Edward Kowalina „Świstak”
Edward Kowalina, urodzony 27 lutego 1929 roku w Grójcu, pseudonim „Świstak”, w okresie Powstania Warszawskiego Zgrupowanie „Żniwiarz” pluton 230, strzelec.
- Co robił pan przed wybuchem wojny w 1939 roku?
To były piękne dziecięce lata. Rozpocząłem szkołę, chyba w 1936 roku. W 1930 roku rodzice przeprowadzili się do Warszawy.
- Rodzice przeprowadzili się ze względu na pracę?
Ze względu na pracę ojca. Mama nie pracowała, wychowywała dzieci. Okres międzywojenny wspominam bardzo mile, nie pamiętam przykrych momentów. [...]
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Chodziłem do szkoły numer 53 na ulicy Gdańskiej na granicy Żoliborza i Marymontu. To była bardzo fajna szkoła, jeszcze sprzed I wojny światowej, uroczo położona, z dużym boiskiem, dużym parkiem i bardzo wspaniałymi nauczycielami. Jako ciekawostkę [powiem], że w jednej klasie rozpoczynaliśmy szkołę z kolegą, z którym utrzymuję do tej pory bardzo ścisłe związki i w przyszłym roku będziemy obchodzili siedemdziesięciolecie znajomości.
Eugeniusz Spiechowicz, też brał udział w Powstaniu, tylko w zgrupowaniu „Żaglowiec”, chyba w 206 plutonie, ale chyba 20 sierpnia został ranny i ze trzy tygodnie przeleżał w szpitalu. Nie poszedł z nami do niewoli, udało mu się tego uniknąć.
- Gdzie pan mieszkał przed wojną?
Na Żoliborzu na Suzina 3, naprzeciwko kina „Tęcza” w blokach Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Wtedy to była rzeczywiście wspaniała instytucja, która bardzo integrowała ludzi. Tam było spore środowisko pepeesowców, ale nie komunistów, którzy wprawdzie tez tam byli. Poszczególne kolonie stanowiły zamknięte niemal środowiska, które między sobą walczyły, bo w moim wieku to się walczyło, ale to był piękny okres. Natomiast jesienią w 1942 roku zetknąłem się z kolegą, który był w organizacji pod nazwą „Orlęta” i wciągnął mnie do tej organizacji. To była organizacja o charakterze paramilitarnym, wojskowym, założona chyba pod koniec lat dwudziestych pod patronatem ówczesnego ministra spraw wojskowych, która skupiała młodzież w wieku od trzynastu do osiemnastu, dwudziestu lat. Pamiętam, że przysięgę składałem w lutym 1943 roku, już byłem zaprzysiężonym orlakiem.
- Gdzie składał pan przysięgę, w mieszkaniu prywatnym?
Żoliborskie środowisko orlaków było chyba najbardziej prężne i najbardziej liczne, aczkolwiek w każdej dzielnicy były drużyny orlęce. Komendantem był porucznik Stach, na nazwisko miał chyba Strzenicki, wspaniały człowiek i pedagog, myśmy wszyscy go uwielbiali, wprawdzie niezbyt często się z nim widziałem, ale pamiętam jego podejście do każdego nowego członka organizacji orlęcej. Na przykład jak już wstąpiłem do „Orląt”, ale jeszcze przed przysięgą, to w domu złożył wizytę porucznik Stach, żeby się przedstawić i żeby rodzice zaakceptowali fakt przynależności do organizacji. Moim rodzicom bardzo się to podobało i zresztą z ich strony nie było żadnego sprzeciwu.
- Wróćmy jeszcze do 1939 roku. Jak pan zapamiętał wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?
Wprawdzie miałem wtedy tylko dziewięć lat, ale już pełniłem dyżury na dachu, bo było mnóstwo bomb zapalających zrzucanych przez samoloty niemieckie. Czułem się po prostu członkiem społeczności broniącej się przed Niemcami. Później był taki moment w połowie września, kiedy zajrzałem do mojej szkoły. Stała tam jednostka artylerii przeciwlotniczej. Niemcy szli od strony Młocin, Modlina. Pamiętam, że ostrzał był wielki. Nasz dom był całkowicie odsłonięty od strony północnej. Pierwszy pocisk, jaki trafił w ten dom uderzył w nasze mieszkanie, już mieliśmy mieszkanie zrujnowane.
- Ale nikogo nie było w mieszkaniu?
Nie. Wtedy, jak większość mieszkańców, tak jak w okresie Powstania, siedzieliśmy w piwnicach, bo ostrzał niemiecki był dość intensywny. Ale wracam do szkoły. W pierwszym okresie jak stacjonowały tam oddziały polskie, to żeśmy sobie z tymi żołnierzami rozmawiali. W połowie września, już nie pamiętam dokładnie, [którego], ta jednostka stojąca w szkole została zdziesiątkowana i szkoła została spalona. Po wejściu Niemców nie miałem już swojej szkoły. Widziałem wkraczające wojska niemieckie, zwłaszcza, że ulica Słowackiego i Marymoncka to było przedłużenie od strony północnej i tamtędy maszerowały wojska niemieckie. Paskudny widok, ale jak to chłopcy to żeśmy musieli i chcieli to oglądać. To był przygnębiający okres, pomijając sprawy bytowe. Rzeczywiście z żywnością było bardzo, bardzo, bardzo ciężko.
- Gdzie państwo zamieszkali, jak zostało zniszczone mieszkanie?
Przyznam, że wtedy właśnie pokazała się klasa Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Momentalnie po kapitulacji przystąpiono do łatania tych dziur. Te dziury, bo to akurat trafiło pod okno, szybko zamurowali, nie było wprawdzie szyb, ale była dykta. Prawie przez pół roku byliśmy bez światła dziennego. Nasze mieszkanie było małe, bo tylko był pokój z kuchnią. Wszystkie mieszkania, które były uszkodzone zaraz w parę tygodni zostały doprowadzone do jako takiego stanu. To był ciężki okres.
- Czy zaczął pan chodzić do jakiejś szkoły?
Szkoła jako jednostka nie przestała istnieć, tylko nie miała lokalu. Przez pierwsze miesiące żeśmy chodzili do szkoły kilometr dalej na Marymoncie, za kościołem na Gdańskiej. [...] Później przeniesiono naszą szkołę z tym samym numerem 53 na Plac Wilsona do pierwszej kolonii. Tam skończyłem w 1943 roku siódmą klasę. W 1943 roku rozpocząłem naukę u Marianów na Bielanach. To się wtedy nazywało Miejska Szkoła Drogowa, ale która była normalnym gimnazjum. Jedyny przedmiot, który nie był u nas wykładany to była łacina, ale była i historia, i geografia, to, czego w okresie okupacji nie można było prowadzić w szkołach. To był wspaniała szkoła z dużymi tradycjami. Wprawdzie daleko, bo mieszkałem na Suzina i najpierw ten kawałek drogi trzeba było przejechać tramwajem i później przejść przez cały Lasek Bielański do Kamedułów.
- Z czego utrzymywali się pana rodzice?
Ojciec był listonoszem, mama nie pracowała. Z tej pensji trzeba było [przeżyć]. Wiem, że rodzice na głowie stawali, zwłaszcza że miałem starszego brata, nie byłem przecież jedynakiem.
- Tata był listonoszem na Żoliborzu?
Tak.
- Czy pamięta pan, jaka to była poczta?
Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, gdzie mieściła się poczta ojca. Wstyd. Są nieraz takie ciemne plamy.
Wojciech. Zresztą pięknie się spisał w okresie Powstania.
- Pracował tylko tata. A starszy brat chodził do szkoły?
Mój brat Jerzy chodził do szkoły w okresie przedwojennym, a w okresie wojennym uczył się na kompletach, do Powstania chyba zdołał skończyć trzecią klasę gimnazjalną. Notabene był w tym samym zgrupowaniu co ja. Z tym, że w okresie okupacji był w „Baszcie”. Wielu basztowców nie zdołało się dostać na Mokotów i znalazło sobie inne przydziały. Zresztą cały okres Powstania i gehenny obozowej żeśmy razem przeszli.
- Do konspiracji wstąpił pan w 1942 roku? Jakiś kolega pana wciągnął?
Tak, tylko tą drogą można było się dostać, człowiek wprawdzie szukał kontaktów. Już po zaprzysiężeniu inni koledzy starali się wciągnąć mnie do Szarych Szeregów, ale już miałem przynależność i wcale nie żałuję.
- To był kolega z podwórka?
Z podwórka.
- Pamięta pan jak się nazywał?
Nie. Pamiętam, że miał na imię Zbyszek. Zresztą straciłem z nim kontakt jeszcze przed Powstaniem, chyba oni się wyprowadzili, już nie pamiętam nawet jego nazwiska.
- Przysięgę składał pan razem z bratem?
Nie. Brat był w „Baszcie”, był o pięć lat starszy ode mnie, tak, że nawet się nie przyznawał, nie mówił, w jakiej jest organizacji, a że był, to o tym doskonale cała rodzina wiedziała. Tutaj trzeba przyznać, że rodzice w pełni akceptowali fakt naszej przynależności do organizacji konspiracyjnych. To było piękne, bo rodzice wtedy różnie podchodzili do tych spraw, zwłaszcza w odniesieniu do takiego smarkacza jak ja, który wtedy miał dopiero trzynaście czy czternaście lat.
- Jak był pan w konspiracji to były jakieś spotkania?
Oczywiście, że tak. W okresie wakacji były dwa obozy szkoleniowe. Pierwszy był w 1943 roku w Julinku koło Warszawy, koło Leszna, gdzie była szkoła cyrkowa. Myśmy go nazywali Orlikiem. To wtedy był majątek prywatny. Nasz porucznik Stach miał kontakty. Zawsze na okres jednego miesiąca było udostępnione lokum. Był pałacyk, baraczki dla robotników. Na obóz w 1944 roku wyjechaliśmy pod koniec czerwca. To był piękny okres. Ćwiczenia były dość intensywne. To jest interesujące, bo w Lesznie było stosunkowo sporo Niemców, ale to już był okres, kiedy Niemcy czuli się załamani i nikt się nami nie interesował. Były różnego rodzaju szkolenia, i rozpoznanie topograficzne, musztra. Pamiętam, pod koniec obozu, koło 20 lipca, obudzono mnie w nocy, była chyba godzina dwunasta czy wpół do pierwszej, dano mi kartkę z hasłem i odzewem, ustalili jakiś azymut, którędy mam iść. Miałem wędrować. Uprzedzono mnie, że po drodze będę natykał się na posterunki i ludzie, z którymi się spotkam będą mi nadawali kolejny kierunek. To było na skraju Puszczy Kampinoskiej. Pamiętam, doszedłem do kolejnego posterunku i dostaję polecenie, żebym obejrzał się w lewo czy w prawo, gdzie leży trup niemieckiego żołnierza, mam go zrewidować, wyjąć dokumenty i dostarczyć do następnego posterunku. Przyznam szczerze, pierwszy bezpośredni kontakt z autentycznym trupem niemieckiego żołnierza i grzebanie po kieszeniach przeżywałem mocno, ale te dokumenty wyjąłem. Skierowano nas dalej, a był jeszcze kilometr w samej puszczy. Natknąłem się tam na koncentrację partyzantów, było ich chyba ze czterdziestu. Trudno mi powiedzieć, czy to byli ci z puszczy Nabolickiej, nie przedstawiali się. Był już nasz komendant porucznik Stach, już byli inni koledzy, którzy wcześniej zostali obudzeni i wcześniej przeszli tę całą trasę. Było nas tam chyba z piętnaście osób. Tam złożyłem przysięgę już jako żołnierz Armii Krajowej. Przyznam szczerze, że ten moment bardzo zapadł w pamięci, bo ta orlacka przysięga była w stosunkowo małym mieszkaniu, w obecności niewielu kolegów, natomiast tam, z partyzantami, którzy zresztą przyjęli postawę na baczność, kiedy myśmy składali przysięgę, [było inaczej]. Chyba trzy czy cztery dni później wróciliśmy do Warszawy. Już było wiadomo, że coś się w Warszawie szykuje. Jeszcześmy nie nazywali tego Powstaniem, tylko, że coś będzie pod koniec lipca. Chyba 26 lipca żeśmy wymaszerowali, bo żeśmy szli pieszo do Warszawy.
- Dużo osób jeździło na te obozy?
Jakieś trzydzieści, czterdzieści osób. W 1944 roku chyba było nas ze trzydziestu. Stanowiliśmy sporą grupę, bo na przykład w niedzielę żeśmy maszerowali do kościoła w szyku wojskowym.
- Niemcy nie zwracali na to uwagi?
Niemcy naprawdę nie reagowali, byli jacyś mocno przygnębieni. Żeśmy wracali pieszo do Warszawy, bo pociągi zostały nam odcięte, były przeznaczone tylko dla Niemców. Niemcy, którzy uciekali ze wschodu na zachód to była armia obdartusów, a to obandażowani, a to kulawi, brudne mundury, paskudne. Byliśmy przekonani, że to już chyba koniec wojny, że Niemcy już się nie podniosą po walkach z Rosjanami.
- Mówił pan, że te obozy mniej więcej trwały przez miesiąc. Kto państwa wtedy żywił?
Nie wiem. Myśmy za to nic nie płacili. Podejrzewam, że właściciel tego majątku brał na siebie fakt utrzymania.
- Nie pamięta pan jak się nazywał właściciel tego majątku?
Nawet chyba i przedtem nie wiedziałem jak się nazywa.
- Wracając do tego trupa niemieckiego żołnierza. Czy myśli pan, że to był przypadkowy trup czy zastrzelony na ćwiczenia?
Sądzę, że ten trup akurat na tę noc został, nie to, że specjalnie przygotowany tylko widocznie partyzanci mieli jakieś starcie z Niemcami i tego trupa dostarczyli nam jako eksponat. Tak to traktowałem. Ale to nie był trup rozkładający się, odnosiło się wrażenie, że to jest świeży trup.
- Pamięta pan swoich kolegów z tego okresu, z tego obozu?
Tak. Wracał ze mną Janusz Serfas, już zresztą nieżyjący, Borysiewicz. W tej chwili nie bardzo przychodzą mi w pamięci nazwiska. Widzę swoich kolegów, ale nie bardzo w tej chwili kojarzę z nazwiskami. Zwłaszcza, że po powrocie do kraju miałem z kolegami orlakami kontakt może przez rok, a później się ten kontakt całkowicie urwał. Chyba był Jurek Dobrowolski, aktor, też orlak.
- Wróćmy do powrotu do Warszawy 26 lipca.
Od razu nam powiedziano, że mamy pełnić dyżury przez dwadzieścia cztery godziny na dobę przy telefonach. U mnie w domu nie było telefonu, ale [był] u młodszego kolegi na Potockiej, który udostępnił mieszkanie, bo rodzice wyjechali chyba na urlop. Zmienialiśmy się tam co kilka godzin i czekaliśmy na telefon, na jakąś informację. Przyszła 1 sierpnia. Powstanie zresztą zaczęło się po pierwszej na Żoliborzu, właśnie na Suzina, kiedy nasz kolega Świda szedł ze swoją grupą z bronią i natknęli się na patrol niemiecki. W kotłowni koło kina „Tęcza” już było zgrupowanie żołnierzy OWS PPS, pepesiaków, Organizacji Wojskowej Socjalistów. Oni pierwsi zaczęli opuszczać tę kotłownię i przedostawali się na teren Prochowni. Prochownia to dawne carskie forty. Między innymi zaraz za naszym domem na Suzina była kolonia podoficerów przedwojennych Wojska Polskiego. Pamiętam, że zaczął wtedy chyba padać deszcz, zrobiło się paskudnie. Ze swojego mieszkania przez okno widziałem uciekających na teren fortu tych żołnierzy z PPS-u. Żadnego telefonu nie było. Na naszej kolonii na Suzina zjawiło się zgrupowanie „Żniwiarz”. Brat też nie dostał żadnej wiadomości od „Baszty” z Mokotowa i w związku z tym od razu pierwszego dnia został przyjęty do „Żniwiarza”, a mnie w ogóle nie zauważano, mimo że też chciałem do „Żniwiarza”, ale wtedy mnie nie przyjęto. Później przyjechały niemieckie czołgi na ulicę Płońską, to ulica równoległa do Krasińskiego. Nasze oddziały wycofały się do Puszczy Kampinoskiej.
- Pan został w domu, bo pana nie chcieli?
Zostałem w domu, ale nie na długo, bo zaraz na drugi dzień pojawił się na naszej kolonii oficer, porucznik w pięknym przedwojennym wojskowym mundurze, w butach z cholewami, z wąsikiem, zabójczy, jeśli chodzi o wygląd i zaczął rekrutować młodych ludzi. Pytam się: „Panie poruczniku, a co będziemy robili?” „Zobaczysz, tylko najpierw znajdę kwaterę, będziecie stanowili zaczątek żandarmerii.” Przez ponad dwa tygodnie w tej żandarmerii byłem.
Kilku kolegów było, był kolega Szyszkowski, który też do tej żandarmerii został zwerbowany. Zresztą, człowiek w ogóle nie kojarzył, co to żandarmeria, fakt, że jest to oficer, że pusto, bo zgrupowania przeszły do Kampinosu, to trzeba było się tam zgłosić. Przez pierwsze kilka dni to była bardzo przyjemna służba. Pamiętam, dostałem granat jako jedyne uzbrojenie, opaskę żandarmerii. Ale później przestało mi się to podobać, bo właściwie służba polegała na wyłapywaniu folksdojczów, prostytutek, kobiet, które goliło się i trzymało w piwnicy. Wyjątkowo nieciekawe zajęcie, zwłaszcza dla młodego chłopaka, który sobie zupełnie inaczej te rzeczy wyobrażał. Parę razy próbowałem się odmeldować z tej żandarmerii, to mi ten dowódca nie zezwalał.
- Te kobiety, jak miały już ogolone głowy to były puszczane?
Nie, cały czas były trzymane w piwnicach. Nie wiem jak długo. Jak odchodziłem z żandarmerii to one jeszcze tam były. O moim odejściu zadecydowało też to, że w nocy kazano nam iść na egzekucję jakiegoś złapanego esesmana, autentyczny esesman w mundurze. Co on tam robił, w jaki sposób dostał się w ręce żandarmerii? Chyba któryś z oddziałów go złapał i przekazał go do żandarmerii. Egzekucja odbyła się przed kościołem Stanisława Kostki na takim dużym placu. Kazali kopać dół. Mam w pamięci tę egzekucję, która na mnie zrobiła paskudne wrażenie. Zresztą w tym wieku to człowiek odbiera to zupełnie inaczej niż gdyby było się dorosłym. To właściwie zadecydowało, że zdecydowałem się odejść. Zanim się dostałem do „Żniwiarza” to było to trochę kłopotliwe. Mój brat był w plutonie 226, „Żniwiarz” kwaterował na Krasińskiego 16 przy kwaterze „Żywiciela”, tam było dowództwo Powstania. To był jakiś 18, 19 sierpnia. Spotykam miłego podchorążego i mówię, że mam tutaj brata, który był wtedy ranny i był w szpitalu, że chciałbym do „Żniwiarza”. On mówi: „Bracie, ile masz lat?” Mówię: „Siedemnaście, to chyba nie ma wątpliwości.” „Może i siedemnaście, Jesteśmy koło kwatery, wiem, że pułkownik „Żywiciel” jest w tej chwili na kwaterze, a ja zanoszę mu jakiś meldunek, to pójdziemy razem, niech „Żywiciel” zadecyduje.” „Żniwiarz” był wtedy zgrupowaniem odwodu dla dowództwa obwodu „Żywiciel”. To się tak nazywało, że niby ochrona dowództwa, ale braliśmy taki sam udział w akcji jak inne zgrupowania. Miałem przyjemność przed stosunkowo niskim, korpulentnym panem w cywilnym ubraniu, pięknie mu się zameldowałem. Okazało się, że ten podchorąży to był Kiemlicz, dowódca plutonu 230. Wspaniały człowiek, Boże, co to za wspaniały człowiek. Takie same pytania: „Dlaczego?” Mówię: „Mam tutaj brata w plutonie 226.” „Jaki ma pseudonim?” „Ryś.” „A ile masz lat?” Mówię: „Siedemnaście.” Rzeczywiście od momentu Powstania nie urosłem nawet o centymetr, także miałem ten metr siedemdziesiąt jeden jako piętnastolatek. „Żywiciel” mówi: „Powiedz prawdę, ile ty masz?” „Szesnaście lat.” „Niech ci będzie, szesnaście.” Mówię: „Chciałbym być w plutonie 226.” „Mowy nie ma. Wystarczy jak jest jeden brat. Przyprowadził cię podchorąży Kiemlicz to do pójdziesz do 230-go.” I tak trafiłem do 230 plutonu. Zaczął się wtedy prawdziwy udział w akcjach przy swojej kompanii, kolegach. Ludzie ze „Żniwiarza”, we wszystkich zgrupowaniach byli tacy ludzie, ale tu byli wyjątkowo tacy opiekuńczy. Byłem rzeczywiście przyjęty bez jakichś złośliwości. Fakt, że podczas służby, podczas akcji byłem też wykorzystywany przez starszych kolegów.
- Czyli został pan przyjęty przez samego „Żywiciela”?
„Żywiciel” wyraził zgodę, żeby przyjęto mnie do zgrupowania „Żniwiarz”. Myślę, że wynikało to z faktu, że „Żniwiarz” kwaterował też na Krasińskiego, że stanowił odwód „Żywiciela” i ten przypadek, że akurat Kiemlicz miał coś do załatwienia u „Żywiciela”. Bo tak, to nie sądzę, żebym trafił. To był przypadek, ale wrył się pamięć i przyznam szczerze, że byłem zaszczycony, byłem dumny z tego, że u samego „Żywiciela”.
- Proszę powiedzieć jak wyglądało życie codzienne, gdzie się spało, jakie było wyżywienie?
20 sierpnia rozpoczął się atak na Dworzec Gdański. Nie uczestniczyłem w tym. Kwaterowaliśmy chyba na ostatnim piętrze, bo to jest trzecia kolonia na Krasińskiego 16. „Żniwiarz” został wtedy zdziesiątkowany, chyba z pięćdziesięciu ludzi zostało zabitych i rannych tak, że stan zgrupowania był mocno zmniejszony. Przez pierwsze dni żeśmy kwaterowali na Krasińskiego. Służba była różna, a to żeśmy uczestniczyli w patrolach z grupą mężczyzn cywilnych na Słodowiec, gdzie był chyba młyn, czy jakieś magazyny zbożowe. Chodziło o przyniesienie [worków ze zbożem]. Stanowiliśmy ochronę dla cywili jak oni nieśli ze sobą worki ze zbożem. Już pod koniec sierpnia rozpocząłem służbę w Oplu. To było dość interesujące. Początkowo tam się niewiele działo. Najpierw żeśmy wykopywali rowy łącznikowe i stanowiska, między innymi w hali, chyba nazywała się warsztatowa, w której jeszcze leżały śmigła czy skrzydła do samolotów. W projekcie Niemców to była chyba produkcja pewnych elementów do samolotów. Była jeszcze tak zwana Hala Czerwona, gdzie była wybita dziura. Żeby pełnić jakąś służbę obserwacyjną, to trzeba było wykopać rowy. Myśmy to wszystko robili własnymi rękami. To już był wrzesień, chyba koło dwudziestego. Na terenie Opla była wartownia przy ulicy Włościańskiej. Zakłady były ogrodzone betonowym murem, była żelazna dwuskrzydłowa brama, przy której był parterowy budyneczek, wartownia. Niemcy mieli tam swoich strażników. Teren Opla był wtedy przez nas rzeczywiście całkowicie opanowany. Jeszcze żeśmy kopali łącznikowe do tej wartowni. Teren był otwarty i trzeba było zrobić dojście do tej wartowni, będąc stale pod ostrzałem niemieckim. Pamiętam, że moja drużyna objęła służbę w tejże wartowni. To było koło 20 września. Wtedy już Rosjanie zaczęli zrzucać nam kukuruźnikami zaopatrzenie, amunicję, i nieraz jakąś żywność, tuszonki w skrzynkach. Zresztą oni nie używali spadochronów. Myślę, że wynikało to z faktu, że kukuruźniki leciały na bardzo niskiej wysokości i sądzę, że spadochron niewiele by pomógł, zanim by to się rozwinęło, to ten zrzut rozbiłby się. Jak były zrzuty z amunicją, zwłaszcza do pepesz, bo rzeczywiście był okres, kiedy owało nam amunicji, to trzeba było tę amunicję sortować, bo każde lekkie wgięcie, to pocisk już nie nadawał się do broni, bo wystarczy, że w magazynku się zatnie i człowiek staje się bezbronny. To żeśmy sortowali tę broń. Pamiętam, że w jednej ze skrzyń, które spadły na teren Opla przy wartowni, było jedenaście czy piętnaście puszek z tuszonką. Była z nami nasza sanitariuszka Krysia Łazorówna, pseudonim „Krysta”. Ona mówi: „Chłopaki, jak mamy tuszonkę, to niech który skoczy na tereny działkowe i przyniesie dwie czy trzy główki kapusty – to wszystko rosło, nikt tego nie zbierał – to zrobię wam bigos.” Rzeczywiście gdzieś wykombinowała duży kocioł, w wartowni była kuchnia na drewno. I ten bigos pitrasił się łącznie z tą tuszonką. We wczesnych godzinach popołudniowych, jak już wszystko się pitrasiło, na Słodowiec przy ulicy Marymonckiej, podjeżdża jeden czołg, drugi czołg. Tam zresztą Niemcy dość często jeździli tymi czołgami. Byliśmy zresztą najbardziej wysuniętą placówką, jeśli chodzi o kontakt z Niemcami. Stanęły chyba ze trzy takie czołgi. Obserwujemy. To jest odległość jakieś trzysta metrów przez pola do Słowackiego i do Słodowca. Obserwowali nas lornetkami, wieżyczki się zaczynają kręcić. Pierwszy strzał w naszą bramę i brama rozwalona, później drugi, czy trzeci strzał w wartownię i całe poszycie dachowe wartowni zostało zmiecione. Myśmy mieli piata, ale piat był bezużyteczny, bo odległość, na jaką można strzelać z piata to jest maksimum sto metrów. W tej sytuacji byliśmy bezbronni, ale Niemcy wkrótce się zwinęli, uznali, że jak brama rozwalona i trafili w domek, to już cała akcja jest skończona. Przychodzimy, a tam nasza „Krysta” załamuje ręce i mówi: „Chłopaki nie ma bigosu. Był bigos, nie ma bigosu.” „Dlaczego?” „Bo mnóstwo gruzu spadło.” Mimo wszystko myśmy ten bigos próbowali, wyjmowało się palcami gruz. Byliśmy już głodni, to był ten okres, kiedy z jedzeniem były duże problemy.
Początkowo były jeszcze zapasy. Jeszcze jak „Żubr” zdobył olejarnię na Marymoncie, to z olejem nie było kłopotu. Były ziemniaki, kartofle się kopało na działkach i dziewczyny nam smażyły placki, a robiły to bardzo dobrze, bardzo smacznie. Człowiek się obżerał tymi plackami. Wracam do naszej wartowni. Nie pamiętam, chyba mojego dowódcy drużyny, to był „Irydion”, nie było z nami. W każdym razie ktoś starszy mówi: „Chłopaki, nie wiadomo, czy mamy tu pozostać, czy nie. Ktoś musi pójść na Krasińskiego 16 do dowództwa. Niech podejmą decyzję, czy mamy zostać w tym rozwalonym domku, czy mamy się wycofać do Opla.” To jest kawałek drogi. Chyba trwało to ze trzy godziny, wraca nasz kolega, już nie pamiętam, kto to był, mówi: „Cholera, nie można było znaleźć nikogo z dowództwa, kto podjąłby decyzję. Zostawiono nam wolną rękę, to co robimy?” Nie ma sensu zostać tutaj, brama rozwalona, tak czy inaczej Niemcy mogą tutaj wkroczyć, właściwie nie ma warunków do przesiedzenia w tej chałupie, bo jest już rozbita. Wróciliśmy do kolegów w Oplu. Wtedy już zaczęła się ofensywa niemiecka. Najpierw żeśmy musieli wycofać się z tej hali warsztatowej, gdzie zginęło kilku naszych kolegów. Było takich dwóch kolegów „Fugas” i „Głaz”, którzy dotarli do nas chyba dopiero na początku września. To byli starsi koledzy, ale którzy mieszkali w internacie na Bielanach u ojców Marianów i w sierpniu nie byli w stanie stamtąd się wydostać, ale we wrześniu jakoś im się udało i trafili do nas. Jeden i drugi zginął. Pamiętam, myśmy siedzieli zawsze w rowie łącznikowym i pilnowaliśmy tej dziury, może któryś z Niemców się pojawi, to się strzeli. Oni zresztą też polowali na nas. Hala była oparta na takich słupach betonowych. „Fugas” widocznie szukał lepszego punktu obserwacyjnego za tym słupem. Wychylił się, a chyba niemiecki snajper tylko na to czekał, to znaczy chyba wiedział, że on się tam kryje. Niestety trafił go w głowę i ten chłopak zginął, był może starszy ode mnie o dwa lata. Tam zresztą sporo naszych kolegów ginęło albo było rannych, nieraz przez nieuwagę. Po stronie niemieckiej też byli zabici i ranni, ale ja nie miałem szczęścia, żeby któregoś ustrzelić, a byłem uzbrojony w kbk. W warunkach tej hali tylko pistolety maszynowe miały lepsze działanie, bo z kbk to jeden strzelał i koniec. Opowiem historię związaną z kbk-iem, której do tej pory się wstydzę. Boże, gdyby człowiek miał doświadczenie strzeleckie takie, jakie obecnie. Wtedy to jeszcze trochę po szczeniacku podchodził do tych spraw. To był 29 września, przeddzień kapitulacji. Już właściwie wycofaliśmy się z Opla. Obok Opla był taki długi blok spółdzielczy „Zgoda”, który żeśmy zajęli we wczesnych godzinach rannych. Był okres, kiedy tam byli Niemcy, ale później się wycofali. Dostałem polecenie obserwacji, na półpiętrze było okno bezpośrednio na ogródki działkowe i na prochownię. To była chyba wczesna godzina popołudniowa. Widzę zbliżające się czołgi, ostrzeliwujące nas. Z innych okien, z innych punktów obserwacyjnych już koledzy widzieli, ale nie było w ogóle widać Niemców na ziemi, tylko wszyscy byli w czołgach. Jeden z tych czołgów zatrzymał się dosłownie na wprost mojego punktu obserwacyjnego, to było dwieście, może trzysta metrów. Widzę, że klapa wieżyczki się otwiera i wychyla się Niemiec. Ja klęknąłem z kbk-iem i mierzyłem z parapetu okiennego na półpiętrze. Mam go na muszce, tylko się zastanawiałem, czy podnieść wizjer na dwieście metrów czy na sto. A ten Niemiec lornetował i musiał zobaczyć, może moją głową, może błysnęła lufa karabinu. W pewnym momencie znika, klapa się zamyka, a ja jestem zawiedziony, bo miałem strzelać, cholerny świat, już trzymałem palec na spuście. Ogłupiałem. Klapa się zamknęła, widzę, że wieżyczka się obraca i oddał strzał w moim kierunku. Pocisk trafił we framugę nade mną. Ogłuszony straciłem przytomność, bo deski i gruz przysypały mnie całego. To musiało trwać krótko, bo pamiętam, że za moment przybiegła nasza sanitariuszka Halinka, która mnie odgrzebała. Miałem rozbitą głowę, trochę krew poleciała, ale nic więcej, tylko rozbita głowa i szok, bo ten huk oddanego strzału zrobił wrażenie. Taki byłem taki ogłuchły, ogłupiały. Jak Halinka mnie odgrzebała mówi: „Słuchaj, dowódca „Antek” wzywa cię do siebie.” „Antek”, Kazio Szejpal, był zastępcą dowódcy plutonu, wspaniały człowiek, niestety nie żyje, przyszedł na Żoliborz ze Starego Miasta, jak Stare Miasto kończyło się. Był w batalionie „Zośka”. Zawsze był bardzo energiczny. Kazali mi się u „Antka” zameldować, ja mu się melduję. On popatrzył na mnie z politowaniem, mówi: „Fujaro, czemu nie strzelałeś?” Mówię: „Nie zdążyłem.” Mówi: „Fujara, za przeproszeniem, a nie żołnierz. Nie zdążyłeś.” „No, nie zdążyłem.” Miał rację, że mnie tak ochrzanił. Mówi: „Teraz siadaj tutaj, masz wycior i czyścisz karabin.” Karabin rzeczywiście był zabrudzony tym gruzem. Jak na to patrzę z tej strony, to myślę, że tak właśnie powinien postępować dowódca, nie rozczulać się nad żołnierzem, tylko: „Kochany, jak byłeś taka ofiara i nie strzelałeś, to teraz czyść tę broń, to ci się na pewno przyda.” Niemcy nasilali ofensywę, nie podeszli pod sam budynek w ciągu dnia. Natomiast nocy myśmy się wszyscy przenieśli do piwnic, Niemcy krążyli wokół bloku, słyszeliśmy rozmowy niemieckie, ale bali się wejść do tej „Zgody”. Trzydziestego rano dostaliśmy rozkaz ewakuowania się ze „Zgody”. Trzeba było skakać, parter był dość wysoki, była dość duża przestrzeń, przez całą szerokość ulicy Słowackiego, a po drugiej stronie była już straż ogniowa. Tam wzdłuż był rów łącznikowy, natomiast przez tę jezdnię trzeba było skakać, wyczekiwać. W czasie okupacji za „Zgodą” był taki ośrodek zdrowia i z tego budynku snajperzy ostrzeliwali całą okolicę. Koledzy, którzy byli w części północnej mieli rów łącznikowy ze strażą, natomiast ja byłem w części południowej, gdzie trzeba było przeskakiwać, trzeba było czekać. Snajper oddał dwa czy trzy strzały, to wobec tego szybko [przebiegało się] przez jezdnię. Trzeba przyznać, że kilku nas skakało, nikt nie został nawet skaleczony. Dostaliśmy zadanie osłony oddziałów „Żubra” wycofujących się z Marymontu i ze straży pożarnej. Pamiętam taki obrazek. Idzie dwóch naszych kolegów rowem i prowadzą naszego trzeciego kolegę, który chyba miał pseudonim „Ostoja”. To był Ścibor-Rylski, późniejszy literat. Był ranny. Właśnie jak wychodzili ze „Zgody” wpadł granat niemiecki i całe siedzenie miał poszarpane. Widok był paskudny, aczkolwiek był przytomny, sam szedł, tylko koledzy go z dwóch stron podtrzymywali, szli na Krechowiecką do naszego powstańczego szpitala. Granat zerwał mu całe ubranie z tyłka, co wyglądało paskudnie, ale jednocześnie cholernie śmiesznie.
- Proszę powiedzieć, czy w czasie Powstania Warszawskiego miał pan kontakt z rodzicami?
Nie.
Brat został ranny 18 sierpnia. Zakładali ładunki wybuchowe pod tory kolejowe, które ciągnęły się od Dworca Gdańskiego koło Instytutu Chemicznego, gdzieś na Włościańską, taka była bocznica kolejowa i tam często pancerka też potrafiła nas szantażować. On z grupą kolegów dostał polecenie założenia ładunków wybuchowych. Niemcy mieli doskonale pole widzenia z Instytutu Chemicznego, niedaleko Dworca Gdańskiego, bo to był wysoki, kilkupiętrowy budynek. Zresztą nigdy nie udało się zdobyć tego budynku. Strzelali z granatników. Jeden z granatów nie tyle trafił w brata, ile w grupę tych kolegów, którzy tam działali przy tym. Dostał chyba z trzy, cztery odłamki w płuca. Pamiętam, że jak się o tym dowiedziałem, to zanim zdecydowali się stamtąd ewakuować, to się już zjawiłem i go pilotowałem aż do Parku Żeromskiego. W tych starych fortach był przejściowy szpital dla wszystkich. Później ranni byli rozsyłani po różnych punktach, między innymi na Czarneckiego róg Śmiałej.
- Dlaczego nie miał pan kontaktu z rodzicami?
Nie było czasu, nie było jak. Zresztą wtedy wszyscy mieszkańcy bloku na siódmej kolonii, gdzieśmy mieszkali, byli w piwnicach, nie kręcili się po [ulicach]. Na początku Powstania miałem jeszcze kontakt z rodzicami, ale w momencie, kiedy przeszedłem do „Żniwiarza” to już ten kontakt się urwał. Zresztą tak jak to nieraz plotki potrafią zadziałać, pamiętam, że chyba właśnie trzydziestego ktoś doniósł, że słyszał, że rodzice zginęli od jakiegoś pocisku. Identyczną informację, jak się później okazało, otrzymali rodzice, że zarówno Jurek jak i Waldek też zginęli. Świadomość jednych, czy naprawdę rodzice nie żyją, i rodziców, czy synowie żyją czy nie żyją, czy to plotka czy nie plotka. To było rzeczywiście idiotyczne, albo komuś coś się pomyliło.
- 1 sierpnia czekał pan na wiadomość?
Czekałem na wiadomość, gdzie jest koncentracja. Tak samo jak i mój brat, który był w „Baszcie” dostał wiadomość po rozpoczęciu Powstania, tak, że nie był w stanie dostać się do swojego oddziału. „Baszta” wywodziła się z młodych ludzi z Żoliborza, bo „Baszta” powstała na Żoliborzu. Wracając do moich Orlaków, 2 sierpnia spotkałem się z kolegą, który mnie znalazł, mówi: „Słuchaj, jest wiadomość od porucznika Stacha, mamy się zgłosić na Stare Miasto na Freta.” Wtedy żeśmy podjęli dwukrotne próby, ale okazało się, raz, że nam rozeznania, gdzie, skąd można spotkać Niemców, parę razy nas ostrzelano. Dwie próby przedostania się przez tory nie doszły do skutku. Zresztą, wydaje mi się, że szans żadnych żeśmy nie mieli. W tej sytuacji żeśmy zrezygnowali, zdecydowaliśmy się zostać na Żoliborzu. Po kapitulacji, po wycofaniu się Starówki na Śródmieście i Żoliborz spotkałem dwóch Orlaków od porucznika Stacha, których zresztą nie znałem przed tym, ale w rozmowie przyznali się, że są z Kompanii Motorowej.
- Porucznik Stach zginął na Starówce?
Tak, zginął na Starówce i to chyba w połowie sierpnia.
- Pan spotkał tych dwóch kolegów, którzy byli wcześniej nieznani panu?
Oni byli z Pragi. Myśmy się przecież nie znali, spotykaliśmy się na tych zgrupowaniach w okresie letnim. Ale tych nie znałem, to jeszcze byli przedwojenni Orlacy, mieli po dwadzieścia lat.
- W sumie była to Opatrzność, że pan się nie dostał na Stare Miasto?
Nie wszyscy z kompanii zginęli, ale większość z nich istotnie zginęła. Oni zresztą też mówili: „Wiesz, dobrze żeś się nie dostał na koncentrację, dlatego że rzeczywiście przeżyliśmy tam piekło.” Stare Miasto to rzeczywiście było piekło dla naszych powstańców.
- Mówił pan, że w pana plutonie był jeden z berlingowców.
Nie. To znaczy, jak Berling ze swoją dywizją zajął pozycję, dotarł do Wisły, to rzeczywiście akurat naprzeciw Żoliborza, nawiązał kontakt z „Żywicielem” i przysłał swojego żołnierza. To był normalny szeregowiec, nawet nie miał stopnia, młody dwudziestoparoletni chłopak, który przeżył parę lat na Syberii, nie zdążył do Andersa, ale do Berlinga zdążył. Był łącznikiem między dowództwem berlingowców a sztabem „Żywiciela”. Po kapitulacji żeśmy się o niego po prostu bali, bo był w polskim mundurze wojskowym, zresztą dość charakterystycznym, więc Niemcy by go dość szybko rozszyfrowali, zresztą był ze wschodnim akcentem i wiadomo, że pochodził z tamtych stron. Każdy z nas składał się, a to jakieś buty mu skombinowaliśmy, a to jakąś cywilną marynarkę i przetrwał z nami całą niewolę. Jakie były jego losy kiedy wrócił do kraju, to trudno mi powiedzieć. Nie był z nami w Arbeitskommando w Groningen, ale do stalagu dotarł razem z nami. Jeśli chodzi o ostatni dzień przed kapitulacją, to żeśmy się wycofywali najpierw ze „Zgody”, stanowiliśmy ochronę wycofujących się oddziałów z Marymontu. Przez Plac Wilsona dostaliśmy się na Mickiewicza do budynku, [który] nazywał się „Znicz”. Na tym budynku był umieszczony charakterystyczny znicz. Zresztą większość oddziałów „Żywiciela” przechodziła przez ten „Znicz”, przechodziliśmy do „szklanych domów”. „Szklane domy” to były jedne z bardziej nowoczesnych budynków wtedy na Żoliborzu, na rogu Mickiewicza i Bohomolca. Doszliśmy do „szklanych domów”. Tu podam jeden weselszy moment. Dostaliśmy polecenie obsadzenie budynku, willi przy Placu Tucholskim, stosunkowo niedaleko, między Placem Wilsona a „szklanymi domami”. Dostałem to polecenie razem ze starszym kolegą, który był w plutonie 229. Pluton 229 składał się głównie z mieszkańców Powązek. Był to grabarz, przesympatyczny zresztą chłopak, miał pseudonim „Trzynastka”. Z nim żeśmy zajęli jedną z willi. Tam nie było już ludności cywilnej, bo została wtedy ewakuowana. W ogóle mieszkańcy Żoliborza zostali już ewakuowani. Mieliśmy pole widzenia na cały Plac Tucholski. Obaj byliśmy bardzo głodni, ale niezależnie od tego bardzo chciało mi się pić. On miał przy pasie manierkę. Mówię: „Trzynastka, nie masz czasami czegoś do picia?” „Mam.” „Dałbyś mi.” „Ale niedużo, dam ci ćwierć kubka, bo to musi starczyć na dłużej.” Nalał mi. Wypiłem to jednym haustem i zatkało mnie. Był moment, że wydawało mi się, że stracę przytomność, że się uduszę. On się cholernie przestraszył, mówi: „Co ty, nie piłeś nigdy spirytusu?!” Nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa, ale później człowiek doszedł do siebie, mówi: „Taki duży mężczyzna i jeszcze spirytusu nie pił.” Mówię: „Kochany, nie tylko spirytusu, ale i wódki jeszcze nigdy w ustach nie miałem.” Mówi: „Ale żeś mnie przestraszył.” On miał ten spirytus, bo to nieraz pomagało. Oni wszyscy byli zaprawieni, zwłaszcza ten „Trzynastka” to był kawał chłopa, wysoki, o głowę wyższy ode mnie, dobrze zbudowany, a jednocześnie dziecięco przyjazny, opiekuńczy. Zresztą przez cały okres niewoli byliśmy w Groningen, dawał zawsze odczuć, że jest taki opiekuńczy. Zmrok już zapadał, ale była stosunkowo dobra widoczność, koło godziny piątej przybywa do nas łącznik, mówi, że jest zawieszenie broni, nie kapitulacja, tylko zawieszenie broni i w związku z tym, żebyśmy już nie oddawali żadnych strzałów. Jak ten łącznik odszedł, to widzimy dwóch żołnierzy niemieckich przebiegających przez Plac Tucholski, ale niemalże w zasięgu ręki, jakieś sto metrów, nie więcej. Tak człowieka ręka świerzbiła, żeby oddać strzał, ale jest polecenie zawieszenia broni, to w żadnym razie [nie wolno]. Po pół godzinie znów łącznik przybiega, to już było chyba koło szóstej, że jest kapitulacja, opuszczamy posterunek i wszyscy się zbieramy w „szklanych domach”. Zapanowało ogromne przygnębienie. Byli z nami AL-owcy, którzy zaczęli nas wyzywać od zdrajców, od tchórzy, bo przecież Berling obiecał, że tej nocy przypłyną łodzie, które będą nas ewakuowały na brzeg praski. Zrobiła się nieprzyjemna atmosfera. Wszyscy byliśmy przygnębieni, ale stało się. Później zgrupowaniami żeśmy wychodzili ze „szklanych domów”. To są takie sytuacje, które każdy inaczej sobie zapamiętał. Jak żeśmy wychodzili, cały „Żniwiarz”, ze „szklanych domów” do ulicy Mickiewicza i później w stronę Placu Wilsona, stał szpaler Niemców, ale takich w zmiętoszonych mundurach, nieogolonych, niemalże śmierdzących, ale patrzących na nas autentycznie z jakąś nienawiścią. To byli chyba ci, którzy brali bezpośredni udział w walkach z nami. Jak żeśmy podchodzili Mickiewicza już do domu, który nazywał się „Feniks”, do tej pory zresztą ten blok stoi, stało tam kilkudziesięciu młodych Niemców chyba, tak żeśmy to ocenili, w mundurach pancernej brygady SS Hermana Goeringa. Proszę mi wierzyć, to było dla nas zaskoczenie, wszystko młodzi chłopcy w czyściutkich mundurach, którzy stali na baczność tak jakby oddawali nam honory wojskowe. Tak ja to odebrałem i niektórzy koledzy. Po prostu niebo i ziemia, tamci Niemcy przy „szklanych domach” i ci, którzy byli przy Placu Wilsona i koło „Feniksa”. Później zaprowadzili nas na placyk przed kościołem Stanisława Kostki, teraz ten plac nazywa się Toeplitza. Stały tam takie kosze wiklinowe, do których żeśmy wrzucali broń. Niemcy kazali tam nam zdejmować opaski, przestaliśmy już być żołnierzami Armii Krajowej. To był chyba najbardziej przygnębiający moment. Ze swojego kbk po drodze zdążyłem wyrzucić zamek i oddałem karabin bez zamka, a więc do wyrzucenia. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie jeszcze cisza, nie ma artylerii, nie ma samolotów, a patrzy się w kierunku południowym i [widać] łuny nad Śródmieściem, a tu na Żoliborzu autentyczna cisza. To był przygnębiający moment, coś się już skończyło… coś się skończyło. Ustawiono nas później w kolumnę i znów obstąpili nas Niemcy, ale tacy obszarpani, niesympatyczni, którzy bez przerwy na nas krzyczeli. Poprowadzili nas do Parku na Powązkach pod fortem Bema. Tam [było] nieprzyjemnie, bo z jednej strony jakaś hala, ale bez drzwi, bez okien. Była nas tam może setka. Z jednej strony widzimy własowców z końmi, którzy też na nas bez przerwy psy wieszali i te rosyjskie przekleństwa, a z drugiej strony Niemcy, którzy się w miarę przyzwoicie zachowywali, ale fakt, zaczęli nas później rewidować, czy coś mamy, czy nie mamy, czy czasami ktoś nie ma broni. Później szła plotka, że jak ktoś ma jakieś buty poniemieckie, bo wielu się tak zaopatrywało, to trzeba je zdjąć, wyrzucić, bo będę później jakieś konsekwencje. Aczkolwiek byliśmy świadomi tego, że jesteśmy jeńcami wojennymi i wobec tego chyba muszą nas traktować tak jak jeńców wojennych, krzywdy nam wielkiej nie zrobią. Tak żeśmy przesiedzieli tę noc, później załadowano nas na ciężarówki i powieźli nas do Pruszkowa. Tam był dopiero pierwszy posiłek po iluś dniach, żeśmy dostali pierwszą strawę. RGO pięknie się zachowywało. Rzeczywiście były kontakty z ludźmi poprzez RGO i Niemcy zresztą patrzyli trochę przez palce. Była nawet szansa ucieczki z Pruszkowa, ale przyznam, że opanowała nas wszystkich solidarność, ani jeden, ani drugi nie zdradzał ochoty, jak jesteśmy razem, to już bądźmy do końca razem. W Pruszkowie chyba trzymali nas dwa dni, a później załadowano nas do bydlęcych wagonów, zaplombowali, skurczybyki, nasze dziewczyny w innych wagonach, kierunek Berlin, Magdeburg. W Magdeburgu wyrzucili nas z wagonów, załadowali znów na ciężarówki i żeśmy przez cały Magdeburg jechali otwartymi ciężarówkami. Boże, jak ci mieszkańcy Magdeburga nas nienawidzili, jak oni nam wygrażali, wyzywali od najgorszych. Zastanawialiśmy się, skąd ta nienawiść. Dowiedzieliśmy się dopiero w Groningen od Niemców pracujących w cukrowni, w której żeśmy byli zatrudnieni, że propaganda hitlerowska była tak przekonująca, że to myśmy mordowali Niemców w Warszawie, a nie Niemcy nas. Stąd nienawiść Niemców w Magdeburgu, którzy rzucali w nas jakimiś kamieniami.
Wszyscy. Aż do stalagu w Altengrabowie, gdzie już była zupełnie inna sytuacja. Tam nas z kolei Anglicy, Polacy, jeńcy witali z entuzjazmem, trzeba przyznać i od razu wtykali nam a to czekoladę, a to papierosy. Muszę opowiedzieć jeszcze, że pogoda była paskudna, jak żeśmy dotarli do Altengrabowa, padał deszcz. Dla nas rozstawiono duże namioty wojskowe, bo jeszcze nie były przygotowane dla nas kwatery w tym obozie. Obok, za drutami na błotnistym placu ze dwa, trzy tysiące Rosjan skulonych, bo pada deszcz, a oni bez dachu. Teraz nas ewidencjonują, stoimy w kolejce, jakiś feldfebel z ołówkiem czy z piórem notuje nazwisko, datę urodzenia, gdzie urodzony. Przede mną stal kolega, ale nie naszego zgrupowania tylko z innego. Nazywaliśmy go „Łapka”, bo rzeczywiście mu było lewej ręki. Stracił zresztą pod tramwajem jak się czepiał wagonu.
Rękę stracił w czasie okupacji. „Łapka” dochodzi do tego feldfebla, który pyta się, kiedy się urodził, a „Łapka” tak na niego popatrzył:
Nein Beruf..., Aufständer Warchauer Aufständer. Ten szwab pisze. W tym momencie się zorientował, że ten robi z niego balona, zaczął kląć i „Łapka” się przyznał, on był jakimś robotnikiem. To się tak wszystkim spodobało, Aufständer, powstaniec warszawski.
- „Łapka” miał poczucie humoru.
Miał poczucie humoru, zresztą myśmy wtedy też już w jakimś stopniu poczuli się bezpieczni. Wiadomo, jesteśmy w niewoli, ale też mieliśmy świadomość, że to przecież już niedługo, Niemcy ledwo zipią. Nawet byliśmy przekonani, że do Bożego Narodzenia, a tymczasem dopiero tuż przed Wielkanocą, czy na Wielkanoc zostaliśmy wyzwoleni.
- Proszę powiedzieć, jakie warunki panowały w tym obozie?
Jedną noc żeśmy przespali na ziemi, ale pod dachem, to znaczy pod namiotem, a w tym czasie przygotowano nam kwatery po żołnierzach z 1939 roku. Trochę ich ścieśnili, nastawiali mnóstwo piętrowych łóżek w większych salach. Tam byliśmy przez kilka dni. Po kilku dniach, nie wiem, kto ustalał, dlaczego, podzielono nas na grupy. „Żniwiarz” w większości został skierowany do Groningen, niedaleko Gór Harcu. Tam skierowali nas do pracy w cukrowni. Trafiłem do majstra w krajali. Ten Niemiec, przyznam szczerze, był bardzo miły, nawet parę razy poczęstował mnie kanapkami, które mu żona przygotowała do pracy, ale który ciągle nam opowiadał, jacy to z nas bandyci, jak myśmy tych Niemców bili. Kolega, który lepiej umiał po niemiecku zaczął temu człowiekowi tłumaczyć, że to nieprawda, on nie chce obrazić narodu niemieckiego, ale to, co się działo w Warszawie, to, co robili Niemcy z ludnością cywilną, bo nie mówi się o nas, bo myśmy walczyli, ale jak oni traktowali ludność cywilną, to przecież to wołało o pomstę do nieba. Przekonał go, przestał już nas traktować jako bandytów, tylko jako normalnych żołnierzy. Mojego brata jeszcze wtedy nie było, jak przyjechaliśmy do Altengrabowa to jego od razu wzięli do szpitala, do lazaretu. Był tam miesiąc czy półtora i po tym uznali, że i tak nie ma co operować odłamków, które tkwią mu w płucach, że już nadaje się do pracy. Gdzie ma jechać? Mówi, że też chce jechać do Groningen, tam, gdzie jest jego młodszy brat. Przywieźli go już umundurowanego w mundur angielski. Myśmy wszyscy byli przemundurowani. Pamiętam, że dostałem francuski płaszcz jeszcze z I wojny światowej, frencz, też chyba francuski. Niemcy tym dysponowali, jak to Niemcy, którzy niczego nie wyrzucają, bo to się może kiedyś przydać. Wtedy razem żeśmy się połączyli z bratem. Przeniesiono mnie w tej cukrowni na inne stanowisko, paskudne stanowisko. Był zsyp buraków. Po taśmociągu szły buraki do takiego olbrzymiego blaszanego bębna i trzeba było stać z drągiem, jeśli jakiś burak zatkał, to trzeba było tym drągiem przepychać, żeby się to nie zatkało. To nie przez nieuwagę, tylko był bardzo duży burak i zatkał ten otwór wylotowy. Mimo, że miałem ten drąg i waliłem, waliłem, a tu cały czas z taśmociągu spadają buraki i wkrótce ten cały bęben został zapełniony i buraki zaczęły się wysypywać na podłogę. Krzyczałem, żeby ktoś przyszedł. Przybiegł dyrektor techniczny tej cukrowni, Ukrainiec. Młody człowiek, około trzydziestu lat, inżynier cukrowni, kończył Politechnikę Lwowską, doskonale mówił po polsku, jak większość Ukraińców ze Lwowa i okolic. Zaczął mnie tłuc. Tak mnie zbił, że byłem prawie nieprzytomny, a przy tym padały wyzwiska od Polaczków. Byłem załamany, że taki Ukrainiec tak mnie zbił, żaden Niemiec, żaden wachman nigdy mnie nie tknął, a tu raptem Ukrainiec, jeszcze wymyślał mi od Polaczków. Myśmy pracowali na dwie zmiany po dwanaście godzin, raz nocna zmiana, raz dzienna zmiana. Jak wróciłem do sztuby, to skarżę się swojemu bratu Jurkowi, że w tej sytuacji jak w dalszym ciągu mam być na tym stanowisku buraczanym i ten Ukrainiec będzie przychodził i mnie bił, to nie wytrzymam. A tu bronić się nie było żadnych szans. Wtedy zaświtała mi w głowie głupia myśl, próba ucieczki. Myśmy z bratem chyba się z tydzień zastanawiali, czekaliśmy na nocną zmianę. Żeśmy się tam naciułali, a to nitka, a to igła, a to trochę jedzenia, bo nie wiadomo, jaka będzie ta podróż. To były takie szczeniackie rozważania, w jaki sposób uciekniemy. Wracają puste wagony, które przywoziły buraki, jakieś trzydzieści, czterdzieści kilometrów od Groningen, przyjeżdżały od strony wschodniej. Później znów nam może się uda [wsiąść] w jakiś towarowy pociąg, żeby dotrzeć do Poznania. Ciągle myśleliśmy, że w Poznaniu będziemy wolni. Okazuje się, że Bogu dzięki, żeśmy do Poznania w ogóle nie dotarli, bo tam dopiero by nas szybko zadenuncjonowano. W nocy żeśmy oddalili się od Groningen, jakieś trzydzieści, czterdzieści kilometrów i to już [był] koniec trasy. Trzeba było z tego wagonu uciekać. Gdzieśmy szli, nie wiedzieliśmy, przypuszczalnie to jest kierunek wschodni, to w tym kierunku idziemy. Zaczęło świtać, dochodzimy do buraczanego pola i widzimy grupę kobiet, typowo polskich z chustkami zawiązanymi pod brodę, które wyrywają buraki. Słyszymy, że chyba mówią po polsku. Zobaczyły nas: „Na pewno z obozu żeście uciekli.” „Tak.” „Nie ma zmartwienia, tu już tacy byli, my żeśmy im pomogły. Załatwimy wam ubranie, wszystko wam przygotujemy. - Byliśmy w takich francuskich szynelach, z tyłu farbą było napisane „KG” Krieggefanfen, musieliśmy zdrapywać żyletką tę białą farbę, ale to też było widoczne. – W pobliskim lasku macie szałas, schowajcie się do tego szałasu ubrania. Przyniesiemy wam bilety do Berlina, a z Berlina to może uda się wam dostać do Poznania.” Czekamy głodni, zziębnięci, bo to już był chyba grudzień. W pewnym momencie słyszymy parskanie koni, dwóch żandarmów na koniach pod tym szałasem i wynocha stamtąd, skuli nas i na lince zaprowadzili nas do ni to wioski, ni to miasteczka, to była taka miejsko-wiejska miejscowość.
- To znaczy te kobiety oszukały?
Oczywiście. Okazało się, że to były Ukrainki. Zaprowadzono nas do komendanta żandarmerii. Żandarm był paskudny, poszturchiwał nas, ale nie mieli właściwie żadnego więzienia. Wsadzili nas do swojej piwnicy. Wieczorem przyszła żona żandarma, przyniosła nam jakąś strawę i ona dopiero powiedziała nam: „To nie mogliście trafić na Polki, tylko musieliście trafić na Ukrainki, przecież to Ukrainki doniosły, że jesteście w tym szałasie.” Trochę nam współczuła, dobra kobieta.
- To pewnie nie pierwsza grupa uciekinierów, która dała się nabrać?
Nie wiem. One mówiły, że już kilku osobom pomogły, na pewno nie z naszego obozu, bo z naszego obozu tylko tych dwóch wariatów, ja z bratem, podjęło ucieczkę. Potrzymali nas, [spisali] jakieś protokoły. Był delegowany jakiś żandarm na rowerze i my na powrozie pieszo przez cały boży dzień żeśmy szli te trzydzieści kilometrów do Groningen do obozu. Tam wachmani odpowiednio nas przywitali. Nie w sensie bicia, ale wsadzili nas do aresztu. To była izba w osobnym baraku. Na drugi dzień był rodzaj procesu, siedział komendant obozu, jakiś jego zastępca, którego myśmy nazywali „Pawie Oczko”, bo stracił oko pod Stalingradem i miał szklane oko. Pytano nas, kto nas namawiał do ucieczki. Powiedziałem wtedy prawdę, że autorem ucieczki jestem ja a nie brat, że powód był taki, że Ukrainiec mnie bił i była perspektywa, że będzie mnie ciągle obijał, to zdecydowaliśmy się z bratem uciekać. Oni to przyjęli do wiadomości. Zostaliśmy skazani na czternaście dni aresztu o chlebie i wodzie. Nieraz z bratem sobie wspominamy, że w obozie nigdy żeśmy tak dobrze nie jedli jak w tym areszcie. Znów solidarność kolegów, którzy zawsze jakąś dziurę znaleźli w tym baraku i każdy z nich, chociaż jedną dziesiątą margaryny, a to jedną kromeczkę chleba, składali się i nam przynosili i myśmy się obżerali przez czternaście dni. To ten piękny rys kolegów z Powstania, ta solidarność, piękna solidarność. Oni później z nas się podśmiewali jak ten areszt się skończył, mieli trochę racji, bo trzeba być naiwnym, żeby podejmować próbę ucieczki bez specjalnego przygotowania, bez ustalenia trasy. To była taka improwizacja. Takie było życie obozowe. Po Bożym Narodzeniu dostaliśmy pierwsze paczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Wtedy to były pięciokilogramowe paczki na cztery osoby. Mieliśmy wachmana Austriaka, jak mówiliśmy, niewielki kurdupel, starszy facet, emeryt, który łaził po sztubach, jak żeśmy dostali paczki, pokazywał zdjęcie swojej żony i dzieci, że one nigdy nie widziały czekolady, że nie miały tego: „Tutaj macie czekoladę, to może byście mi dali, ja swoim dzieciom wyślę do Austrii.” Tak żebrał, głównie chodziło mu o czekoladę i kawę. W paczce była kawa „Nesca”, pierwszy raz żeśmy „Nescę” pili. Jak prosił o czekoladę, to obiecywał: „Co za to potrzebujecie? Może kartofli? Skombinuję wam te kartofle.” Składaliśmy się i po tej tabliczce czekolady jemu dawaliśmy, on to skwapliwie chował. Z reguły do sztuby przychodził o północy, wyprowadzał jednego przedstawiciela sztuby, prowadził go do magazynu przy kuchni i kazał brać kartofli ile się da. Tak rzeczywiście żeśmy te kartofle zabierali. Po tygodniu jest karny apel całego obozu, komendant powiada, że ktoś ukradł wszystkie kartofle i w związku z tym przez najbliższy miesiąc nikt nawet kartofla nie zobaczy. Wtedy żeśmy sobie uświadomili, że on nasze kartofle nam sprzedawał, skurczybyk. Ale co można było zrobić? Z jednej strony człowiek trochę płakał i mówił, że nigdy tych zupach nie było za dużo ziemniaków, ale zawsze ten ziemniak trochę krasił to jedzenie. Powiedzieliśmy wachmanowi: „Bracie, już więcej nie dostaniesz nic, nawet cię papierosem nie poczęstujemy.” Tak nas oszukał.
- Proszę powiedzieć jak wyglądało pana wyzwolenie.
Czekaliśmy na takim wzgórzu, to był jakiś spichlerz czy olbrzymia stodoła. Z tego wzgórza było widać drogę, którą szły kolumny czołgów. Niedaleko widać było zabudowania miasta Helberstadu. To było ładne miasteczko. Było z nami dwóch wachmanów. Pamiętam, żeśmy wszyscy uznali, że należy tych wachamnów zlikwidować. Była tak zwana rada starszych, to znaczy sierżanci i oni nam wytłumaczyli, że pies ich trącał: „Puścimy ich wolno, trochę nam dokuczali, ale przecież nikogo nie zabili, nikogo nie ranili.” Fakt, nikogo nie tknęli przez okres pobytu w obozie nie było przypadku uderzenia jakiegoś jeńca przez Niemca. Wrzaski, przekleństwa były, ale nie było fizycznego znęcania się, to niby, z jakiego tytułu mamy likwidować tych Niemców. Rzeczywiście kazaliśmy im iść do najbliższej miejscowości, niech się przebiorą, może się uratują. Sądzę, że chyba się uratowali. Pamiętam, wtedy część z nas zdecydowała się iść do Halberstadu, a reszta jeszcze została.
- Jak był pan z kolegami na tym wzgórzu to zbliżały się czołgi?
Z jednej strony czołgi sowieckie, a z drugiej amerykańskie. W pewnym momencie obie kolumny się zatrzymały i widzimy, że sowieci się wycofują, ale Amerykanie do nas na to wzgórze nie dotarli. Spotkaliśmy się z Amerykanami dopiero w samym Halberstadzie. Zresztą Halberstad robił wrażenie paskudne. Raz, że był mocno podniszczony, wprawdzie nie tak jak Warszawa, ale mnóstwo trupów leżących na ulicach. Byliśmy tez trochę głodni, żeśmy zaczęli buszować po tych opuszczonych willach, bo żeśmy trafili akurat do dzielnicy willowej w Halberstadzie. Tam znaleźliśmy coś do jedzenia, trochę żeśmy się przespali i rano trzeba zorganizować jakiś transport.
- Panowie zdecydowali się pójść do miasta, a ci, co zostali na wzgórzu?
Przypuszczalnie zostali zgarnięci przez Ruskich. Tych, którzy zostali spotkałem dopiero w Polsce. Każdym razie rano koledzy znaleźli jakiś ciężarowy samochód na holtzgas z ładunkiem drewna do palenia, żeśmy się załadowali na ten samochód i jedziemy na zachód, bez celu, bo nie wiemy gdzie. Widzimy, że są tabliczki Brunszwik, to jedziemy do Brunszwiku. Na trasie spotykamy oficera, podporucznika w berecie Brygady Spadochronowej. Zatrzymał nas. Po drodze żeśmy mijali kolumny samochodów amerykańskich, wzajemne pozdrawianie, to było też takie typowe, pokazujemy, że już zwycięstwo, że już Niemcy
kaput całkowicie. Porucznik nas zatrzymał: „Dokąd panowie jedziecie?” „Przed siebie, trzeba coś znaleźć.” „To ja się z wami zabiorę i zostanę waszym komendantem.” Przedstawił się: „Porucznik Smaczny.” Dostał się do niewoli niemieckiej pod Arnhem, jak była inwazja brytyjsko-amerykańska, tak że przesiedział w niewoli tyle samo, co my, siedem miesięcy. Bardzo dobrze żeśmy go spotkali. Dojechaliśmy do Brunszwiku, on od razu nawiązał kontakt z Amerykanami, bo ta część Niemiec była zajęta przez wojska amerykańskie, wrócił: „Słuchajcie, Amerykanie dają nam koszary niemieckie w śródmieściu Brunszwiku.” Sypialnie, jadalnie i w magazynach coś do jedzenia. Amerykanie zresztą dostarczyli nam trochę jedzenia i tam żeśmy się zakwaterowali. Porucznik Smaczny cały czas z nami był, ale po kilku dniach przychodzi do nas i powiada: „Amerykanie sobie życzą, żebyśmy zajęli okoliczne zakłady wokół Brunszwiku, - To były różne zakłady, jakieś przetwórcze, jakieś magazyny. – żeby Niemcy ani miejscowa ludność nie rozkradli.” Zrobiliśmy się na takich trojhandlerów, trzeba było pilnować Niemców, żeby nie kradli. To trwało chyba z tydzień czasu i nam się to znudziło. Przyjechaliśmy z powrotem do Brunszwiku, to był wtedy 3 maja. Zrobiliśmy hucznie święto 3 Maja. Z puszek żeśmy powycinali a to orzełki, a to wstążeczki do tego. Ten 3 Maja był przez nas bardzo uroczyście obchodzony. Ale już nam się ten Brunszwik przestał podobać, już dochodziły głosy, że nasze dziewczyny są gdzieś przy granicy holenderskiej. To jaki kierunek? Kierunek północno-zachodni do granicy holenderskiej. Ale po drodze był Hanower, gdzie żeśmy się zatrzymali na kilka dni. Tutaj przyznam szczerze, zbździli mi się oficerowie z 1939 roku, którzy, jak się zorientowali, że przyjechali powstańcy, było nas tam kilkadziesiąt osób, to chcieli zrobić z nas wojsko. Mówimy: „Stuknijcie się panowie, myśmy się już nawojowali więcej od was, bo wyście wojowali niecały miesiąc, a my całe dwa miesiące.” „Co z was za wojsko?” Wtedy padło pierwsze określenie: „Bo wy jesteście tacy podpalacze Warszawy.” Jak żeśmy to usłyszeli to później każdy oficer z 1939 roku był dla nas wrogiem. Takie podejście, przyznam szczerze, [było] dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Zdawałoby się, że tu jest pełne zrozumienie, a tu jeszcze: „Co z was za wojsko, my dopiero z was zrobimy wojsko.” To żeśmy powiedzieli, trochę po męsku i ruszyliśmy w dalszą drogę. Dotarliśmy do Oberlangen, dziewczyn już nie było, bo przeniosły się do drugiego obozu Niderlangen, parę kilometrów od Oberlangen. Natomiast w Oberlangen już zaczął urzędowanie pułkownik Pfeifer, chyba dowódca Mokotowa.
Może zastępca dowódcy, przyznam szczerze, że nie wiem. W każdym razie bardzo dobry administrator, od razu zdobył dla nas wszystkich mundury, żeśmy się przemundurowali już w brytyjskie dresy. I pierwsza rzecz – do dziewczyn, trzeba zobaczyć, gdzie są dziewczyny. Tam było blisko dwa tysiące dziewczyn. Trzeba przyznać, komendantka, już nie pamiętam jak ona się nazywała, była surowa baba. Myśmy przyszli, „Kto zacz? Do kogo? Skąd wiecie, że tam ona jest?” „Wiemy, bo razem z nami przecież.” „Aha. Macie jakieś pokrewieństwo?” „Nie, to jest nasza kumpelka.” Wpuszczali, ale z przepustką od godziny takiej do godziny takiej. Tak było na początku w Oberlangen. Zresztą wszystkie nasze dziewczyny były oblegane przez polskich oficerów, polskich lotników, od Maczka, myśmy mieli niewiele szans. Też człowiek zrobił się taki niespokojny. Siedzimy w Oberlangen, to już był chyba koniec czerwca, ktoś, gdzieś usłyszał, że w Brukseli organizują polskie gimnazjum. Nie wiem, skąd się wziął u mnie pęd do nauki, że jak jest polskie gimnazjum to warto się tam dostać. Zebrało nas się chyba ze dwunastu chłopaków chętnych do nauki i chcemy dotrzeć do tej Brukseli, granica holenderska niedaleko. Czekamy tam na szosie na samochody wojskowe, jadą jakieś angielskie transporty, wsiadamy do tych samochodów, a na granicy Anglicy: „Rozkazy wjazdu macie? Przepustki macie?” „Nie mamy.” „No to z powrotem.” Chyba były takie trzy próby dostania się przez granicę niemiecko-holenderską, nie puścili nas. Żeśmy spędzili w polu noc, czekając na nowe transporty. Na drugi dzień jadą ze trzy czy cztery amerykańskie transporty wojskowe, taka kolumna ciężarowych samochodów. W każdym szoferami byli wyłącznie Murzyni. Myśmy ich zatrzymali i mówimy, że chcemy się dostać do Brukseli. Bruksela była taką stolica wczasową dla wojsk sprzymierzonych, na urlopy jechało się do Brukseli. „Wsiadajcie, to was zawieziemy.” Uprzedzamy ich, że Anglicy mogą nas wyrzucić. „To jak będziecie siedzieli w naszych szoferkach to niech tylko któryś z Angoli spróbuje was wyrzucić.” Rzeczywiście była jakaś pyskówka między Amerykanami a Anglikami, Anglicy uszy po sobie. Amerykanie mieli tam jeszcze chyba najwięcej do powiedzenia, największy sojusznik, najbogatszy. Dotarliśmy do Brukseli. Mieliśmy podany adres, szkoła była przy Avenue Rodeberg, to już prawie przedmieście Brukseli. W tej szkole urządzono rodzaj internatu, na salach gimnastycznych ustawione były łóżka polowe z pościelą. Tam czekamy zmiłowania, mija jeden tydzień, mija drugi tydzień, na trzeci tydzień otwierają oddział któregoś uniwersytetu z wykładowym językiem polskim. A tutaj nikt z nas przecież matury nawet nie ma. Tam rok szkolny rozpoczynał się chyba na początku, czy w połowie sierpnia i każą nam się zwijać, bo jednak tego gimnazjum nie będzie. Tutaj mieliśmy wikt i opierunek, a teraz trzeba szukać miejsca w hotelu. Zgłosiliśmy się do Konsulatu Polskiego, wystawili nam certyfikaty kim jesteśmy, co robimy, mówią: „Siedźcie, możecie wracać do Niemiec, możecie siedzieć, a my najwyżej możemy wam dawać – nie pamiętam – sto, sto pięćdziesiąt franków belgijskich.” To nie było dużo. Raz na tydzień mieliśmy się zgłaszać do Konsulatu i nam płacili. Za dwa tygodnie w Brukseli otwarty został drugi konsulat lubelski i tam też płacili. Z tych dwóch konsulatów żeśmy otrzymywali trochę pieniędzy. Wreszcie znów pantoflową pocztą przychodzi informacja, że [mają otworzyć gimnazjum] w Maczkowie, to było miasteczko niedaleko Oberlangen, które zajęła dywizja Maczka. Do Oberlangen i Niderlangen ciągnęły rzesze Polaków. Maczkowcy postanowili wysiedlić wszystkich Niemców, tak jak Niemcy postępowali w Polsce, że można było zabrać tylko podręczny bagaż, a wszystko, urządzenie mieszkania powinno zostać bez zmian, i tam umieszczono Polaków. Znaleźli się ludzie ze zmysłem organizacyjnym, którzy rzeczywiście zaczęli organizować, wybrali sobie burmistrza i utworzono polskie gimnazjum i liceum. Jak dowiedzieliśmy się, w Maczkowie jest to gimnazjum, to w pociąg i żeśmy przyjechali do Niemiec do Maczkowa. Znalazłem sobie niekrępujący pokój u jakiejś rodziny i od razu dostałem się do trzeciej klasy gimnazjalnej. Od razu mnie uprzedzano: „Ale musisz nadrobić dwuletnie zaległości z łaciny.” Boże, jak ja musiałem tę łacinę wkuwać.
Jak trafiłem do Maczkowa to już chyba był październik 1945 roku. Jak jeszcze byłem w Brukseli, jak nas wyrzucili z internatu, to brat się zdenerwował: „Jadę do Murnau, do Andersa.” I pojechał. Ja, przyznam, nie miałem wielkiej ochoty. Żeśmy wrócili do Maczkowa do tej szkoły, zacząłem nadrabiać zaległości i tak mi upływał czas aż chyba do maja 1946 roku. Dostaję list od brata, że przypuszczalnie za miesiąc będą ich ewakuowali do Anglii, że on do Polski nie wraca, ale że dobrze byłoby, żeby chociaż jeden syn wrócił do kraju. Ja do Bożego Narodzenia nie miałem w ogóle żadnej informacji o rodzicach, dopiero dosłownie na Boże Narodzenie dostaję wiadomość z Czerwonego Krzyża, że rodzice poszukują mnie, Waldka i Jurka Kowalinę. To był taki piękny prezent świąteczny. Teraz brat pisze do mnie maju, że decyduje się zostać, nawiązał kontakt z nasza rodziną w Argentynie i niewykluczone, że po jedzie do Argentyny. Mówię: „No to krzyżyk na drogę, dobrze byłoby, żebyśmy się zobaczyli.” „Wiesz, w żadnym razie mnie nie puszczą, ale ty spróbuj się dostać do Włoch.” Muszę powiedzieć, że jestem dzieckiem szczęścia. W mojej klasie była dziewczynka, ładna, młodziutka, prymuska. Nie to, że się specjalnie przyjaźniliśmy, wiem, że miała jakieś koneksje z jakimiś wyższymi oficerami u Maczka. Opowiadam jej, że: „Wiesz, dostałem list od brata, powinienem do niego pojechać, a tu za cholerę, jak nie mam rozkazu wyjazdu, nie dam rady.” „Mam wujka.” Pytam się: „A kogo?” „Generała Rudnickiego.” To był następca Maczka. Mówię: „Bój się Boga dziewczyno, nie mogłaś wcześniej powiedzieć? Nie możesz poprosić wuja, żeby wydał polecenie właśnie temu pułkownikowi Pfeiferowi, żeby dał mi rozkaz wyjazdu do Włoch, bo inaczej to mnie w ogóle nie wypuszczą?” „Nie ma sprawy.” Rzeczywiście Pfeifer wezwał mnie do siebie, mówi: „Dostałem tutaj polecenie od generała Rudnickiego. Mogłeś się zresztą sam do mnie zwrócić, po co to pośrednictwo?” Ale to nieważne, dostałem. Przyznam szczerze, że ten papierek wszędzie mi otwierał drogę. Maczków był takim punktem załadunkowym, przyjeżdżały transporty od Andersa po rodziny, którym się udało uciec z Polski. One przyjeżdżały do Maczkowa, rodziny żołnierzy głównie ze wschodu, z terenów, które zostały już zajęte przez Ruskich. Większość żołnierzy Andersa składała się z kresowiaków. Różne babunie, nie babunie, starsze, lepiej ubrane, zabierali do samochodów i wieźli. I tak dotarłem i ja do swojego brata, to znaczy nie do swojego brata, bo go nie złapałem. Wiedziałem, że on jest w Sant Angelo, taka miejscowość przed Ankoną, taka dziura. Jak przyjechałem do Ankony, od razu mnie zakwaterowano w takiej kompanii transportu, to była jednostka pozadywizyjna podlegająca bezpośrednio dowództwu korpusu. Bardzo uprzejmi, mili żołnierze wiedzieli, że szukam brata: „Gdzie on?” „W Sant Angelo.” „Wsiadaj do samochodu, wieziemy cię do Sant Angelo.” Przyjeżdżamy do Sant Angelo, to taka dziura zabita deskami, dowiadujemy się, że jednostka wyjechała jakieś dwa dni wcześniej do Rzymu, bo stamtąd mieli jechać do Neapolu, tam już zaokrętowani. „Zastaniemy ich jeszcze w Rzymie?” „Tak.” Wsadzili mnie znów w samochód i zawieźli do Rzymu. „Gdzie jest ta jednostka?” „Już jest w Neapolu i już na pewno są zaokrętowani.” Jak zaokrętowani, to nie ma sensu jechać do Neapolu. Tak, że z bratem zobaczyłem się dopiero w 1947 roku jak wrócił.
- Pan z Włoch wrócił do Polski?
We Włoszech siedziałem dwa miesiące. Trzeba przyznać, że w tej kompanii transportowej, to był taki pluton, miejscowość Czekinolii koło Ankony, byłem traktowany jak maskotka, bo powstaniec. Nie mieli w swojej jednostce ani jednego żołnierza z Powstania, sami tacy żołnierze z przeżyciami. „Gdzie będziesz jechał do Polski, zostań z nami.” Zresztą od pierwszego dnia zostałem przez nich zaopatrywany w to wszystko, co dostawali żołnierze tej jednostki, to znaczy i żołd, i przydziały, i papierosy, wtedy jeszcze nie paliłem papierosów, w różne przywileje. Mówią: „Wciągniemy cię do ewidencji, nie ma sprawy.” Ale ponieważ obiecałem rodzicom, że wrócę, to pod koniec sierpnia wypuścili mnie, przywieźli mnie do Maczkowa. Tam dwa czy trzy dni likwidowałem swoje rzeczy, wsiadłem w transport i przyjechałem do kraju.
W 1946 roku, to był chyba wrzesień. W każdym razie moja mama mnie nie poznała na dworcu.
- Czy był pan represjonowany za udział w Powstaniu Warszawskim?
Nie. Muszę powiedzieć, przyjąłem chyba najwłaściwszą taktykę, niczego nie ukrywałem, stale podkreślałem, że byłem w Powstaniu, że byłem w organizacji orlęcej, że wróciłem dopiero pod koniec 1946 roku, a więc wszystko, co najgorsze. Nic nie ukrywałem. Wydaje mi się, że to jakoś zadziałało. Jedna rzecz, którą robiono mi krzywdę, to że nie dostawałem broni. W 1949 roku zacząłem studiować na Wydziale Leśnym na SGGW, a już w 1948 roku występowałem do UB o przyznanie mi prawa posiadania broni. Nie dostawałem nic. Boże, gdzie ja się nie odwoływałem, do Urzędu Wojewódzkiego, do Ministerstwa, bezpośrednio do Radkiewicza, była taka fala interwencyjna 49. Wszędzie: „Nie, nie, nie.” Powoływali się na odpowiednie paragrafy.
- Na zakończenie chcę zapytać, czy poszedłby pan drugi raz do Powstania z tą pełną świadomością?
Jeśli taka byłaby potrzeba, oczywiście, że tak. Już nie można tego traktować w kategorii przygody, tylko w kategorii obowiązku.
Otrębusy, 18 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama