Barbara Biernacka
Nazywam się Biernacka Barbara.
- Ile miała pani lat w czasie Powstania?
Miałam dziesięć lat.
W czasie wojny. Pierwszego września miałam dziesięć lat.
- Co pani zapamiętała z 1939 roku, z początku wojny?
Z roku trzydziestego dziewiątego. Mieszkałam na Polesiu w trzydziestym dziewiątym roku, bo mój ojciec był geodetą i dostał tam pracę. W Warszawie nie mógł dostać pracy i znalazł na Polesiu. Tam żeśmy wyjechali, tam mieliśmy dobre warunki, dobre, ładne mieszkanie i ojciec miał dobrą pracę.
- W jakiej konkretnie miejscowości pani mieszkała?
Kobryń. Kobryń pod Brześciem.
- Jak wyglądały pierwsze dni wojny na Polesiu?
No, pierwsze dni wojny to wyglądały tak, że spadła na tę miejscowość tylko jedna bomba i w zasadzie nic [poza tym] się nie działo. Ale na ten teren wkroczyli Rosjanie, zajęli aż do Białegostoku.
- Czy pani pamięta te pierwsze zetknięcie się z armią radziecką?
Pamiętam to pierwsze zetknięcie, bo zaraz w niedługim czasie przyszli żołnierze po mojego ojca. Ale pomylili imiona – mój ojciec był Stanisław syn Jana, a oni przyszli po Jana syna Stanisława. I tym faktem ojciec się po prostu uratował, bo jak oni wyszli, nie zadawali więcej pytań i wyszli, to ojciec się ubrał i od razu stamtąd uciekł do Warszawy. A myśmy z mamą, nas była trójka, bo miałam starszą siostrę i młodszego brata, zostaliśmy w Kobryniu. Cała rodzina była w Warszawie, bo urodziłam się w ogóle w Warszawie i pochodziliśmy z Warszawy.
- Z czego pani rodzina utrzymywała się na Polesiu, jak ojciec uciekł?
Ojciec pracował.
- Ale jak ojciec uciekł w czasie wojny?
Jak ojciec uciekł w czasie wojny... Tam już nie chodziły polskie pieniądze, a mama nosiła się z zamiarem przedostania do Warszawy. W Warszawie szły polskie pieniądze, a tam już nie szły, w związku z tym moja mama za grube pieniądze posprzedawała wszystko, co mieliśmy w pięciopokojowym mieszkaniu, bo i meble, i ubrania, i bieliznę... Kupowali wszystko przede wszystkim Żydzi, bo to było miasteczko bardzo zażydzone. Kupowali za każde pieniądze wszystko, od bielizny do ubrania, bo te pieniądze już tam nie szły i nie miały żadnej wartości. I stąd myśmy miały dość spore pieniądze. Jak przyszedł moment, ojciec mój był już w Warszawie, załatwił przewodnika, ale ten przewodnik wziął pieniądze i uciekł, więc mama musiała się starać o nowego przewodnika i ten nowy przewodnik przeprowadzał nas przez granicę rosyjsko-niemiecką.
- Czy pani pamięta, jaki to był miesiąc?
Pamiętam, bo to był grudzień trzydziestego dziewiątego roku. W Wigilię byliśmy w lesie i w Wigilię przekraczaliśmy granicę. Jak przekraczaliśmy granicę, to razem z nami po drodze przyłączyło się bardzo dużo ludzi, a ten przewodnik nie reagował. Nie wiem, czy brał pieniądze od nich, czy nie. W każdym bądź razie szła nas już duża grupa ludzi i kazał nam przechodzić i mówił, że będzie pas neutralny. Ja jako dziecko byłam bardzo ciekawa i stale tylko pytałam: „Co to jest ten pas neutralny?”. Nie mogłam zrozumieć. Wreszcie jak żeśmy weszli na ten pas neutralny i zatrzymali nas Rosjanie. Zatrzymali nas Rosjanie, to wtedy ten przewodnik ze złością powiedział: „Masz pas neutralny”. Rosjanie zaczęli rewidować, rewidowali tak po tym... A pieniądze, które mieliśmy uzyskane ze sprzedaży, to mama zrobiła takie woreczki i wszystkie dzieci miały na piersiach. Jak oni zrewidowali dorosłych, to moja mama jak przeszła, to powiedziała: „Dzieci, chodźcie do mnie”. Dzieci przeszły automatycznie do mamy i nikt ich nie rewidował już.
- Jak zachowywali się ci żołnierze? Czy pani się wtedy bała?
Ja się bardzo bałam, bo ja w ogóle jestem tchórz, ale ja się bardzo bałam. Bardzo bałam się, bo to groźnie wyglądało. Oni przede wszystkim strzelali w górę, więc same te wystrzały, to strzelanie było niepokojące. I to był ten pas neutralny, to nie był las, tylko była taka przesieka, puste pole i tam oni nas zatrzymali, na tym polu, jak żeśmy przechodzili, bo to było między granicą z Niemcami. Później kazali nam:
Dawaj, nazad i z powrotem żeby iść. No i żeśmy się wrócili i ten przewodnik kazał się odłączyć wszystkim innym oprócz mojej mamy i nas. Powiedział, że on przeprowadzi tylko nas, a reszta go nie interesuje. Nie wiem, czy pieniędzy nie dostał, czy co, w każdym bądź razie przeszliśmy...
Tej samej nocy, zaraz po godzinie, przeprowadził nas. To był pierwszy dzień, to była wigilia. A jak przeszliśmy na stronę niemiecką, to była [noc] z wigilii na pierwszy dzień świąt. No i on nas już przeprowadził na tą stronę niemiecką, tam zatrzymaliśmy się w jakiejś chałupie, w której on miał tam jakieś konszachty. Potem przespaliśmy się i w pierwszy dzień świąt rano z mamą we trójkę żeśmy szli do pociągu w Małkini. Bo do Białegostoku dowiózł nas pociąg, później było na piechotę to wszystko, a już w Małkini byliśmy po stronie niemieckiej. Jak żeśmy szli do pociągu, mama i nas trójka, to zatrzymał nas patrol niemiecki. Weszliśmy do środka, mama trzymała brata na rękach, bo on sam nie chodził, miał taki kożuch długi do samej ziemi, ciężki był, ale mama jakoś go tam niosła. Jak żeśmy weszli do tego niemieckiego domu, to Niemiec był już pijany, bo to był pierwszy dzień świąt, i strasznie zaciekawił się moim bratem. Zaraz wziął od mamy go na ręce, zaczął huśtać, nosić, że on też ma takiego, zaczął z nim żartować, ale już był pijany ten Niemiec, bo to był pierwszy dzień świąt. No i wywiad z nami przeprowadzał, czy nie Żydzi. Mama tłumaczy, że jak byśmy byli Żydami, to byśmy nie szli w tą stronę, tylko byśmy szli w odwrotną stronę. No i on się strasznie rozbawił moim bratem, że też ma takiego syna, że to, i bardzo ładnie nas załatwił, bo dał nam strażnika, żeby przeprowadził nas do pociągu, żeby już nas nie zaczepiał, bo tam były następne patrole, żeby nas następne patrole nie zatrzymywały.
- Ale ciągle na piechotę trzeba było iść, tak?
Na piechotę, na piechotę. To była już Małkinia, tylko te tereny przygraniczne. Żeśmy na piechotę doszli do pociągu i przyjechaliśmy do Warszawy do babci. Babcia mieszkała na ulicy Chłodnej 35. No i przyjechaliśmy i szczęśliwi. No, i babcia się pyta: „Gdzie tata, bo przecież poszedł po was?” No a my odpowiadamy, że nie było z nami taty, że mama wzięła innego przewodnika i inny przewodnik nas przeprowadził. No i zaczęło się nowe zmartwienie, gdzie jest tata, mój tata i tata ciotecznego brata Andrzeja...
- Bo oni razem poszli na tę granicę?
Oni poszli na granicę, żeby omówić, że będzie przechodziła żona z dziećmi, żeby ich jakoś łaskawie przepuścili, nie robili kłopotów. No i po jakichś dwóch godzinach przyszli zmartwieni, że żona z dziećmi nie przyszła. Babcia mówi, że już wszyscy są, już nawet dzieci śpią. I tak się skończyła pierwsza część naszej wędrówki.
- Proszę pani, a czy z czasów okupacji radzieckiej coś pani zapamiętała, jak wyglądało tam w Kobryniu. Pani przedtem chodziła tam do szkoły, prawda?
Tak.
- We wrześniu, październiku trzydziestego dziewiątego też pani chodziła do szkoły, czy szkoły nie pracowały?
Szkoły pracowały i w szkole, ponieważ oni, ruscy to byli chyba, Białorusini, nie wiem, uważali, że jest ogólne nauczanie, że mają się wszyscy kształcić, w związku z tym do szkoły posłali wszystkich, wszystkich, którzy nie umieli pisać i chcieli iść do szkoły. W szkole zrobił się bałagan, bo byli i dwudziestoletni, i trzydziestoletni, i myśmy, te normalne, dziesięcioletnie dzieci chodziły do szkoły i się siedziało w ławkach po czworo czy po pięcioro i właściwie to nie były normalne lekcje. Moja mama wtedy zrezygnowała, zabrała nas z tej szkoły.
- A jak się zachowywali sąsiedzi czy ludność miejscowa wobec was, wobec Polaków? Czy pani coś takiego zapamiętała?
Nie mam jakiegoś [szczególnego] uczucia.
- Żadnych nieprzyjemnych historii nie było?
Nie, nic nie pamiętam. Oczywiście ojciec miał kolegów, ale ci koledzy już nie mieli szczęścia, bo wcześniej zostali wywiezieni na Syberię, wcześniej ich zabrali, a ojciec dzięki tej pomyłce został.
- Jak toczyło się pani życie w Warszawie?
W Warszawie było najpierw ciężko, bo mieszkaliśmy wszyscy w dwupokojowym mieszkaniu.
Z babcią. Jeszcze mieszkał Andrzej, ten mój brat z rodzicami, więc było ciężko. Ale ponieważ mieliśmy pieniądze i to dość spore, to mój ojciec kupił sklep prawie że naprzeciwko dziadków i tam na Chłodnej otworzył ten sklep. Tam było takie pomieszczenie za sklepem i od babci przenieśliśmy się tam do tego pomieszczenia. Było to ciasne, ale w każdym bądź razie już mieliśmy własny kąt.
Później Niemcy zrobili getto, to wtedy wysiedlili nas. Nie pamiętam, jak to było. Nie, zanim jeszcze zrobili getto, to mój ojciec za te pieniądze, które żeśmy przynieśli, kupił taki segment na Bielanach. I tam mieliśmy już mieszkanie dwupokojowe z kuchnią. To taki był segment piętrowy.
Na Kleczewskiej 104. Jak zrobili getto, to ojcu dali sklep na Jasnej, żydowski sklep, a Żydom dali ten [na Chłodnej], taką wymianę zrobili po prostu.
- Czym pani ojciec handlował w tym sklepie?
Wszystkim. Najpierw butami, to przyszli Niemcy i skonfiskowali, bo nie miał papierów na to, że ma prawo prowadzić sklep z butami. Wtedy Niemcy przyszli, zarekwirowali ten sklep. Ale mojemu ojcu strasznie żal było tego, bo to było dużo pieniędzy, więc zaryzykowali. Taka była pakamera i część tych butów, co była przeniesiona do pakamery, była zabezpieczona niemieckimi stemplami, no i mój ojciec razem z wujkiem odpieczętowali te „gapy”, jak to się kiedyś mówiło, i część tego towaru zabrali. Później wszyscy się bali, czy oni przyjdą i zauważą, że to było ruszone, ale nie.
- Ten sklep był źródłem utrzymania dla całej rodziny.
Zostało chociaż część tego towaru, ojciec powynosił to i się udało.
- Jak wyglądało pani życie na Bielanach? Zapisała się pani do jakiejś szkoły?
Chodziłam w ogóle na Chłodnej do szkoły. Jak tylko żeśmy przyjechali, to ja poszłam do szkoły. A później na Bielanach to już chodziłam do szkoły, była szkoła na Zuga. To była normalna szkoła powszechna, dla wszystkich i chodziłam do tej szkoły powszechnej już przez cały czas.
- Proszę pani, jak wyglądało takie dzieciństwo okupacyjne? Miała pani możliwość porównania przed wojną i w czasie wojny, jak się zmieniło pani życie?
Moje życie.
- Czy ta okupacja jakoś zaburzała pani dzieciństwo?
Ja byłam bardzo nerwowa, bardzo się denerwowałam przede wszystkim tym przejściem przez ten las. Jeszcze miałam taki niebieski płaszczyk na sobie, szafirowy płaszczyk i ten przewodnik stwierdził, że nie może tak iść, bo jest za bardzo widoczny, na śniegu, na białym śniegu ten szafirowy płaszczyk. Mama miała koc, którym owijała jeszcze brata, bo on był malutki, owijała brata, taki biały koc. Dali mi ten koc, żebym się nakryła. Ja tym kocem się nakryłam, ale koc był wielki, więc co chwila się przewracałam. Więc nie było to jakieś takie najlepsze, ale ten przewodnik kazał mi jednak w tym kocu iść.
- Ale czy już w Warszawie pani pamięta, że się bała?
Bałam się przede wszystkim Niemców, bo jako dziecko wyobrażałam sobie, że to są po prostu jakieś stwory. Nie wiem dlaczego, ale nie wyobrażałam sobie Niemców jako ludzi, tylko w moim umyśle powstawało, że to są jakieś... no nie wiem, jakieś stwory.
- Czy rodzice mówili, jak trzeba się zachować wobec Niemców na ulicy?
Nie, nie było żadnych... Jak przyjechaliśmy do Warszawy, to byliśmy z babcią, już normalnie, już szczęśliwi, że jesteśmy wszyscy razem. Babcia bardzo nas kochała, tak że żeśmy z babcią bardzo się przyjaźnili. Babcia była niezadowolona w ogóle, że ojciec wyjechał z Warszawy, ale jak nie mógł dostać pracy, to nie miał innego wyjścia, miał już dwoje dzieci.
- Czy pani wiedziała, co to są łapanki, co to jest Pawiak? Czy takie słowa wchodziły do słownika małej dziewczynki?
Chyba raczej nie.
- Czy na Bielanach zetknęła się pani z takimi okupacyjnymi scenami jak łapanka czy jakieś aresztowania?
Nie, na Bielanach nie było tych rzeczy, tak że ja się specjalnie z tym nie zetknęłam, bo Bielany były jak gdyby wyłączone z tego, co się działo w Śródmieściu.
- Czyli dosyć spokojnie pani przeżywała te dni?
Spokojnie, dość spokojnie, tak. Myśmy mieszkali na Bielanach i dziadkowie mieszkali. Dziadek kupił też taki domek fiński, kupił taki na Bielanach. Ponieważ był chory i sparaliżowany, więc chciał być na powietrzu i kupił taki domek i tam mieszkali na Bielanach z babcią. W międzyczasie mieszkali na Noakowskiego, więc z Noakowskiego na lato przenosili się do tego domku na Bielanach.
- Czy jak powstało getto, pani chodziła w tych okolicach Chłodnej, widziała pani ten mur? Czy pani była świadoma dramatu, który się tam odbywa?
Pamiętam taki moment, jak była Wielkanoc i myśmy mieszkali już na Bielanach, trzeba było na Wielkanoc... Chyba to była Wielkanoc, nie wiem, kiedy to było, ale chyba Wielkanoc. Myśmy przechodzili koło getta i słyszeliśmy, wtedy już chyba było to powstanie żydowskie, bo była taka strzelanina. Myśmy się nawet bały przejść, [właściwie] bali, bo z rodzicami szliśmy i z bratem na Noakowskiego, do dziadków na święta.
- Trzeba było przejść obok muru.
Z Bielan to się dojeżdżało tramwajem do pewnego momentu, a później już trzeba było przejść na piechotę wokół tego muru... Nie wiem, jaka to była ulica, nie pamiętam.
- Tutaj, obok placu Krasińskich?
Tak, tak, obok placu Krasińskich. Jak było getto tutaj, to tu była ulica, którą przechodziło się dalej, bo tramwaje nie jeździły, dopiero dalej tramwaje szły w Warszawie.
- Czy pani wtedy słyszała tam strzały?
Słyszałam strzały po prostu, bo nie wiem, czy to było to powstanie w getcie, czy co, nie wiem. Słyszałam strzały. I widziało się małą dziewczynkę, która wyszła gdzieś z tego getta i żebrała o chleb, to jej się tam dawało pieniądze, ale ona nie chciała pieniędzy, tylko chciała coś do jedzenia.
- Czy w pani szkole było harcerstwo albo jakieś organizacje?
Nie.
- Pani się z tym nie zetknęła?
Nie.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego?
Powstanie... Na Bielanach w zasadzie Powstania nie było. Byli Powstańcy, ale ci Powstańcy się rozproszyli. Kilkoro, może nawet kilkanaście, Niemcy rozstrzelali.
- Czy pani słyszała o tym, czy była świadkiem?
Słyszałam. Zresztą słychać było strzały. Jeden z tych Powstańców zastukał do nas, przyszedł do mieszkania, mama go wpuściła i pytała. On był w panterce, prosił, żeby mu dała jakieś ubranie, że on się koniecznie musi przebrać. Mama mu dała ubranie, on się ubrał, swoje ubranie rzucił pod wannę w kuchni. Wszystko rzucił, panterkę i sam... To był taki segment, było przejście na ogródek z drugiej strony i on poszedł w tamtą stronę przez ten ogródek. Tam były wszystkie siatki poprzecinane, bo Powstańcy poprzecinali siatki i tam już miał wyjście i gdzieś wyszedł. Pewnie się uratował.
- Czy to było jedyne spotkanie z Powstańcami?
Właściwie tak można powiedzieć, bo później słyszeliśmy, że Powstańcy poszli do Kampinosu.
- To był początek sierpnia, tak?
Tak, początek sierpnia.
- Czy pani słyszała, co dzieje się w Warszawie podczas Powstania?
Proszę pani, słyszałam. Przede wszystkim martwiliśmy się o naszą rodzinę, bo wszyscy łącznie z babcią, moim ojcem, wszyscy byli w Warszawie.
- Ojciec poszedł do pracy 1 sierpnia?
Ojciec poszedł do pracy. Ale jeszcze zapomniałam powiedzieć, że tego pierwszego dnia, 1 sierpnia miałam starszą siostrę i przyszli do niej koledzy, czterech chłopców w wieku tam szesnastu, siedemnastu lat. Przyszli do nas, żeby uprzedzić, żebyśmy nie wychodziły nigdzie i żebyśmy odwołały ojca, żeby przyjechał, bo będzie bardzo niebezpiecznie, i żebyśmy nie wychodzili z domu i nie jechali do Warszawy. No i pożegnali się z nami, bo ja tam też byłam, pożegnali się z nami i poszli. Ja wtedy miałam lekcje muzyki na placu Narutowicza, miałam nauczycielkę, która mieszkała na placu Narutowicza. Ona przygotowywała mnie do konserwatorium. I mamie żeśmy powiedziały, żeby zawołała ojca, żeby wrócił, bo ma być niebezpiecznie. Mama oczywiście machnęła ręką i uparła się, żebym ja sobie nie znajdywała kruczków, tylko żebym wzięła nuty i pojechała na plac Narutowicza. A ja tak się przestraszyłam tego, co chłopcy powiedzieli, żeby się nie ruszać, broń Boże, żeby nie wychodzić do Warszawy. Wzięłam nuty, bo mama mi kazała, i poszłam do koleżanki. Jak później przyszłam, jak już się Powstanie zaczęło, to mama dopiero była zadowolona, że mądrze zrobiłam, że nie pojechałam.
- Pani i pani siostra bardzo poważnie wzięły ostrzeżenie tych chłopców. Czy panie wiedziały, że oni są w jakiejś konspiracji, że oni coś wiedzą lepiej?
Tak, tak, wiedzieliśmy, że oni byli akowcami. Siostra wiedziała, bo siostra ich znała bliżej, bo siostra była o dwa lata ode mnie starsza, to już miała szesnaście lat, to już zaczynała z kolegami i właśnie oni przyszli i nas uprzedzili, żebyśmy się nie ruszały.
- Czy na Bielany dochodziły jakieś strzały 1 sierpnia?
No tak, bo z Żoliborza było słychać. Na Żoliborzu prawdopodobnie, z tego co ja słyszałam, w ogóle Powstanie zaczęło się na Żoliborzu, bo jakiś tam Powstaniec podobno wyskoczył i zaczęła się strzelanina na Żoliborzu, a nie tak, jak miało być na początku, według tej akcji „W” czy „H”, nie wiem już.
- Czyli odgłosy strzałów dochodziły do tego miejsca.
Przede wszystkim strzały, a po drugie strasznie paliła się Warszawa. Od samego początku były takie płomienie, już nie mówiąc o późniejszym czasie, bo wtedy była dosłownie łuna nad Warszawą. Tak że żeśmy bardzo płakały, że tam się wszystkim coś stało. Jeszcze nie wiadomo, jak przeżyje cała nasza rodzina, bo tylko sparaliżowany dziadek został z opiekunką na Bielanach. A później Niemcy część Bielan wysiedlali, tą przed AWF-em, bo tam mieli na tej wieży jakieś widoki i zburzyli część tych Bielan, żeby mieć lepszą widoczność. Potem musieliśmy dziadka zabrać do siebie, bo stamtąd wysiedlali, to dziadek nie miał wózka, to się tak przenosiło na krześle do nas, na tą Kleczewską. No i w niedługim czasie Niemcy, jak już się nic nie działo, postanowili wysiedlić całą ludność z Bielan.
- A czy były jakieś ruchy Niemców do tego momentu? Czy pani ich zaobserwowała, że było ich więcej? Czy zachowywali się w jakiś inny sposób?
Nie, nie. No właśnie taki moment był… Myśmy normalnie chodziły do koleżanek, wie pani, nie było widać Niemców. Ale jak żeśmy wracały, to... Jeszcze zapomniałam powiedzieć, że ten Powstaniec jak zrzucił ubranie, to między innymi zrzucił taki pierścionek z orzełkiem. Moja siostra to złapała i założyła sobie na rękę. I jak żeśmy chodziły, od koleżanek wracały, zaczepili nas Niemcy. Ten Niemiec zauważył, uczepił się siostry, żeby ona ten pierścionek zdjęła i wyrzuciła, a ona się uparła, że nie, że nie wyrzuci. Więc oni coś tam mówili, oczywiście myśmy nic nie rozumiały z tego, co oni tam mówili, i byłyśmy w strachu, ale ona była uparta i nie wyrzuciła tego orzełka. No i na tym się skończyło, że oni nas wreszcie puścili, bo myśmy były takie smarkule.
- Moment wysiedlenia. Czy pani dom również był objęty wysiedleniem?
Wysiedlenie było całych Bielan, więc przenieśli nas… Taki był dom dziecka na Bielanach (on jest dzisiaj) i na to podwórze, bardzo duże tam było podwórze, zgrupowali wszystkich mieszkańców Bielan. Z tym że myśmy mieli kłopot z dziadkiem. Dziadka trzeba było zanieść znowuż z kolei na drzwiach, bo nie było na czym. Sąsiedzi pomogli i przynieśli dziadka do tego domu i tam już dziadek został.
- Ale to było takie wysiedlenie, że ten postój w domu dziecka to był chwilowy czy...
To było takie zgrupowanie. Oni tam zgrupowali wszystkich i stamtąd żeśmy szli do Pruszkowa.
- Przychodzili do domów. Pozwalali się spakować czy wypędzali od razu?
Nie, było jakieś ogłoszenie, że mają wszyscy… Ogłaszali Niemcy i Polacy mówili, że wszyscy mają się wynosić i iść na ten plac. Tam wszyscy żeśmy się zgrupowali. No i później oni nas pędzili do Pruszkowa.
Tego to już nie pamiętam. Wiem, że jest jakaś droga z Bielan. Z Bielan, Bielanami prosto się szło, w każdym bądź razie szosa wychodziła na Włochy pod Warszawą. Jak myśmy szli w tym szpalerze, to przecież było strasznie dużo ludzi, straszny tłum. Moja mama szła z nami i [prowadziła] tego brata, który już miał chyba ze cztery lata wtedy (nie wiem, od trzydziestego dziewiątego roku, cztery lata). Przede wszystkim było ciepło, a myśmy były pobierane w płaszcze, bo mama kazała nam pozabierać płaszcze ze sobą, jak przyjdzie zima, żebyśmy miały.
- Czyli planowała z dużym wyprzedzeniem, że nie wrócicie do domu przed zimą, tak?
Tak, że nie wrócimy przed zimą. Tak że nam było też ciężko, bo żeśmy były poubierane wszystkie. No ale okazuje się, że dobrze zrobiła. No i jak szliśmy, to taki ciekawy moment. Niemcy szli po bokach i jak ktoś wychodził z tego szpaleru, to strzelali po prostu. Ani [nawet] się załatwić nie można było gdzieś obok, tylko trzeba było iść w tej grupie. I doszliśmy, jechał pociąg i jakoś myśmy się znaleźli tak jakby na początku tego szpaleru. I jakiś gość mówi: „Słuchajcie, pociąg jest długi, uciekajmy”. I żeśmy zaczęli uciekać. Mama zabrała nas w kupę i lecieliśmy. Ten gość, jeszcze może z pięć, sześć osób przeleciało przez ten pociąg. Stanęliśmy z tamtej strony. Ten gość mówi: „Słuchajcie, nie ma Niemców. Mamy szansę uciekać”. No i zaczęliśmy uciekać. Już były Włochy i weszliśmy do pierwszego domu. Ci dobrzy ludzie dali nam wejść na strych i myśmy weszli na strych i już zostaliśmy odłączeni od tego wyjazdu do Pruszkowa. Oni ich gnali do Pruszkowa.
- Czy pani wtedy wiedziała, że to do Pruszkowa?
Tak, myśmy wiedzieli, że do Pruszkowa.
- Jaka atmosfera panowała w tym całym tłumie? Jak ludzie się zachowywali, Polacy, którzy…
No każdy szedł już milcząco. Nie było żadnych jakichś… Jak ktoś chciałby wybiec, to strzelali, tak że raczej ludzie nie wychodzili.
- Taka rezygnacja panowała w tym tłumie?
Tak, tak, tak.
- A jak Niemcy się zachowywali wobec tych wypędzonych?
No jak to oni.
Ruhe, Ruhe i tam jeszcze inne wyrazy niemieckie pokazywali, żeby nie wychodzić z tego szpaleru, żeby nie wychodzić na pole.
- Nie zetknęła się pani z żadnymi ostrymi atakami?
Nie, nie, nie.
- Tylko pilnowali, żebyście szli.
Tylko pilnowali. Jak ludzie wybiegali, to po prostu strzelali do nich i przestali uciekać, bo zobaczyli, że to się nie opłaca, i żeśmy szli. I wtedy dostaliśmy…
- Czy pani wiedziała, co to jest ten Pruszków?
Trochę żeśmy słyszeli, bo tam mówili właśnie, że są bardzo ciężkie warunki i że tam jest segregacja Polaków, znaczy mężczyzn, kobiety, dzieci osobno sobie już jakoś rozdzielali.
- Czy pani pamięta, kiedy nastąpiło to wysiedlenie?
Nie. Gdzieś tak jeszcze Powstanie było długo, bo jak myśmy znaleźli się w tych Włochach, to mieliśmy kuzynkę we Włochach, która tam mieszkała, i moja mama rano wyszła do niej, żeby zapytać się, czy możemy u niej zamieszkać. No i jak poszła, to się okazało, że tam kwaterują Niemcy. [Kuzynka] miała dwa pokoje z kuchnią i w tych dwóch pokojach mieszkali Niemcy, a ona zajmowała tylko kuchnię. Ale ci Niemcy byli młodzi, to już taka chyba ostatnia generacja, oni mówili:
Mutti, Mutti. Płakali podobno, jak szli na Warszawę. Bo oni stamtąd czołgami wyjeżdżali na Warszawę. Więc bardzo do niej się przymilali, tacy byli jakby biedni i szukali tej [matczynej] miłości i właśnie do niej zawsze mówili: „
Mutti, Mutti, my jedziemy i będzie
kaputt”. Ale też zgodzili się na to, żebyśmy my zamieszkali u nich w kuchni. I tam ja dostałam gorączki. Dostałam gorączki, to oni wezwali lekarza. Lekarz przyszedł, zbadał mnie i przynieśli mi lekarstwa. To była angina. Ponieważ oni byli bardzo ostrożni, to zwolnili jeden pokój, nie ten pierwszy, tylko ten drugi, i tam mnie przenieśli z tą anginą. Przenieśli do tego pokoju, żebym nikogo nie zarażała, między innymi i ich żebym nie zarażała. I ja tam przeleżałam już do końca choroby.
Ale później, jak wyszłam, to do dziś pamiętam, w oczach mam, jak był zrzut na Warszawę. Spadochrony w różnych kolorach: żółte, czerwone, różowe…
To było w dzień, ten desant na Warszawę. Całe niebo było usłane tymi spadochronami i Niemcy wściekli, strzelali z wściekłością, latali jak opętani dosłownie i zestrzeliwali te spadochrony. Ale okazało się, że... Bo łudzili się, bo myśleli, że to może broń dla Powstańców, ale to była żywność. No i oni później, jak zestrzelili sporo tej żywności, to dzielili się z nami. Dawali nam konserwy, dawali nam czekolady, żeśmy miały tego dużo. Bo tam było trzech Niemców i jeden Niemiec mówił po polsku, więc prawdopodobnie był gdzieś z jakichś terenów polskich. Może ze Śląska, może skądś, bardzo dobrze mówił po polsku. I on właśnie jak wyjeżdżał, to tak się szczycił, że jedzie na Warszawę i Warszawa będzie
kaputt, bo on tam będzie... No i pojechał rzeczywiście do Warszawy, czołgiem oczywiście, no i przywieźli go stamtąd, bo polska dziewczyna rzuciła butelkę z benzyną na czołg i on był cały poparzony. Wzięli go do szpitala i opatrunki mu założyli i był cały obandażowany.
- Czy po tym stosunek Niemców, którzy mieszkali, do pań zmienił się w jakiś sposób?
Nie. Oni byli bardzo przyjaźni, bardzo sympatyczni. To byli bardzo młodzi Niemcy, bo oni mieli po dwadzieścia, dwadzieścia parę lat. Prawdopodobnie to już ta ostatnia generacja Niemców. Oni bardzo sympatycznie się zachowywali, tak samo jak dawali nam tą żywność, którą tam zrzucili, te czekolady, wie pani. Dużo było słodyczy w tym, było kakao, były konserwy. A oni tego dość dużo zestrzelili, sporo jednak w tych Włochach zestrzelili. Nie wiem, jak w innych miejscowościach, co spadło na Warszawę, co zostało zestrzelone po bokach. Ale to pięknie wyglądało, pięknie. Te spadochrony to pamiętam, proszę pani, jakbym widziała dziś, jak pięknie to niebo wyglądało.
- Czy pani spotkała się z jakimiś poszukiwaniami warszawiaków przez Niemców?
Nie, przez Niemców, nie. Moja mama poszła do wróżki. Bo już była taka zdeterminowana, że poszła po prostu do wróżki, i wróżka jej powiedziała, że będzie miała wiadomość od ojca, przyniesie tę wiadomość kobieta, blondynka. I tak jakby pani nie wierzyła w to, faktycznie przyszła kobieta, blondynka, przyniosła wiadomość, że ojciec jest w Michałowicach i że niedługo go zobaczy. No i faktycznie.
- Czy przez cały okres Powstania do momentu przyjścia tej kobiety nie mieliście żadnych wiadomości o rodzinie? Nie dawało się zatelefonować na początku Powstania?
Nie. Nie było w ogóle żadnych możliwości, nie było. A poza tym myśmy nie wiedzieli, gdzie ojciec jest, bo ojciec pracował na Pradze, a znalazł się na Noakowskiego razem z Andrzejem, z jego rodzicami i jego ciotką i babcią. Wszyscy byli w Warszawie na Noakowskiego 12. Tam znalazł się mój ojciec. Ale nawet do tej pory nie wiem, jakim cudem on się tam znalazł, bo nie mówiło się o tym. W każdym bądź razie ja nie słyszałam i nie wiem, jak się tam znalazł. I wtedy Niemcy... Kobiety były w zaawansowanej ciąży, jedna ciotka i druga ciotka, więc wywieźli je w Krakowskie i tam zostawili. A mężczyzn wywozili do Niemiec pociągiem i w Michałowicach, ponieważ tam mieliśmy bliską rodzinę, mojej babci rodzina, to mój ojciec, mój wujek jeden i drugi wyskoczyli z pociągu w Michałowicach i tam poszli do tej rodziny, tam się zatrzymali. Niemcy nie strzelali i jakoś im się udało wyskoczyć z tego pociągu, który ich wiózł do Niemiec, na roboty prawdopodobnie albo to jakichś obozów. No i właśnie stąd mama miała wiadomość już z Michałowic, że ojciec żyje, że jest. I był tam miedzy innymi syn tej kuzynki, mój wujek, syn kuzynki, którego ona tak opłakiwała. A ci Niemcy ją pocieszali:
Mutti, Mutti, twój syn nie zginie.
Mutti, Mutti, twój syn nie zginie”. Tak że takie dziwne było postępowanie tych Niemców. Oni się tam do niej tulili. Jak wyjeżdżali na Warszawę, to się do niej tulili, żegnali się z nią. Tak że oni już byli nie tacy butni. Może dlatego, że to byli młodzi chłopcy.
Przeżywali to w jakiś sposób.
- Jak długo pani była w tych Włochach?
Jak się ojciec znalazł, to miał kuzyna księdza, który miał pod Milanówkiem swój kościół i swoją parafię. Pod Milanówkiem, [ale] nie pamiętam w tej chwili nazwy miejscowości. Wiem, że to było pod Milanówkiem. Może bym i trafiła tam teraz, ale nie wiem. I wtedy ojciec pojechał sam do niego i umówił się, że przyjedziemy i tam on nam da mieszkanie. Wsiedliśmy do pociągu jadącego na tej trasie Milanówek i ktoś w pociągu krzyknął: „Słuchajcie warszawiacy, uciekajcie, bo Niemcy łapią”. No i wtedy myśmy wysiedli stację czy dwie wcześniej i znowuż musieliśmy iść na piechotę. Poszliśmy do pierwszej lepszej wioski i tam oni nas też dobrze przyjęli, bo dali przyjść do stodoły i [powiedzieli], żeby w tej stodole przenocować, bo było popołudnie. No i myśmy przenocowali w tej stodole. Następnego dnia dali nam furmankę (nie wiem, czy ojciec płacił, czy nie, nie pamiętam takich niuansów) i pojechaliśmy do tego księdza pod Milanówkiem. Nawet chciałam kiedyś zabrać swojego wnuczka, żeby mnie tam zawiózł, żeby sobie zobaczyć, jak to teraz wygląda. I tam żeśmy już mieszkali do końca wojny.
- Do maja czterdziestego piątego?
Do stycznia.
- Czyli do wyzwolenia Warszawy.
Do wyzwolenia Warszawy. Do stycznia. W styczniu już przyszło to wojsko polskie razem z rosyjskim…
- Widziała pani tych żołnierzy?
Widziałam. Wyglądali nie bardzo ciekawie, bo mieli takie płaszcze dziurawe, nieobrębione, jakieś takie chałaty. A poza tym oni sami zachowywali się też nie tak odpowiednio.
No ordynarnie. A jeszcze jeden z takich ciekawych momentów... Ksiądz dał tym wyższym oficerom pokój, gabinet swój, bo on miał tam ładne mieszkanie, i ci Rosjanie czy Polacy, nie wiem, kto to był, w każdym bądź razie z dowództwa... Dał im przespać się w tym pokoju i jak rano ta gosposia jego weszła do pokoju, jak oni już odeszli, to się okazało, że wycieli skórę z foteli. Miał meble skórzane, kanapę skórzaną, fotele skórzane. Powycinali tę skórę i na to położyli słomę, żeby nie było widać. A ta gosposia mówi tak: „Co im głowy strzeliło? Nie spali normalnie, tylko sobie słomę podkładali”. Dopiero jak zdjęła, to zobaczyła, że nie ma skóry. Więc tak się zachowywali. No, to byli już oficerowie.
- Co pani czuła, jak ich pani zobaczyła? Myślała pani, że to wyzwoliciele? Jakie pani miała uczucia?
Nie wiem. Ja to w ogóle się dziwiłam, ja się śmiałam po prostu, bo to [wycinanie skór] mi się wydawało dziwne.
- Czy były takie ostrzeżenia, żeby młode dziewczęta się chowały przed tymi żołnierzami?
Nie, nie.
- Nie było strachu przed nimi?
Nie... Ksiądz był strasznie zmartwiony, bo przecież to kupę pieniędzy kosztuje, żeby zrobić nowe meble. Trzeba było wołać specjalistę, żeby to pokrył z powrotem przecież, więc jak to wyglądało. No to takie wrażenie mam z tego. A poza tym, już nie mówiąc [o tym], że te ubrania, to wszystko to było tak zawszone, że to chodziło po prostu. Jak oni się rozebrali i w korytarzu położyli, to dosłownie widać było, jak to chodzi.
- Wspomniała pani o ostrzeżeniu w pociągu, że szukają warszawiaków. To było jedyne pani zetknięcie się z szukaniem przez Niemców warszawiaków?
Nie. Jeszcze przyleciał sołtys do księdza, bo wiedział, że są warszawiacy, bo jeszcze oprócz nas to byli księża z gospodyniami, kilku księży. Bo księża przechodzili przez tą plebanię z Warszawy i przenosili się później gdzie indziej. I wtedy akurat było sporo tych księży. Przyleciał sołtys i mówi: „Niemcy rewidują”. Więc do księdza, żeby ksiądz coś zrobił z tymi warszawiakami. No i myślimy weszli na strych. Tam były jeszcze dwie czy trzy dziewczyny, bo to były kuzynki tej gospodyni. I taki był ganek i ksiądz wyciągnął tam taką jedną dachówkę stamtąd i kazał nam, tym dziewczynom wszystkim, powłazić do tego ganku. Myśmy powłaziły tam. Ledwo żeśmy weszły tam przez tą szparę. Jedna była trochę tęższa, miała kłopoty, ale też jakoś weszła. Jak ci Niemcy przychodzili, to myśmy były w tym ganku. Ale jeszcze oprócz nas było sporo innych warszawiaków, księży i nie księży, i oni wszyscy byli na strychu. Niemcy weszli, zrewidowali tam te pokoje, a później przy tych schodach na górę stanął ten Niemiec i pyta się: „Czy tam są warszawiacy?”. A ksiądz powiedział: „Nie ma. Przysięgam, że nie ma”. I oni nie weszli na górę i już nikogo stamtąd nie wzięli. I wyszli. Później ksiądz cały czas się zastanawiał, czy on ma grzech, czy nie, że skłamał. Ale uratował sporo ludzi.
- Przez ten czas, kiedy pani była na Bielanach, obserwowaliście płonącą Warszawę. Jakie nastroje panowały potem podczas tej tułaczki? Co ludzie będący w pani otoczeniu, pani mama, pani siostra, pani, mówiłyście na temat Powstania?
Dopiero wtedy przekonaliśmy się, że ci chłopcy, którzy poszli, to poszli walczyć właśnie w Powstanie. Bo oni nie mieli więcej jak szesnaście lat, bo to byli koledzy mojej siostry, która miała tyle lat, więc mniej więcej oni byli w tym wieku. Ale nie wrócili.
- A co wtedy mówiłyście między sobą, widząc palącą się Warszawę czy będąc w tym konwoju?
Przede wszystkim bardzo żeśmy się denerwowali. Mama była bardzo zdenerwowana, że jednak po ojca nie zadzwoniła, że cała rodzina tam jest, łącznie z babcią, że co tam się dzieje. Bo to wszystko wyglądało strasznie. To wyglądało strasznie, bo to była wielka łuna. Wielka łuna. Wydawało się, że z tej Warszawy już nic nie zostanie. Ale Warszawę tak doszczętnie to spalili dopiero Niemcy, bo w czasie Powstania tam było spalone dużo, ale później, jak Niemcy wysiedlili z Warszawy, to całą Warszawę podpalili i oni spalili Warszawę.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
No właśnie wróciłam do Warszawy w pierwszy dzień wiosny, pamiętam tę datę.
- Czy wcześniej rodzice chodzili sprawdzić, co się tam dzieje?
Ojciec i mój wujek, obydwaj chodzili sprawdzić, jak to wygląda, co się dzieje. Jeszcze Rosjanie nie wkroczyli do Warszawy, jeszcze nie wkroczyli.
- Jeszcze zanim Rosjanie wkroczyli, to już tam chodzili, tak?
I wtedy oni już byli tutaj na Bielanach, patrzyli, co się dzieje. Oczywiście drzwi nie było, okien nie było, wszystko było porujnowane, nie wiadomo, kto to zrobił i po co. W każdym bądź razie nie było drzwi, nie było okien, wszystko było [zniszczone]. Pianino miałam, to w pianinie były zdjęte tam od góry, gdzie te młoteczki są, i tam było siano, więc prawdopodobnie ktoś karmił konie. Ale kto, to nie wiem. Czy to Niemcy, czy to Rosjanie, czy to kto... Pianino było zniszczone.
- Pani wróciła do domu. Dom stał, tak?
Tak, tak, tak. Tylko pianino było zniszczone, drzwi nie było, chyba kawałka okna nie było. Jak byliśmy na plebanii, to ksiądz nam wstawił „kozę” taką do pokoju i tam mama gotowała jedzenie, herbatę, obiady, zupy jakieś. Między innymi jeszcze piekła ciastka, robiła takie ciastka kajmakowe. Nie wiem, jak się robi te kajmaki, ale mama to umiała bardzo dobrze, bardzo lubiła piec. I myśmy chodziły do Milanówka i te kajmaki sprzedawały. Jak były zwroty, no to oni oddawali te zwroty, to albo myśmy zjadały same, albo tam w Milanówku dowiedziałyśmy się, gdzie są Powstańcy i nosiłyśmy te ciastka tym Powstańców. Bo był jakiś taki dom, w którym byli ranni Powstańcy.
- To było jeszcze jesienią czterdziestego czwartego roku, tak?
Tak.
- I komu pani dawała te ciastka? Komuś, kto był przy drzwiach, czy pani wchodziła na salę, gdzie byli Powstańcy?
Chodziliśmy do tej sali, rozmawiałyśmy z Powstańcami, dawałyśmy im bezpośrednio te jedzenie. Pamiętam, że straszne wrażenie na mnie zrobiło, że jeden Powstaniec, młody chłopak, był niewidomy i bardzo płakał, że jest niewidomy. Inni mieli jakieś skaleczenia nóg, rąk. To było jak gdyby coś w rodzaju szpitalika. Taka jedna sala była, gdzie oni leżeli, dziesięciu, może z ośmiu, nie wiem, tak mniej więcej. To było już w Milanówku.
- Czy pani ma jakieś wspomnienie z okresu Powstania, które do tej pory żywo zostało w pamięci?
No, najwięcej to pozostało mi w pamięci może to, że siostra miała sympatię i pod Milanówkiem spotkała jego kolegów, którzy oddali jej dokumenty tej sympatii i stwierdzili, że on jest zabity. I ona bardzo rozpaczała, bardzo rozpaczała. I ja się też tym przejmowałam, bo tak mi było strasznie żal tego Leszka. Ja go znałam, on przychodził do nas do domu, bo to był już taki... taka jej sympatia.
- Czy pani pamięta, jak on się nazywał?
Leszek Noc.
Tak. I on leży na Powązkach, tam gdzie leżą Powstańcy, tam gdzie są bracia Czerni z Żoliborza, na Powązkach. I ten Leszek też tam leży.
- Jak po latach pani ocenia Powstanie, potrzebę jego wybuchu?
Czy ja wiem... Nie znam się na tym, ale mnie się wydaje, że to nie było potrzebne, bo jednak bardzo dużo ludzi zginęło. Już nie mówię o cywilnych, ale nawet samych Powstańców. Z tych naszych kolegów nie wrócił żaden i nie ma, nie było grobów, tak że nie wiadomo, czy ich zawaliło, czy zasypani, czy jak, w każdym bądź razie... Bo było bardzo dużo grobów na Starówce. Na Starówce najwięcej chyba było grobów i między innymi ten Leszek był na Starówce, ten grób był. Jak takie ogródki są z Matką Boską, to jego grób był właśnie w takim ogródku zrobiony. Siostra szukała, przeszukała parę podwórek, nie mogła znaleźć, a dopiero jak zajrzała do tego ogródka, to się okazało, że tam był jego grób. Tak że ona bardzo rozpaczała. Bardzo to na mnie wpływało źle, bo też go znałam. Bardzo przykre wrażenie.
Warszawa, 23 stycznia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek