Barbara Krystyna Szulc „Krystyna Wagner”

Archiwum Historii Mówionej


Dzień dobry. Barbara Szulc, z domu Borkowska. Urodziłam się 12 października 1929 roku. W czasie Powstania byłam w Zgrupowaniu Armii Krajowej „Zaremba-Piorun”. Dowództwo mieściło się przy Poznańskiej 12.

  • „Zaremba-Piorun” to było zgrupowanie, które powstało już podczas Powstania. Wcześniej go nie było.


Nie.

  • Właśnie z tych osób, które nie miały okazji dotrzeć do punktów kontaktowych, bo wybuchło Powstanie.


Tak.

  • Jak pani się tam znalazła? Czy wcześniej już pani była w konspiracji?


Byłam w „Szarych Szeregach”.

  • W „Szarych Szeregach”. Czy to było ze szkołą jakoś związane?


Nie, w ogóle nikt. Nie.

  • Kiedy pani związała się z harcerstwem? Już w czasie nauki na Świętokrzyskiej?


Tak. Przecież do końca Powstania – do przed Powstania chodziłam normalnie do szkoły Janiny Tymińskiej.

  • Kto panią wciągnął do harcerstwa?


Miałam trzech kolegów. Jeden z nich mieszkał w tym samym domu gdzie ja. Mieszkałam na Siennej róg Sosnowej w czasie okupacji, bo wyrzucili nas Niemcy, zrobili niemiecką dzielnicę na Koszykowej, i dostaliśmy właśnie tam mieszkanie. Widziałam, że chłopcy należą do konspiracji, bo długo żeśmy się znali i dowiedziałam się. Prosiłam jednego z nich, żeby zapytał, czy ewentualnie bym mogła się do nich dostać jakoś. Nawet byłam zdziwiona później, bo przyszedł drużynowy do mojego taty i zapytał, czy tata się zgadza. Dzięki temu, że tatuś się zgodził, dostałam się do [harcerstwa].

  • Jak wyglądały wasze zbiórki, szkolenia?


Zbiórki, szkolenia… W różnych miejscach żeśmy się spotykali, w różnych lokalach, u mnie w domu, gdzieś u znajomych innych, w mieszkaniu mojego wujostwa na Złotej, w bardzo różnych miejscach. Tam się zbierała nas chyba siódemka. Oczywiście pieśni patriotyczne to koniecznie. Później nauka obchodzenia się z bronią.

  • A jednak.


Tak.

  • Autentyczna broń jakaś była?


Autentyczna. Do tej pory ubóstwiam strzelać. I co tam jeszcze? Robienie zastrzyków, takie różne historie, które mogły się przydać w sytuacjach wojennych.

  • Czyli przygotowywano was do pełnienia konkretnej roli?


Tak.

  • I pani sobie zdawała sprawę z tego, że będzie jakiś dalszy ciąg?


Przyznam się szczerze, że nie bardzo.. Wiedziałam, że coś, ale nie wyobrażałam sobie, że to się skończy tak, jak się skończyło wszystko.

  • Kiedy było przyrzeczenie?


Przyrzeczenie już było, jak wyszłam z alei Szucha. To było 15 sierpnia. Właśnie na…

  • A, to już podczas Powstania?


W czasie Powstania. Tak. Tam wszyscy żeśmy składali przysięgę.

  • W jakim miejscu?


Poznańska 12, na dziedzińcu.

  • Też na Woli.


Tak. Na Poznańskiej. Była uroczysta msza święta i przysięgę się składało.

  • Pani mieszkała na Siennej.


Sienna róg Sosnowej.

  • Do Poznańskiej to kawałeczek.


Tak, ale nie z domu szłam na Poznańską, tylko z alei Szucha.

  • A, no tak. To już inaczej.


Tak, bo nas z punktu zbornego zabrali do alei Szucha.

  • Gdzie mieliście punkt zborny?


Marszałkowska 33.

  • Wszyscy się stawili?


Nie, przecież ludzie przypadkowi byli i ci, którzy należeli. Dostałam wezwanie, żebym się stawiła. Tak że to było tak wszystko, gdzie człowiek… Na przykład mój mąż był u „Kilińskiego”. Ja byłam w „Zarembie”, w „Piorunie”, a wiele osób, które przychodziły, to przychodziły zupełnie przypadkowo. Też nie wiem, czy bym, jakby to normalnie było, gdzie należałam, gdzie miałabym być. Tak że…

  • Bo przychodziła pani, polecenie było jeszcze z harcerstwa, tak?


Tak.

  • A włączyła się pani w nurt pracy AK już na miejscu?


Tak.

  • Czyli formalne wojsko.


Tak, wojsko.

  • Jakie zadania były? Jak wyglądał pierwszy dzień? Co pani zapamiętała z godziny „W”?


Nie wiem, gdzieś rano byłam poza domem i wróciłam tak koło pierwszej. Rodzice mieli dziwne miny. Nie wiedziałam, o co chodzi. Tak coś mi chcieli powiedzieć, ale nie wiedzieli widocznie. Powiedzieli mi, że była koleżanka, pamiętam jej nazwisko, Alinka Stańdo, której nie odnalazłam, i przyniosła dla mnie papier. Rodzice to przeczytali na pewno. Tam było polecenie, żebym się stawiła o godzinie trzynastej, Marszałkowska 33 i tam dalsze. Już zaraz chciałam biec. Mama prosiła, żebym zjadła zupę. Mówię: „Nie, nie. Muszę lecieć”. A tata powiedział, że mnie nie puści samej i poszedł ze mną. Z tym że nie było mowy o żadnym środku lokomocji, bo tramwaje były tak obwieszone tak zwanymi winogronami, że nie [można było wejść]. Tak że całą Marszałkowską przeszliśmy od Siennej do Marszałkowskiej 33. Tam umówiłam się z tatą, że się dowiem, o co chodzi, a tata na mnie poczeka w kościele Zbawiciela w lewej nawie, to pamiętam dokładnie. Poszłam na górę, ale jak tam poszłam, to już zaczęła się praca, szycie opasek, wypełnianie legitymacji i w ogóle zapomniałam, że się z tatusiem umówiłam. Ale ponieważ tata przeczytał tamten adres, to przyszedł do mnie. Nie wiem, czy mogę zboczyć na chwilkę w związku z tym?

  • Bardzo proszę.


W tym roku na sześćdziesiątą piątą rocznicę Powstania przyjechali nasi koledzy, koleżanki. Sporo ze Stanów, z Anglii. I proszę sobie wyobrazić, że jedna z koleżanek, której nie pamiętałam w ogóle, mnie poznała. Po sześćdziesięciu pięciu latach. Kolega mi to powtórzył, że „Grażyna chciałaby się z tobą spotkać, że ciebie pamięta”. Mówię: „To jest niemożliwe! Po sześćdziesięciu pięciu latach kogoś poznać?! Jak człowiek był taki, a teraz jest trochę inny”. Spotkałam się z nią. Okazuje się, że była moją zastępową i doskonale pamięta, jak przyszedł mój tata. Ona mi powiedziała to, bo tak bym jej nie uwierzyła, absolutnie. Mówi: „Słuchaj, pamiętam ciebie doskonale. Pamiętam, jak przyszedł twój tata i jak chciał cię zabrać”.

  • Nie dotarł do pani ojciec widocznie, skoro nie pamięta pani tego?


Nie, przyszedł tam do mnie. Był.

  • Widziała się pani z nim jeszcze?


Tak, widziałam się. Tam był cały czas, dopóki nas w aleję Szucha nie zabrali. Ale mówię o tej koleżance, bo właśnie zboczyłam. Nie uwierzyłabym jej, a ona mówi: „Słuchaj, pamiętam, jak przyszedł twój tata, chciał cię zabrać. Nie zgodziłaś się. I słuchaj, twój tata był sędzią”. Jak powiedziała tak, to już wiedziałam o co chodzi. Tam właśnie, jak mówiłam, tata przyszedł. Byliśmy tam od 1 sierpnia do 5 sierpnia do południa, tam na punkcie zbornym.

  • Czyli tata musiał się zgodzić z pani decyzją i wrócił sam?


Nie, został.

  • Został?


Został.

  • Czyli mama została sama?


Mama sama została. Różnie, trochę w piwnicy byliśmy, trochę na górze. Słyszeliśmy, donosili nam ludzie, że ci, nie ubowcy, tylko Niemcy, gestapowcy idą od strony Unii Lubelskiej w kierunku placu Zbawiciela i stopniowo podpalają domy.

  • Już na początku?


Tak, stopniowo tam wykurzali ludzi po prostu. 5 sierpnia w południe okazało się, że do naszego domu podeszli, a to był duży dom, oficyna była i front. Zaczęli podpalać, a myśmy byli wtedy na czwartym piętrze; wszyscy zaczęli ludzie wychodzić, nie chcieli być spaleni. Myśmy wyszli, ale jakoś tak na końcu. Już wszyscy właściwie wyszli z domu, a my z tatusiem na końcu. Była staruszka, pewno miała ze sześćdziesiąt lat wtedy albo pięćdziesiąt i my żeśmy się nią [opiekowali]. Ona się tam przypadkowo znalazła, gdzieś szła i Powstanie ją zaskoczyło i… Wzięliśmy ją pod rękę, tata z jednej strony, ja z drugiej, i Niemcy nas z psami, z wilczurami, pędzili Marszałkowską w kierunku Litewskiej.

  • Czy tam była tylko ludność cywilna czy ludzie z waszego zgrupowania też?


My byliśmy. Tak, naturalnie. Część chłopców jakoś przedostała się na naszą stronę, na Marszałkowską. Doszliśmy do Litewskiej i na rogu Litewskiej i Marszałkowskiej stali pod murem mężczyźni i chłopcy. Jedni leżeli twarzami do ziemi i Niemcy kazali tacie, żeby tam poszedł. Tata mój był szpakowaty, mimo że był bardzo młody, a zrobił się w jednej chwili biały, dosłownie. Pożegnałam się z tatą, krzyczałam okropnie: „Puśćcie go! Puśćcie go!”. Ale co – nic. Tam go zamordowali. A nas pędzili jeszcze Litewską do alei Szucha i w alei Szucha myśmy początkowo… Tam był na rogu alei Szucha i Alej Ujazdowskich basen przeciwpożarowy i tam nas początkowo usadzili. To parę godzin trwało, a później nas przenieśli na przeciwną stronę, obok tego dużego domu, gdzie tam jest to… Edukacji Narodowej, tak? W alei Szucha? Ten duży…

  • Chyba Ministerstwo…


Mniejsza z tym. W każdym bądź razie…

  • Sprawiedliwości.


Sprawiedliwości.

  • Albo Edukacji, jeśli tuż koło MSZ, to Edukacji.

 

Tak, Edukacji. Tam był plac, dziwiłam się bardzo, bo był cały na biało wysypany. Później mąż mi wytłumaczył, że oni po prostu krew zasypywali i dlatego było tak biało. Było nas tak dużo, znaczy same kobiety, bo mężczyzn wszystkich zatrzymali, że nie było możliwości, żeby usiąść czy ukucnąć. Dosłownie jedna osoba przy drugiej była. Była tam, okazuje się, też ta koleżanka, która w czasie Powstania, znaczy w punkcie zbornym była i mnie widziała, ja jej nie widziałam, i była koleżanka ta właśnie, która mi przyniosła zawiadomienie, że mam się stawić. Jedną noc, znaczy po południu, noc przestałyśmy tak na tym placu. Chyba drugiego dnia przyszedł Niemiec, tak się rozglądał: Komm! Komm! Komm! – i zabierał kobiety, między innymi Alinkę Stańdo. Siedziałam obok niej. Od tej pory już słuch o niej zaginął. Podobno panowie tam sobie urządzali zabawy, potrzebowali panie. Nie wiem, nie wiem, jak to dalej było. W każdym bądź razie chyba którego… Aha, jak na tym placu byłyśmy, to widziałyśmy, jak Niemcy eskortowali mężczyzn w pasiakach, którzy na wózkach wielkich z dyszlem, na których były poukładane ciała zabitych, gdzieś tam wieźli w kierunku Koszykowej. Nie wiem. To było straszne, bo kobiety były na czołgach, obok czołgów szły.

  • Jako żywe tarcze?


Tak, bo tam byli nasi i Niemcy nie chcieli, żeby ich rozwalić.

  • Czy była w międzyczasie jakaś strzelanina, jakieś próby odbicia?


Nie, wtedy nic nie było. Nie, nic.

  • Czy was potem gdzieś zaprowadzono dalej?


Jeżeli chodzi o mnie, to któregoś dnia przyszedł Niemiec dosyć dobrze mówiący po polsku i wybrał nas, nie wiem ile, może trzydzieści, może ileś, miedzy innymi mnie, i mówi: „A teraz puścimy was do swoich i powiecie, jacy byliśmy dla was dobrzy” – dosłownie. Prowadzili nas aleją Szucha do Litewskiej, do Marszałkowskiej w kierunku placu Zbawiciela i im bliżej placu Zbawiciela, to Niemcy pod domy wypalone…


  • Ale byłyście pod lufami?


Tak. Szli, lufy. Byłyśmy pewne, bo się w pewnym momencie zatrzymali, że puszczą serię po nas. Tymczasem dobiegłyśmy do placu Zbawiciela. Nie wiem, znowu jakoś ostatnia się tam znalazłam, wszystkie się gdzieś rozeszły te kobiety czy dziewczyny. Grzęzłam… Po trupach grzęzłam na placu Zbawiciela. Ale jedna rzecz, która była strasznie radosna. Jak spojrzałam na Marszałkowską, a tam biało-czerwone flagi – to było coś nieprawdopodobnego. Straszne przeżycie. Skręciłam w Mokotowską w prawo, idąc właśnie od kościoła Zbawiciela Marszałkowską w prawo.

  • Rozbiegłyście się, już nie byłyście razem?


Nie spotkałam nikogo. Nie wiem. Jedne w prawo, drugie w lewo, jedne prosto. Nie mam pojęcia.

  • Dokąd się pani udała?


Wskoczyłam na Mokotowską i właśnie nie wiedziałam, co mam z sobą zrobić. Spotkałam koleżankę, o której nie wiedziałam, że jest też w konspiracji. Ona na Skorupki miała ciotkę. Ona już była w akcji. Ponieważ wiedziała jak i co, ja jej powiedziałam, to… Jak to było? Aha, to mówi; „Słuchaj, ja cię zaprowadzę do ciotki. Tam umyjesz się, odpoczniesz, prześpisz się”. I tak się stało. Następnego dnia wyszłam na dziedziniec tam, na podwórko i spotkałam swojego dowódcę z punktu zbornego z Marszałkowskiej. Też nie pamiętam w tej chwili, jak się nazywał. Podeszłam do niego i mówię: „Panie poruczniku, co mam ze sobą robić?” – taka i taka sytuacja. I kazał mi pójść na Poznańską 12 do „Zaremby”, do „Pioruna”. I tam się znalazłam [...].

  • Bardzo to było ciekawe i dość mało znany ten fragment. To znaczy w ogóle o tym, że w alei Szucha gromadzono masy kobiet, to słyszałam.


To była makabra.

  • W różnych częściach Warszawy były zbierane. Pod Muzeum Narodowym także.


Tak.

  • I przyjęto tam panią, została pani jednym z Powstańców. Przydzielono pani jakieś zadania?


Tak. Byłam w służbie wartowniczej, tak że na warcie stałam. Bez broni, oczywiście, bo nie było broni na tyle, żebym dostała.

  • Na czym to polegało? Musiała pani po prostu pilnie baczyć, czy przypadkiem Niemcy nie nadchodzą?


Tak. Czy z jednej strony, czy z drugiej strony. Nie, i w ogóle czy ci, którzy przechodzą z Marszałkowskiej, bo tam były przebite ściany, mury były przebite z domu do domu, przechodzili na Poznańską, i musiałam legitymować i hasło: „Stój! Kto idzie?! Podaj hasło!” – i tak. Poza tym, co tam jeszcze robiłam? Jak były zrzuty, nie wiem, czy rosyjskie… Rosyjskie to w ogóle szkoda mówić. Ale jak miały być zrzuty, wiedzieliśmy, to z kolegą na dach naszego domu wchodziliśmy z lornetkami i mniej więcej orientowaliśmy się, gdzie zrzut może paść. Najczęściej to trafiało do Niemców.

Poza tym co? Poza tym chodziłam po zboże do „Haberbuscha i Schielego”. To wszyscy tam prawie chodzili, bo to było nasze pożywienie – kasza „pluj”. Gotowało się ziarna.

  • Która ratowała życie.


Bo nic innego [nie było]. Chleba nie widziałam przez całe Powstanie. W ogóle nie wiem, co jadłam poza tą kaszą.

  • Czy trasa do „Haberbuscha” była bezpieczna?


Nie, bo trzeba było przebiec przez Aleje Jerozolimskie, a tam zewsząd był obstrzał. Tutaj z BGK, tam z Marszałkowskiej, z poczty na Nowogrodzkiej i jeszcze z wielu miejsc. Poza tym w niektórych domach po drugiej stronie Alej mieszkali Niemcy, urzędowali Niemcy. To się tak odbywało, że grupą kilka osób przechodziło przez to. Wpuszczali nas przez bramę. I były straszne kolejki do tego, ale my, jako wojsko – teraz się śmieję, mój Boże – mieliśmy pierwszeństwo. I tak to wyglądało, że stał tam żołnierz, który otwierał bramę i wypuszczał nas. Stał [żołnierz] i wywoływał po kolei nas. Kazali biec do bramy po lewej stronie trochę Alej Jerozolimskich, a ja pobiegłam trochę dalej, gdzie już byli Niemcy, i słyszę za sobą: „Czyś ty zwariowała?!”. Za ubranie i do właściwej bramy, gdzie mieliśmy przejść. Doszliśmy tam. Później paląca się Świętokrzyska, strasznie, Moniuszki. Tak że jak żeśmy przechodzili, to właściwie były języki ognia. I sypało się. Ale jakoś żeśmy dotarli na Grzybowską. Ponieważ szliśmy obok Sosnowej, to wstąpiłam do domu, żeby z mamą się zobaczyć, ale to nie pierwszym razem, tylko następnym. I tam na Grzybowskiej braliśmy w worki zboże, ziarna, i później wracaliśmy tą samą trasą.

  • Kto się zajmował zaopatrzeniem i kuchnią?


Była tam kuchnia. U nas była kuchnia, tak. To „peżetki” się nazywały chyba – Pomoc Żołnierzom. To one pichciły.


  • A jaki był stosunek ludności cywilnej do was?


Różny, bardzo różny. […] Z małym entuzjazmem, bo ludzie, którzy siedzieli w piwnicach, byli strasznie biedni. Ja im serdecznie współczuję, ja bym nie przeżyła siedzenia w piwnicy przez te trzy długie dni. Kiedyś właśnie jak byłam po zboże, to wstąpiłam do mamy na Siennej i wstąpiłam do znajomej pani, która miała córkę młodszą ode mnie o dwa lata. Jak weszłam tam na podwórko i spotkałam się tam właśnie z tą panią i z jej córką, z którą do dzisiaj mam jeszcze kontakty, i wyszły tam kobiety rozczapierzone: „Co wyście Powstanie zrobili?!” – do mnie. Bo byłam z opaską normalnie w tym dresie. Tak że raczej kiepsko, ale się nie dziwię.

  • Przechodzili gehennę.


Straszną. Bo nie mieliśmy właściwie czasu na rozpamiętywanie, cały czas coś. A ci ludzie biedni siedzieli i czekali, kiedy bomba spadnie na nich.

  • Nic dobrego ich nie czekało w każdym razie.


Nie.

  • Czy była pani świadkiem jakichś akcji zbrojnych swoich kolegów?


Nie. Nic nie widziałam. Wielu kolegów i koleżanek od nas zginęło też, ale nie, nie brałam udziału.

  • A mieliście jakąś orientację, co się dzieje w ogóle w Warszawie? Bo byliście jednym punktem. Dochodziły jakieś informacje?


Tak, informacje dochodziły, ale muszę powiedzieć, że ja, teraz mogę o tym mówić spokojnie, niby spokojnie, że straciłam pamięć po wyjściu z alei Szucha. Pamiętałam wszystko od 1 sierpnia, a przeszłość – biała plama. Wiedziałam, jak się nazywam, gdzie mieszkam, ale gdzie mieszkanie jest, jaka to dzielnica, czy… Zupełnie nie orientowałam się. To było okropne. Co jeszcze?

  • O informacjach chciałam się dowiedzieć. Czy docierały jakieś wiadomości radiowe czy od innych, łączników?


Tak, radiowe. Tak, z drugiej strony.

  • Biuletyny docierały?


Biuletyny docierały. Tak. Później czekaliśmy stale, jak nasi przyjaciele ze wschodu nas wyzwolą. Myśleliśmy, że rzeczywiście pomogą.

  • Tak. To co się potem stało, to chyba nie do przewidzenia jednak, aż taki zwrot sytuacji.


Naturalnie. A jeszcze chciałam powiedzieć, że jak byłam u mamusi…

  • Mama była sama w domu?


Sama.

  • Nie wiedziała nic o losie męża.


I ja… Źle powiedziałam, jak szłam po zboże, to odwiedzałam mamę, ale najpierw znalazł mnie jeden z trzech kolegów moich z konspiracji. Odnalazł mnie. Szukał Alinki Stańdo i mnie. I chodził tak biedak, gdzie tylko mógł. Po tamtej stronie Alej, po naszej stronie, i wszędzie szukał blondynki z warkoczami, których było setki. Ale wreszcie mnie znalazł. Dostałam od dowódcy przepustkę, bo wiedział, że mama jest sama, że… Zaprowadził mnie do mamy. U mamy wszyscy sąsiedzi urzędowali. I tatuś… Mówiłam, że tatuś jest na Mokotowie, że mam kontakt z jego łączniczką, co było zupełnym kłamstwem. I tak to utrzymywałam chyba do 1948 roku. Nie mówiłam mamie, bo czułam się winna, że przeze mnie tata zginął.

  • Jak długo pozostaliście na swoim miejscu postoju?


Wyszłam dopiero 4 października chyba.

  • Bardzo późno.


Tak, na samym końcu.

  • Kto zadecydował o tym, że wychodzicie? Dowódca?


Kiedy wychodzimy, tak.

  • Jakie to było zarządzenie? Jak to wyglądało? Czy to był jakiś rozkaz z poleceniami, co robić?


Nie mam pojęcia, powiem prawdę, nie mam pojęcia, jak to było. W każdym bądź razie kazali nam wyjść, ten mój dowódca. Aha, bo mama przyszła po zawieszeniu broni do mnie i dowódca prosił, żebym poszła z cywilami razem z mamą, ponieważ nie wiedzą, jak będą traktowali wojsko. Wiedział, że tata zginął, i tak dalej. Poszłam z mamą do obozu cywilnego. Ale jeszcze chciałam powiedzieć, że jak wychodziłam, to było okropne, to swoją legitymację i opaskę zwinęłam i włożyłam w barykadę. Nie wiem, myślałam może, że znajdę to. Później nas pędzili do Ursusa. Nie do Pruszkowa, tylko do Ursusa, piechotą.

  • To były same kobiety znowu?


Nie, kobiety i mężczyźni.

  • Ale cywile, tak?


Cywile i wojskowi też.

  • Wojskowi też?


Tak, wojskowi też wychodzili. Wojskowi chyba pierwsi wychodzili. Też okropny widok, jak broń rzucali Niemcom do kosza czy pod nogi. I tak, i później dalej.

  • Doszliście na piechotę do Ursusa?


Do Ursusa.

  • I co było w Ursusie?


Do hali wielkiej nas zapędzili. To była hala jakaś z fabryki w Ursusie, ale była pusta, znaczy nie było żadnych urządzeń tam, tylko beton. I tam już było masę ludzi i my z mamą byłyśmy. Szeregu osobom udało się uciec, ale my byłyśmy, jakoś nie potrafiłyśmy tego zrobić.

  • Była eskorta oczywiście?


Tak, pilnowali nas, żeby nie wyjść. I później któregoś dnia zapakowali nas do bydlęcych wagonów, też na sztywno, że tak powiem, tak jak w alei Szucha, tam jeden przy drugim tak samo. Upchali nas. I tak z nami krążyli ze trzy dni i ze trzy noce chyba. Dowieźli nas do Chemnitz. Czy mam mówić o tym?

  • Tak, bardzo proszę, bo chciałabym znać pani losy potem. Czy obóz już nie był jeniecki, tylko obóz pracy?


Tak. Wysadzili nas w Chemnitz. Po drodze nie będę mówiła o scenach, jakie miały miejsce w czasie podróży.

  • Robili jakieś przerwy, żebyście mogli odpocząć chwilę?


Owszem, właśnie. Tak, ale dowcipy sobie robili. Zatrzymali się między lasami i kazali nam sobie iść w lewo, w prawo, i dosłownie zanim człowiek dobiegł do miejsca, gdzie mógł cośkolwiek zdziałać, i ledwo zdążył spuścić spodnie, z przeproszeniem, to gwizdek i już trzeba było [wracać]. To było okropne. Przecież…

  • Poniżali po prostu.


Poniżali. Poniżali strasznie.

A w Chemnitz wysadzili nas i do obozu przejściowego. Tam były koszmary.

  • To znaczy?


Tam były koszmary, bo tak: ulokowali nas w wielkich salach z piętrowymi łóżkami, z których kapały pluskwy. Tak że tak coś miękkiego stale. Później któregoś dnia do mykwy nas wzięli, wszystkie kobiety. Tam pani na pewno słyszała, jak to się odbywało. Mogę nie powtarzać.

  • Ale proszę opowiedzieć.


Na golasa, kobiety w różnym wieku.

  • Zabierali wszystkie ubrania


. Tak, ubrania do odwszalni. Na golasa, w rządek i szkop z kubłem i jakimś lizolem, czy jak to się nazywa, i pędzlem i ręce do góry, chlap, chlap i chlap. I tak po kolei.

  • Jak długo pani tam została?


Nie, to nie trwało [długo]. Później do odwszalni. Miałam długie, jasne warkocze i w kolejce się stało do… Znaczy do głowy, żeby głowę sprawdzili. Nas z mamą dwa razy odsyłali, bo myśmy miały, nie wiem jakim sposobem, czyste głowy. Ja przy tych warkoczach. Nie pamiętam w ogóle, gdzie się w Powstanie myłam. Nie wiem, zupełnie nie pamiętam. Później po tym pytali kto gdzie co robił, jaki ma zawód, tych starszych.

 

A nas z mamą zabrali do Aue w Saksonii i tam nas do fabryki metalurgicznej. Fabryka broni de facto tam była. Pracowałyśmy na zmianę w tej fabryce.

  • Ciężka praca była?


Dosyć ciężka. Tam tak: metale topili, później, jak to się nazywało, nie pamiętam, wytrawiali te metale, później robili odlewy na długie sztaby.

  • A wasze zadanie na czym polegało?


A nasze zadanie było… Mikrometrem mierzyłyśmy sztaby i przez walec taki, jedna z jednej strony brała, druga z drugiej strony, tak żeśmy sobie podawały te sztaby. Do odpowiedniej, nie wiem jakiej, nie pamiętam, żeśmy to robiły. Mama moja też. Z tym że tak: ja, jako nieletnia, pracowałam na dwie zmiany. W nocy nie pracowałam, tak że luksus. I jak było bombardowanie – z którego żeśmy się strasznie cieszyli – to mama jak była w fabryce, to się martwiła, czy mnie się coś nie stało. A myśmy... Niemcy się tak panicznie bali bombardowań! A myśmy się cieszyli. Kazali nam opuszczać barak i za rzekę do… Na wzgórek, lasek kazali nam tam być, a sami gdzieś, nie wiem, się chowali. Myśmy patrzyli, jak folia z samolotów leci i cieszyliśmy się, że będzie międzynarodowa marmolada, bo byli Polacy, Ukraińcy, Niemcy, Niemcy też byli, Francuzi, Włosi. Tak że jak by trzasnęło… Ale chcieliśmy, żeby trzasnęło, tak naprawdę. Bo wydawało mi się, że to tak zawsze będzie.

  • Jakaś kara powinna być za to, co zrobili.


Powinna być, ale w ogóle myśleliśmy, że jeżeli nas nie zbombardują, to już będziemy w tym obozie do końca, do końca życia, nie wiadomo jak długiego. No i tak. Ale obchodzili się z nami przyzwoicie, tak. Nawet był jeden Niemiec, inwalida zresztą, majster tak zwany, który przynosił i stawiał na mamy urządzeniu do przepuszczania sztrajf kanapki. Co jakiś czas kanapkę przynosił. Tak. Tak że to wiele, wiele... Nie, naprawdę, bo to byli sami na ogół ludzie inwalidzi, prawie wszyscy. Tak że to byli normalni ludzie, którzy nie bardzo mieli pojęcie w ogóle, co się dzieje. I tak. Mieszkaliśmy w lagrze. To było dalej od naszej fabryki.

  • Dochodziłyście do fabryki? Trzeba było dojść?


Tak, trzeba było dojść. Po śniegu, w drewniakach. Dali nam stroje – spódnicę i górę. Oczywiście, my z polskiego baraku zaraz sobie przerobiłyśmy jakoś, tu skróciłyśmy, tam zwęziłyśmy i paradowałyśmy w tym i w butach. Zimą to było śmiesznie, bo jak szło się po śniegu, to pod podbiciem drewniaków robiła się kula i człowiek się kręcił wokół własnej osi. Takie historyjki były.

  • Zimno w tym musiało być.


Zimno było, tak.

  • Jak was żywili?


Zupa… Kolorami. To znaczy brukiew taka drewniana. Nie wiem, czym tam pomieszana, z mąką czy z czymś podobnym, i to się wsysało. Wypijało się wodę i wysysało to, co można było z tego.

  • Tam esencji żadnej nie było, czegoś konkretnego?


Nie.

  • Ziemniaki, coś?


A skąd! Ziemniaków nie widziałam, kartofli, ani w czasie Powstania, ani w czasie pobytu w obozie. Absolutnie nie, absolutnie! Tak że tą zupą… Chleb dostawaliśmy chyba dziennie po plasterku czy po dwa plasterki i marmoladę z buraków [...] I tyle. Na Boże Narodzenie dostaliśmy kawałek wędliny do chleba.

  • A chleb jaki był? Z czego?


Też z kartoflami. Z kartoflami. Zresztą w czasie okupacji w Warszawie też był chleb robiony z kartoflami. Ale to były takie znikome porcje… Ale jakoś się przeżyło i dożyło. Właśnie ludzie mówią i mają rację, że „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”. I sądząc po mnie, to sądzę, że się sprawdziło.

  • Kto was wyzwolił?


Amerykanie. Aha, kiedy to było? W urodziny Hitlera. Dwudziestego któregoś kwietnia, 20 kwietnia. Już jak się front [zbliżył] z jednej strony niemiecko-rosyjski i niemiecko-amerykański, to nas rozpuścili. Całą naszą grupę polską eskortował Niemiec. Tam gdzieś szłyśmy. Nie miałam mapy, nie miałam orientacji w ogóle, gdzie jestem. I tak nas prowadził, prowadził, i w pewnym momencie zostawił nas na pastwę losu nie wiadomo gdzie.

  • Czyli celu żadnego nie mieli, tylko chcieli się was pozbyć?


Chcieli się nas pozbyć, tak. Z mamą żeśmy nocowały, pamiętam, bo śnieg był duży, w lesie, w rowie, gdzie było dużo śniegu i tam myśmy spały w tym. Ale dobrze żeśmy spały. A zaraz obok były pozycje niemieckie, obok tego rowu.

  • Ale z frontem nie miałyście możliwości wybrnięcia?


Nie, na razie nie. W taki sposób żeśmy przebrnęły przez śnieg i doszłyśmy do miasteczka, jak się okazało, to było jakieś uzdrowisko, [niezrozumiałe] się nazywało. A resztę towarzystwa, czyli pań, kobiet, które z nami były gdzieś, się też rozeszły każda w jakąś stronę, każda szukała gdzieś czegoś. Byłam zrozpaczona, nie wiedziałam co i jak. Znałam trochę wtedy niemiecki i mama miała złoty zegarek, pierścionek, dolary i mówi: „Idź do piekarni i kup chleb”. Za złoty zegarek i za dolara, jeszcze się upewniał, czy to jest prawdziwy dolar, dostałam bochenek chleba i torbę kartofli. No dobrze. Chleb miałyśmy sobie podzielić, ale zjadłyśmy go, cały bochenek, tak. Powędrowałam trochę po tym miasteczku i trafiłam do Burgemeistra, do… Nie do sołtysa, tylko jak się nazywał?

  • Wójta?


Do wójta czy coś takiego.

  • Samorząd jakiś.


Tak. Poszłam z mamą do tego Niemca i mówię, jaka sytuacja była, jak żeśmy się tutaj znalazły i mówię: „Albo nas zastrzelcie, albo zróbcie coś z nami, cokolwiek”. To był taki przyzwoity człowiek, dał nam Reisekarty, te gdzie mogłyśmy sobie po trochę kupić chleba, powidła, coś.

  • Kartki żywnościowe?


Tak. Kartki żywnościowe. Ulokował nas w szkole, bo już front się zacieśniał i szkoły były nieczynne. Tak że dostałyśmy miejsce w klasie, gdzieś w kącie była rozesłana słoma. Tam już miałyśmy dach nad głową, ciepło i nie umierałyśmy z głodu. Tak. Później do nas wprowadziła się młodzież, Hitlerjugend, dzieciaki po siedem lat, po dziewięć, po dziesięć może. Okazuje się, że te dzieci zostawione zostały na pastwę losu przez opiekunów, przez hitlerowców. Później jak wkroczyli Amerykanie, jak oni się strasznie cieszyli! Te dzieciaki jak się cieszyły strasznie. Tak że oni też… Co prawda ich tam bardzo niedobrych rzeczy uczyli…

  • Ale dziecko jeszcze można oduczyć.


Tak. Ukształtować można. Nauczyć szybko i oduczyć też, tylko dłużej trwa oduczenie.

  • Jak zorganizowano wam życie po wyzwoleniu przez Amerykanów?


Zaraz, sekundę, bo muszę sobie uprzytomnić, którego to było. Chyba 5 maja. Krzyk się zrobił, właśnie te dzieciaki krzyczały, że Amerykanie przyjechali. Myśmy z mamą wyszły na zewnątrz. Patrzymy, a tam gdzieś z daleka czołgi amerykańskie, na których siedzą żołnierze, Murzyni, nie Murzyni. Później gdzieś tam w lasku też się czołgają Amerykanie. Krzyk i radość wielka. A ja się tak rozpłakałam, uciekłam na słomę, bo to był szok też. Z tego wszystkiego, po tym wszystkim, raptem tu jest wolność. Amerykanie bardzo się nami zajęli. Dowódca czołówki, która do nas przyszła, on się nazywał chyba Michel Michalski, coś takiego. Koniecznie mamę namawiał, że nas zabierze do Francji, jak będą odchodzili stąd, a stamtąd ewentualnie do Ameryki czy zechcemy zostać we Francji. Ale ponieważ mama wiedziała, że tatuś gdzieś jest, to nie zdecydowała się.

  • Wtedy jeszcze nie przyszło pani do głowy, żeby powiedzieć mamie?


A skąd! Broń Boże!

  • A miałyście jako taką orientację, co was czeka w Polsce?


Nie. Zupełnie odcięte byłyśmy. Nie miałyśmy zielonego pojęcia, co będzie, co jest. A nikogo nie było, kto by był z Polski.

  • I kiedy wracałyście?


Wróciłyśmy w czerwcu czy koło 24 czerwca. Ale jeszcze przeszłyśmy straszną gehennę, bo obok amerykańskiego terenu zaraz był rosyjski. I my, żeby dostać się do Drezna, a później do Berlina, musiałyśmy przejść przez strefę rosyjską. Piechotą żeśmy szły do Drezna. Później w Berlinie… Troszeczkę tutaj pewne rzeczy pomijam, bo to by było za długo. Jak myśmy szły do Berlina, to po drodze… A, nie, to jeszcze było w Dreźnie. Był punkt sanitarny na dworcu. Drezno było białe zupełnie, zrównane z ziemią.

  • Nie istniało.


Tak. Ale na dworcu kolejowym, który się zachował jakoś, był punkt sanitarny. Myśmy tak przycupnęły z mamą, bo chciałyśmy się czegoś dowiedzieć, ale najpierw musiałyśmy odpocząć, co ze sobą dalej robić, jak i co. I wyszedł Niemiec i pytał, co z nami. Pierwsza rzecz, którą powiedział, to żeby się chować przed Rosjanami. Miał rację, bo tam się dantejskie sceny działy, na tym dworcu. My jakoś żeśmy szczęśliwie uchroniły się. Później wsiadłyśmy w jakiś pociąg w Berlinie, który jechał do Poznania, częściowo towarowy, częściowo osobowy. W tym osobowym, jak się później okazało… Jak to było… Jechali z Polski tak zwani szabrownicy, którzy na szaber przyjeżdżali. A, już wiem. Najpierw nie mogłyśmy wsiąść do pociągu, wsiadłyśmy na dach blisko lokomotywy, tak że iskry nas przypalały. Gdzieś tam na trasie pociąg się zatrzymał i oficer niemiecki kazał nam zsiąść. Mówi, że „Pójdziecie do pociągu, do wewnątrz”. W końcu mamę zabrał do swojego apartamentu, a ja stałam i wreszcie mama wyszła. Niewiele się dowiedziałam, co tam było. W każdym razie wsiadłyśmy do wagonu, dostałyśmy się właśnie do przedziału, gdzie szabrownicy akurat z Warszawy byli. I tak było, że siedziałam wciśnięta w kąt i miałam zasłoniętą twarz, bo Rosjanie przychodzili i wyciągali ludzi po kolei. A w ogóle to dużo niemieckich kobiet jechało też na dachach tak jak my. I oni, Rosjanie, wdrapywali się, gwałcili kobiety i zrzucali z pociągu jadącego. Coś okropnego. Bez przerwy zaglądali do przedziałów. Ale jakoś szczęśliwie… Aha, jeszcze śmieszne. Mama była żoną jednego szabrownika, a ja drugiego szabrownika. Tak oni zadecydowali, cwaniaki warszawskie. Dojechałyśmy do Poznania, ciężka to była podróż, i tam dostałyśmy się do punktu Czerwonego krzyża. Stamtąd dostałyśmy bilet na pociąg i pojechałyśmy do Zawiercia, gdzie w czasie okupacji ukrywał się mój wujek, mojej cioci mąż, i ciocia tam była i ich córka. Tam żeśmy ich odnaleźli. Oni się nami zaopiekowali, bo jeszcze nasze mieszkanie w Warszawie to i na Koszykowej było spalone do cna, i to na Czerwonego Krzyża, tak że nie miałyśmy gdzie wracać.

  • Zostałyście jakiś czas w Zawierciu?


W Zawierciu, tak. Tam chodziłam do szkoły. Znaczy mama nie, mama pojechała do Warszawy, mnie zostawiła.

  • A gdzie się zahaczyła?


Zahaczyła się u znajomych, którzy tam też mieszkali; wszyscy ściśnięci, jedna rodzina w jednym pokoju, druga w drugim. Powoli zaczęła pracować, bo mama nigdy nie pracowała, ale zaczęła pracować w knajpce, w restauracji, na Mokotowie. U tej znajomej na Odyńca mieszkała, tak że miała blisko, bo na Puławskiej pracowała. Ja tam byłam do 1947 roku. Skończyłam szkołę i przyjechałam do Warszawy. Tutaj zaczęłam jeszcze się trochę uczyć u Rejtana. Później… Nie, to u Rejtana, to… A mniejsza z tym, nieważne.

  • A maturę gdzie pani robiła?


W Zawierciu.

  • A, tam?


W Zawierciu, tak. Liceum pedagogiczne to było. Ale też w skróconym tempie to się odbywało. Tak jak można było się bez matury dostać na studia po wojnie. Tylko jak się miało dużo punktów za pochodzenie. No i co? Jak przyjechałam do Warszawy na stałe, to zaczęłam pracować w firmie „Bracia Łopieńscy”. To taka znana stara firma na Hożej.

  • Czym się zajmowała?


Wyroby z brązu. Robiła różne bramy, okucia, do Sejmu, do Senatu, remontowała pomnik Zygmunta. W ogóle taka bardzo poważna i dobra firma.

  • Doświadczenia z Niemiec pani w tym pomogły?


Nie, nie. W biurze pracowałam, nie w ludwisarni. Tak że tam pracowałam, później w różnych pracowałam instytucjach państwowych.

  • Nie miała pani kłopotów w związku z przynależnością do AK?


W ogóle się nie przyznawałam do tego, absolutnie. W latach siedemdziesiątych [kontaktowałam się] ze ZBoWiD-em, ale nie byłam członkiem ZBoWiD-u, tylko mam kartę kombatanta. Mam to do dziś. W 1951 roku wyszłam za mąż, mamy dwoje dzieci, syna i córkę, i sześcioro wnucząt.





Warszawa, 21 października 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Barbara Krystyna Szulc Pseudonim: „Krystyna Wagner” Stopień: łączniczka, ochrona sztabu – służba wartownicza Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter