej wasze się sprawdza, złapał mi tego chłopca. Złapał mi tego chłopca, [co widziałam], bo ja zawsze schodziłam zobaczyć, czy on przejdzie, i on tak go błagał, tak go prosił, ten Niemiec zdjął karabin, nie miał odwagi go zabić i zawołał tego Żyda, tego policjanta żydowskiego, i dał mu ten karabin, a ten trzask go, tego dzieciaka. Ta cebula mu wyskoczyła i ten Niemiec zwrócił uwagę, skąd on ma tę cebulę. Zobaczyła to sąsiadka, że taka scena była, że on wskazał temu Żydowi, czy on nie wie, skąd on dostał tę cebulę. No i on podobnież, ten Żyd, wskazał na nasz dom. A jej mąż akurat nosił – pani Zadrożyńska – jest tam na liście, bo podałam, że też zginął… I ta pani Zadrożyńska widzi, że przyjechało gestapo, i jakoś jej się udało dopiero na trzecim piętrze mnie zauważyć i krzyknęła: „Gienia, uciekaj, po ciebie gestapo”. A ja już się pakowałam do szkoły. I tutaj też: zostawiłam drzwi na oścież tak otwarte, wszystko, nic, i [pobiegłam] na górę. [Tam] pani była, która prała bieliznę, przyjmowała do prania od bogatych ludzi pościel, wszystko, i ona mówi: „Ja cię przykryję”, a ja mówię: „Ale co to uratuje, oni tę bieliznę to będą sprawdzać”. Ale oni weszli na tę górę, byli na tej górze, ale ona miała takie drzwi jak ta góra z tych desek takich i na skobel, no i cofnęli się. Gestapo przyjechało, Żyd zadzwonił na aleję Szucha, żeby mnie zabili, żeby egzekucję na mnie, że ja Żyda karmię. On na mnie patrzył i ja mu tylko groziłam i powiedziałam: „Jak cię znajdę, to ja ci tego nie daruję”. Do takiego stopnia jak ci Żydzi się doprowadzali, ta służba służąca Niemcom z tych Żydów… To byli dobrani, wysocy, wysportowani tacy, no naprawdę. Oni własnych dziadków przyprowadzali i: „Bierzcie tylko złoto, bo na aryjskiej stronie macie już załatwione wszystko” i oni żeby temu Niemcowi się przypodobać, to oni kazali obu dziadkom się rozebrać i powiedzieli: „Ja jestem młody, potrzebuję żyć, a wy oddajcie to złoto”, zabili tych ludzi dwoje i temu Niemcowi oddał złoto, a tych dziadków zabijał. Taki był Żyd na wasze Okopowa, róg Glinianej ulicy, no można z naszym domem i Pfeiffera domem połączyć, bo Pfeiffera nie było 59, bo była parzysta strona, naprzeciwko.
Długo nie, dwa tygodnie najwyżej.
A potem żeśmy pieszo przez pola wrócili we wrześniu jeszcze… Przynosiła taka pani za okupacji jajka, przynosiła drób z Żyrardowa. Pan Koliński na pewno miał, bo oni niby grali, przychodzili chłopcy i na tych bandżolach grali, ale on na pewno należał do jakiejś organizacji i u niego były te zbiórki. Ale do jakiej [organizacji], to ja nie wiem, były różne przecież, było i AL i…
No i do Żyrardowa żeśmy do tej pani pojechali. To była kuzynka pana Kolińskiego. No, w Żyrardowie tych Piątków pełno – mama znała nazwisko, ale tych Piątków w tym Żyrardowie jest bardzo dużo. Ale [kuzynka pana Kolińskiego] miała operację piersi i jak mama spotkała następną, to mama mówi: „Ale proszę pani, my tej pani szukamy, która miała operację”. – „A, to proszę, już prowadzę”, no i zaprowadziła nas do tej kobiety. Bieda już naprawdę… Widać, że ludzie są tak oddani, biedni… A wszystko mieliśmy zawszone okropnie, byliśmy tak zawszeni z tego Klaudynu jak żeśmy wyruszyli, że to coś niesamowitego. Mama mówi, że: „Nie, że my nie chcemy spać, my w piwnicy do rana jakoś przeżyjemy”, a ona mówi: „Nie, wszystko zrzucajcie”. Zrzucaliśmy wszystko, ta pościel poreperowana, ale tych dwóch synów i męża wyrzuciła do kuzynki, posłała nam na podłodze tę pościel pachnącą, wykrochmaloną chlorkiem – ale no naprawdę, nigdy nie mogę tego zapomnieć. To była noc, która naprawdę była jakaś… I taka biedna kobieta nam podała rękę. A tutaj na tym Klaudynie do ojca: „Kumie!”… Bo mama tam dziecko [podawała do chrztu], bo był samochód chevrolet, no to ojciec pojechał z dzieckiem, jak ona urodziła, ta, co mleko przynosiła, ta pani Wartałowicz do nas, to w kumę wzięła mamę. No i: „Pani Kaziu, pani mi poda dziecko”. No i później została mama kumą, to ona: „Kumie, kartofle kopiemy, to kum idzie do roboty”, no to ojciec poszedł i tam jej pomagał. „Kumie, obiad”. Nie dała tego obiadu nam, tylko ojciec musiał, „bo kum musi mieć siłę do pracy”.
No, byliśmy już do końca. W Żyrardowie się rozegrała właśnie ta [historia], o co mam prosić. Tutaj było tak, że ja zachorowałam, mnie złapali Niemcy znów do roboty. Gdzie ja do kopania się nadaję? Jest zima, naprawdę zachorowałam ciężko, w tej słomie tam człowiek leżał, no ale jakoś tam żył. No i mówię: „Tato, tata idzie za mnie. Tata powie »obecny«, oni nie patrzą. Bo ja nie pójdę, ale on tu przyjdzie, oni przychodzą przecież, przyjeżdżają, po co mają tu przyjechać ci Niemcy?”. No i ojciec poszedł, po wielkich trudach, ale [się zgodził]. No i dziesięciu ich odliczyli i do domu […] [urzędu] gminy. Tam były piwnice i w tych piwnicach były pudła zebrane ze wszystkich drogocennych rzeczy. Trumny puste były przywiezione i oni przynosili te pudła na górę, rozwalali te paczki, Niemiec stał i co się nadawało, to do tych trumien, a co się nie nadawało, zostawało w tych pakach albo kopał dalej. I ojciec natrafił na tego pięknego orła. I kiedy rozpakowywał, ten szwab stał i kazał mu odrzucić, to on odrzucił, a ten szwab wziął i na [orła] wszedł i zaczął sobie buciory wycierać. I ojciec mu spod tych buciorów – instynkt taki – wyciągnął tego orła. Jak mu wyciągnął, tak on wyjął spluwę i chciał ojca zabić. A ojciec go błagał i te brudne buty jego całował, że ma troje dzieci, żeby mu ocalił to życie. I proszę pani, i co się stało. Cofnął się ten Niemiec, pogroził mu tylko i się cofnął. I na drugi dzień bolszewicy, siedemnasty, wkraczają. A ojciec tego orła schował, mimo wszystko schował tam w tym ratuszu (o, to ratusz) gdzieś w zakamarek i poszedł po tego orła, i wyciągnął go. I kiedy tutaj walka była teraz w Sejmie, jaki ma być, dał mi, żeby u nich nic nie było – ja orła przetrzymywałam, osobiście. Ojciec już nie żył, w osiemdziesiątym roku zmarł, akurat 10 grudnia, a tak chciał doczekać [zmiany], no ale nie, niestety nie udało mu się. No i tego orła oddał mnie i u mnie on leżał tu, w tym domu, w piwnicy, cały czas – uszanowany, skręcony, mole go nie ruszyły, bo to był tkany, piękny, z żyrardowskich zakładów i siedział w ratuszu.
Tak, ale wełniany, wie pani, nie gobelin jedwabny, tylko wełniany. Piękny. I kłótnia jest w tym Sejmie, zadzwoniłam do tego Sejmu i mówię: „Niech ktoś przyjedzie, ja pokażę wreszcie, jaki powinien być orzeł. Mam orła uratowanego przez mojego ojca”. Momentalnie przyjechali. I pytają się „Dla kogo?”, ja mówię: „No, raczej mój ojciec, uważam, że pasuje do Kuronia”. – „Pani to chce oddać?” Ja mówię: „Jeżeli was tu ściągnęłam, to po to, żebyście… To jest żyrardowski orzeł z ratusza i proszę to uszanować”.
Po wyborach czerwcowych, w osiemdziesiątym dziewiątym roku. No i oni tam się kłócili o tego orła, jaki ten orzeł, jaka ta korona, więc ja oddałam tego orła. Cała Polska słyszała, Kuroń mi dziękował za tego orła. Bo on we wtorki miał takie pogadanki i on w Ministerstwie Pracy pracował. Do dzisiejszego dnia nie wiem, gdzie ten orzeł, nikt się nie zgłosił. Podziękował tylko i tę tragedię mojego ojca tam częściowo przekazał, wszyscy to słyszeli, ale nagrania nie dostałam.
On był wtedy ministrem pracy i on pokazywał tego orła wiszącego u niego, w Ministerstwie Pracy. Ja już nie mam siły na to, trzeba by było dowiedzieć się wreszcie, co z tym orłem się stało. Bo było nagranie.
Do Warszawy od razu żeśmy wrócili. Mój ojciec już był w lutym w Warszawie, od razu. No i znów było wyczyszczenie, policjant granatowy: „Wyczyściłeś?”, a ja tak podsłuchiwałam. Proszę pani, mój ojciec kupił radio przed wojną, telefunken. I o godzinie dziesiątej… Ja pani pokazałabym zdjęcia, to pani by nie uwierzyła. Stare zdjęcia mam. Babcia miała czterech synów i o godzinie dziesiątej jak ją odwiedzał jeden czy drugi, to wszystko komuniści, przed wojną. Ojciec, dziesiąta godzina, to takie przedstawienie było: „No, panowie, stawać na baczność”. Włączał Radio Moskwę, „Bój to będzie ostatni” i oni śpiewali. To było w moim domu, ja to słuchałam. Taka była jakaś ta Polska przed wojną za tą komuną, że niedowierzanie nawet. Ten ojciec mój tylko nigdy ich nie lubił, nienawidził, nie mógł na nich patrzeć i powiedział, tak jak pani powiedziałam, pierwsze jego słowa, jak wróciliśmy: „Żadna moja córka nie będzie pracowała, jak będzie musiała przez komunę przejść. Tak szukajcie pracy, żebyście przez komunę nie przechodziły, bo ja nie pozwolę żadnej partyjnej legitymacji, żeby była”. I na Skierniewickiej, na Woli też pasowali… „Nie wolno wam tej płachty czerwonej przekroczyć”. No pani wie, to już rzeczywiście prawdziwy taki… I ci mamy bracia śpiewali „Bój to będzie ostatni”. Byli na stanowiskach przed wojną, mieli dobre pensje, dobre zarobki i oni wstawali, i śpiewali razem z [radiem], a ojciec to radio im nastawiał.
Warszawa, 25 listopada 2015 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska