Bożena Jasińska
Nazywam się Bożena Jasińska, urodzona 1 sierpnia 1930 roku w Brzeźnie, powiat Konin.
- Proszę powiedzieć, jak pani wspomina lata przedwojenne. Pochodzi pani z Warszawy?
Tak, cała moja rodzina. Przed wojną mieszkaliśmy w Milanówku króciutko, później przenieśliśmy się do Warszawy. Milanówek wspominam bardzo przyjemnie, bo tam chodziłam do pierwszej klasy. Oczywiście zawsze byłam pierwsza w szkole.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Tak zapamiętałam, że ojciec wywiózł nas z Warszawy w pierwszych dniach września, żeby nas ocalić, bo były straszne bombardowania. Jako dziecko siedziałam na jakimś wozie, ojciec z matką szli piechotą, ludzie rzucali cały dobytek, bo dostaliśmy się na front. Już po jednej stronie byli Niemcy, po drugiej chyba Polacy, wnętrzności końskie wisiały na drutach telegraficznych, leżało dużo trupów. Tak pamiętam wrzesień. Uciekliśmy na wschód do wsi Piaski, na Podlasie czy gdzieś koło Łukowa.
Nie, miałam jeszcze siostrę.
- Kiedy państwo wrócili do Warszawy?
Wróciliśmy, jak tylko się to wszystko uspokoiło, ojciec kupił parę koni i tylko wiem, że dwa rewolwery ukrył tam gdzie koń ma na szyi kolię, to jako dziecko pamiętam. Wrócił i na Krakowskim Przedmieściu, żeby z czegoś żyć, on był chemikiem, otworzył wielką firmę, Szwajcar miał musztardę, a ojciec robił takie produkty jak „magi”, przyprawy do zup. To był rok 1940, była straszna zima, ojciec biegał między jednymi kadziami a drugimi, na Krakowskim Przedmieściu ten budynek ocalał i stoi do dziś i tak się strasznie zaziębił, że przyplątało się zapalenie płuc, później mnóstwo innych chorób i ojciec mój zmarł bardzo wcześnie, bo w czerwcu 1940 roku.
Seweryn Jasiński, był piłsudczykiem, był w legionach, pamiętam z dzieciństwa na defiladzie, że miał swojego konia, trzymał go gdzieś pod Zamkiem, były tam kiedyś stajnie wojskowe. Jako dziecko pamiętam taki obraz.
- Proszę powiedzieć, czy później podczas okupacjy czuło się, że zbliża się Powstanie?
Osobiście to wiedziałam, dlatego że już miałam te trzynaście, czternaście lat i po śmierci ojca wychowywała mnie siostra, bo mamie było bardzo ciężko, moja mama była z typu laleczek, bez zawodu, bez żadnego przygotowania do życia, w ogóle nie umiała sobie z niczym poradzić, był głód i nędza. Oddała mnie do ciotki, która była energiczna, zaradna. Wykradałam naleśniki, żeby im zanieść jeść, bo nie miały co, strasznie to wspominam, głód po prostu i nędza. Jak o tym myślę, to płakać się chce. U ciotki, która dbała bardzo o moją edukację, był sąsiad, imię tylko pamiętam, pan Seweryn, miał ze dwadzieścia kilka lat, był po lingwistyce, uczył mnie angielskiego i włoskiego. On był akowcem i on nigdy nie wrócił z Powstania, to znaczy gdzieś zginął i nazwiska nie pamiętam.
- Gdzie pani mieszkała z ciocią?
To była Strzelecka 3 m. 4.
On w tym samym domu mieszkał, tylko w drugiej oficynie, bo to były dwa budynki. Na klatce mojej ciotki był inny sąsiad, który był w AL-u, ciotka go nie lubiła. Ale co było rzeczą charakterystyczną, przy budynku Strzelecka 3, on zdaje się jest teraz wyburzony, było coś przedziwnego, schowek, długa, może na sto metrów nadbudówka nad ziemią, ale żeby tam wejść, to nawet ja jako dziecko musiałam w pozycji mocno schylonej iść. Tam nie było światła i bardzo długo się szło. Ciotka ciągle dawała mi jakieś kubełki, żebym tam zanosiła. Z ciekawości, jak to dziecko, kiedyś podniosłam węgle, żeby zobaczyć, co tam jest. Tam zobaczyłam jakieś dziwne rzeczy, to była prawdopodobnie broń. Tego dnia kiedy wybuchło Powstanie, to przecież wszyscy wiedzieli po cichu, ciotka mówi: „Słuchaj, idź do Glazerów, bo ja jej obiecałam tort zrobić.” Ciotka moja była wspaniałą gospodynią, cała rodzina mojego ojca, robiła takie torty „mokka”, że cała Warszawa je znała. Ponieważ się przyjaźniła z Glazerami, jakieś tam było święto, obiecała że ten tort ja im przyniosę. Była już godzina trzecia, jak się znalazłam w drodze powrotnej na Placu Trzech Krzyży, bo Glazerowie mieszkali gdzieś tak jak w tyle Konopnicka za Placem Trzech Krzyży i wiedziałam, że ciotka kazała mi natychmiast wracać, a tu jakiś Niemiec mnie prześladował, miałam czternaście lat, ale wyglądałam na osiemnaście i tak się do mnie przyczepił, że gdzie ja, to i on. Przecież on miał swój przedział w tramwaju, nie, on był bez przerwy koło mnie. Bałam się krzyczeć, bałam się płakać, nie wiedziałam co robić, więc zaczęłam zmieniać pojazdy, tak go zgubiłam i dojechałam do domu. Ciotka już była bardzo zdenerwowana, bo myślała, że nie zdążę dojechać. Co się dzieje? Pamiętam to bardzo dobrze. Obok był tartak i jakiś snajper, jak dzisiaj się mówi, strzelał z dachu naszego domu na Strzeleckiej. Wszystkich nas zapędzili Niemcy do tartaku i postawili na rozstrzelanie. Też tak stałam jak i ciotka, ani nie płakałam, ani się nie denerwowałam, bo nie wiedziałam w ogóle. co to jest rozstrzelanie, ani śmierć, nie bardzo to rozumiałam. Widziałam też taki obraz, który na zawsze został w mojej pamięci, jak padały trupy na ulicy, był upał, były wielkie robaki jak palce i pamiętam nawet nazwisko tego chłopca, Mucha się nazywał. Pochowali go po prostu, gdzie było można wykopać dół i przyczepili kartkę na drzewie: Mucha i jego imię, ale tego już nie pamiętam. Któregoś dnia znalazła się jego matka i gołymi rękami, to pamiętam jak dziś, odgrzebywała ten grób. Jaka jest miłość matki i rozpacz, to pamiętam do dzisiaj. To robiło wielkie wrażenie na dziecku, nie powinno takich scen widzieć. Później pamiętam też śmierć, chyba profesor Ogiński się nazywał, wozili go w wózku dziecinnym, bo był już tak ciężko chory i słaby. Później jakaś kula chyba go dobiła. Masę trupów było.
- Jaki był najgorszy pani dzień w Powstaniu Warszawskim?
Najgorszy to chyba wtedy, gdy stałyśmy z ciotką na stracenie, a w ogóle każdy dzień był straszny. Straszne były dni, jak nie było co jeść ani pić, ja - taka mała dziewczyna z ciotką kradłyśmy nocą na ulicy Szwedzkiej zboże Niemcom, tam były jakieś magazyny. To się kręciło na małej maszynce piątce, od mięsa, to było bardzo ciężko, ciotka z tego robiła jakiś chleb i sprzedawałyśmy na Konopackiej, nie sprzedawałyśmy, tylko wymieniałyśmy na inne artykuły, bo tutaj handel wymienny zaczął kwitnąć. Nie było żadnej latarni nocą, wiem, że szłam ulicą i tak ciemno było, tak strasznie, że miałam guzy na głowie. To było naprawdę okropne, ale nie mogę do dziś pojąć, skąd miałam tyle siły i jakiejś odwagi niekontrolowanej rozumem. Jeżeli do Milanówka poszłam pieszo, ale nie pamiętam, jak się przeprawiłam i jaka to była data, pieszo poszłam do Milanówka jako dziecko i żeby nie zabłądzić, to szłam po podkładach kolejowych, do Milanówka chyba jest ze czterdzieści kilometrów. Wiem, że padał tak straszny deszcz, a ja moimi jeszcze małymi nogami, po podkładach, to nóg nie czułam, łydek, bo to trzeba utrzymać cały czas tą samą długość kroku. Wiem, że jak doszłam, bo tam była moja chrzestna i rodzina, która została tam na zawsze, to byłam tak mokra i tak zmęczona, że zasnęłam na krześle.
- Jak zapamiętała pani ten moment jak Rosjanie wchodzili?
Bardzo dobrze pamiętam. Najpierw pamiętam moją mamę, która się zgubiła, nie wiedziałam, czy żyje, była pognana do Pruszkowa i jak przyszła do mojej ciotki, nie wiem jakim cudem, po prostu na czworakach, miała krwawą dyzenterię, to się leje z człowieka i ja jako to naiwne dziecko, żeby ją uleczyć, to gdzieś w moich kieszeniach znalazłam cukierek, wpychałam jej na siłę do buzi. Jak ona leżała, to mnie się wydawało, że ją uzdrowię. Matka ocalała z tej strasznej choroby, ciotka się gdzieś o jabłka postarała i to jabłkami leczono. Pani pytała, czy pamiętam wejście wojsk radzieckich. Pamiętam, nie wiem dlaczego znalazłam się przy Dworcu Wileńskim, bo ja to wszędzie biegałam i widziałam żołnierzy, których witali ludzie radośnie, ale nie było kwiatów, więc kto miał, to doniczkowe pelargonie ludzie zrywali i podawali. Tak to pamiętam jako ułamek sekundy.
- Widziała pani tą płonącą Warszawę po drugiej stronie Wisły?
To wszyscy widzieliśmy.
- Czy pamięta pani, czy coś wtedy pani czuła? Tutaj są Polacy, są Rosjanie, a tam powstańcy, Warszawa płonie i czeka na pomoc.
Co czułam, ja tylko słuchałam tego, co ciotka mówi, co dorośli mówią. Sama nie miałam jakiejś oceny, bo byłam za młoda na to, zbyt naiwna jako dziecko jeszcze. Wszyscy wiedzieli, że jest coś strasznego, ludzie starsi coś sobie szeptali. Jeszcze jedną rzecz pamiętam, którą warto podkreślić, nie było co jeść i znów ciotce się gdzieś wymknęłam, powiedziałam że idę szukać jeść. Poszłam do Pułd, to jest zdaje się trzynaście kilometrów, oczywiście pieszo, przecież nic nie było i był czas kopania kartofli. Jakieś pole znalazłam, opustoszałe po kartoflach chyba i siedem kartofli. To był taki skarb i wracam z tym do ciotki. Po drodze jedzie Niemiec taką linijką w konia, jestem strasznie zmęczona, a on polskim językiem do mnie mówi: „Gdzieś się taka uchowała? No usiądź tu.” Nie wiedziałam, czy mu zaufać czy usiąść na tej linijce, ale byłam na tyle sprytna, że usiadłam na końcu, że w razie czego to zeskoczę. To był pewnie jakiś Ślązak i podwiózł mnie duży kawałek do Warszawy.
- Kiedy się pani dowiedziała, że Powstanie już upadło?
Chyba takiego momentu moja myśl nie pamięta.
- Że cisza się nagle zrobiła, że tam przestali bombardować?
Nie, coś tak żebym miała wyraźnie pamiętać, to nie mogę powiedzieć.Coś pamiętam, jak przez mgłę, przecież jeździły już transporty przez Wisłę, ludzie się przeprawiali, Warszawa zniszczona, gruzy, coś tak jak przez mgłę, ale tak żebym powiedziała dokładnie, to nie mogę powiedzieć.
- Ale widziała pani te wszystkie zniszczenia, tam po tamtej stronie. Czy uważa pani, że Powstanie było potrzebne?
Czy było potrzebne? Ono było takim zrywem, wydaje mi się że ono było potrzebne, tylko wielka szkoda, że nikt nie pomógł powstańcom. Może by się wtedy udało.
Francja, 7 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama