Barbara Bilińska, urodziłam się 11 października 1935 roku.
W czasie Powstania to różne drogi miałam, dlatego że Powstanie spotkało mnie w tramwaju.
Pamiętam, pamiętam nawet takie smutne i tragiczne słowa prezydenta Stefana Starzyńskiego: „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy”.
Bombardowań to nie pamiętam. Jeszcze się nie zaczęły we wrześniu bombardowania. Pamiętam, że… Bo była defilada, chyba gdzieś w Alejach Ujazdowskich Niemcy mieli defiladę swoich oddziałów. Później musieli te oddziały rozwiązać i one szły jeszcze gdzieś ulicą Puławską, może oni szli do tych koszar naszych przy Rakowieckiej, nie wiem, ale myśmy przez bramę oglądali wojsko idące ulicą Puławską.
Ja jeszcze byłam za mała, żeby oceniać, co to się w ogóle dzieje, ale to było straszne. Już ojciec był zmobilizowany, byliśmy tylko z mamą i z dziadkami [Józefa z Godlewskich Gębska i Wacław Gębski], bo mieszkali w tej samej kamienicy dziadkowie nasi. No, ale ja byłam przerażona, ja całą wojnę byłam przerażona, bałam się Niemców.
Na Puławskiej 1. To był taki pierwszy budynek mieszkalny, bo ten, który teraz jest czynny, to był w budowie, był jeszcze niewykończony, taki stał czerwony szkielet, bez wnętrz, bez niczego. I nam w pewnym momencie, gdy zaczęły się bombardowania, to pozwolono schodzić tam do piwnic, jako schron traktować, ale chyba nikt z kamienicy tam tego nie robił.
Nie, dziadkowie mieszkali w tej samej kamienicy, tylko na innej klatce schodowej, na razie, a nas było… została mama z trojgiem dzieci, bo ojciec był zmobilizowany. Na wojnie nie był oficerem, nie miał wykształcenia wojskowego, tylko po prostu z mobilizacji był wzięty na wojnę. [Wacław Gębski zamordowany został na Gestapo w sierpniu 1944 roku].
Pamiętam inny moment. Jak się żegnał, nie pamiętam. Pamiętam, jak jakiś samochód ciężarowy z żołnierzami zatrzymał się, już byli w szynelach, ojciec na chwilę wszedł, żeby się z nami pożegnać.
To musiało być przed wybuchem wojny, to musiało być w przeddzień czy dwa dni. Tylko to pamiętam.
Myśmy mieszkali w oficynie, na parterze.
Przed wojną ojciec pracował, a mama nie, bo była z trojgiem małych dzieci. Ojciec był tak zwanym, to się mówiło wtedy, buchalterem i prowadził księgi dla jakichś firm, szczególnie dla rzeźników. Jak się wojna zaczęła, to mama chodziła z nami po tych rzeźnikach, na pierwsze święta żeby nam coś dali, bo mama była wtedy niepracującą osobą. Mama była z wykształcenia nauczycielką.
Pamiętam, tak, i ten głos z radia, że: „Ogłaszam…”. Bo to radio jeszcze było, ale potem trzeba było radia oddać.
Pamiętam, jak mama z dziadkiem te radia pakowali sznurkami, ale specjalnie tak jak przy pakowaniu, przy wychodzeniu upuścili, żeby te radia były zniszczone. I wtedy mama już postanowiła zdjąć telefon, więc byliśmy bez radia i bez telefonu już całą okupację.
Tak, w czterdziestym drugim roku zaczęłam chodzić do szkoły na ulicę Piękną 11, to była szkoła imieniem Zofii Wołowskiej, bo tam mama kończyła seminarium nauczycielskie i później tam mnie posłała i chodziłam do szkoły, w czterdziestym drugim roku zaczęłam.
Tak specjalnie… No mówiło się, że jest wojna, że są Niemcy – to się mówiło. Ale ja ze szkoły to mam bardzo mocne, najmocniejsze przeżycie, jakiego doznałam, bo byłam świadkiem 17 października w czterdziestym trzecim roku, już byłam w drugiej klasie, egzekucji. Wszedł Niemiec, to była szkoła żeńska, więc były same dziewczynki, wszedł Niemiec do nas, do klasy: Raus! Raus! – wszystkich z ławek. Nauczycielka nie wiedziała, o co chodzi. Pod tę ścianę przy drzwiach, tam taki był dawny budynek, więc był piec przy ścianie. Wszystkie tam stanęły, zaczęły płakać dziewczynki, ja też, a on stanął tyłem do okna, broń do nas wymierzył… Był w zielonym mundurze, ale on miał czapkę okrągłą i cały czas ten karabin był do nas, do tych dzieci wycelowany. Myśmy nie wiedziały…
Jeszcze nie wiedziałyśmy, o co chodzi, dopiero później zaczęły być jakieś takie ruchy, samochód jakiś przyjechał, no to żeśmy słyszały, ale nic nie widziałyśmy. No i potem, po jakimś czasie, salwa strzałów była, strzały były. Jeszcze później ten samochód znów odjechał, dopiero on odszedł od okna i pozwolił nam wejść na miejsca, ale myśmy wszyscy z nauczycielką podeszły do okien. To była straszna scena, straszne dla mnie, dlatego że było pełno kobiet w żałobnych strojach. Kiedyś jakieś tam nosiło się te takie, zakwefione takie, na twarzy… Z kwiatami, kobiety z chusteczkami do nosa ścierały tę krew, całowały to miejsce. Kwiaty już były, ale zwłok już nie było, bo oni zwłoki zabrali. I do dziś… To jak się dowiedziałam dopiero w 2011 roku, bo poszłam tam na Zaduszki zapalić świecę, ale jacyś państwo stali przy mnie i ja tak się zwróciłam do tej pani, czy może pani też pamięta. „Nie, nie, proszę panią, ja tu jestem… – jakoś z innego [powodu] – ale tu był zabity mój brat Jurek” – zapytałam się o imię, Jurek. To było dwudziestu mężczyzn, dwudziestu młodych chłopców, którzy byli z Pawiaka zabijani. I rodzice tej pani… Bo wszystkich przez PCK, po wszystkich… On był z takiej różowej listy zabitych. Ale nie ma poza tym [śladu], bo i tej listy też już nie ma, bo nie wszystkie te listy przecież Powstanie przetrwały, bo się spaliły, i nie mają wiadomości, nie wiadomo, gdzie jest pochowany, czy spalone zwłoki były. To było dla mnie najmocniejsze przeżycie.
Później myśmy jakiś czas chodziły do szkoły, może dwa czy trzy tygodnie, i szkołę zamknięto. I ja chodziłam na komplety. Z tym że nie mam udokumentowanego tego, bo… Chodziłam na komplety na ulicę Nowowiejską. Jak się szło od placu Unii, od placu Unii się szło aleją Szucha, to już teraz z tego domu w ogóle nie ma, taki był wielki budynek, tam stał, taki z czerwonej cegły, wojskowy jakiś, było kasyno czy coś, tam się skręcało. To był taki stary budynek, dobry, miał bardzo duże mieszkania, bo były dwa wejścia, kuchenne i frontowe, i nas tam było po kilka osób, po siedem, po osiem, przy okrągłym stole nakrytym obrusem. Gdyby coś się działo, to myśmy musiały udawać, że jesteśmy na jakichś urodzinach czy do koleżanki przyszłyśmy. Ja chodziłam sama. Wiem, że dziadek mnie nie odprowadzał. Chodziłam sama aleją Szucha, po prawej stronie, bo się strasznie bałam Niemców i bałam się gestapo. Chodziłam z taką torebką wielkości A4 chyba, to była taka z deseczki, z deseczek takich było ujęcie i było… Tam tylko miałam zeszyt i ołówek, bo przecież nie miałam książek – gdyby mnie ktoś się pytał, gdzie ja idę, no to nie mogłam tego mieć. Ale to nie trwało długo, ja nie wiem, październik czy… Ale nie, to już długo musiało trwać, ale żadnej cenzury nie pamiętam, czy miałam, bo jeśli coś miałam, to musiało zginąć.
W mieszkaniu prywatnym. To była matka którejś z koleżanek, wiem że była dentystką. Jej nigdy nie było przy tym, była służąca, nauczycielka, pani Maria, i nas było kilka przy tym stole. Tak że się edukacja skończyła, ale musiałam mieć jakąś cenzurę, jakieś zaświadczenie, bo po Powstaniu miałam pójść do trzeciej klasy.
No, w tajemnicy, tak. To wiedziałam, że już nie chodziłam z tornistrem, tylko chodziłam z czymś takim, że to jest coś niedozwolonego. No, byłam mała, ale… No tak, chodziłam tylko z tym „tornistrem”.
Nie wiem, ja szłam ze strasznym strachem, ale nie pamiętam, żebym [dostawała] jakieś instrukcje. Wiedziałam, że trzeba być ostrożnym, bo się bałam Niemców potwornie, wiedziałam, że to jest niebezpieczne.
No to Gestapo było. I tam przecież potem w czterdziestym drugim roku właśnie jak wyeksmitowali… Znaczy przyszli do naszej kamienicy, bo to była prywatna kamienica, z właścicielem jacyś Niemcy i wtedy zajęli kilka lokali lepiej utrzymanych, które się im podobało, dla rodzin niemieckich, które pracowały w alei Szucha. Więc u nas [w naszej kamienicy] mieszkali folksdojcze i mieszkały jakieś takie osoby. Wtedy już dziadkowie przeszli do nas, tylko tam na tą Sierakowskiego, po żydowskich stronach, dziadkowie tylko meble wywieźli. Już do końca czterdziestego drugiego roku, do końca wojny dziadkowie byli razem z nami.
Mieszkali w tej samej kamienicy, tylko w innej klatce schodowej, na Puławskiej 1.
Bo w pożydowskich mieszkaniach założyli getto, mieszkania zwolnili Żydzi i oni tym osobom dawali w tych lokalach.
No nie, poszli tam, wywieźli tam meble i mieszkali z nami na Puławskiej 1.
Zarekwirowanych przez Niemców.
Tak. Mnie się tak zdaje, Sierakowskiego. Brat mówił kiedyś, że to się jakoś inaczej nazywało, ale nie mogłam tego…
Oczywiście. W ogóle z babcią to stałyśmy na placu Unii, tutaj na tym odcinku między Klonową a Bagatelą, bo dużo osób tam stało, jak tych Żydów pędzili. Oni w ogóle wygnali wszystkich Żydów z Mokotowa, babcia rozpoznawała jakieś tam [osoby]. Bo kiedyś tu, gdzie teraz kino Moskwa stało i Goworka ulica, tam była zajezdnia i był bazar, taki targ. Babcia mówi: „O, to taka, co u niej ryby kupowałam, a to jest taka…”. Wiem, że ja z babcią stałam, babcia płakała i ludzie wszyscy, którzy stali na tej ulicy, bardzo to mocno przeżyli. [Żydzi] z takimi węzełkami szli. Oni mieli przymuszone, żeby wszystko cenne ze sobą zabrać do getta. No to taka cała duża liczba tych Żydów przechodziła. Ja to Żydów… Mama mówiła i babcia mówiła, że miała w szkole Żydówki i że chodziła, na weselu żydowskim jakimś była i bardzo wszyscy byli zżyci z Żydami. I bardzo przeżyli ten exodus, bardzo.
Nie, tatuś wrócił dopiero w czterdziestym szóstym roku, przypłynął z Londynu, znaczy z Anglii, bo końcówka tatusia to była w RAF-ie, w 300 Dywizjonie [Bombowym „Ziemi Mazowieckiej”. Był pracownikiem] naziemnym, bo nie był lotnikiem.
Wiedziała, musiała trochę wiedzieć, dlatego że ojciec poszedł tą trasą, był [internowany] w Rumunii i z Rumunii przesyłał nam jakąś korespondencję, ale podpisywał się „Lobajazowski”, bo wziął pierwsze sylaby od imion: mamy Leokadia – Loda, później ja Barbara, Janusz i Zofia – Lobajazowski. Kazimierz Lobajazowski. Po charakterze pisma tylko mama wiedziała, o co chodzi. Więc pisał jakieś… Ja mam… Nie wiem, czy to są cenne dla Powstania Warszawskiego… Myśmy po Powstaniu z mamusią z piwnicy dwa czy trzy takie jakieś listy do mnie adresowane też znalazły, takie kartki jakieś. A potem, to już jest druga sprawa, pamiętnik ojca, co on przeżył, bo był w Rumunii, później we Francji, później z Francji do [Anglii].
Nie, z Anglii to już nie, dopiero po wojnie.
Bawiliśmy się wszyscy troje na naszym podwórku. Mama przyszła bardzo pilnie coś załatwić, mówiła: „Basia, chodź ze mną, bo ja muszę jechać na ulicę Ogrodową” do jakiejś tam lekarki (bo mama pracowała w czasie okupacji jako pomoc dentystyczna, nie pracowała jako nauczycielka) po pensję czy coś. I wzięła mnie, bo się kiedyś brało dzieci ze sobą, dlatego że czasem jak Niemcy byli tacy bardziej życzliwi, to kobiety z dziećmi jeszcze puszczali [z łapanki]. Już na wysokości obecnej Hali Mirowskiej zaczęły się takie jakieś „pykania”, jakieś takie pierwsze strzały. To był taki tramwaj, ten stary, jak teraz jeżdżą, miał przedni i tylni pomost taki luźny, [otwarty], i zaczęli ludzie wtedy tak mówić – jedni mówili: „Nie, nie, niech pan szybciej jedzie do Marszałkowskiej, bo musimy iść do domu, nie wiadomo, co to będzie”. A inni mówili: „Nie, niech pan zwolni”. I on właściwie zatrzymał… On nie chciał się zatrzymać, tylko trochę zwolnił i myśmy wszyscy wyskakiwali z tego [tramwaju]. Ja miałam pierwszego dnia od razu kolano rozszarpane, dlatego że upadłam, bo byłam mała, no, wysoki ten [podest]. I później chcieliśmy się schować w tych budynkach – już nie ma tych budynków – gdzieś się schować. Nie wiadomo, czy to będzie łapanka, nie wszyscy sobie zdawali sprawę, nie wszyscy, [że to wybuch Powstania]. Powstanie było przecież tajemnicą. I nikt nam nie chciał otworzyć drzwi. Jeszcze nas dozorca puścił, ale na klatce schodowej nikt nie chciał otworzyć i dopiero gdzieś na poddaszu otworzyła nam drzwi jakaś rodzina. I to kolano mi trochę opatrzyli, później ta pani poczęstowała, bo to była tylko czarna kawa albo herbata z obierek jabłczanych była – poczęstowała nas tą kawą i chciała, żebyśmy zostały. Zaproponowała… I to była prawosławna, bo ja się mamy pytałam: „Dlaczego u tej pani w rogu to jest Matka Boska i się pali cały czas czerwone światełko?”. I to była jedna życzliwa, taka pierwsza życzliwa osoba.
No więc ja nie wiem, jak ta ulica się teraz nazywa. Po prawej stronie była Hala Mirowska, no to po lewej to się nazywała ulica… Janusz to wie, teraz zmienili nazwę ulicy. Tam tramwaj chodził, jeszcze szyny tam…
Tak, koło Hali Mirowskiej. Ale mama nie chciała zostać, bo było przecież jeszcze widno, to był sierpień, podziękowała za gościnę. To ta pani, pamiętam, dała dla mnie kawałek czarnego chleba posmarowany smalcem i zapakowała, nie było papieru, w taką serwetkę ładną, z mereżką robioną. I myśmy wyszły. Dlatego że ja byłam… Już zrobiło się zimno, byłam w letniej sukieneczce, byłam w jakichś letnich bucikach, no to co zrobić? No w ogóle nie mamy z sobą ani pieniędzy, ani… I na ulicy Siennej mieszkali ludzie tak samo jak nasi dziadkowie wyeksmitowani, też na pożydowskie takie lokale. To była pani, państwo Krzywosińscy. Ta pani trudniła się szyciem i miała jakąś mi sukienkę do szkoły przerobić z jakiejś dostanej sukienki czy coś i mama powiedziała: „Wiesz, idziemy do pani Krzywosińskiej – bo wtedy jeszcze nie zaczęły się takie działania pierwszego dnia – to weźmiemy tę sukienkę, może jest uszyta albo coś”. Ale nie była uszyta, tylko taką w kawałkach mama wzięła, żeby okryć mi plecy. I ten pan Krzywosiński był ze swoją siostrą rodzoną, starszą panią (ona mieszkała też na Puławskiej 1 przedtem, od frontu), która była na wózku inwalidzkim. „Ale, proszę państwa, zostańcie, Basia, zostań z nami”. Mama powiedziała: „Nie, nie zostaniemy”. I dzięki Bogu żeśmy nie zostali, bo najbliższej nocy tam „krowa” [trafiła, budynek] był zburzony kompletnie i wszyscy tam zginęli w tym domu. I myśmy się [przesuwali], mama cały czas miała nadzieję, że trafi jakoś na Puławską 1. Nie było mowy, jeszcze żeśmy…
Już była akcja, już zaczęła się akcja. Wiem, żeśmy biegły tym wiaduktem nad Żelazną i wiem, że strasznie mamę zwymyślali Powstańcy, mówili: „Babo głupia, z dzieckiem idziesz! Jest podminowany cały przejazd, bo będą tędy szły czołgi”. No, ale myśmy, niestety… Udało nam się przebiec i w Alejach Jerozolimskich (też nie pamiętam numeru, ale powinnam sprawdzić) do jakiegoś domu się schowałyśmy, na klatkę schodową. No nikt nie [wpuszczał], ludzie się bali puszczać do domu. Na klatce schodowej przesiedziałyśmy całą noc. Jakaś pani nam dała czarnej kawy się napić ciepłej. I rano wróciłyśmy dalej. No, gdzie iść? Pod murem, jak nie było strzałów, no to w Nowogrodzką skręciłyśmy, no i tą Nowogrodzką pod murem doszłyśmy do szpitala Dzieciątka Jezus. To było [miejsce], to gdzie się można było schować, i tam stałyśmy. [W szpitalu Dzieciątka Jezus] przeżyłam dwadzieścia pięć dni Powstania, do ewakuacji.
Razem z mamą.
Mama się zapytała… Najpierw ordynator, on znał dobrze… Wtedy szpital był już w rękach Niemców, więc nie było takich jakichś strzałów ani ostrej walki. Ten ordynator zapytał się jakiegoś Niemca, że do szpitala przyszła pani z małym dzieckiem i chce iść na ulicę Puławską, bo tam zostało jej rodzeństwo i jej rodzice, i „co mam z nią zrobić”. No bo w końcu nie byłam na liście chorych ani nic, ani niczego, tylko byłam osobą z ulicy. I ten Niemiec takim łazikiem pojechał, wrócił i powiedział – już tego domu nie ma, dom jest spalony, jest w ogóle pusty, niczego nie ma. Więc mama była bardzo zrozpaczona. No i ten ordynator pozwolił nam zostać. Z tym że ja tak pamiętam, już na wypadek wojny to wszystkie były w korytarzach poustawiane łóżka, sale były [przygotowane], łóżka zlikwidowane i ja z jakąś panią, w nogach jakiejś pani spałam. Ta pani była po operacji tarczycy, więc wiadomo, że nic jej nie zrobię krzywdy. A mama siedziała przy mnie całymi nocami na krzesełku, bo nie było dla niej miejsca.
No to wszyscy, którzy byli na salach, musieli iść [na korytarz]. Na jednym łóżku, najbliżej drzwi, bo to wejście od Nowogrodzkiej tam było, leżała pani, która tak mnie zaintrygowała, bo ta pani miała ogoloną głowę do gołej skóry. Jak się okazało później, była po jakiejś operacji neurologicznej. Ona była w bardzo ciężkim stanie, była konająca. Więc to chyba ze dwa dni czy tam [ileś] te zakonnice z tymi gromnicami przy niej stały, to były zakonnice w tych cudownych takich kornetach, no i poprosiły mnie po imieniu: „Chodź, będziesz się modliła razem z nami”. No, podeszłam i jak ta kobieta usłyszała głos dziecięcy, to wyciągnęła rękę i wzięła mnie za rękę. Jak się później okazało, ona zostawiła czworo małych dzieci w domu. No i proszę sobie wyobrazić, że one dziękowały mi później, że dzięki mojej obecności to ona później po prostu umarła, bo ona bardzo miała ciężkie to odchodzenie. Z tym że ja się nie bałam, ja się nie bałam tego, że tak była… [Zakonnica] mówi: „Pomogłaś tej pani przejść do Pana Boga, jaka jesteś dzielna” i tak dalej, ale nie płakałam ani się nie bałam. Ale w ogóle w szpitalu to było strasznie, był straszny głód. Nie mieli żadnego tłuszczu, nie mieli żadnej soli, nie mieli niczego, tylko dawali kaszę – jakąś taką kaszę rozbełtaną trochę no to dawali nam do jedzenia. Ja byłam bardzo, bardzo byłam głodna w szpitalu i się strasznie bałam, ale szpital przechodził [co] jakiś czas w ręce Powstańców i w ręce Niemców.
Nie, ja widziałam tych Powstańców, którzy przychodzili, przychodzili w opaskach. Jeszcze ja zapomniałam powiedzieć, że myśmy wyszły z tego budynku, tam gdzie się schowałyśmy po tym tramwaju, to mama mówi: „Popatrz, jest nareszcie Polska. Patrz, są polscy żołnierze”, bo oni mieli wszyscy te opaski, oczywiście na prawej ręce, bo ci na lewej, to znaczy „robieni” są Powstańcy, uważam. I byli tacy radośni wszyscy, ci młodzi ludzie. Był taki tłok, to był już wieczór, ale wszyscy powychodzili z domów, zobaczyli wojsko polskie, byli szczęśliwi bardzo. I tam przychodzili jakiś czas, też ze dwa razy była jakaś grupa tych akowców, bo pamiętam ich. Potem się zaczęło… No nie wiem, jak… Ja pamiętam bardzo tych wszystkich…
No nie wiem, chodziłam. Siostry bardzo mnie polubiły i siostry się mną interesowały. Zapamiętałam taką siostrę Stanisławę. Kiedyś mi powiedziała, żebym się nie martwiła, że na pewno się spotkam z siostrą swoją małą. Jakieś mi dała szmatki i igłę, żebym dla lalek uszyła jakąś pościel na pamiątkę Powstania. Siostra była nadzwyczajna, nadzwyczajna była dla mnie. Później kiedyś, jak był taki wolniejszy dzień, to – ja nie wiem, czy pani zna rozkład szpitala – tam trzeba było wyjść i z jakiegoś innego bloku… Wzięła mnie do łazienki, żeby mnie umyć trochę, pomóc mi się umyć i wtedy zdjęła kornet, pokazała – chciała mnie czymś zająć – pokazała, że ma krótkie włosy, że taką czapeczkę nosi lnianą na głowie i tak dalej. Siostra Stanisława była nadzwyczajna. I siostra Stanisława wyekspediowała nas na ten wymarsz ze szpitala. I właśnie ja przyniosłam… Dała mi łyżkę z napisem „Szpital Dzieciątka Jezus”, dała taką płaską buteleczkę stugramową wody i dała dwa koce: jeden większy mamie i jeden mniejszy dla mnie. Ciężko było ten koc nieść. A jak myśmy wyszły już i z ulicy… Już nie wychodziłyśmy Nowogrodzką, tylko tym przejściem z ulicy Oczki wychodziło się i ja nie wiem, ja tego nie sprawdziłam, mamy się nie pytałam, ale myśmy gdzieś tam z tyłu były, bo tam wszyscy, którzy chcieli się ratować, to wychodzili, żeby [wyjść o własnych nogach]], bo jak był ktoś leżący, to przychodzili Niemcy i zabijali wszystkich.
W szpitalu nie widziałam, bo to po naszym wyjściu musiały zaistnieć. W szpitalu nie widziałam.
Przychodzili, przychodzili „ukraińcy”.
Oni zazwyczaj byli pijani, byli buńczuczni, patrzyli na ręce, czy nie… czy kolco, kolco, kto ma kolco. I ta pani, u której ja tam spałam w nogach, to miała piękny pierścionek. Ja byłam dziewczynka mała, ale zapamiętałam, że to był pierścionek w kształcie węża, złoty i ten wąż miał dwa ślepka: jedno ślepię to było oczko granatowe, a drugie rubinowe. I mi się ten pierścionek tak bardzo podobał. No, wymyślałam sobie różne zajęcia, żeby czymś się zająć i o czymś myśleć. Nie wiem dlaczego, no, mama nie miała ze sobą, ale żeby nikt nie dał mi ołówka albo kartki – ja umiałam pisać i bym chętnie pisała. I mama kiedyś przed takimi „ukraińcami” to przesiedziała całą noc w trupiarni. Bo „ty jesteś bandytka”, bo „ty nie jesteś bolna”.
No musiała się schować i siostra. Mówi: „Do trupiarni nie wejdą. Niech pani biegnie do tej trupiarni”. Przesiedziała całą noc w trupiarni ze zwłokami. Ja zostałam na zewnątrz. No „bandyci”. W ogóle „bandyci”, „bandyci”, „bandyci”.
Jak były takie dni wolne, to można było wejść i chodziłyśmy czasem, część osób chodziła do tego kościoła Dzieciątka Jezus, przy placu Starynkiewicza, na modlitwy. I ja tam wtedy widziałam, jak ludzie bardzo się gorąco modlili. No niewiele było tych osób, bo to był tylko ktoś z obsługi i ewentualnie ja z mamą, bo to wszyscy byli chorzy, i tam się modliliśmy. No właśnie czasem tam się chodziło, ale to był strach. I raz pozwolili… Ja nie pamiętam tych wszystkich takich wojennych manewrów, ale wiem, że gdzie teraz tam stoi ten market, to był tak zwany Ogród Pomologiczny i kiedyś Niemcy – Niemcy wtedy już – pozwolili wyjść do tego ogrodu i część osób tam poszła, jakieś tam ziemniaki wygrzebała z ziemi, parę pomidorów i tam zaczęli coś gotować, ale mi nikt tego nie dał. I tak zapachniało ziemniakami gotowanymi i wszystkim. I później pozwolili tak samo wyjść, pozwolili wyjść w Aleje Jerozolimskie, że już z tych budynków ludzie zostali eksmitowani. Mama poszła tam, część osób poszło, żeby może coś wziąć na drogę albo coś, nie wiem. Mama powiedziała, że to strasznie przeżyła, bo były niezamknięte mieszkania, zaczęte jakieś [posiłki], resztki jedzenia, posiłki na stole stały. Niektórzy ludzie coś tam brali, mama niczego, [tylko] jakieś pudełeczko drewniane przyniosła. Bardzo to przeżyła.
No, ale zanim jeszcze nas wysiedlili ze szpitala, to jeszcze miałam przejście z Niemcami. Już to było jakoś tak luźniej, nie wiem, nie było wtedy na tym odcinku żadnych ostrych manewrów, tak że już od ulicy Chałubińskiego, na piętrze, spałam na łóżku, ale nie było już szyb, więc dużo kocy, kocami byłam poprzykrywana. I nie pamiętam dnia, ale to już przed samym wyjściem, już Niemcy się tak „kończyli”, że tak powiem, przyjechał Wehrmacht i przyszło do mnie dwóch Niemców. Było ciemno, nie było świateł. Tylko pamiętam, mówili Kinder, głaskali mnie po głowie i po rękach, a ja się tych Niemców bałam od czasu tej egzekucji (w ogóle się bałam Niemców), i przynieśli mnie w serwetce papierowej z pięć czy sześć kostek cukru i w takim małym słoiku, półpłaskim, kompot agrestowy. To było jedzenie inne niż te… I to był koniec. To był koniec takich moich spotkań. Ja nie znałam niemieckiego, mamusia też nie, więc nie rozmawiałyśmy z nimi. Ale to byli ci z Wehrmachtu z dwoma guzikami przy czapkach.
No, oni byli jacyś normalni. No bo ja byłam taka śmieszna, to znaczy dziwne, bo raptem w szpitalu jest jakieś jedno dziecko zdrowe, chodzące i tak dalej.
Nie, bo to nie był szpital [dla dzieci], to był szpital dla dorosłych, a ja byłam taka zawieruszona.
Ja później nie wiem skąd, coś jakieś, nie wiem… Nie wiem, jak to było. Jeszcze był sierpień, bo dwudziestego piątego eksmitowali, został szpital eksmitowany. No ale byłam czymś przykryta, może kocem. Właśnie to miałam do Pruszkowa napisać, że myśmy stały, myśmy jechały tą wąskotorową z Dworca Zachodniego. Znaczy nie z Zachodniego, bo z Zachodniego byłoby ciężko chorym wchodzić po tych, tych i tak dalej, więc z tego… I wiem, że było bardzo zimno już wtedy. Było zimno i mamusia wtedy… I jakiś był chłopiec na tym peronie, stał na tym dworcu. I mama [miała] jakiś nożyk, scyzoryk i jeden ten koc przecięła na pół, żeby pół zostało dla mnie, a pół dla tego chłopca. A tę wodę, którą miałam, to mama mi poleciła, żebym oddała… Myśmy wyruszyły z Oczki do Alej Jerozolimskich, a tu już ze Starynkiewicza szły z położniczego szpitala ginekologicznego kobiety z niemowlętami, dziećmi, które miały po dwa, po trzy dni. Kobiety ledwo się [poruszały]… Bo tam później zabijali strasznie, to wszystkie, wszystkie, które [nie mogłyby wyjść], to byłyby zabite. I mamusia powiedziała, że musimy tej pani oddać wodę, bo ta pani ma maleńkie dziecko. Oddałam tę wodę. No i potem pojechaliśmy do Pruszkowa.
Ja już teraz tego nie [pamiętam], ale wiem, że nie na szeroko[torową], na tę wąską taką. Nie na Zachodni. Bo do Pruszkowa jechały przecież dwa, dwa były – można było dużymi pojechać, pociągiem i tym takim małym chyba, ten, który jeździł z Nowogrodzkiej, wąskotorowy. No i pojechałyśmy do Pruszkowa.
Oczywiście, oczywiście konwojowali – też byli ci właśnie „własowcy” czy „ukraińcy”, byli Niemcy. Ale ponieważ to nie byli aktywni młodzi ludzie, tylko schorowani, z jakimiś obrażeniami, pobandażowani, więc oni nie byli [agresywni], tylko patrzyli na ręce, na biżuterię. I to dla mnie był tragiczny ten pochód, bo widziałam, że ludzie może chcieli coś zanieść, bo były porozrzucane na ulicy walizki z odzieżą, z jakimiś takimi rzeczami cennymi – to było wszystko porozrzucane na ulicy. Jakieś zwłoki leżały. No to był straszny ten pochód, straszny był ten pochód.
W Alejach Jerozolimskich jeszcze były, przecież do dziś pozostało kilka ładnych budynków… Zostały. Ale w ogóle to Warszawa, to była strasznie [zniszczona], to był jeden wielki dym nad Warszawą. I te „krowy”, takie ryczące, które bombardowały. A poza tym to jeszcze wiedziałyśmy od razu… Nie było komórek, nie było telefonów, niczego, a myśmy od razu wiedziały, jak upadła Wola, jakie są egzekucje na Woli – to wszystko wiedzieliśmy.
No przychodzili, widocznie przychodziły łączniczki, to mówiły. Może komuś się udało przedostać, nie wiem, ale ludzie już to wszystko wiedzieli.
Nie, myśmy właśnie wszyscy się cieszyli. Ja nie wiem, czy warszawiacy jacyś w ogóle rozpaczali, że coś stracili, że coś się stało. Byli wszyscy… uważali, że byli zaplątani w wojnę wyzwoleńczą, walkę wyzwoleńczą i byli jacyś tacy pełni optymizmu – ja tak pamiętam.
Olbrzymia, olbrzymia hala, bo tam była hala, gdzie się pociągi… Olbrzymia hala i tam były takie te podjazdy, że jak trzeba było od dołu pociąg obejrzeć, no to ludzie tam się załatwiali, no bo nie było nigdzie, w ogóle nie było niczego, nie było wody. To było straszne. Jedni chodzili z tymi… Bo wszyscy mieli takie kartki z nazwiskami albo kartki i krzyczeli: „A kto może widział moją Krysię?”, „Mieszkałam tu, to, a widziałam…”, „Basia…”. Biegali, czy może kogoś spotkają, kto wie coś o bliskich.
Myśmy już wiedzieli… Nie, myśmy się nie ruszali, mama już mnie pilnowała, za bardzo się bała, że ja się jeszcze zgubię.
A na tyle to nie, tylko że już nie ma domu i nie wiedziałyśmy… Myśmy się dopiero w listopadzie z rodziną spotkały.
Krótko.
Ja tego nie pamiętam, ale było, bo wiem, że jakieś tam posiłki wydawano, ale nie pamiętam. No, łyżkę to na pamiątkę dostałam. Nie pamiętam, że jadłam. Musiałam coś jeść, ale nie pamiętam. Nas później z tego Pruszkowa po nocy rano ustawili w kolumnę i zaczęli przemieszczać, i jak się okazuje, to co się później potwierdziło, nas [skierowano] do szpitala psychiatrycznego, do Tworek.
Cały czas ze szpitalem, bo to była ciągle nasza „rodzina”, no.
I oni tę kolumnę do Tworek aż tam ciągnęli. Ale mama idąc… Ludzie powychodzili na tych ulicach, bo to taka trochę przedmiejska [okolica] była przecież, powychodzili ludzie, stawali przed mieszkaniami, przed budynkami, przed tymi domkami, patrzyli. I mama tak: myśmy szły pomału, nie było za gęsto tych pilnujących, bo widzieli: ludzie szli o kulach, szli ludzie po operacjach, zabandażowani, w ogóle siostry chyba szły w białych tych kitlach takich jako pielęgniarki. I mama mówi: „Tutaj mieszkała moja koleżanka z seminarium. Nazywała się Kazia Mazurkiewicz”. A ta pani mówi: „To ty mnie nie poznałaś?”. Wzięła mnie za rękę i mamę i wciągnęła do swojego mieszkania, do tego swojego budynku. I za nami jeszcze wszedł jakiś mężczyzna. Jakoś nikt nie zauważył. I jak już myśmy tam weszli, to od razu przede wszystkim zrobiliśmy z tych dwóch, z tego półtora koca, co to były jakieś symbole szpitala, wypruwało się na potęgę te hafty wszystkie, te znakowania, że to jest ze szpitala. I ten pan miał powiedziane, że jak ktoś będzie do drzwi łomotał, to miał zejść do piwnicy (bo takie piwnice były w tych [domach], w kuchniach kiedyś się schodziło), że gdyby coś, gdyby do drzwi ktoś doszedł, to koniecznie musi się tam schować. Myśmy tam przebyły noc i następnego dnia szłyśmy do samego Pruszkowa z powrotem, bo tam była mamy przyjaciółka [Eugenia Czelej z domu Sińczuch], mieszkała – nauczycielka – na ulicy Ołówkowej 14. Ale to była droga bardzo długa i bardzo ciężka.
Dlatego że ja byłam chora, miałam gorączkę, nie wiem, co mnie było, z zimna czy może coś zjadłam, nie pamiętam dokładnie. Mama najpierw tak: „Posiedź tu przy tym jednym drzewie”. Ja siedziałam przy tym jednym drzewie, mama brała ten koc, do następnego drzewa ten koc niosła… Przecież to była… Wracała po mnie, brała mnie na barana, żeby tak przejść do jakiejś pierwszej, jakiejś istniejącej, jakiegoś budynku, jakiego tego. No ale jakoś dotarłyśmy do tego Pruszkowa i w Pruszkowie u tej pani byliśmy przez kilkanaście dni.
Tam przeżyłam właśnie już koniec [Powstania], jak wyjeżdżały towarowe wagony na dworcu z Powstańcami i ludźmi, w ogóle już towarowymi; już później nie było takich osobowych, tylko towarowe, takie te bydlęce, bo one miały u góry takie jedne małe okienko. I tam jeszcze…
Tak, takim osobowym. Ale tamte to już były te, które szły tam na Zachód, już szły do Niemiec, do obozów. Wiem, że jeszcze chłopcy wystawiali biało-czerwone flagi, jeszcze wyrzucali karteczki z adresami czy tam z nazwiskiem, że żyją. To już my to… To pół Pruszkowa na tym dworcu siedziało i patrzyło, żeby w jakiś sposób pomóc i chociaż się zobaczyć, może komuś przekazać. Pamiętam, że wtedy tam było wojsko węgierskie, bo Węgrzy byli chyba z nimi, z Niemcami, tak? No i Węgrzy, węgierskie wojsko, mieli takie tabaczkowe bardzo długie szynele. I kiedyś jak mnie zobaczyli, to chcieli mnie poczęstować kawałkiem słoniny z czerwoną papryką oprószonej, ale ja nie lubiłam słoniny, więc podziękowałam. Tylko z nimi się nie można było w ogóle w żaden sposób porozumieć. No, ale też taki gest ładny był ze strony tych, którzy byli z Niemcami w jednym froncie, że jakiemuś dziecku chcieli dać kawałek swojej racji. No, ten Pruszków to był straszny, straszny.
Wiem, że siostra to ma… Ja tego nie mam, ale musiało coś być, dlatego że mama ma jeszcze [wydane] przez Niemców (później, jak chciałyśmy opuścić Pruszków) jakieś zaświadczenia, że jesteśmy z Warszawy i będziemy się kierować w stronę Starachowic. Bo tam też brat, bracia, dwóch braci ojca mieszkało. Ja nie mam tych zaświadczeń, siostra ma, to może pani pokaże, ja już nie pamiętam, no ale były nam takie zaświadczenia potrzebne, bo takie były punkty RGO. Bo później już z tego Pruszkowa tośmy, proszę panią, szły do Starachowic na piechotę. Na piechotę albo autostopem – to był autostop mały, ale to już wtedy… Jeszcze nie było samochodów tak wielu. To była już jesień, zwozili rolnicy brukiew, ziemniaki z pola, to czasem nam się pozwolili tam na te buraki czy na te ziemniaki przyczepić. Tośmy szły bardzo długo, do listopada szłyśmy. Dopiero w listopadzie trafiłyśmy do Starachowic. Po drodze spałyśmy… Bo to były punkty RGO, wszędzie były w tych miastach punkty RGO, no więc tam jakiś posiłek nam dawali, pozwalali się przespać. Ale różnie spałyśmy, spałam w okropnej jakiejś takiej szopie, tam były szczury, te szczury po nas chodziły. Ale jeszcze jedną rzecz bym pani powiedziała. Zanim ruszyłyśmy z Pruszkowa do Starachowic, mama koniecznie chciała pójść od strony południowej na piechotę – też ze mną, ciągała mnie wszędzie – na tę Puławską ulicę, gdzieśmy mieszkali. Tam było pełno [żołnierzy] i oni się tylko szykowali, nie wiem, na jakąś potyczkę czy coś, były okopy porobione, były rowy. Jakiś starszy Niemiec był i powiedział nam, że niestety tam iść…
Doszłyśmy do rogatek Warszawy, no to teraz…
Od południa, to już teraz tam będzie aleja Lotników gdzieś, bo tam jeszcze dziadek, dziadka kolega, tramwajarz, miał wybudowany domek własny i do tego domu to na początku wojny dziadek wywoził tę naszą porcelanę, jakieś cenne rzeczy, takie rzeczy. Ale już tam Niemiec nas nie puścił, tylko ja zapamiętałam jako dziecko fakt, którego się nie mogłam pozbyć latami, że tam taka buda stała… Jakiś stał na granicy miasta żołnierz z bronią, ale przepuszczał ludzi ze wsi, którzy jechali do Warszawy na szaber. I ja widziałam na własne oczy, jako małe dziecko, nie wiedząc, o co chodzi, jak na tych wozach były lustra piękne, jakieś były marmurowe blaty z biurek, meble, no takie różne… Wiem, że oni jak wracali (ja byłam spostrzegawcza), jak oni chcieli wjechać, to dawali butelkę z bimbrem i dawali chyba słoninę, bo coś białego takiego dawali. I dlatego miałam taki uraz całe życie do ludzi ze wsi, bo mało… by rozszarpali Warszawę do końca. I jak myśmy w lutym wróciły do Warszawy, to naszego [domu] – przecież Puławska to było takie gruzowisko – naszego domu nie było, tylko spalone takie stały mury. Trzeba było przejść przez gruzowisko. I wiem, tylko zapamiętałam, że zlew u nas widziałam, zlew że wisiał. Piec piękny był w pokoju, ten piec został. I mama jakimś cudem doszła tam, doszłyśmy do piwnicy i nasza piwnica była cała rozszabrowana. Bo babcia, jak już się zaczęło Powstanie, bo piątego ich eksmitowali, to przyszedł jakiś… Powynosił jakieś cenne rzeczy, odzież, pościel, wszystko było i tam trochę się jakieś zdjęcia [zachowały], takie wdeptane w węgiel były, jedna łyżka spalona i tak dalej. Dopiero to było w lutym, w czterdziestym piątym.
I nie pozwolili nam. Taki też starszy był…
No, jakieś dokumenty… nie, jakoś… Oni już mieli, oni już się strasznie… oni wiedzieli, że już koniec, przegrali wojnę i oni jakoś tak, nie wiem, spokojnie się zachowywali, Niemcy.
No to już po upadku, bo to był początek października. Myśmy u tej pani dłuższy czas były, mama jeszcze szukała, do Gołkowa chodziła czy tam gdzieś, do Głoskowa, nie wiem, bo byli tam z rodziny, siostra mojego taty tam była z dziećmi. Tak że mama trochę chodziła po okolicy, żeby się zobaczyć, kto jeszcze żyje, z kim się można skontaktować z okolic, czy ktoś wie i tak dalej.
Tak.
No i tam, u brata naszego taty była babcia z nimi dwojgiem, była ciocia [Pelagia Stanisława Lipska], u której… Bo oni pani opowiedzą, jak oni przeżyli, bo oni w Powstanie też mieli wielkie przygody. Była taka ciocia, też cioteczna siostra naszego taty, było dużo osób. Teraz kuzynka…
Z Powstania, z Powstania. Kuzynka powiedziała, taka równolatka moja, która kiedyś… Ostatnio ze mną rozmawiała, powiedziała: „Żebyś ty wiedziała, jak wyście wyglądały, to jest koniec świata. Mama była w jakiejś męskiej, wielkiej pelisie długiej, ty byłaś w jakichś szmatach pookręcana”. Byłam brudna, włosy mi urosły, zawszona byłam – to było coś okropnego. Ale czy jeszcze… Nie wiem, czy to wypada wrócić, bo tak: ja miałam konspekt, ale nie wiem… Jeśli pani chce wiedzieć o radości takiej. Bo na placu Unii stał przecież pomnik Lotnika, to 23 sierpnia, mimo że było blisko, blisko byli, było gestapo, chodzili Niemcy, była godzina policyjna i tak dalej, to zawsze były kwiaty.
Każdego roku były kwiaty. I poza tym jeszcze z tych okupacyjnych to pamiętam takie rzeczy, bo ja wiem… Jeszcze trzeba pamiętać, że mama nam poszyła (chyba tam były i dokumenty) takie worki na szyję, z nazwiskiem wyhaftowanym i chyba tam były metryki czy tam coś, gdyby coś się stało, gdyby człowiek się zagubił, żeby ludzie wiedzieli. I potem, pamiętam…
Nie, bo tylko na wypadek nalotu to się miało, że może będzie nalot, może ktoś zginie, to wtedy. A wtedy nie miałam tego. I w naszej kamienicy, też pamiętam, ludzie byli, nie wiem, byli pełni radości i nadziei, młodzi ludzie, bo inaczej Powstania by nie było. I pamiętam, że nas kiedyś zaproszono [do mieszkania] od frontu, ja nie pamiętam nazwiska tej pani ani jej imienia, byliśmy w kamienicy. Tam musiała być jakaś odprawa czy przysięga, czy coś, bo było bardzo wielu młodych chłopców, bardzo pięknych młodych chłopców. Część miała – to pamiętam – buty z cholewami, bo oni przecież chodzili pójść do lasu spać i tak dalej. No i ta pani nas chyba wzięła, gdyby coś się stało, że to niby czyjeś imieniny, więc jeszcze troje dzieci siedziało przy stole z nimi. Byli przeważnie chłopcy – nie pamiętam dziewcząt, tylko byli chłopcy. Później jeszcze pamiętam, że jak była łapanka, to jak ludzie wybiegali, zaczęły się strzały, do nas z bramy ludzie przebiegali, z „bibułą” szli, to do naszych drzwi ładowali i babcia od razu wszystko paliła pod kuchnią. Zapalała i paliła, żeby te kobiety były po prostu wolne, że nie są takie… Dużo takich rzeczy z Powstania jeszcze pamiętam. Pamiętam te modlitwy na tych…
Były na podwórkach.
Bardzo mała na drzewie, bo było małe podwórko i na drzewie była kapliczka.
Musiały być jakieś wspólne modlitwy, na pewno różańce czy coś, ale tego nie pamiętam. Do kościoła to kilka razy tylko nam udało się przejść.
Myśmy wrócili do Warszawy, jak siostra pamięta, w lutym, w czterdziestym piątym roku. Wyzwolenie żeśmy przeżyły, tak zwane wyzwolenie, w Starachowicach. I wiem, już byłam zapoznana, bo wiedziałam, jak wygląda flaga polska, bo w czasie okupacji nie wiedziałam. I była źle zrobiona, bo na dole było białe, a u góry czerwone, mniejsza o to, był jakiś taki… I wiem, że mama płakała i wszyscy ludzie płakali, a ja tak pomyślałam: „Dlaczego oni płaczą? Przyjechali żołnierze, jacyś młodzi chłopcy…”. To oczywiście było już wojsko rosyjskie młode, to już ostatnie [etapy wojny], to już brali zupełnie młodych ludzi. I to byli ci, którzy byli tak pobandażowani, mieli ręce jakieś na temblakach. Oni mieli harmonię i oni grali. Ja mówię: „Oni grają i śpiewają piosenki, a dlaczego tu wszyscy płaczą?”. No i jeszcze „Rotę” śpiewaliśmy i „Jeszcze Polska nie zginęła” na tym dworcu. I potem ten Niemiec… Wujek, stryjek właściwie, wynajął jakieś tam mieszkanie, jakiś pokój, na vis-à-vis sklepu, to pamiętam, to zapamiętałam na całe życie, że przyjechał rosyjski oficer na białym koniu, rozwalił te drzwi kolbą i pozwolił ludziom brać z tego sklepu, co było potrzebne do jedzenia.
Tak, nie było naszego mieszkania ani naszej babci jednej, ani… Jedna była ciocia, która mieszkała (bo oni wcześniej wrócili, oni wrócili zaraz może w styczniu czy tam coś, czy zaraz po Powstaniu) w Alejach Ujazdowskich 18, i tam u tej cioci [Helena z Szomborów Lipska] żeśmy się zatrzymali. To była chrzestna mama mojego brata. Całe Powstanie u niej przeżyli w piwnicy na Kruczej. No i pobyłyśmy tam trochę, ale widać było, że w ogóle nie było szans na żadne osiedlenie. Myśmy były wtedy bez pieniędzy, bez żadnego mężczyzny koło siebie, bez niczego. I mama wzięła mnie – mnie, bo ja byłam najstarsza, niemała różnica – i pojechałyśmy na drugą stronę Wisły, mostem pontonowym (mnie się ciągle zdawało, że jakąś łódką, ale podobno to był most pontonowy), [a dalej] tam za Urle, do Łochowa, gdzie mama jeździła z nami na letniaki, tam był dalszy kuzyn z mamy strony. Zapytała się, czy tam jakaś byłaby możliwość osiedlenia, zatrzymania. No i mama tam… Byliśmy tam do czterdziestego ósmego roku. Nawet jak ojciec wrócił, to już był w Warszawie, bo pracował i przyjeżdżał tylko do nas w niedzielę. Mama uczyła w szkole. I to były najpiękniejsze dni naszego życia, dla mnie najpiękniejsze, bo nie było dymu, nie było Niemców, nie było bomb, nie było strzałów, nie było niczego.
Może sam ojciec nie, bo pracował, ale ja doświadczyłam. Ja doświadczyłam, bo na egzaminie jakiś czynnik społeczny mnie się pytał: „Koleżanko, a dlaczego koleżanki ojciec to nie mógł być z armią wojska polskiego nad Oką, tylko akurat był w Anglii?”. A ja mówię: „Dlatego że tam się znalazł, przecież nie wybierał sobie, w której armii miał być, czy w tej armii wojska polskiego tam, czy nie”. No i ja wróciłam do domu, powiedziałam: „Na pewno mnie nie przyjęli”. No i mnie rzeczywiście nie przyjęli. Mam tylko na maturze takie z tyłu – Uniwersytet Warszawski – pieczątkę na pamiątkę. Ale tak to nie wiem, no. Ale rodzice to po prostu chyba się bali, bo jak słuchali „Wolnej Europy” czy coś, to przy zamkniętych drzwiach, oknach, żeby… Bo dzieci są takie skłonne potem się pochwalić, co usłyszały, co wiedziały. Przecież myśmy nie miały… U nas to po kanalizacyjnych rurach wodociągowych się sygnały dawało do sąsiadów i sąsiedzi przychodzili, rozmawiali. Ja wszystko wiedziałam – że jest wojna. Nawet, to się mnie dziwią, jak ja to usłyszałam, ale wiedziałam, usłyszałam słowo „Katyń” z tych rozmów.
Jeszcze w czasie wojny, jeszcze przed Powstaniem, bo ludzie dopiero po cichu, w nocy ze sobą rozmawiali.
Ja dopiero później jak wróciłam do Warszawy w czterdziestym ósmym roku, zaczęłam chodzić do liceum, to dopiero wtedy. Przecież każda pierwsza niedziela września to było odbudowywanie Warszawy. Chodziło się na odgruzowanie i tak całymi klasami stałyśmy, cegła do cegły, przy odgruzowaniu. Ja chodziłam do szkoły na ulicę Polną, do Hoffmanowej, to przecież do Marszałkowskiej to się chodziło przez jakieś ogromne gruzy, w ogóle przez góry gruzów. Warszawa to było jedno olbrzymie gruzowisko.
W czterdziestym ósmym. Później jak tatuś wrócił, jak myśmy chodzili na Powązki, na cmentarze, to się chodziło przez tak zwane żydowskie dawne strony, to się chodziło też po takich wertepach, po gruzach. Tam nie było ulic, niczego nie było – to było coś okropnego.
Oczywiście, że widziałam.
No przecież to zdjęcie, które mamy, które nam robił jakiś pod czterdziestym drugim, czyli tam gdzie teraz są te takie DESA i taki odcinek jest z kolumnadą, to tych domów już nie ma, tam koleżanki rodzina mieszkała, to wyburzyli część domów. Przecież ulicę Piękną, Koszykową zrobili inaczej, żeby tam się ten plac zrobił. Przecież skręcili, Koszykowa jest urwana.
Byłam za mała, żeby to oceniać. Ja się cieszyłam, bo to wszystko było, się odbywało. Z kołchoźników szła muzyka, ludowe piosenki, ludzie się cieszyli, jak się odnaleźli, dużo młodych przyjechało ludzi, ale ja… Dużo później, to już nie Powstanie, już, proszę panią, po maturze nawet ja pamiętam, jak się odgruzowywało Warszawę, jak się odbudowywało. Bo jak mnie na studia nie przyjęli, to mnie sąsiad zrobił w takim baraku ZBM-5 Mokotów (Zjednoczenie Budownictwa Miejskiego Mokotów) pracę jako takiej kontystki, no, żebym pracowała. Byłam młoda, miałam siedemnaście lat i pracowałam całe osiem godzin (nie mogę tego darować do dziś). To wozacy przecież te cegły z tych wyburzanych domów wywozili na place budowy. No to w ogóle działy się straszne rzeczy… Ale przy nas z kolei Starówkę odbudowywali, SGPiS odbudowywali, kościoły odbudowywali, bo przecież [na przykład] kościół Zbawiciela miał tę wieżę zachodnią strąconą. Na placu Zbawiciela były takie okopy pobudowane – no strasznie było. Ja to pamiętam, Warszawa była strasznie zniszczona, no potwornie. Ludzie nie wierzyli. […] Ale ja już jako dorosła kobieta od dwóch mężczyzn słyszałam, raz od Niemca, bo myśmy byli z mężem w Niemczech, w Lipsku, poszliśmy do Auerbacha, tam gdzie jest umiejscowiona ta sztuka Goethego, i jakiś Niemiec… Bo mój mąż władał świetnie niemieckim, był ze Lwowa i był już dorosły, jak już wojna się zaczęła, [w Lipsku] rozmawiał z Niemcami, [Niemiec] się w końcu zainteresował, kto ja jestem. „A, to jest moja żona”. – „A czy pani była w Warszawie? I pani przeżyła? Przecież myśmy tę Warszawę dokumentnie po Powstaniu palili dom po domu, wszystko niszczyliśmy”. No i ja mówię: „Ja wyszłam przy końcu sierpnia, do końca nie byłam”. I drugi raz, już w dziewięćdziesiątym roku, gdzieś daleko w Azji, w Bucharze czy Duszanbe, jakiś recepcjonista, też na wycieczce – Rosjanin – mówi: „I pani przeżyła? Jak myśmy w czterdziestym piątym roku weszli do Warszawy, to było jedno wielkie gruzowisko i pod tym gruzowiskiem było pełno…”. I nadal było pełno, no wszędzie jeszcze były, przecież na każdym podwórku były groby i krzyże powstańcze. To też mnie drugi raz zapytał się taki mężczyzna, jak można było się urodzić w Warszawie i Powstanie przeżyć? No i przeżyłam.
Ja tego nie mogę w ogóle słuchać. Bo ci, którzy piszą, to w ogóle w Powstaniu nie byli, nikt im tego nie przekazał, to są bardzo często autorzy, którzy nie wyrośli z warszawskiego środowiska, gdzieś tam przyjechali skądś indziej i nic nie przeżyli, nie wiedzą, no i ludzie są zakłamani, [mówiąc]: „Absolutnie Powstanie było niepotrzebne”. Nie słyszałam od żadnego warszawiaka, który stracił wszystko, stracił bliskich, stracił dokumentację, stracił w ogóle dorobek naukowy czy artystyczny, żeby mówił, że Powstanie było niepotrzebne. Jestem w tej grupie ludzi, którzy uważali, że Powstanie musiało być. Tak jak [uważali] wszyscy ci młodzi ludzie. Ja jestem dla nich pełna podziwu. Ja później się spotkałam z wieloma osobami, które Powstanie przeżyły, już jako pracująca osoba, dorosła. Z „Ruczaja” takiego Powstańca, Jurka Begera znam. To w takim wydawnictwie z Interpressu (to pewno państwo mają), tam są jego zdjęcia, on później był wywieziony do Hamburga, z Niemiec i są jego zdjęcia z Powstania, nie wszystkie, ale są. Wszyscy uważali, że było potrzebne. No, został azyl, została druga strona Wisły. Jak ktoś był na Saskiej Kępie czy na Targówku, czy na Grochowie, to nie ma pojęcia o Powstaniu. No bo tam chociaż mógł coś zjeść i sobie z ogródka coś przynieść, porzeczki zerwać, to nie był głodny.
Warszawa, 27 listopada 2015 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek