Cecylia Czajkowska „Telimena”
Nazywam się Cecylia Czajkowska, moje panieńskie nazwisko Podgórska; urodziłam się 25 września 1922 roku w Warszawie.
- Gdzie obecnie pani mieszka?
Mieszkam w Warszawie, na ulicy Andersa.
- Proszę nam opowiedzieć o sobie, co pani robiła, zanim zaczęła się wojna? W jakiej rodzinie się pani wychowywała? Jaki wpływ na panią miała rodzina, szkoła, otoczenie?
Rodzina była raczej robotnicza, ojciec pracował w ministerstwie jako informator, mama nie pracowała. Byłyśmy dwie. Ja w 1939 roku chodziłam do szkoły. W 1942 roku skończyłam szkołę i wstąpiłam do organizacji „Szare Szeregi”. Zostałam wprowadzana przez znajomego kolegę – był harcmistrzem [nazywał się Jan Banach].
- Do tego jeszcze dojdziemy. Proszę powiedzieć, do jakiej szkoły pani chodziła, pamięta pani nazwę szkoły? Jakiego imienia była szkoła?
To było państwowe seminarium.
Ostatnio, bo to był stale lokal zabierany przez Niemców. [Szkołę ukończyłam na ulicy Bagatela].
Przed wojną na [Nowowiejskiej].
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny 1 września 1939 roku?
Nie wydawało mi się, że to będzie takie straszne, czytałam o wojnie, w szkole było wychowanie bardzo [patriotyczne]. W każdym razie trudno mi powiedzieć. Myśmy wiele razy przygotowywały przedstawienia z okazji jakichś rocznic i nawet imienin prezydenta. Byłam raczej wychowana – nie można powiedzieć „politycznie”, ale przyjaźnie do rządu, który był. Nie bardzo może to rozumiałam, ale w każdym razie tak było. Ja jeszcze do tej pory pamiętam pieśni, które śpiewałyśmy dla marszałka, te wszystkie uroczystości, kiedy umarł Józef Piłsudski. Brałyśmy udział w pochodzie, wszystkie byłyśmy w opaskach, taki nastrój był inny. Teraz tego w szkołach chyba nie ma, nie wiem, nie mam kontaktu.
W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, to ja już ostatni rok chodziłam... Nie, jeszcze dwa lata chodziłam do szkoły. Po skończeniu dostałam kartę na wyjazd na roboty przymusowe, byłam już wtedy w organizacji „Szare Szeregi”.
- Proszę nam opowiedzieć, kiedy pani wstąpiła do organizacji i kto panią wciągnął?
Zaraz po wojnie, w 1940 roku. Ja się wtedy tego jeszcze nie bardzo bałam – roznosiłam prasę, prawdopodobnie to była prasa, bo ja tego nigdy nie oglądałam, miałam taką swoją wielką torbę, dostawałam to pamiętam, z ulicy Żurawiej, to było drugie piętro, miałam tylko spojrzeć [na numer domu 20 lub 24 i wejść na drugie piętro].
Do tej pory nie pamiętam numeru bramy, ale chyba dwadzieścia z czymś... Miałam nie pamiętać tego numeru, tam chodziłam, tam była drukarnia. Trochę byłam przerażona, kiedy weszłam tam pierwszy raz, z pierwszego piętra wyszli Niemcy w mundurach, więc nie wiedziałam, czy oni już aresztowali tych wszystkich... Ale wyszłam na drugie piętro i po zadzwonieniu ktoś się miał odezwać – odezwała się kobieta i ja miałam powiedzieć, że idę do pani Marii, wtedy się drzwi otworzyły. Weszłam i zobaczyłam, że tam jest drukarnia, na pewno nie taka jak teraz, ktoś tam coś kręcił korbą, ja stałam grzecznie i włożyli mi do teczki [zapakowaną paczkę]... To były papiery w każdym razie i miałam z tym pojechać na [Żoliborz na ulicę] chyba się nazywała Cegłowa czy Ceglana. To była jazda tramwajem, z tym że miałam stać na pomoście i gdyby Niemcy weszli i rewidowali, to miałam w jakiś sposób tę torbę wyrzucić. Owszem, Niemcy wchodzili, ale nie rewidowali, ja z tym jeździłam [do czasu Powstania] To były domy willowe i tam odbierano ode mnie [przesyłkę], moja rola się wtedy kończyła. Potem [otrzymywałam] znowu wiadomość, kiedy mam się zgłosić i tak to trwało do Powstania Warszawskiego. Ja już wtedy pracowałam...
Pracowałam w auto-stacji obsługi, po niemiecku to się nazywało
Auto Bedienungstelle, były [tam remontowane] samochody, [które wracały z frontu. Remont prowadzili] Polacy. Kierownikiem był Niemiec, zastępcą kierownika był Polak, inżynier, który z Lwowa przeniósł się tutaj z żoną. [Pracowała też] Polka [o imieniu Ema].
Moja rola polegała na tym: sprawdzałam obecność wszystkich pracowników i pisałam faktury, które były wystawiane do
Kraftfahrparku za naprawę tych samochodów – z tym że to było wszystko po niemiecku, poza tym przyjmowałam telefony.
Z moim niemieckim było bardzo słabo, bo [uczyłam się] tylko w szkole. Kierownik był Niemcem, ale mówił po polsku, czyli to był folksdojcz – przypuszczam [...].
- Pamięta pani, jak on się nazywał?
Oskar Eibich – on był w takim żółtym mundurze, to było NSDAP – czyli to była taka ważna organizacja, ja się dopiero teraz dowiedziałam, [wtedy] nie wiedziałam. W żółtym mundurze chodził. [W pokoju] były dwa biurka, on siedział do mnie tyłem. Ale pewnego dnia przyszedł i powiedział, że trzeba zestawić te dwa biurka, bo on do mnie mówi, a ja nie słyszę – ja ze strachu nie słyszałam, wtedy miałam jeszcze dobry słuch. I mówi tak: „Czy ja znam niemiecki?”. Ja mówię: „No, ja się uczyłam”. – „No trzeba się uczyć”. Ja miałam problem, bo musiałam jeszcze wypisywać kwity do magazynu na poszczególne części, ale po niemiecku, miałam [z tym trudności], więc wypisałam sobie całą listę [części samochodowych] po polsku, po drugiej stronie po niemiecku i tak tworzyłam te druki do magazynu.
Dostawałam pensję, ale już nie pamiętam ile, w każdym razie jako premia było pół litra wódki, ale ja nie dostawałam, bo byłam za młoda. Musiałabym mieć [ukończone dwadziescia jeden lat]. Wtedy nie miałam jeszcze dwadziestu jeden lat... W każdym razie z tymi Polakami byłam w bardzo dobrych stosunkach. Tak się złożyło, że podczas Powstania ten pan inżynier był zastępcą dowódcy [plutonu].
- Pamięta pani nazwisko inżyniera?
Pamiętam, nazywał się inżynier Marian Staroń.
- Do Powstania pani pracowała?
Pracowałam i tam zastało mnie Powstanie, choć miałam być gdzie indziej.
- Proszę nam opowiedzieć o wybuchu Powstania i o Powstaniu.
Powstanie zastało mnie w fabryce, bo pracowałam od godziny szóstej do osiemnastej, więc byłam tam rano. Fabryka była na Fabrycznej 1c.
Dzielnica Czerniaków, Fabryczna 1c, to jest bardzo blisko Wisły. Zastało nas tam Powstanie i zaraz została zorganizowana grupa, która miała walczyć. Więc właśnie inżynier skontaktował się z dowództwem – mieliśmy być zapleczem technicznym. Nie wiem, jak to miało wyglądać, to zaplecze techniczne, bo u nas stały samochody, ale tymi samochodami nie można było jeździć, bo wszędzie były barykady – już się robiły te barykady.
- A co się działo w międzyczasie z tym Niemcem, który tam był, głównym szefem?
On nie przyszedł tego dnia do pracy, czyli miał już informację, że coś się będzie działo. Nie było go, jak przyszłam, i mówię, że wszyscy patrzyli – może niektórzy wiedzieli, ja nie wiedziałam o tym dniu. Jego nie było, byli tylko sami Polacy – aha i tej pani też nie było, bo ona się wcześniej zwolniła [się] z pracy. Ale ja nie podejrzewam, że była Niemką. Jej wypowiedzi nie były takie, żeby można było przypuszczać, że ona... [podsłuchuje], co my mówimy, gdzieś to [przekazuje].
Były jeszcze takie rzeczy na przykład: samochody przyjeżdżały z frontu i tam była broń czy granaty, więc ci, którzy pracowali w magazynie, podkradali to wszystko. Kiedyś za dużo wzięli i przyszedł żołnierz, który odbierał już gotowy samochód i zrobił straszny szum, ale tak się szczęśliwie złożyło, że magazynier jak zobaczył to wszystko – uciekł i nie było nikogo w magazynie. Nic się nie stało. Nazywał się, pamiętam, Leszek Rogalski i w Powstaniu go spotkałam właśnie na Czerniakowie.
- Proszę teraz opowiedzieć o organizacji.
Byłam zatrudniona jako pielęgniarka w tym zgrupowaniu, ale pewnego dnia...
- Jak się to zgrupowanie nazywało?
To [była Służba Zabezpieczenia Technicznego] Armii Krajowej, [Zgrupowanie] „Kryska”, z tym że pewnego dnia nasz zastępca dowódcy – właśnie inżynier Staroń – pseudonim „Ludwik” poszedł do dowództwa i tam zapytali go, czy on nie ma kogoś, kto pisze na maszynie, bo potrzeba kogoś do pisania meldunków i on mnie, nieszczęśliwą kobietę, zgłosił.
To było dość daleko, bo to była [ulica] Okrąg, a myśmy byli na ulicy Fabrycznej [...]. Ja musiałam chodzić rano. Pisałam na maszynie, oczywiście po polsku, w sześciu egzemplarzach, parę razy jakieś tam rozkazy i zalecenia, ale wracałam z powrotem do domu – do domu, trudno powiedzieć – do tego zgrupowania [na ulicę Fabryczną].
[W pierwszych dniach Pwstania koledzy spali w samochodach, ja spałam na biurku. Samochody w środku były obite materiałem, który po wycięciu służył za materac i przykrycie. Ponieważ były dwa biurka zestawione, koledzy wracający z nocnej zmiany (warty) kładli się obok mnie. Zawsze mówiłam, że nie wiem z kim kładę się zpać a z kim sie budzę. Bardzo mi się nie podobało to, że chłopcy chodzą walczyć a ja siedziałam i pisałam na tej nieszczęsnej maszynie].
Pewnego dnia miałam olbrzymie przeżycie. Szłam właśnie do komendy głównej na ulicę Okrąg, był nalot – jak to przypominam sobie, to jestem przerażona. Była taka wielka hala, nie wiem, czy to do samochodów – trudno mi powiedzieć – wielka hala, były drzwi i [pomyślałam]: „Ach, to ja się tam schowam, nie będą mnie widzieli”. Bo chodziłam [w mundurze]. Mundur [był] uszyty [podczas Powstania] już na tym terenie, niebieski (właściwie kolor jak lotniczy) i furażerkę miałam. Schowałam się tam i wydawało się, że nalot się już kończy – odwróciłam się i nie wiedziałam, co mam dalej robić. Stanęłam, byłam przerażona – tam było ułożone tyle zwłok, tyle nie żyjących ludzi, jeden na drugim, to nie było tak, że jeden obok drugiego, [tylko] jeden na drugim. Zapamiętałam jednego mężczyznę, który leżał na wierzchu i tak był tutaj przybandażowany [na klatce piersiowej]. I ta postać to mi się wiele razy śniła – nie wiem, kto to był. Ja już nie wyszłam [z tego pomieszczenia] przodem, tylko wyszłam tyłem. I od tej pory błagałam, żeby tam nie chodzić i zostałam ze swoja grupą.
Z tym że były już walki na ulicy Cecylii Śniegockiej – tam nas wysyłali. Później była zamiana na noc – albo na noc tam się szło, albo utrzymywali takie punkty... Ponieważ Niemcy byli w gimnazjum handlowym na Cecylii Śniegockiej i stamtąd robili ataki, więc to trzeba było utrzymać (to była ulica Rozbrat), żeby nie weszli głębiej, ale Niemcy dostali uzbrojenie, dostali czołgi [bezzałogowe, a także „krowy” – to były pociski chyba kolejowe, które stale [nas atakowały].
W sierpniu to jeszcze nie było tak ciężko, ale pod koniec sierpnia… 10 sierpnia [wracałam] z takiego punktu z kolegą [ulicą Fabryczną] i wtedy z granatnika strzelili. Ja dostałam w głowę i w lewą stronę, on dostał w głowę, upadł, a ja jeszcze zdążyłam wskoczyć na klatkę schodową domu właśnie na tej ulicy, tam gdzie był nasz punkt, na ulicy Fabrycznej [...]. Skoczyłam, weszłam na klatkę schodową i patrzę, że z parteru wychodzi jakiś mężczyzna, i mówię: „Proszę pana, ja jestem ranna, pan pomoże”. On zamknął drzwi i uciekł do piwnicy. Ponieważ ja dostałam w głowę i strasznie krwawiłam, więc prawdopodobne zasłabłam – nie wiem, bo jak oprzytomniałam, to wiem, że siedziałam, a koleżanki które były w sąsiednim domu – pielęgniarki, widziały, jak on upadł i że ja tam weszłam, przyszły i już mi głowę zawijały. Wie pani, jak to było – przemyły czymś, ja dostałam temperatury, a ten kolega nie przeżył; tu mu oderwało [część głowy z tyłu], jego wciągnęli na tę klatkę. Ja jeszcze go widziałam, pamiętam, że nazywał się Wacław Jasiński, był tam pochowany.
Wieczorem miałam temperaturę. W tym samym domu, gdzie później mieszkaliśmy, był pluton Słowaków i koledzy postanowili odprowadzić mnie do szpitala. Więc dwóch mnie wzięło i przez te wszystkie przejścia mnie przeciągnęło, bo to tak było, nie ulicą się szło, tylko w domach były wykopane dziury – otwory, wciągnęli mnie.
W szpitalu mi wystrzygli włosy – ku mojemu zmartwieniu; założyli opatrunki i zaproponowali, żebym została w szpitalu na „Blaszance”, ale ja nie chciałam. [Chłopcy] powiedzieli, że się będą mną opiekować, więc zabrali mnie i wtedy w takim sąsiednim domu – też na Fabrycznej, ale chyba już „a” [na innej klatce schodowej], wsadzili mnie do piwnicy i powiedzieli: „Ty leż w piwnicy, bo tu jest ostrzał na ten budynek i mogą atakować”. I faktycznie tak było. Bardzo mnie bolała ręka, ale tak mnie bolała, że ja nie mogłam leżeć, więc zaczęłam krzyczeć. Oni przyszli, ja mówię, że mnie tak ręka strasznie boli, oni powiedzieli: „Wiesz co, rękę to najlepiej uwiązać do góry, to cię przestanie boleć”. No więc uwiązali mi tę rękę do góry i za jakiś czas był atak na ten dom – ja byłam przerażona, ręka uwiązana, ja nie mogłam się podnieść, ale oni odparli ten atak i przyszli odwiązali mi rękę.
Następnego dnia przyszły pielęgniarki, mówią tak: „My się postaramy te odłamki ci wyjąć”. Ale nie wiedziałam, czym to będzie robione, czy będzie znieczulenie. [Odłamki z granatnika] były pod wierzchem, takie granatowe, może od krwi. No wiec postawiły mi szklankę wody, wzięły drut, taki, co się robi swetry, i grzebały mi tam. Ja nie piszczałam, bo to nie takie bolesne – na wierzchu to było, zresztą byłam przerażona. Jeden był dość głęboko w boku, to tego nie mogły ruszyć, ale ponieważ to się nie goiło, a ja stale tam dłubałam, to prawdopodobnie ten odłamek wyszedł trochę na wierzch i pewnej nocy zaczęłam dłubać i trafiłam i mówię: „Chyba kość wyciągam”. Wyciągam – to był odłamek dużo większy, wyciągnęłam go i się wszystko zagoiło.
Później przenieśliśmy się na ulicę Cecylii Śniegockiej – tam był cały czas ostrzał Niemców z tej szkoły handlowej i tam chodziliśmy na zmiany, z tym że albo w dzień, albo wieczorem, i się wracało. Tam straciliśmy dowódcę, został tylko zastępca, co mówiłam: Marian Staroń, pseudonim „Ludwik”. Natomiast dowódca „Bekas” [Kazimierz Brzeziński] – który był głównym dowódcą – też podporucznik, on w obydwie nogi dostał i już nie wiem, co się dalej z nim działo.
Niemcy nas dalej pchali do tyłu, więc żeśmy szli w stronę Wisły, bo już nie było innego wyjścia, oni prawdopodobnie szli ze Śródmieścia, to już były duże czołgi i takie czołgi bez człowieka, [bezzałogowe]... [...].
Tak, tak. [To] już był taki trochę bałagan. Nasza...
- Czy pani pamięta, kiedy to było? Czy to był jeszcze sierpień?
To było około 15 września, bo tak to były wyznaczone punkty, chodziło się i wracało. Około 15 września, dlatego że 10 września nocowaliśmy w piwnicy i był ostrzał i do piwnicy wpadł pocisk i ja znowu dostałam w głowę. Tam też mi [opatrzyli mi] głowę – ktoś był.
Wtedy byłam już przydzielona do zgrupowania „Tuma”. Z tym że to już był [wtedy] bardzo duży [atak Niemców]. Niemcy już byli naokoło wszystkich domów, bo przecież nikt nie wyglądał. W sąsiednim pomieszczeniu – taki pamiętam fragment – leżał [na noszach] dowódca „Tumu”, z [opiekującą się] pielęgniarką, ona mi, pamiętam, głowę jeszcze czymś zakręciła i pamiętam jego słowa: „Daj jej skarpetki, bo ona ma bose nogi”. Ja te skarpetki mam do tej pory, taki sentyment [...].
Następnego dnia stałam przy wyjściu na klatkę schodową, miałam ze sobą siatkę, w tej siatce jakąś szmatę, jakieś pudełko, chyba z pudrem – już nie pamiętam, siatka była nieprzeźroczysta, ze sznurka robiona. Nic nie miałam więcej. Marzyła mi się woda. W pewnym momencie usłyszałam
Hande hoch, ale w tych piwnicach było dużo ludzi [nie tylko Powstańcy], prawdopodobnie byli Powstańcy – ja nie wszystkich znałam, był ten mój dowódca, zastępca dowódcy. Ja krzyczałam głośno: „Niemcy wchodzą do piwnicy!”. [Niemiec] miał wycelowaną broń, to był karabin i [krzyczał], żeby się poddać. Jedni krzyczeli: „Nie poddajemy się”, drudzy krzyczeli: „Poddajemy się”. Był wielki bałagan, ja im powiedziałam: „Słuchajcie, nie mamy wyjścia”. Nie wiem, czy oni mnie zrozumieli, ale zaczęli wychodzić. Wszyscy wyszli i wtedy znowu nas na ten nieszczęsny Okrąg, wszystkich zaprowadzili.
Podzieli nas na mężczyzn i na kobiety – to były dwa duże pokoje, ale niemniej jednak było tak ciasno, że o tym, żeby kucnąć, to nie było mowy, staliśmy tak [obok siebie ściśnieci].
Przed wieczorem przyszła większa grupa Niemców, kazali nam z tego wyjść i gdzieś nas prowadzili. Wiem, że [szłam] znowu z powrotem w stronę tego gimnazjum handlowego, które było na Rozbrat. W międzyczasie na tym Okrąg, z tej piwnicy jak wyszliśmy, kazali nam przechodzić na drugą stronę domu – naokoło były okna na parterze i w tych oknach siedzieli Niemcy z karabinami, i strzelali do nas, tych, którzy przechodzili. Mieliśmy przebiec, ja przebiegłam, nic mi się nie stało, widocznie tak miało być, ale niektórzy padali. Byli tam [także żołnierze, którzy przepłynęli z Pragi]. Nie wiem, czy Rosjanie, czy Polacy, mówili po polsku, ale z takim akcentem śpiewnym, czyli to mogli być Polacy albo dzieci Polaków, i [ich wszystkich rozstrzelali]. Ja też miałam propozycję płynąć na Pragę z jednym z plutonów Słowaków, ale ja za słabo pływałam, oni mi powiedzieli, że mi deskę na plecy przyczepią – od razu dobry cel byłby dla Niemców. Oni przepłynęli, ale zginęli – Rosjanie ich zabili.
I stamtąd popędzili nas na ulicę Litewską. Pamiętam, że na ulicy Litewskiej był jakiś taki duży dom, to było niedaleko Marszałkowskiej – tam była kiedyś szkoła dla chłopców czy dla trudnej młodzieży i tam nas zatrzymali – nic nam nie dawali jeść ani pić. Pamiętam, że piłam wodę, która była przeznaczona do gaszenia domów, ale ta woda to była z jakimś chlorkiem, bo to było strasznie piekące, więc przestałam pić. Tam po tych chłopcach były łóżka, ale ja jeszcze taka [byłam] zbuntowana, [że] nie poszłam na to łóżko, tylko zostałam na klatce schodowej. Na klatce schodowej leżały worki i ja na tych workach usiadłam – położyłam się. Pamiętam, że przyszedł Niemiec, wyciągnął trochę worków i mnie nakrył tymi workami. Ja myślałam, że on mnie chce zabrać gdzieś, ale on mnie nie zabrał nigdzie, tylko mnie nakrył – może go sumienie ruszyło, miałam czterdzieści cztery kilo [wagi], młodo wyglądałam. Następnego dnia była już następna grupa zrobiona z nas i na piechotę do Pruszkowa. Tam w Pruszkowie udało mi się wyjść dzięki mojemu dowódcy, który znał świetnie niemiecki.
- Jak się nazywał, pamięta pani?
On nie żyje już – Marian Staroń– właśnie ten. On znał świetnie niemiecki i zrobił ze mnie pielęgniarkę – tam na miejscu, i z takimi, co na wózkach czy na noszach wyszłam i poszłam do Rawy Mazowieckiej, bo wiedziałam, że tam [mieszka] mamy brat.
- Jeszcze wrócimy do Powstania. Chciałabym, żeby pani powiedziała, jaką funkcję pani pełniła w Powstaniu? Była pani pielęgniarką, łączniczką, tak?
Tak.
Nie, miałam tylko torbę z medykamentami, pierwszego kontaktu.
- Proszę jeszcze powiedzieć, czy pani oddział uczestniczył w jakiś koncertach? Jak organizowaliście państwo sobie życie, oprócz walki?
Nie, nie było. Wiem tylko, że był kościół, była msza, a przy tym kościele zrobiony był szpital. Wiem, że tam brali śluby Powstańcy, ale na żadnym koncercie nie byłam. Śpiewaliśmy sobie sami, dlatego te piosenki znam, ale tak żeby to było zorganizowane, żeby ktoś wystąpił – nie było tego.
- A czy państwo otrzymywaliście jakąś prasę?
Tak, prasę tak. Przynosili.
- A radia mogliście słuchać?
Nie, radia nie. Prasę przynosili tacy młodzi harcerze. Nie wiem, czy to byli harcerze, ale chłopcy – młodzi, po dwanaście, trzynaście lat. Oni prawdopodobnie dostawali z dowództwa.
- A czy miała pani możliwość w czasie Powstania kontaktować się z rodziną?
Nie. Ja tylko wiedziałam, że ulica Marszałkowska jest zburzona, tyle wiedziałam i nic więcej.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jaka była atmosfera w pani zgrupowaniu, czy byłyście pełne optymizmu – ducha walki?
Ci starsi wierzyli, że Rosjanie przyjdą i pomogą. Ci młodzi liczyli, że my zwyciężymy, ale potem jak zaczęli nas wszystkich pchać w stronę Wisły, to już ten zapał taki nie był. Już zaczęli się rozchodzić, już nie można ich było utrzymać wszystkich razem. Bo żeby gdzieś pójść, to trzeba było z jakąś grupą iść, a oni...
To była większość tych, którzy tam pracowali, właśnie z tej ulicy Czerniakowskiej, oni tam mieli swoje rodziny, ja natomiast i ten zastępca dowódcy – Staroń, nie mieliśmy nikogo, dlatego trzymaliśmy się razem – ja zresztą znałam jego rodzinę, jego żonę, jego syna, który miał cztery lata. Oni byli na ulicy... [Gdzieś] w Śródmieściu, ale też przeżyli.
- Proszę powiedzieć takie najgorsze wrażenie – wspomnienie z Powstania?
Jedno z tych wspomnień to już opowiedziałam – o tych zwłokach. Ja patrzyłam też optymistycznie, że jak to mówią: „Jutro będzie lepiej”; że na pewno ta pomoc przyjdzie, bo przecież tam już strzelali stamtąd, widziałam te samoloty angielskie, które... Tylko się zastanawiałam, jak oni przejdą, jak Niemcy się będą wycofywać i te mosty wysadzą, ale mówię: „Może nie zdążą”. Wszyscy tak liczyli, że nie zdążą, bo tam był most Kierbedzia i z drugiej strony był most Poniatowskiego, więc były dwie możliwości, ale obydwa były zniszczone.
- A taki najprzyjemniejszy moment z Powstania?
Ja właściwie to zawsze miałam bardzo dobrze, bo byłam jedyną dziewczyną. Ja gotowałam nawet obiady, ale nie wiem, jak oni zjadali, bo ja pojęcia zielonego nie miałam [o gotowaniu]. Konina tam była do jedzenia. Konie były – bo to była dzielnica, gdzie mieszkali tacy, co mieli konie i przewozili meble, te konie były tam zabijane. Ja nie wiedziałam, jak były zabijane, ja dostawałam to mięso. I jeszcze był, nie wiem gdzie, ale był taki punkt, gdzie było dużo czekolady wedlowskiej i ja dostawałam jako dziewczyna najwięcej tej czekolady, bo oni się dla mnie zrzekali z tej czekolady – żebym ja jadła. A ja im gotowałam zupy z tego konia, który był na pewno stary, bo to były takie perszerony, grube konie. Pamiętam, jak te konie wyglądały, i to mięso się gotowało i gotowało.
Pamiętam, ostatnio jak nas Niemcy wypchnęli z ulicy Górnośląskiej, to ja gotowałam obiad w kotle –był to kocioł [do] bielizny, zostawiałam to mięso w tym kotle i uciekłam, wszyscy uciekali, wszyscyśmy się wycofali z powrotem na Czerniakowską. I pamiętam, że to mięso zostało... Ale i psy też jedli. Mieliśmy takiego psa – złapali go, zabili i jedli.
W naszym plutonie było dwóch Rosjan – uciekli z niewoli, nie wiem, jakim cudem się znaleźli. Jeden miał na imię Jurek i nazywał się chyba Bibiraszwili, mówił bardzo dobrze po polsku, był inżynierem – młody. I on mi zawsze mówił: „Ty się (brał mnie za ramię) nie bój się, nasi przyjdą i wyzwolą was”. I tak było.
- Jak udało się pani wyjść z Pruszkowa?
Zwyczajnie, z chorym wyszłam i potem szłam do Rawy Mazowieckiej. Drogi to specjalnie nie znałam, pytałam o drogę. Ale ja podczas okupacji tam jeździłam, na rowerze po zakupy – tylko czekałam, kiedy znajdę tę główną drogę i już wiedziałam...
Ale ja jednego dnia tam nie doszłam. Doszłam najpierw tylko do Skierniewic, bo wiedziałam, że podczas okupacji jeździł autobus do Rawy Mazowieckiej. Doszłam do Skierniewic, ale autobusu nie było. Więc znowu było dwadzieścia kilometrów do Rawy Mazowieckiej i zaczęłam tak sobie wędrować z tą siatką... Aha, jeszcze miałam na sobie męskie palto, które ktoś mi ofiarował, męskie czarne palto z kołnierzem z wydry […] Za długie. Szłam w tym palcie i jechała furmanka – gospodarz jakiś jechał – to była już ta droga do Rawy Mazowieckiej i mówi: „A gdzie pani idzie?”. A ja mówię: „A pani z Warszawy?”. – „Z Warszawy”. – „Do Rawy Mazowieckiej”. – „ O, pani nie dojdzie, niech pani idzie do nas, prześpi pani u nas, to jutro panią dalej podwieziemy”. Wziął mnie na furmankę, dowiózł mnie do swojego domu, ale ja mówię „Nie, ja nie będę u pana nocowała”. Bo wiedziałam, że dalej mam w majątku znajomych, jak się ten majątek nazywał, już nie pamiętam. Ale tam było wtedy do ósmej chodzenie, ja zaryzykowałam, zaczęłam iść i doszłam do tego majątku. Tam były psy pospuszczane, najwyżej podrą to palto – męskie, więc długie, ale ktoś usłyszał szczekanie psów i wyszedł – oczywiście mnie poznali – wyglądałam strasznie, byłam brudna. Tam przenocowałam.
Tam było po 20 września, bo moje urodziny były 25 [września] i ja już na moje urodziny byłam w Rawie Mazowieckiej. Ten majątek nazywał się „Niwna” i z tej „Niwny” to byli [dawni właściciele]. To nie byli dziedzice, ale kiedyś byli dziedzicami, ja znałam tych synów. Wsadzili mnie w bryczkę i zawieźli do Rawy Mazowieckiej.
Oczywiście weszłam – nikt na mnie nie liczył, bo już się za mnie odbyła msza – za tą, która zginęła, mama [zamówiła]. To było ogrodnictwo prowadzone u wujka, „szkółkarstwo”.
- I rodzice tam obydwoje byli?
Nie, była tylko mama z siostrą, a ojca jeszcze nie było, ojciec gdzieś indziej był. Później ojciec przyszedł. [Był] u jakiegoś brata mamy. Mama była w tym ogrodnictwie, w tym „szkółkarstwie”, bo to jeszcze ciepło było – był [wrzesień], i ona [mówiła] że jej się zdawało że ja przyszłam i wyszła na podwórko i strasznie krzyczała. Ja powiedziałam że przecież ja żyję, to czego krzyczy.
Zaprowadzili mnie do mieszkania – tam był pokój z kuchnią. Okazało się, że mamy siostra tam jest z mężem, moja mama z moją siostrą, ten wujek z żona i córką [...], siedem osób, dobrze policzyłam? Ja przyszłam ósma – pokój z kuchnią.
Pracować nie mogłam zaraz, bo przede wszystkim te włosy wystrzyżone i się wstydziłam i nie miałam siły. Ale ja tam przyjeżdżałam na wakacje i miałam trochę znajomych, właśnie między innymi w tej „Niwnie”. To byli starsi ode mnie chłopcy, jakieś o dwa lata – ale zawsze warszawianka, no to przyjemnie tam przyjmowali. [Mama] przede wszystkim [poszła] do apteki i [musiała] kupić [jakieś środki], żeby wszystko, co było w głowie, zniszczyć, bo ja oprócz tego że miałam rany, to miałam wszystko, co nie trzeba. Wanny nie było, była tylko miska, spanie było... takie słomiane maty, co przykrywali warzywa. Maty były przynoszone i w kuchni się rozkładało na podłodze na noc i wszystko co było pod głowę i do przykrycia – spaliśmy jeden obok drugiego, w ubraniach, bo nikt nie miał nic. I ja, jak już tak trochę pojadłam, popiłam wody, [to uznałam, że] coś trzeba robić, z czegoś trzeba żyć, bo przecież matka... My dostajemy jedzenie, ale przecież nie mogą nas wiecznie utrzymywać.
I spotkałam koleżankę – tam byli wysiedleni ludzie z Poznania i oni założyli [...] restaurację, kawiarnio-restaurację. I ona mówi: „Słuchaj, tutaj jest taka restauracja, ja się dowiem, czy oni nie potrzebują kogoś”. Ja mówię: „Wszystko jedno, mogę sprzątać”. I poszłam... Ona się dowiedziała... „Warszawianka?”. – „Warszawianka”. – „Z Powstania?”. – „Z Powstania”. Okazało się, że tam były już trzy dziewczyny z Powstania, ale z innego zgrupowania – ze Śródmieścia. No i przydzielili mi [pracę kelnerki], miałam taką opaskę [na głowie], to nie było widać [wyciętych włosów] – turban miałam zrobiony. I podawałam... Nie bardzo z tą tacą mi wychodziło, więc nosiłam w ręku to wszystko. Nie potrafiłam sobie poradzić. Niemcom tam w zasadzie nie wolno było przychodzić, ale czasem... Kiedyś był taki moment, bo tam już byli Niemcy – przyszli Niemcy... [W lokalu] był alkohol – zapomniałam powiedzieć. I popili sobie zdrowo i zaczęli rozrabiać. Był właściciel [restauracji], on właściwie znał niemiecki, ale on nie bardzo chciał iść do żandarmerii, i mówi tak: „Ty tak trochę mówisz, to idź tam”. Ja poszłam, ale nie wiedziałam, jak się mówi „awantura”, więc mówiłam, że oni krzyczą; i przyszli ze mną i zabrali tych Niemców, wtedy dostałam, pamiętam, premię – to było chyba dziesięć złotych.
Jakoś mnie zrozumieli. Nie bardzo wiedziałam wszystkie słowa – ja teraz lepiej [znam niemiecki], bo czytałam więcej i się uczyłam trochę. W każdym razie były i przyjemne rzeczy, jak wieczorem wszyscyśmy opowiadali – a to Niemców pogonili, a to tam... Nikt na sztuki nie liczył, ilu zabili, ale jednak była reakcja przyjemna, że jednak Niemcy się wycofali.
Ja jestem w tym zgrupowaniu – ciąg dalszy, to jest taki nasz klub, raz w miesiącu się spotykamy, ale wszyscy tak się zmienili, że my się nie poznajemy. Miałam dwie koleżanki, takie które mnie pamiętały i byłam z nimi w Powstaniu. Obydwie już zmarły.
Jedna nazywała się Halina Jabłońska, a druga nazywała się Jadwiga Szymańska. Są pochowane na Bródnie, zawsze zaglądam do nich.
- Proszę powiedzieć: maj 1945 roku zastał panią w Rawie Mazowieckiej, prawda?
Tak, potem przyszłam [pieszo] do Warszawy.
Zaraz jak tylko Niemcy [wyszli] z Rawy Mazowieckiej.... Ja nie wiem, który to był rok, ale to już był tak szczęśliwy [moment], że Niemcy uciekli. Myśmy z Rawy też uciekli – schowaliśmy się na wsi, bo było bombardowanie. Schowaliśmy się na wsi i dostaliśmy wiadomość że Niemcy z Rawy uciekali na Łódź – bo tam była droga na Łódź – oni nawet przez pola uciekli w popłochu. Nie uciekali na samych samochodach, tylko na piechotę, pojedynczo.
I wróciłyśmy do Rawy i ja... Tam była straż ogniowa, gdzie pracowali Powstańcy, którzy byli z Warszawy. Ja ich poznałam, bo przecież ja byłam taka kręcąca się wszędzie. [Była decyzja]: „Wracamy do Warszawy”. Ja mówię: „To ja z wami idę”. Mama się nie zgadzała, ojciec się nie zgadzał, siostra nie, a ja powiedziałam, że idę, i poszłam z nimi na piechotę. Poszliśmy na piechotę do Warszawy.
Zatrzymaliśmy się na Grochowie, tam miałam znajomych i później przyszła moja ciotka, która miała swoje mieszkanie na Grochowskiej, zajęte, tam ktoś się wprowadził, podczas kiedy ich nie było. To był taki wspólny korytarz – pojedyncze mieszkania, wyprowadziła się tam pani, wprowadziła się ciotka z mężem i ja u nich tam byłam. Znowu spałam na stole, bo nie było miejsca, był jeden tapczan, jeden stół, jedna szafa – to było bardzo małe.
Tam u nich mieszkałam, rozglądałam się za pracą i proszę sobie wyobrazić, odnalazł mnie dowódca – ten zastępca, inżynier Staroń. Bo on wiedział że ja mam [rodzinę na Grochowskiej]... Myśmy tak opowiadali, gdzie kto...
Jeszcze zapomniałam powiedzieć, że do tej Rawy Mazowieckiej przyszedł ten [zastępca] dowódcy, jak ja byłam. Okazało się, że jego żona, znając z opowiadania przeze mnie [o Rawie Mazowieckiej], wiedziała, że ja mam tam rodzinę i że wujek jest ogrodnikiem, nie wiedziała nazwiska, ale szukała takiego, kto jest ogrodnikiem w Rawie Mazowieckiej, i doszła tam. Moja mama była i powiedziała, że mnie jeszcze nie ma, pewnie nie żyję – [ona]: „Bo mojego męża też nie ma”. I okazało się że on przeszedł też do tej Rawy Mazowieckiej i znalazł tam swoją żonę z dzieckiem. To zapomniałam powiedzieć, to było takie nieprawdopodobne. Znała tylko z opowiadań i wiedziała, że on jest ogrodnikiem, a on wiedział, że ja w tej Rawie Mazowieckiej mam rodzinę – nie wiedział, że ma tam żonę. Ona tak mówiła do mojej mamy: „Jak oni żyją, to żyją obydwoje, bo on na pewno się nią zaopiekował”. Nie wiem, ile on był ode mnie starszy, on był z 1907 roku – ja tak niektóre rzeczy pamiętam, to była duża różnica. I tak ją pocieszała: „Oni na pewno razem przyjdą”. Ale myśmy razem nie przyszli – przyszliśmy oddzielnie. Już jak mieszkałam w Warszawie na Grochowie...
- Właśnie, powiedziała pani, że on panią odnalazł na Grochowie.
Tak. On przyszedł i ja mówię, że muszę gdzieś pracować – on pracował ze mną podczas okupacji. I mówi tak: „Ja się postaram ci załatwić pracę w »Społem«”. I znowu do samochodów poszłam – w „Społem”. Zakłady naprawcze „Społem”. Ale pracowałam w sekretariacie – znowu pisałam rachunki, tam mi było dobrze. Potem miałam kłopoty, nie podobała [im] się Armia Krajowa.
- Była pani represjonowana?
Nie byłam represjonowana, ale zostałam przeniesiona na Pragę, do innego zakładu. Tam miałam gorsze warunki, ale tam nie pracowałam długo – zostałam zwolniona.
[…] 1946-1947 rok. Z tego „Społem” przeszłam – znalazłam... Już mi było bardzo źle – trochę mnie wypychali. Przeszłam do Zakładów Aparatury Wysokiego Napięcia i tam zostałam przyjęta do biura ruchu. Biuro ruchu to była produkcja, duży zakład dawnego Szpotańskiego i w tym biurze ruchu [prowadziłam] taką kartotekę, gdzie były wypisane wszystkie nazwiska pracowników, oni do mnie przychodzi, dostawali tę kartę i pisali co [mają danego dnia] i potem [po pracy] to wszystko mi zwracali. Ja pisałam dość dobrze na maszynie […] i był dział rentgenów, na dziale rentgenów potrzebowali kogoś, kto będzie pisał na maszynie. „Wyżebrali” u dyrektora, żeby mnie stamtąd zwolnił i przeszłam na dział rentgenów. Tak sobie wędrowałam. Na dziale rentgenów znowu miałam bardzo dobrze – byłam jedna kobieta i sami mężczyźni. Nawet jednego niedawno spotkałam, nazywał się Jurek Kopeć. Pracowałam tam – pisałam na maszynie bardzo dużo i jeszcze trochę sobie dorabiałam u jednego inżyniera, który należał do Organizacji Narodów Zjednoczonych i tam pisał jakieś rzeczy – ja już nawet nie pamiętam, co pisał. Chodziłam po południu na ulicę Hożą do jakiegoś mieszkania i tam na maszynie mu pisałam.
Potem w 1948 roku wyszłam za mąż – jak tam pracowałam. Pracowałam dalej, później w 1954 roku urodziłam córkę i mogłam wrócić do pracy, ale nie tam, tylko na inny wydział, a to mi nie odpowiadało – bezczelna jestem troszkę. Więc spotkałam koleżankę i ona mówi: „Słuchaj, świetną pracę mam dla ciebie”. Dobrze. Zakłady Hutnicze Materiałów Wysokotopliwych – pracowałam w przemyśle, tam poszłam i pracowałam w księgowości – za bardzo księgową to ja nie byłam, ale zaczęłam się uczyć. Najpierw mnie wzięli, żebym pracowała w kasie, a potem byłam w dziale finansowym i wreszcie [zostałam] awansowała na zastępcę głównego księgowego – na szczyt po szczeblach. Tam pracowałam dwadzieścia trzy lata. Jak poszłam na emeryturę, to jeszcze pracowałam na pół etatu, bo przysłali po mnie... Ale już pracowałam jako kierownik finansowy – nie jako zastępca. Przysłali do mnie koleżankę, żebym przyszła porozmawiać, i dali mi jeszcze pół etatu – w finansowym pracowałam. Wreszcie powiedziałam: „Mam dziecko, muszę się tym zająć”. Ojciec umarł, więc mama się [dzieckiem] zajmowała. Mąż umarł, dziecko się wychowało – wykształciło.
- Piękna jest opowieść o pani życiu. Czy na zakończenie chciałaby pani powiedzieć coś na temat Powstania, co do tej pory nie było mówione?
Nie było mówione... Ja tak bardzo nie wiedziałam, że będzie to Powstanie, tak się nam wydało, że przyjdzie pomoc z zagranicy – że Francuzi, że Anglicy... Może młody człowiek tak sobie [myśli]. Starsi to kiwali głowami, jak myśmy tak mówili: „A zobaczycie, przyjdą, już samoloty latają”. Widziałam nawet, jak ten samolot spadł do ogrodu na Pradze – widziałam, bo byłam wtedy na podwórku.
Mieliśmy zrzuty – Rosjanie nam zrzuty robili podczas Powstania, tylko trochę nie trafiały, a jak trafiały, to były bez spadochronu, na przykład puszka z chlebem, więc jak to spadło, to była kruszonka, ale to się jadło. [...] Jak był spadochron, to były konserwy – dzielili się wszyscy.
Co takiego było? Dla mnie to nie było nic, dla mnie to było przeżycie, w każdym razie były takie momenty, że mówiłam, że wolę już jutro nie żyć – to nieprawda, że ja się nie bałam. Ja się bałam. Pierwsze dni to byłam bardziej przerażona niż pod koniec – normalnie ręce mi się trzęsły. Może są ludzie, którzy są odważni od początku do końca, ale ja była na początku przerażona, a później weszłam w grono tych ludzi i uwierzyłam, że ta pomoc będzie.
- Pani w Powstaniu miała dwadzieścia dwa lata.
Nie miałam pełnych.
- Była pani bardzo młodą osobą.
Ja miałam właściwie narzeczonego już – nasz ślub miał być w sierpniu. Ale jego już 3 sierpnia zabili – jego zabili, brata i ojca. Ja się dowiedziałam, wtedy kiedy Niemcy mnie zabrali – kiedy mnie tym workiem [przykrył Niemiec]. Podeszła do mnie jakaś młoda osoba, która tam na Marszałkowskiej 15 mieszkała – bo ja tam z rodziną u niego mieszkałam ostatnio, powiedziała mi: „Słuchaj, ich wszystkich zabili”. Ja nie wierzyłam. Matki nie zabili, matkę odszukałam i ona powiedziała, że to jest prawda. Matka umarła.
Tak jak młodzi ludzie – jak nie było żadnego ostrzału, to się śmialiśmy, opowiadaliśmy [kawały takie jak wszyscy młodzi]. Pamiętam taką przykrą rzecz, którą jeden z takich młodych ludzi [przeżył]. Zawsze rano była zbiórka – ja stałam na końcu, wszyscy jeden za drugim i była odprawa i na tej odprawie było powiedziane: „Słuchajcie, jest już bardzo niebezpiecznie, trzeba uważać, pomoc nie idzie”. I wtedy jeden z tych młodych ludzi – młody, powiedział: „Armia Czerwona nas wyzwoli”. Wtedy dowódca podszedł i uderzył go w twarz. Wszyscy byli przerażeni, bo nie wiedzieli, [co] to będzie dalej [− został usunięty z plutonu]. Taki fragment pamiętam. Ja też się trochę przeraziłam.
Warszawa, 22 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna