Danuta Żłobicka „Dina”, „Danuta”
Danuta Żłobicka, z domu Czapińska. Urodziłam się 2 lipca 1928 roku w Warszawie. Najpierw byłam w Wojskowej Służbie Ochrony Powstania (WSOP). Potem w czasie Powstania zostałam przydzielona do Batalionów Chłopskich. Stopień – szeregowiec.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Miałam wyznaczone miejsce przy ulicy Wspólnej 67. Tam było dowództwo zgrupowania „Gurt”, potem zmieniło nazwę na Batalion „Gurt”, ale najpierw było zgrupowanie „Gurt”. Tam było całe dowództwo, było nas tylko dwie łączniczki. Piątego, czy szóstego – nie możemy sobie dokładnie przypomnieć – przeszliśmy na drugą stronę Alei Jerozolimskich. Przeskakiwaliśmy, bo nie było tam żadnej barykady, żadnego wykopu, który został tam później zrobiony. Przeskoczyliśmy w kilkanaście osób na drugą stronę, ponieważ tam były kompanie Batalionu „Gurt”, a tutaj, po tej stronie – nie wiadomo dlaczego – zostało całe dowództwo. Myśmy były po prostu łączniczkami dowództwa.
- Jak pani zapamiętała przeprawę przez Aleje Jerozolimskie?
Znakomicie. Co pięć minut jedna osoba przeskakiwała na drugą stronę. Ostrzał był z BGK i z Żywca, ze wszystkich stron, na wszystkich możliwych frontach byli Niemcy i strzelali do tych, którzy przebiegali przez ulicę. Nie zginęła ani jedna osoba, ale musiały być odpowiednie przerwy, także nie mogliśmy sznurkiem przejść, tylko musieliśmy po porostu przeskakiwać. No i przeszliśmy wszyscy.
- Gdzie jeszcze pełniła pani służbę w czasie Powstania?
Przy ulicy Złotej 35 byłam łączniczką dowódcy zgrupowania.
Po przejściu na drugą stronę. Od początku byłam przydzielona [do] dowództwa zgrupowania, ale potem byłam cały czas łączniczką przy dowódcy kapitanie Czapli, najpierw poruczniku, później dostał awans na kapitana. To był Kazimierz Czapla, pseudonim „Gurt”. Do końca, dopóki nie byłam ranna, do dziewiątego września, pełniłam przy nim służbę łączniczki.
- Gdzie pani chodziła z meldunkami, jak to wyglądało?
Chodziłam wszędzie tam, gdzie mnie posłał, po prostu. Codziennie do pułkownika Radwana, do dowództwa obwodu po hasło na przykład. To było regularne, wiadomo było, że od piątej popołudniu musi być hasło na następne dwadzieścia cztery godziny, więc tam chodziłam. Była dziwna historia. Należeliśmy do trzeciego rejonu w Warszawie, a dowództwo trzeciego rejonu było po drugiej stronie Alej. W związku z tym trzeba było mniej więcej raz na tydzień pójść z meldunkiem sytuacyjnym do dowództwa rejonu trzeciego na ulicy Pięknej, nie pamiętam, który to był numer, tam był major „Ratusz”, który był dowódcą rejonu i tam, do niego żeśmy chodziły z koleżanką, z którą byłam razem. Raz ona szła, raz ja. Z meldunkami, z rozkazami. Tam, gdzie mnie posłano, tam byłam. Nikt nie pytał o to, co [człowiek] niesie, wiadomo było, że codziennie trzeba było iść po hasło. W czasie pójścia po hasło zostałam ranna i dziewiątego września skończyło się dla mnie Powstanie. Do końca Powstania leżałam już na rogu Złotej i Sosnowej. To była Złota 45, jedyny budynek, jaki nie został zburzony do końca Powstania, który rozebrali jak budowali Pałac Kultury. Budynek stał w miejscu, gdzie w tej chwili jest Holiday Inn. Pięciopiętrowy budynek, który nie został zburzony, a myśmy byli w piwnicy dlatego, że nie było już żadnych łóżek, ani nic, więc przynosili [ludzi] i tak po prostu leżeli [tam] ranni. Stamtąd mnie Niemcy zabrali.
W nogi, odłamkami z granatnika.
- Jak pani opuściła ten szpital?
Zostałam przeniesiona na drugą stronę Alej Jerozolimskich. To było zawieszenie broni, po drugim października, przeniesiona zostałam do szpitala w Gmachu Architektury i stamtąd już zabrana przez Niemców karetką na Dworzec Zachodni i wywieziona do stalagu 11A Grossluebars.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Nie mam złych wspomnień. Naprawdę. Nawet wtedy, kiedy byłam głodna nie mam złych wspomnień. Byłam głodna często, ale to wszyscy byliśmy głodni, to nie było nic nadzwyczajnego. Nic takiego, co zostałoby jako gwóźdź, który we mnie tkwi. Nie, broń Boże. Nic takiego.
Że brałam w tym udział. To było najlepsze wspomnienie, że mnie to nie ominęło. To były piękne miesiące, pomimo ranienia, pomimo wywiezienia do Niemiec. Było tyle euforii i szczęścia, jakie tam było... Jeżeli były nieprzyjemne chwile to wtedy, kiedy ludność cywilna na nas trochę napadała, słownie oczywiście. Mieli do nas pretensje, że za długo to wszystko trwa, że nie mają, co jeść. To było przykre, bo nie ponosiliśmy przecież za to żadnej odpowiedzialności.
- Jaki obraz utkwił pani najbardziej w pamięci?
Musiałabym się w tej chwili dłużej zastanowić. Upadek PAST-y... To był najbardziej radosny moment, to było coś takiego, czego się nie zapomina. To było naoczne zwycięstwo, którego na co dzień niestety nie było, były raczej straty. Ulica Złota została zniszczona właściwie prawie w dziewięćdziesięciu procentach, a myśmy tam stacjonowali. Bez przerwy waliły się domy i ciągle byliśmy zasypywani gruzami, nie było to przyjemne. Tutaj było ogromne zwycięstwo, wielkie poczucie tryumfu. Jeden, jedyny raz tak było, w naszym okręgu przynajmniej. Zdobywaliśmy hotel „Astoria” – nie byłam akurat przy tym – od różnych ludzi dowiedziałam się, że został zdobyty w nocy hotel „Astoria”, potem znowu hotel Niemcy przejęli, potem znowu to my, ale nie byłam tego świadkiem, więc nie mam co opowiadać na ten temat.
Warszawa, 31 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski