Daniela Ogińska „Pszczoła”
Nazywam się Daniela Ogińska, z domu Trębska. Urodziłam się w Warszawie 22 sierpnia 1928 roku. W 1939 roku byłam uczennicą szkoły powszechnej. Ponieważ mieszkałam bardzo blisko fabryki „Ursus”, bombardowania zmusiły moich rodziców do opuszczenia domu na pewien okres i tata wywiózł nas do Pęcic jako najbliższego bezpiecznego miejsca leżącego na uboczu, które niestety w czasie okupacji okazało się miejscem kaźni bardzo wielu chłopców, którzy się tam wycofali w okresie Powstania. Ale w tamtym czasie to było bardzo spokojne miejsce. Po jakichś trzech tygodniach wróciliśmy do domu. Zastaliśmy niestety dom zdewastowany i ogołocony ze wszystkiego, ponieważ zamieszkali tam Niemcy, więc zużyli wszystko, co było, jakiekolwiek zapasy. Potem zaczęła się okupacja.
Zaczęła się dość łagodnie, dlatego że w pierwszym okresie, w momencie kiedy weszły wojska Wehrmachtu, one nie były jeszcze skierowane w celu jakichś ogromnych represji wobec Polaków i ten pierwszy okres 1939/1940 jeszcze był znośny w tych okolicach, gdzie mieszkałam. Natomiast dopiero później na skutek różnych wydarzeń, które się działy na terenie Warszawy, zaczęły się ostrzejsze represje.
- Czym się zajmowali pani rodzice?
Moi rodzice mieli dziesięciohektarowe gospodarstwo obok fabryki „Ursus”. Ale ojciec mój zginął w 1943 roku, zabity przez jakąś bandę, która po wojnie okazała się oddziałem komunistycznym. Potem nas szantażowali aż do wybuchu Powstania, musiałam im nosić w różne miejsca pieniądze.
- Dlaczego akurat pani rodzinę to spotkało?
Oni po prostu zamiast walczyć o Polskę rabowali okolicę, bo mieli broń. W całej okolicy było mnóstwo takich napadów. Obok nas, za linią kolejową, która prowadzi w kierunku Poznania, zabili także właściciela cegielni; mimo że miał okratowane okna, przez te okna strzelili do niego i zabili go. Tak że po prostu rabowali w okolicy bogatszych ludzi. To były dla mnie strasznie trudne przeżycia, dlatego że kiedyś, mając piętnaście lat, musiałam pójść wieczorem o godzinie siódmej w listopadzie na cmentarz w Gołąbkach i zanieść im pieniądze, a ponieważ nie miałam pieniędzy w tej kopercie, którą tam musiałam zostawić, bałam się bardzo, że jeśli otworzą, to zanim wyjdę z tego cmentarza, zabiją mnie. Ciągle [nas] szantażowali, bo te listy były dostarczane nam bardzo często – co dwa tygodnie; nie tylko mojej matce, która już była wtedy w domu, ale także stryjkowi, okolicznym sąsiadom… Niestety w tych listach nawet wskazywali mnie, więc stryjek żartował, że mam spółkę z tymi bandytami. Skończyło się to w momencie, kiedy zameldowałam moim przełożonym harcerskim – druhowi Edmundowi Pokrzywie, który był moim wychowawcą, był zaprzyjaźniony z moim ojcem. Zameldowałam mu o tym, mimo że kazali dotrzymywać tajemnicy, i władze akowskie się rozprawiły w jakiś sposób z nimi. Potem Niemcy w ogóle wpadli na trop tej bandy, bo oni mieli siedzibę u księdza we Włochach w tym domu obok kościoła; cała ta banda została schwytana, zostali zabici – i teraz mają pomnik za wolność i lud na cmentarzu we Włochach. Ale wracamy do mnie.
Byłam uczennicą – chyba zaczęła się piąta klasa zaraz po wojnie. Moim wychowawcą był przedwojenny podharcmistrz druh Edmund Pokrzywa. Ponieważ całe społeczeństwo było zachwycone niepodległością w okresie dwudziestolecia międzywojennego, młodzież była bardzo patriotycznie wychowywana. My, kończąc szkołę powszechną na przełomie 1941/1942, żegnani przez naszego wychowawcę, byliśmy w taki sposób zachęceni do dalszej nauki, że Polska, która się niebawem odrodzi, będzie potrzebowała wykształconych ludzi i my wszyscy jako główny i zasadniczy obowiązek mamy uczyć się – żeby Polska miała potem przygotowanych ludzi do pracy. To rzutowało na cały nasz stosunek.
W tej chwili dyskusje na temat [tego], czy Powstanie było potrzebne, czy niepotrzebne, są bezprzedmiotowe, dlatego że te cztery lata represji niemieckich to potworne przeżycie, które każdy z nas przeżywał, widząc palące się getto i straszną gehennę Żydów za murami. Po prostu tak dużo się nagromadziło złości, że wybuch Powstania był sprawą oczywistą. Bez względu na to, czy było przyzwolenie, czy nie, zaczęłoby się po prostu rozbrajanie Niemców w momencie, kiedy oni wycofywali się. Bo właściwie trzy dni przed wybuchem Powstania, kiedy już szła inwazja rosyjska na ziemiach polskich, oni się wycofywali w strasznym nieładzie i gdyby nie świadomość, że mamy czekać na rozkaz rozpoczęcia Powstania, to chyba ludzie samorzutnie zaczęliby rozbrajać Niemców. Atmosfera już była taka napięta, trzy dni przed Powstaniem tak się wszystko gotowało w ludziach… I te wiersze, i nagrania z „Wolnej Europy” […] – „Im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej”… Tak że atmosfera dojrzewała do tego, że Powstanie wybuchnie, bez względu na to, czy będzie przyzwolenie naszych władz, czy nie.
- Czy mogłaby pani powiedzieć o szkole Hoffmanowej, do której pani chodziła?
Skończyła się szkoła powszechna. Musiałam szukać tej szkoły, dlatego że wszystkie szkoły miały swoje kryptonimy i moja szkoła średnia – Klementyny z Tańskich Hoffmanowej – miała pseudonim I Miejskiej Szkoły Zawodowej Żeńskiej. Do Powstania skończyłam tylko dwie klasy tej szkoły. Miałyśmy przygotowaną pracownię, gdzie były kuchnie gazowe, po dwie pracowałyśmy przy jednej kuchni i uczyłyśmy się po prostu gotowania na gazie – bo w wielu szkołach przedwojennych po to, żeby przygotować dziewczyny do właściwego życia rodzinnego, były prowadzone właśnie takie dodatkowe lekcje gotowania.
- Tylko przez pierwszy rok miała pani gotowanie?
Tylko pierwszy rok, tak, a drugi rok to był kurs gorseciarski – uczyłyśmy się szyć bieliznę damską.
- To była przykrywka – a w rzeczywistości?
W rzeczywistości było to gimnazjum – imienia Klementyny z Tańskich Hoffmanowej. Śpiewu uczył nas pan profesor Lachman.
Teraz opowiem, jak zostałam harcerką. Na początku listopada, bo to był początek roku szkolnego pierwszej klasy, zostałam wysłana przez panią wychowawczynię po kredę. Kiedy wyszłam na korytarz, usłyszałam śpiew – „Warszawiankę” dziewczyny śpiewają! To było dla mnie ogromnie silne przeżycie, no bo tu czarna noc okupacji, a tu nagle dziewczyny śpiewają „Warszawiankę”. Po powrocie do klasy grzecznie siedziałam do końca lekcji, ale w czasie przerwy pobiegłam do mojej wychowawczyni i spytałam: „Proszę pani, czy te dziewczyny, które śpiewały »Warszawiankę«, to są harcerki?”. Ona [była] trochę zdziwiona, przestraszona tym, że usłyszałam ten śpiew – bo to pierwsza klasa, więc jeszcze dziewczyny nie są traktowane tak poważnie; nie wiadomo było, czy je można obdarzyć zaufaniem. Jeszcze nie powiedziała mi nic na ten temat, tylko prosiła, żeby mój tatuś przyszedł do szkoły. Tatuś przyszedł i oczywiście został poinformowany, że mogę być harcerką, ale pierwsze przyrzeczenie złożyłam mojemu tacie: że nie zdradzę, że nie wydam. Kiedy [wychowawczyni] dowiedziała się, że już jestem po rozmowie z moim tatą, zaprosiła mnie do pustej klasy i tam przedstawiła zastępowej – Marysi Pałasz. Nawet nie wiem [co się z nią stało], bo po wojnie nie udało mi się skontaktować. Wiele osób zginęło przecież spośród tego pokolenia, które mnie towarzyszyło w tej szkole. Niektóre koleżanki się odnalazły, ale niewiele spotkałyśmy po wojnie. Natomiast spotkałam panią, która uczyła nas języka polskiego – kiedyś przypadkiem, idąc przez Krakowskie Przedmieście, spotkałyśmy się i to było bardzo wzruszające spotkanie po tylu latach. I tak zostałam harcerką.
- Jak się nazywała ta pani?
Za chwilę sobie przypomnę; nie pamiętam, jak się nazywała. Pani Hoszowska to dyrektorka szkoły. Pani Słonecka była naszą wychowawczynią. Panią Radolińską pamiętam – nauczycielkę geografii. Nie pamiętam pani, która uczyła nas niemieckiego. Pani Luciakowa, która potem była dyrektorką szkoły imienia Królowej Jadwigi, mieszczącej się po wojnie na Woronicza, uczyła nas łaciny. Pan Lipnicki uczył nas też łaciny – w pierwszej klasie, a w drugiej pani Luciakowa. Zostałam harcerką i przypadkowo spotkany mój wychowawca, druh Edmund Pokrzywa, zapytał mnie, co robię. Wtedy mu odpowiedziałam, że jestem uczennicą szkoły Klementyny z Tańskich Hoffmanowej. „A co jeszcze robisz?”. – „Jestem harcerką”. Od mojego taty wiedział już, że jestem harcerką. Ponieważ pociągi się bardzo spóźniały, a ja dojeżdżałam do Ursusa, bardzo często byłam po godzinie policyjnej, która była o dwudziestej, a szkołę miałam od dwunastej do dziewiętnastej.
- Spotkania odbywały się w czasie zajęć szkolnych?
Zbiórki były się przed lekcjami, bo wieczorem już nie było kiedy, więc przeważnie spotykałyśmy się przed lekcjami, wcześniej. Zbiórki odbywały się na strychach, na takich spotkaniach, które nie budziły zdziwienia; bardzo często były w mieszkaniach, [czasem u] zastępowej, a czasami u innych koleżanek. Ale przypadkowo spotkany mój wychowawca zapytał, co robię, więc wtedy polecił mi, żebym tu zrezygnowała, ponieważ Warszawa jest bardzo niebezpieczna; żeby jak najmniej – poza tym, że jestem w szkole – spotykać się gdzieś z dziewczynami. Polecił mi, żeby zrezygnować z uczestnictwa w tej drużynie harcerskiej, która jest na terenie szkoły i założyć zastęp harcerski na terenie Ursusa. I taki zastęp harcerski założyłam.
Składał się z dziesięciu osób, z dziewcząt, koleżanek młodszych ode mnie – było nas razem dziesięć. Ta praca trwała do Powstania. W 1943 roku na tym terenie znalazła się druhna Jadwiga Lindner, która przed wojną była komendantką Chorągwi Warszawskiej, i od tego momentu druh Edmund Pokrzywa przekazał opiekę nad nami właśnie jej. Wtedy kiedy te szantaże nie ustawały, wszyscy nocowaliśmy nie w swoim domu, tylko cały dzień byliśmy w domu, a na noc uciekaliśmy gdzieś, do sąsiadów… Ja nocowałam u koleżanki Uli Wróblewskiej, której starsza siostra już wtedy należała do AK w „Garłuchu”. Oczywiście dowiedziałam się, że ona też należy do „Garłucha” i przez nią znalazłam się w „Garłuchu”. Przysięgę żołnierską złożyłam wcześniej niż przyrzeczenie harcerskie. Przysięgę żołnierską złożyłam zaraz po śmierci mojego ojca, wtedy kiedy tam nocowałam i odebrała ją komendantka Służby Kobiet Ilona Pankiewicz, a przyrzeczenie harcerskie złożyłam na ręce druhny Jadwigi Lindner 19 lipca 1944 roku.
- W ramach przygotowania do Powstania brała pani udział w szkoleniach?
Tak, oczywiście. Miałyśmy zorganizowany przez doktora Kaflińskiego kurs, który trwał miesiąc, w dziedzinie sanitarnej, to znaczy: bandażowanie, złamania i tak dalej – wszystko, co należało do młodych dziewczyn. Były w tym oddziale też starsze pielęgniarki, to one miały poważniejsze zadania, a my byłyśmy traktowane jak pomoc w tych sprawach.
- Jako oddział sanitarny były panie dobrze wyposażone?
Tak, miałyśmy nosze… W momencie wyjścia do Powstania było nas trzydzieści. 1 sierpnia rano, o szóstej, z druhną Marią Fandri, która miała pseudonim „Smętek”, wyjechałyśmy z Ursusa do Warszawy po materiały opatrunkowe. Wtedy było już rozprężenie ogromne, Niemców nie było widać na ulicach; mnóstwo młodych ludzi, atmosfera była bardzo napięta i podniosła. W ogóle mieliśmy skrzydła u ramion oczywiście, bo przecież wiadomo było, że za chwilę będzie Powstanie, więc byliśmy wszyscy bardzo podnieceni. Wyjechałyśmy z Ursusa i gdzieś w okolicach Wspólnej odbierałyśmy te materiały opatrunkowe. Ja miałam na plecach plecak uszyty z worka i jeszcze przed sobą niosłam ogromną torbę z materiałami opatrunkowymi; to były jednorazowe angielskie zrzutowe opatrunki. Wróciłyśmy do Ursusa kolejką EKD – już nie było wtedy pociągów regularnie kursujących – a kolejka EKD kończyła swój bieg we Włochach i od EKD z Włoch trzeba było do Ursusa te dwa kilometry przejść pieszo. Oczywiście po drodze spotykałyśmy mnóstwo chłopców idących do Warszawy, bo oni też szli do kolejki EKD z Ursusa. Nawet spotkałam tam dwóch braci Michalskich; jeden z nich zginął – Wojtuś Michalski, to była moja sympatia okupacyjna. Wróciłyśmy i zostawiłam te materiały opatrunkowe u Urszuli Wróblewskiej w domu, który znajdował się naprzeciw wejścia do fabryki „Ursus”. To był dom pułkownika Wróblewskiego, który razem z Wojskiem Polskim wycofał się w 1939 roku i był w Anglii, a jego żona – mama Uli Wróblewskiej, z którą byłyśmy po te materiały opatrunkowe – mieszkała w tym domu. Ja poszłam do domu; mój dom znajdował się po przeciwnej stronie fabryki „Ursus”. Jeszcze nie zdążyłam nic zjeść, jak wpadła Ula [i mówi], że już musimy iść. To było koło godziny drugiej. Szybko poszłyśmy do niej do domu, tam już były zgromadzone dziewczyny ze wszystkich okolic – z Gołąbek, z Włoch, z Piastowa; zebrało się nas trzydzieści i o piątej po południu grupami po dwie, trzy byłyśmy wysyłane […] na Okęcie. Wtedy jeszcze nie było przecież żadnych autobusów, więc odległość z Ursusa do obecnej alei Krakowskiej musiałyśmy przebyć pieszo. Było tak, że punktem zbornym była jakaś stodoła przy obecnej alei Krakowskiej (już nie pamiętam, jak to się dawniej nazywało).
- Nie natknęły się panie na tej trasie na Niemców?
Nie, nie. W ogóle były pustki, bo Niemcy siedzieli gdzieś pochowani; oni wiedzieli o tym, że jest jakieś ogromne pogotowie, i zupełnie ich nie było widać, tak że bez przeszkód dotarłyśmy do obrzeży lotniska Okęcie. Jak już zebrałyśmy się wszystkie, to już było ciemno. Pamiętam tylko, że kiedy dotarły wszystkie, to już na Okęciu było straszne piekło, bo już palił się dom zaatakowany przez Niemców. Dotarł do nas gospodarz, na którego obejściu ta stodoła była i schował nas za ścianą słomy.
- Pani nie była wtedy na polu bitwy ani nie udzielała pomocy?
Nie. O dwunastej w nocy dotarł do nas łącznik, żebyśmy się wycofały z powrotem do Ursusa i o piątej czy nawet o czwartej rano wycofywałyśmy się z powrotem przez pola na Okęciu. Tylko słyszałyśmy strzały z Pęcic, bo tam wtedy już oddział kilkusetosobowy uruchomił kolejkę EKD, dojechali do Reguł i od Reguł szli do Pęcic; tam spotkali Niemców i była potyczka, w której zginęło około stu chłopaków z różnych okolic. Byłyśmy potem jeszcze przez dwa tygodnie skoszarowane w domu pułkownika Wróblewskiego. Wtedy ja z Ulą dostałyśmy rozkaz i chodziłyśmy pieszo na Okęcie, żeby wynieść broń, której powstańcy z „Garłucha” nie zabrali do Powstania.
- Ona była gdzieś ukryta, tak?
Była ukryta pod skrzynią z wapnem, więc chłopak, który się nią opiekował, wygrzebywał z jakichś papierów, które były tam ukryte […], w okolicy tego dołu. Myśmy tam zresztą nie patrzyły dokładnie, tylko stałyśmy gdzieś z boku, jak on nam ładował do toreb. Na wierzchu kładł pomidory albo ogórki i z tym wędrowałyśmy z Okęcia przez pola do Ursusa. Tam oddawałyśmy akowcom, którzy tą broń ukrywali, bo się wydawało, że jeszcze ciągle będzie możliwość zaatakowania Niemców w Ursusie. Natomiast w momencie, kiedy już przyjechały niemieckie oddziały i obsadziły fabrykę „Ursus”, nie było mowy o tym, żeby jakiekolwiek działania podjąć; to byłoby już samobójstwo.
We wrześniu; jeszcze trwało Powstanie na Mokotowie. Myśmy tę broń poprzenosiły – to było kilka wypraw, może sześć… Potem dowiedziałam się, że były trzy czy cztery takie dwójki, bo po dwie dziewczyny chodziłyśmy. Oczywiście było [to] bardzo niebezpieczne, dlatego że wtedy na Okęciu na każdym skrzyżowaniu ulic stały patrole niemieckie, więc myśmy musiały zejść z oczu Niemcom. Schodziłyśmy na dół na tory kolejowe, przechodziłyśmy pod mostkiem drewnianym i dopiero z kilometr dalej wychodziłyśmy przez pola do Ursusa. To jest spora odległość, jakieś sześć, siedem kilometrów. [Kiedy] skończyłyśmy z tą bronią, to zaczęły się już pierwsze wywózki ludzi z Powstania, bo 2 września była kapitulacja Starówki. Na terenie fabryki „Ursus” został utworzony obóz.
- A nie było to w październiku?
Nie, wcześniej – we wrześniu. […] Pierwsze wywózki już były w okresie września. Wtedy na terenie Ursusa został zorganizowany szpital przez doktora Włoczewskiego i jego żonę. Znalazł się także jeszcze jakiś inny lekarz – chyba dwóch czy trzech lekarzy, więc część moich dziewczyn z zastępu harcerskiego była zaangażowana właśnie w tym szpitalu, a część pomagała mi, bo zostałam skierowana na bramkę w tym obozie. Niektórzy Powstańcy wycofywali się z ludnością cywilną, więc wtedy musieli być przemycani przez tą bramkę. Myśmy odprowadzały ich do szpitala, a tam już się zajmowali nimi miejscowi akowcy i ukrywali ich w bezpiecznym miejscu. Jeszcze w czasie, kiedy trwały wywózki z terenu Warszawy, część ludzi była wywożona wagonami towarowymi, a część pociągami elektrycznymi. Więc myśmy zorganizowały zbiórkę żywności w okolicy, zbierałyśmy butelki; jak się udało, to trochę mleka wrzucałyśmy do tych pociągów. Bardzo często było tak, że elektryczne pociągi zwalniały bieg w obrębie stacji. Nawet się tak zdarzyło, że jednego z Powstańców z „Miotły” ciężko rannego wyrzucili na peronie zawiniętego w koc, bo wiedzieli o tym, że on mieszka w Ursusie, i w ten sposób rodzice go odebrali. Ale Niemcy reagowali na to bardzo ostro i strzelali – nie do ludzi, tylko w ziemię; ponieważ perony były brukowane kostką, to [odbiło się] rykoszetem i zginęła jedna z dorosłych osób, które znajdowały się na peronie. Mimo tego akcja nie została przerwana i w dalszym ciągu zbierałyśmy żywność i rzucałyśmy do pociągów.
- Pani nie miała problemów z żywnością czy z wodą?
Nie. Woda była, poza tym to był okręg rolniczy, tak że były jarzyny, były owoce i te zbiórki nie były problemem. Większym problemem niż jarzyny i owoce był chleb. Więc to wszystko, co mogłyśmy zebrać w okolicy, zbierałyśmy i rzucałyśmy do pociągu ludziom. Zresztą potem dowiedziałam się, że też we Włochach taka akcja była prowadzona przez harcerki. I to trwało do zakończenia obozu, a potem wróciłam do pracy harcerskiej.
- Jak pani przyjęła klęskę Powstania?
Strasznie, przede wszystkim dla nas, jak byłyśmy jeszcze skoszarowane, jak patrzyłyśmy… Starsza siostra tej Uli Wróblewskiej – z którą byłam w bliskim kontakcie, razem poszłyśmy do Powstania i razem się wycofywałyśmy – nie wróciła, więc matka ogromnie rozpaczała. I te wszystkie naloty rosyjskie, które były na Warszawę… Obserwowałyśmy z dachu rzucanie worków bez spadochronów – niby z żywnością i zaopatrzeniem. Dla nas to była straszna tragedia, ponieważ wiadomo było, że nie zdołamy przebić się do Warszawy – bo taka była idea naszego skoszarowania, że będziemy się przebijać do Warszawy. Ale ponieważ nasi dowódcy zdali sobie sprawę, że to nie ma najmniejszego sensu, potem zostałyśmy skierowane do prac pomocniczych. Jak zaczęli ludzie być wywożeni z Warszawy, myśmy miały za zadanie znajdować mieszkania dla tych, którzy byli z dziećmi na terenie Ursusa i zapewniać pomoc materialną. W czasie okupacji było RGO – Rada Główna Opiekuńcza; w niej był i mój druh Edmund Pokrzywa, i mój stryj, i mnóstwo ludzi dobrej woli, którzy pomagali. Tak że pomoc żywnościowa dla wywożonych z Warszawy była organizowana na bardzo szeroką skalę.
Potem wróciłam do harcerstwa i pracy harcerskiej i trwałam w niej do momentu, kiedy harcerstwo zostało przekształcone w organizację harcerską w 1949 roku; wtedy druh Kamiński został pozbawiony stopni, wyrzuceni instruktorzy harcerscy. Potem skończyłam szkołę średnią, maturę zrobiłam w liceum Staszica, zdałam na farmację i skończyłam studia.
- Nie miała pani problemów z dostaniem się na studia?
Miałam oczywiście, bo miałam niewłaściwe pochodzenie, nie miałam punktów dodatkowych. Ponieważ bardzo dobrze zdałam, byłam trzynasta na liście dodatkowej i dzięki temu jakoś się dostałam. Nie wolno było w tamtym okresie powtarzać pierwszego roku studiów, więc część osób, które nie zdołały zaliczyć egzaminów wymaganych po pierwszym roku, została relegowana ze studiów i osoby z listy dodatkowej dostały się po dwóch tygodniach. Ponieważ było tak, że chodziłam na zajęcia jako wolny słuchacz, w momencie kiedy się dowiedziałam, że już jestem studentką, tego samego dnia zdawałam pierwsze kolokwium i udało mi się je bardzo dobrze zdać. Tak że bez trudu ukończyłam studia.
- Czy coś ze wspomnień popowstańczych szczególnie utkwiło pani w pamięci?
Przede wszystkim bardzo wielkim przeżyciem dla mnie był desant – zrzuty amerykańskie. Wtedy była ogromna ławica samolotów i na spadochronach zrzucano pojemniki z bronią i z żywnością. Ja myślałam, że to jest desant ludzi. Wtedy Niemcy oszaleli i każdy, kto przejeżdżał drogą koło mojego domu, zatrzymywał się i strzelał z pistoletu do tych spadochronów, bo im się wydawało, że strzelają do ludzi. Z dużych odległości nie było wiadomo, że to nie są ludzie, tylko pojemniki. Potem oczywiście „ukraińcy” gonili po całej okolicy i zbierali to. Ja strasznie rozpaczałam, bo w pierwszej chwili myślałam, że oni strzelają do ludzi. Dla takiej dziewczyny, która była bardzo zaangażowana w sprawy powstańcze, to była ogromna rozpacz, że ludzie giną, a potem też smutek, że te pojemniki nie trafiają w ręce „owstańców.
- Czy docierały do was jakieś wiadomości na przykład ze Śródmieścia?
Były takie sytuacje, kiedy ludzi wywozili samochodami, że rzucali wiadomości zawinięte w kamyki, papierki; myśmy zbierały te kartki i oczywiście zawiadamiałyśmy rodziny o wywożonych.
Nie. Powstańcy byli pędzeni szosą koło mojego domu i kiedyś zdarzyło się tak, że wyszłam z ogromną miską ogórków i zostałam popędzona aż pod Gołąbki, bo Niemcy nie chcieli mnie wypuścić z tego kordonu. Ogórki zostały rozchwytane, a ja z ogromną miską wędrowałam aż pod Gołąbki; dopiero tam ktoś dobrze mówiący po niemiecku wytłumaczył konwojentowi, że jestem miejscowa i żeby mnie zwolnił. I zwolnił, szczęściem, bo powędrowałabym pewno do obozu do Pruszkowa razem z tymi ludźmi, bo część, młodzi Powstańcy, byli pędzeni do Pruszkowa, tam segregowani i wywożeni dalej – albo do Niemiec, albo gdzieś w Polskę, jeśli to były rodziny z małymi dziećmi.
- Na pewno słyszała pani bombardowania.
Oczywiście! Przecież to wszystko działo się na naszych oczach. Z dwieście metrów od mojego domu stała armata, która nazywała się „Gruba Berta” i ona miała ogromny podmuch. W nocy z 17 na 18 stycznia 1945 były z tej armaty ostrzeliwania za Wisłę; wtedy z naszego domu spadły wszystkie cegły i poszły wszystkie szyby. Był straszny mróz, prawie dochodził do czterdziestu stopni, więc moja mama poradziła, że zabijemy okna dyktą. Więc wlazłam na parapet okienny z młotkiem i z dyktą i jak wystrzelili z armaty, to wylądowałam za oknem razem z tą dyktą, wyssana dosłownie. Mama była zdziwiona: „Przecież stałaś na parapecie okiennym!”, a znalazłam się za oknem na jezdni. Taki był podmuch, to znaczy jakaś próżnia się wytworzyła na skutek tego wystrzału. Już dałam spokój; potem zawiesiłyśmy [okna] kocami, bo już nie było sensu robić cokolwiek, i dotrwałyśmy do rana. O dwunastej w nocy do naszego domu ktoś zapukał; otworzyłam drzwi i okazało się, że to jest żołnierz, ponieważ przy naszym domu pękła gąsienica w czołgu. To był młody chłopak z poboru już z ziem polskich i pierwsze pytanie było: „Czy pani ma jakiegoś orzełka?”. A ja miałam orzełka, który został mi jako pamiątka po ojcu – takiego, jakiego organizacje strzeleckie nosiły. Wyciągnęłam tego orzełka i dałam mu. On mówi: „Muszę tę gapę prędko oderwać!” – te piastowskie orły, które zdobiły czapki żołnierzy-kościuszkowców, oni nazywali „gapami”, bo to były takie orły siedzące (pewnie państwo oglądali kiedyś w muzeach czapki z takimi orłami). Odrywa tego orła, ja mu szykuję nitkę, cieszymy się, mama usiłuje zrobić jakąś herbatę, a on spojrzał na nas i mówi: „Nie cieszcie się, nie cieszcie. Zobaczycie, jaką my wam wolność niesiemy”. I to było moje pierwsze zetknięcie z rzeczywistością, która nas potem spotkała i trwała przez pięćdziesiąt lat.
Jesteście szczęśliwymi ludźmi, bo już nie musicie przeżywać tych rozczarowań, które myśmy musieli przeżyć. Przede wszystkim ogromny strach, dlatego że w 1948 roju władze ówczesne zdały sobie sprawę, że nie okiełznają tej młodzieży, która ma okupacyjną przeszłość, i zaczęły się ogromne aresztowania. Miałam wtedy świadomość tego, że żadna organizacja nie jest w stanie skłonić mnie do należenia do tych organizacji komunistycznych, bo to było po prostu wbrew moim przekonaniom. Tak że harcerstwo było taką ostoją, bo do 1949 roku harcerstwo było zgodne z założeniami przedwojennego harcerstwa. Wprawdzie ja nie znałam harcerstwa przedwojennego, ale atmosfera, która panowała w tamtym okresie wśród instruktorów harcerskich, była przekazywana młodzieży i dla nas nie było trudu, którego by się nie poniosło dla harcerstwa. W 1945 nie było pociągów i ja chodziłam pieszo z Ursusa do Warszawy na kurs drużynowych! Odbywał się tylko w soboty i niedziele, więc chodziłam po lekcjach w soboty – bo w soboty też były lekcje; mogłyśmy tylko soboty i niedziele poświęcić na te szkolenia i w 1946 roku zostałam drużynową po próbie. To jest granatowa podkładka; zielona to jest podharcmistrz, a czerwona – harcmistrz.
- Jak przyjęła pani wiadomość o zakończeniu wojny?
Przede wszystkim dla nas – młodzieży – to była ogromna radość. Już 8 marca wezwał mnie do siebie dyrektor, mój wychowawca, i polecił mi, żebym ogłosiła zapisy do drużyny. Ósmego marca powstała studwudziestoosobowa drużyna.
Ja byłam drużynową, oczywiście zastępowymi były dziewczyny, które były u mnie w czasie okupacji, i to trwało do 1948 roku. W tamtym okresie Ursus podlegał Hufcowi Piastów, ale Hufiec Piastów był członkiem Chorągwi Warszawskiej. Dopiero po chyba 1949 roku, wtedy kiedy już były ogromne zmiany w harcerstwie, Hufiec Piastów stał się Chorągwią Mazowiecką. Ursus w dalszym ciągu był w Chorągwi Warszawskiej. Jest moją radością, że w tej chwili harcerstwo w Ursusie w dalszym ciągu trwa. Nie tak liczne – bo w tej chwili młodzież ma zupełnie inne zainteresowania i to harcerstwo jest bardzo kulawe – ale ono nie umarło zupełnie, jeszcze ciągle trwa.
- Kiedy pani pierwszy raz po Powstaniu, po wojnie była w Warszawie?
Oczywiście 18 stycznia. Jeszcze nie powiedziałam o tym, że w moim domu mieszkał stryjek, brat ojca, i po Powstaniu przywędrowała żona kolegi, który był lekarzem. Zostawił idący szpital Dzieciątka Jezus, więc koniecznie chciał dotrzeć do tego szpitala; to był ten szpital, który w tej chwili znajduje się między Oczki i Nowogrodzką. Chciał zobaczyć, czy tam są jacyś chorzy zostawieni. 18 stycznia, pierwszego dnia, kiedy wojska rosyjskie wkroczyły do Warszawy, przyszliśmy pieszo ze stryjkiem i właśnie z tym lekarzem do Warszawy. Warszawa przedstawiała widok straszny, bo chodziło się tunelami między zwałami gruzów. Nam wszystkim, którzy braliśmy udział w tych zmaganiach z Niemcami, rwało serce. Widzieliśmy umarłe miasto. A jedyną osobą żywą była babcia gołębiarka. Przy ulicy Piwnej, tam gdzie była zwalona katedra przy Świętojańskiej, ona w jakiś sposób skleciła sobie z blach i dykty schronienie. Mimo ogromnego mrozu zbierała jakieś drewno, paliła sobie ognisko i do niej sfruwały gołębie z całej Warszawy. To był niesamowity widok, bo to była chmara gołębi. Potem zaczęły się już pierwsze powroty ludzi, oczywiście były konie, byli woźnice; dzięki temu, że owies był, rzucali [go] tym gołębiom. I to była babcia gołębiarka. Nie wiem, czy w ogóle ktokolwiek ją uwidocznił na zdjęciach, ale to był niesamowity widok.
- Rozmawiali państwo z nią wtedy?
Oczywiście. Babcia gołębiarka. Wszyscy, którzy przychodzili do Warszawy, zasilali ją w żywność dla gołębi, bo tych gołębi była masa mimo mrozu.
- Jak ona się uchowała od Powstania?
Właśnie nie wiem, w jaki sposób. Wie pani, wtedy było tyle różnych spraw, które się cisnęły: gdzie kto przeżył, kto jest, jakieś wiadomości zostawiane na domach… Tu były wiadomości: „dom rozminowany” – pierwsza rzecz, to należało rozminować domy, bo przecież Niemcy zaminowywali całe miasto. Strach było chodzić poza wydeptanymi ścieżkami. Gdy było wiadomo, że już ludzie przedeptali, to było bezpiecznie, natomiast wszystkie większe obiekty były zaminowane. Ci, którzy pierwsi dotarli do swoich domów, starali się odgruzować te mieszkania, bo Niemcy – mimo że Powstanie padło, 2 października była kapitulacja – do ostatniej chwili, do stycznia, systematycznie wysadzali domy i palili wszystko, rabowali, co było wartościowe, wywozili. Zmuszali okolicznych właścicieli koni i wozów i wszystko, co na terenie Warszawy było wartościowe, ładowali na pociągi i wywozili. Tak że Warszawa została ogołocona, zniszczona i kompletnie zdewastowana. Pierwszą rzeczą potem dla nas to było to, że wszyscy harcerze, którzy znajdowali się na terenie Warszawy, całymi drużynami zgłaszaliśmy się we wszystkie niedziele do odgruzowywania Warszawy. [Przez] cały rok 1945 naczelnym zadaniem było właśnie odgruzowywanie Warszawy. Potem sadzenie drzew, bo niektóre drzewa miały ustrzelane konary [albo były] uschnięte. Niektóre drzewa w tym parku, który znajduje się na rogu przy Królewskiej, mam posadzone przez siebie – to właśnie harcerze Chorągwi Warszawskiej sadzili.
- [Były] jakieś historie przy odgruzowywaniu, bo pewnie i ciała się znajdowały?
Oczywiście. Zapach był koszmarny, bo przecież w gruzach było pełno trupów i ekipy sanitarne [je] wygrzebywały. Były prowadzone ekshumacje, powstał wtedy cmentarz wojskowy – tam pierwsze ekshumacje były robione w 1945, 1946 roku. My jako harcerze byliśmy używani raczej do prac porządkowych, starsi zajmowali się… Zresztą myśmy byli smarkaci wszyscy, przecież ja miałam wtedy siedemnaście lat, więc byliśmy tacy „przynieś, wynieś, pozamiataj”. Poza tym już wtedy została zorganizowana Komenda Chorągwi przy Wiejskiej 17 lub 19 (już nie pamiętam w tej chwili); tam potem mieścił się oddział Ministerstwa Zdrowia, który dawał przyzwolenie na specjalne leki, które wymagały poświadczeń. Moja wnuczka korzystała właśnie z takiego przywileju, ponieważ miała alergiczną astmę i miała takie zastrzyki, że recepta musiała być poświadczona przez ten oddział Ministerstwa Zdrowia – i ze wzruszeniem zobaczyłam kiedyś, że tam w dalszym ciągu stoi piec, pod którym spałam w 1945 roku, w okresie, kiedy odbywał się ten kurs drużynowych. Tak że wspomnień harcerskich mamy bardzo dużo.
Przede wszystkim wtedy młodzież była bardzo rozśpiewana. Wszystkie piosenki okupacyjne były śpiewane przez nas bardzo chętnie, dlatego że wtedy młodzież po prostu dużo śpiewała. Teraz jestem zdumiona, że tak mało śpiewają; to znaczy harcerze [już] zaczynają śpiewać. Natomiast my byliśmy bardzo rozśpiewani i do tej pory to stowarzyszenie harcerskie, które powstało w 1989 roku, grupujące wszystkich, którzy przeżyli Powstanie Warszawskie… Jest jedenaście kręgów, które odpowiadają dawnym hufcom. Każda dzielnica ma [swoją nazwę]: „Radiostacja” to jest Mokotów, „Zamek” to jest Śródmieście. Gromadzi wszystkich harcerzy, którzy byli w poczcie harcerskiej. I my w dalszym ciągu jak się spotykamy, to bardzo dużo śpiewamy. Młodzież jak jest z nami, to raczej tylko nam wtóruje, a przede wszystkim śpiewamy my.
Okres Powstania w ogóle był okresem bardzo nas scalającym. Wszyscy, którzy byli zaangażowani w pracę okupacyjną, bardzo przeżywali to wszystko. Było naturalne, że to jest służba, zgodnie z przyrzeczeniem i prawem harcerskim. To przyrzeczenie harcerskie: „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim, być posłusznym prawu harcerskiemu” – nas zobowiązywało i mnie zobowiązuje do tej pory. To nie były puste słowa, to były słowa, które wiązały nas na całe życie. Do tej pory mam w sobie poczucie obowiązku wobec bliźnich i tam, gdzie mogę, to staram się pomagać. Dla mnie to nie jest żaden trud, dlatego że uważam, że chętna pomoc i uśmiech to jest wszystko, co człowiek powinien drugiemu człowiekowi dawać w życiu.
Warszawa, 25 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrska