Andrzej Sztarejko „Jerzy”
Nazywam się Andrzej Sztarejko. Urodziłem się w Warszawie 5 listopada 1930 roku.
- Proszę opowiedzieć troszeczkę o swoim domu rodzinnym.
Właściwie było kilka domów rodzinnych, dlatego że ojca jako zawodowego oficera przed wojną przenoszono bez przerwy z miasta do miasta. Może nie bardzo po kolei, ale byliśmy w Brześciu nad Bugiem, w Warszawie, w Jarosławiu, potem znowu w Warszawie. W Warszawie zresztą ojciec przez pewien czas był komendantem placu, prowadził defilady na placu Piłsudskiego. Ostatnio ojciec też był w Warszawie, a później przeniesiono go do Pińska, gdzie został dowódcą 84 Pułku Strzelców Poleskich, po pułkowniku Zawiślaku. W Pińsku nas zastała wojna.
Mama była z zawodu księgową, bo [skończyła] szkołę ekonomiczną jeszcze za carskich czasów, bo urodzona była w 1900 roku. A ojciec był urodzony w 1895 roku.
Miałem rodzeństwo, siostrę Danutę, która była ode mnie o sześć lat starsza.
- Jak pan pamięta przedwojenną szkołę powszechną?
Zacząłem naukę w Warszawie w szkole numer 13 na ulicy Raszyńskiej.
- Często pan zmieniał szkołę?
Rok tylko tam chodziłem, po czym zostałem przeniesiony, przewieziony przez rodziców do Pińska i tam już dalej chodziłem do Szkoły Powszechnej imienia Dzieciątka Jezus, prowadzonej przez siostry szarytki. To była prywatna szkoła. Tam chodziłem do wojny.
- Jaka była przedwojenna szkoła? Jak pan zapamiętał nauczycieli, atmosferę szkoły?
Jeśli chodzi o szkołę w Warszawie, to pamiętam świetnie. Moją wychowawczynią była pani Kaczyńska, ale przypuszczam, że to nie z tej rodziny Kaczyńskich. Zresztą później ją spotkałem w czasie wojny, w czasie okupacji, bo jeszcze dalej chodziłem do tej samej szkoły, ona była wówczas na Śniadeckich, jak przyjechałem do Warszawy w 1942 roku. Tak że też trochę dziwne losy. Szkoła była bardzo sympatyczna, z tym że pierwszego dnia mama mnie zabrała z powrotem do domu, bo nie chciałem w szkole zostać. Rozpłakałem się i musiała mnie mama zabrać do domu. Ale po perswazji zrozumiałem, że jednak do szkoły trzeba chodzić.
- A szkoła u sióstr szarytek?
U sióstr szarytek to była bardzo sympatyczna szkoła. Mieliśmy bez przerwy jakieś przedstawienia. Pamiętam przedstawienie, kiedy występowałem jako oficer ułanów w specjalnym ubiorze, jak to przed wojną były. Z szabelką, a jakże! Było na przykład przedstawienie ku czci prezydenta Mościckiego, bo 1 lutego, o ile pamiętam, był dzień Ignacego i wtedy urządzało się takie święto lokalne w szkole. Było bardzo sympatycznie. Ale w momencie kiedy wybuchła wojna, nas praktycznie ścieśniono w klasach, dlatego że tam był barak podłużny i część tego baraku zajęło wojsko. Ćwiczyli rekruci, właściwie poborowi powołani na wojnę, ćwiczyli na naszym placu szkolnym. Tak że mieliśmy atrakcję, bo przez okna było widać, jak ich musztrują. Właściwie na tym się skończyło.
Później jak weszli Rosjanie 17 września 1939 roku, to naszą szkołę zlikwidowano prawie że automatycznie i myśmy przeszli do szkoły miejskiej, która mieściła się na ulicy Kościuszki w Pińsku. To już był zupełnie inny zestaw nauczycieli. Byłem tam zresztą bardzo krótko, bo chyba od początków października, najdalej do początków listopada, bo później myśmy z Pińska wyjechali i uciekli przez zieloną granicę do Generalnej Guberni. Ale to jest inna już historia.
- Co się działo w Pińsku we wrześniu 1939 roku? Jak ludność odebrała wejście sowietów do miasta?
Po pierwsze wybuch wojny. Wybuch wojny był o tyle spodziewany, że cały pułk z Pińska odszedł na front, jeszcze przed 1 września. I to w granicach, o ile pamiętam, początku albo połowy sierpnia wyjechało całe wojsko. Więc właściwie w Pińsku został tak zwany batalion zapasowy, zresztą pod dowództwem zastępcy mojego ojca, podpułkownika Andrzeja Stracha, który został rozstrzelany później w Katyniu (znalazłem go na liście).
- Pański ojciec w tym czasie był na froncie, tak?
Ojciec był na froncie, tak. Zresztą przed samą wojną (chyba w czerwcu) dostał awans na pułkownika (bo przedtem był podpułkownikiem) i z całym pułkiem pojechał na front. Nie pamiętam w tej chwili tej miejscowości. Działoszyn? To jest koło Częstochowy, nad Wartą, tam mieli swoje obronne pozycje i tam go zastała wojna.
Jeszcze chcę powiedzieć o początku wojny. Nastrój był, powiedziałbym, bardzo [optymistyczny]… Ludzie wierzyli w nasze wojsko. Był taki moment, że przyleciał niemiecki samolot obserwacyjny. Jeden z żołnierzy z zapasowego batalionu, nie pamiętam już w tej chwili jakiego stopnia, zestrzelił ten samolot z karabinu maszynowego. Była straszna euforia, wszyscy biegli patrzeć, jak ten samolot zestrzelony wygląda i tak dalej. To był taki jeden epizod, a właściwie to się nic nie działo, nie odczuwaliśmy jakoś specjalnie wojny, aż do wkroczenia Rosjan. Właściwie jak ich nazwać? Sowietów chyba, bo [to] była Czerwona Armia, z tym że tu była jeszcze w tym strasznym wydaniu z czapkami ze szpicami na głowie. Ubrana bardzo niedbale, porównując z naszym wojskiem. Oni weszli wieczorem do Pińska. Zaczęło się od tego, że siedziałem przy oknie i niczego się nie spodziewając, nagle zobaczyłem, że strzelają. Mianowicie najpierw nastąpił wybuch, bo został wysadzony most na Pinie, nasze wojsko wysadziło most, wycofując się, a Rosjanie zaczęli poprzez Pinę strzelać z dział czy może z czołgów. Tak że widać było świetliste pociski, które leciały sznurkiem ponad rzeką w tamtą stronę. To był pierwszy [moment]. Później właśnie było to wejście Rosjan, z tym że specjalnie jakoś tego człowiek nie odczuwał, zresztą byłem mały. Mnie to specjalnie nie interesowało, z domu nie wolno było wychodzić. Ale jak przez okno patrzyłem, to widziałem. Mianowicie paliła się bazylika ojców jezuitów nad Piną, w rynku. Paliła się synagoga żydowska koło rynku i paliła się cerkiew prawosławna. Czyli zaczęli od razu od likwidacji trzech ośrodków religijnych. Straszne było wrażenie, jak z dzwonnicy w cerkwi spadały dzwony i jeszcze wydawały z siebie dziwne jęki. Właściwie na tym się ten dzień skończył. Mama była bardzo zdenerwowana. Wiem, że wylewała do zlewu wszystkie nalewki, które ojciec robił, bo się [bała].
- Były jakieś informacje od ojca?
Ojciec przed wyjazdem na front wpadł do domu, pożegnać się, jak już wyjeżdżał ostatecznie, a później informacji nie było. Z tym, że już później przyszedł żołnierz, którego zwolnili z frontu, bo Niemcy z Rosjanami wymieniali się jeńcami, żołnierzami, którzy pochodzili z tych rejonów. To znaczy tych, którzy pochodzili z Generalnej Guberni ówczesnej, Rosjanie zwalniali do Niemców, a Niemcy w zamian zwalniali tych, którzy pochodzili z terenów wschodnich – już po podziale Polski na Bugu. Jeden z takich żołnierzy przyszedł do domu i powiedział matce, że ojciec został ranny. Ale to już było później. Mama się bardzo zdenerwowała. Myśmy mieszkali na ulicy Ogińskiego róg Narutowicza…
- To była kamienica czy dom jednorodzinny?
Nie, to był specyficzny dom, który należał do wojska. Na parterze było kasyno oficerskie, myśmy mieszkali na pierwszym piętrze. To był dom narożny z zegarem i jeszcze była mała oficyna z boku, tam mieszkali jacyś oficerowie, których właściwie nie znałem. Przypuszczam, że to byli ludzie, którzy stanowili ochronę ojca. Tak przypuszczam, ale nie umiem nic na ten temat powiedzieć. Jak się obudziliśmy rano, to już był chyba 18 września, to pod oknami stały czołgi rosyjskie.
Zapomniałem jeszcze powiedzieć, że jak wybuchła wojna, to obok było gimnazjum imienia Piłsudskiego, duży plac i na tym placu były kopane rowy przeciwlotnicze, schrony przeciwlotnicze dla ludności, z których myśmy nigdy nie korzystali, bo nalotów właściwie nie było. Stały te czołgi, nalewali jakąś obrzydliwą ciecz, później uruchomili silniki, to były potworne chmury dymu. Ludzie właściwie zachowywali się obojętnie w stosunku do Rosjan. Natomiast oni się zachowywali poprawnie, jeśli chodzi o ludność cywilną. Następnego dnia czy dwa dni później, gruchnęła wiadomość w Pińsku, że rozstrzelali starostę, rozstrzelali dyrektora banku, rozstrzelali kierownika poczty czy naczelnika, bo tak to się wtedy nazywało. Poza tym kierownika więzienia, w ogóle się jakieś dziwne rzeczy działy. Ale byłem wtedy mały chłopak, trochę te rzeczy przechodziły koło mnie tylko na zasadzie pewnych wiadomości.
Było też dziwne zdarzenie, które chętnie opowiem, bo było dosyć symptomatyczne. Mianowicie obok, niedaleko od nas była poczta, naprzeciwko poczty był tak zwany magistrat. Magistrat został zajęty przez wojsko na komendanturę miasta. Tam siedział
komandir, komendant miasta. W pewnym momencie od ulicy Kościuszki idzie pochód. Białorusini ubrani w narodowe stroje na tacy niosą chleb na obrusie lnianym, pięknie wyhaftowanym. Niosą sztandary, te charakterystyczne, podobne do naszych sztandarów kościelnych, takie na poprzeczkach, i idzie taka cała delegacja. Na to z komendantury wysypuje się wojsko rosyjskie, żołnierze z bagnetami na karabinach. Oni mieli długie, stare, francuskie bagnety półmetrowe. Stają w szeregu, jakiś oficer prawdopodobnie koło nich, bo oni zresztą chodzili bez dystynkcji i zatrzymują ten pochód. Pochód oczywiście coś śpiewa, robi się cisza, a ja to wszystko widzę z okna pierwszego piętra. Oni mówią, że chcą iść przywitać komendanta, a ten oficer mówi:
Uchadi! Do nich krzyczy dosłownie:
Uchadi! Oni nic, stoją, są trochę zdziwieni, nie wiedzą, o co chodzi. On każe im się cofnąć i iść z powrotem. Oni mówią, że chcą go przywitać, chleb niosą i tak dalej. Na to ten oficer rozkazał żołnierzom wydać salwę w powietrze. Skutek był natychmiastowy, chleb z tacą został [rzucony] na jezdni i całe towarzystwo w popłochu uciekło. Wtedy przyjąłem to jako świetną zabawę. Ale dzisiaj na to patrzę jako na pewien symptomatyczny obrazek. Czyli oni po prostu nie uznawali tych ludzi jako swoich obywateli. Nie wiem, nie rozumiem tego. Bo oni byli przecież Białorusinami, mówili po białorusku.
Poza tym nachodzili nas dosyć często… przychodziły trójki. Enkawudzista? Przypuszczam, że tak. Miał czerwoną opaskę, ale nie było na niej napisane NKWD, tak jak pamiętam. Oni tylko nosili czerwone opaski. Chyba to było KG,
Komendantura Goroda. […] Był wojskowy, później był jeden cywil, przypuszczam że z GPU albo z NKWD, ubrany tak jak oni, charakterystycznie, w skórzane kurtki, skórzane czapki, rzemień na szyi i rewolwer z boku. Trzeci, najczęściej to był miejscowy Żyd z opaską, prawdopodobnie jako tłumacz, bo ci dwaj mówili tylko po rosyjsku. Natomiast on tłumaczył to, co oni mówili, zresztą nie musiał, bo mama szybko go wyłączyła. Powiedziała, że świetnie zna rosyjski, rozmawiała bezpośrednio z nimi po rosyjsku. Zaczęło się od tego, że oni zażądali, żebyśmy dali kwaterę dla oficerów rosyjskich. Mama oczywiście: „Proszę bardzo”. Ojca gabinet oddała, tam mieszkał
komandir z flotylli z żoną, to był marynarz. Przypuszczam, że oni zjawili się w związku z tym, że była flotylla pińska. Tam była siedziba tej flotylli, to były statki typu monitory płaskodenne uzbrojone, które patrolowały Pinę i Jesiołdę, Prypeć, okoliczne rzeki. Oddała, a później jeszcze zażądali drugiego pokoju, to oddała mama pokój siostry. To był właśnie ten wychodzący na ulicę. Tam mieszkało, już dokładnie nie pamiętam, dwóch albo trzech oficerów młodych, też marynarzy. Przypuszczam, że to była ochrona tego dowódcy, bo to był prawdopodobnie dowódca flotylli późniejszej.
Nie powiedziałem, że w międzyczasie, chyba 4, 5, może 10 września, z Warszawy przyjechało pociągiem ewakuowane kierownictwo marynarki wojennej. W tym pociągu byli Kruczyńscy razem z dwoma córkami. Oczywiście przyjechali do nas, bo mieli znajomych. Byli u nas jeden czy dwa dni, później ten pociąg pojechał dalej. Zresztą później wylądowali koło Równego i we Lwowie, ale to już jest inna historia. W każdym bądź razie dwa dni u nas byli, w tym czasie po prostu musieli opuścić Warszawę.
- Kiedy ojciec wrócił do domu?
Nie wrócił nigdy.
- Jak się potoczyły pana losy?
To jest oddzielna historia, bardzo skomplikowana, ale zaraz o tym opowiem. Chcę jeszcze dokończyć 1939 rok.
Przed wojną, i to bardzo krótko przed wojną, zdarzył się taki wypadek, że jakiś żołnierz chodził w konkury do Żydówki w dzielnicy żydowskiej. Tego żołnierza w nocy czy wieczorem zamordowali prawdopodobnie Żydzi na ulicy, na schodkach od sklepiku. Oczywiście gruchnęła wiadomość, dostała się do koszar i wojsko wyległo z koszar. Nie pomogło zatrzymywanie przez warty, nic. Cały pułk wychodzi z bagnetami i zaczyna biec w stronę miasta. Wtedy ojciec jak się o tym dowiedział (bo go zawiadomili), wezwał szefa żandarmerii, zabrał ze sobą żandarmerię, wyszli naprzeciw i ojciec pochód tych żołnierzy zatrzymał. Przemówił do nich i kazał im wracać do koszar. Powiedział: „Od tych spraw jest sąd, a nie wojsko”. Dlaczego o tym mówię? Dlatego że później, właśnie w 1939 roku, jak weszli Rosjanie, to właściwie i Żydzi, i Rosjanie w stosunku do nas odnosili się bardzo
fair. Nie było żadnych złośliwości, dokuczań, brzydkiego zachowania, byli zawsze bardzo na miejscu. Zresztą chyba oni nam pozwolili uciec później z Pińska. Dlatego mówię o tym epizodzie, bo dla mnie chyba to jest pewne wyjaśnienie, dlaczego myśmy nie niepokojeni zupełnie, normalnie dorożką z walizkami pojechali na dworzec w Pińsku. Pomimo tego, że chodziły patrole po ulicach i tak dalej. Nikt nas nie zatrzymał, wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Białegostoku, z Białegostoku w okolice Małkini. Tam przeszliśmy przez zieloną granicę, też zresztą cała historia. Później w Małkini spotkaliśmy patrol niemiecki, który nas się spytał, skąd idziemy. Na to ci panowie, którzy byli w grupie, odpowiedzieli, że z raju, Niemcy się uśmiali, puścili nas wolno i myśmy sobie w Małkini wsiedli w pociąg i pojechali do Warszawy.
Z ojcem się nie widziałem od września 1939 roku, a właściwie od sierpnia 1939 roku aż do końca.
- Kiedy dotarliście państwo do Warszawy?
Myśmy przyjechali do Warszawy – pamiętam to świetnie, dlatego że swoje urodziny 5 listopada jeszcze obchodziłem w [Pińsku], a imieniny 30 listopada już obchodziłem w Warszawie.
- U kogo się państwo zatrzymaliście w Warszawie?
No właśnie. Otóż było tak, że najpierw oni dali nam tych oficerów i komendanta na kwaterę, po jakimś czasie przyszli i powiedzieli, że musimy opuścić to mieszkanie (ale to już był listopad chyba), dlatego że oni tu urządzą dom dziecka. Mama najpotrzebniejsze rzeczy oczywiście spakowała, część oddała jakimś ludziom, bo przecież było sporo rodzin podoficerskich w Pińsku. Mieliśmy zaprzyjaźnione panie, zresztą żona kierowcy ojca przychodziła do nas pomagać mamie w czasie wojny, bo sobie sama nie radziła. Zawsze miała służącą, więc wolała mieć jakąś [pomoc]… Poza tym chodziło o to, żeby był jakiś kontakt z miastem. Więc część rzeczy oddała tym ludziom, a resztę po prostu spakowaliśmy w walizki i przenieśliśmy się właśnie do pani Strachowej, do żony zastępcy ojca. Zresztą razem z nią przyjechaliśmy do Warszawy. Dlaczego? Bo jej ojciec prowadził firmę „Kielman”, to był duży sklep obuwniczy na ulicy Chmielnej w Warszawie. Przypuszczam, że on nam pomógł, ponieważ matka miała bardzo słabe środki finansowe w tym czasie. Przypuszczam, że on nam pomógł i ulokował nas w hotelu „Terminus”, też na Chmielnej, właśnie naprzeciwko jego zakładu. Myśmy tam byli bardzo krótko zresztą, bo mama chodziła, szukała jakiegoś kontaktu. Była w mieszkaniu państwa Kruczyńskich, to znaczy u mojego chrzestnego ojca, ale tam było pełno ludzi, uciekinierów z Poznańskiego. W związku z tym służąca, która była na miejscu, powiedziała, że niestety, ona nie widzi możliwości. W końcu mama trafiła, [do cioci Krajewskiej], która miała zakład gorseciarski na Chmielnej, mama z nią nawiązała kontakt. Oni mieli mieszkanie na Rozbrat. W tym mieszkaniu spotkaliśmy się z ciotką Kierszniewską, to znaczy z żoną mojego wujka (brata matki) Feliksa Kierszniewskiego, który zresztą też był oficerem w randze kapitana, był w łączności w wojsku, w pułku w Zamościu. Dlatego pojechaliśmy do Zamościa. To było już po świętach, czyli chyba na początku stycznia 1940 roku. Pojechaliśmy do Zamościa, do mieszkania ciotki, bo nie było się gdzie „przytulić”. To tak w bardzo dużym skrócie.
Ojciec w tym czasie walczył na froncie. Pod Jeżowem pułk został praktycznie częściowo rozbity 16 czy 17 września 1939 roku. Później przez Skierniewice, przez Sochaczew, właściwie minęli Sochaczew, bo wyszli od razu na Szymanów, z Szymanowa na Kampinos. Z Kampinosu dostali się do Puszczy Kampinoskiej. W Puszczy Kampinoskiej bronili zachodniej flanki, to znaczy chodziło o osłonę wojsk generała Kutrzeby, które się wycofywały po bitwie znad Bzury. Tam był incydent, że przy pomocy pułkowej artylerii – bo mieli chyba dwa czy trzy działka pułkowe – rozbili pod Lesznem transport niemiecki. Tam zginął syn wysoko postawionego gestapowca. Później Niemcy oskarżyli ojca, że zabili jeńców. Zresztą sami to robili, nie wiem, dlaczego oskarżali ojca. W każdym bądź razie do tego doszło, że on siedział w oflagu w Woldenbergu, to był Oflag II-C, obecnie to się nazywa Dobiegniew, to jest koło Piły. Wezwali go przed niemiecki sąd wojenny, w którym go oskarżyli, że jako dowódca pułku dopuścił do zabicia jeńców. Przypadek chciał, że zgłosił się wówczas do władz niemieckich jakiś żołnierz, chyba podoficer niemiecki, który brał udział w tej bitwie i oświadczył, że nie było żadnego mordowania, tylko że po prostu była normalna walka i że oni w ogóle polskich żołnierzy na oczy nie widzieli, tylko oni do nich strzelali z lasu i po prostu ci ludzie zginęli w czasie walki. Ojca zwolnili od odpowiedzialności. To też ciekawy dosyć fragment. Nie wiem na ile to jest prawda, bo to opowiadali oficerowie, którzy wyszli z Oflagu II-C i przyszli do Polski w 1945 roku… Trzeba by znowu wrócić do Zamościa. W Zamościu gestapo, Niemcy rozstrzelali moją matkę i moją siostrę. To było pierwsze rozstrzelanie, 8 lipca 1940 roku. Po tym rozstrzelaniu oficerowie w oflagu podobno zrobili dyżur przy ojcu, bo bali się, żeby nie popełnił samobójstwa.
- Bardzo proszę opowiedzieć o okolicznościach śmierci pańskiej matki i siostry.
Tak jak powiedziałem, myśmy przyjechali do Zamościa w styczniu 1940 roku. Mama mnie ulokowała w szkole, która się mieściła przy ulicy Lwowskiej, przy przejeździe kolejowym. Chodziłem wtedy do czwartej klasy.
- Co w ogóle skierowało pana i pana rodzinę do Zamościa?
Po prostu pojechaliśmy do mieszkania mojego wujka, który w tym czasie się ukrywał. Gestapo go szukało, to zresztą była jedna z przyczyn. Ciotka mieszkała tam, z tym że stale jeździła, zajmowała się handlem, bo z czegoś musiała żyć. Na miejscu była córka wujka, Grażyna. Tam właściwie nic specjalnego się nie działo, mieszkaliśmy, to była ulica Krysińskiego. To był dom dwupiętrowy, bodajże. Myśmy na drugim piętrze właśnie mieli to mieszkanie. Z tym że muszę powiedzieć taką rzecz, że piętro niżej mieszkali państwo Sobeccy, którzy mieli duży skład drogeryjny w Zamościu, a naprzeciw mieszkania wujka mieszkała rodzina żydowska. Oni się nazywali Totengreberowie, pamiętam świetnie to nazwisko. Tam był stary ojciec i małżeństwo bezdzietne, dwoje ludzi. Jednego dnia do nas przyszedł ten młody człowiek, młody Żyd, małżonek. Był strasznie zdenerwowany, rozdygotany i powiedział, że on ma informacje, że lokatorami tego domu interesują się władze niemieckie, bo on pracował w zarządzie miasta. Powiedział, że on jest w ogóle niespokojny, bo nam grozi jakieś niebezpieczeństwo. Przyszła jego żona, zabrała go ze sobą: „Nie opowiadaj głupot!”. Wiadomo, jak się zachowują ludzie w takich sytuacjach. On poszedł.
Po około dwóch dniach, może po trzech, rano łomotanie do drzwi, wpada gestapo. Dwóch oficerów w mundurach i dwóch cywili. Pytają o nazwiska i bardzo charakterystyczne. Pytają się matki: „Jak się pani nazywa?”. Matka mówi: „Sztarejko”. Podchodzą do mojej siostry, która spała na sofie, właściwie na łóżeczku pod ścianą: „Jak się pani nazywa?”. – „Sztarejko”. – „A jak się pani przedtem nazywała?”. Do dziś pamiętam to. Dzisiaj sobie tłumaczę to, już po swoich doświadczeniach konspiracyjnych, że oni prawdopodobnie przypuszczali, że to jest jakaś łączniczka, która przyjechała z Warszawy czy skądś i używa innego nazwiska. Doszli do córki wujka, Grażyny i jej od razu pokazują fotografię. „Jak się nazywasz?”. – „Kierszniewska”. Pokazują fotografię: „Kto to jest?”. Ona mówi: „Ja nie wiem”. A on ją w twarz z jednej strony, z drugiej strony. „Kto to jest?”. Ona zaczęła płakać, a on powiedział: „No to dobrze, to sobie przypomnisz”. W międzyczasie robili, nie wiem, czy rewizję, bo na mnie to robiło wrażenie, że oni wiedzieli gdzie i czego szukają. Wpadli do sąsiedniego pokoiku, tam była biblioteczka wujka. Oni z określonej półki – bo na ogół to wywalali wszystko – wyjęli kilka książek i jedną z nich zaczęli przetrząsać. Z tej książki wypadł list wujka napisany chyba nawet ołówkiem na kartce. Pokazali Grażynie. „Co to jest?”. – „List od ojca”. Dzisiaj jak na to patrzę z punktu widzenia konspiratora, to dla mnie to był idiotyzm. Jak można było coś takiego zrobić? Sam się ukrywał, prawdopodobnie z datą przysłał list do córki i to jest dowód namacalny, że żyje i że gdzieś jest. Oni oczywiście właściwie o nic więcej się nie pytali, tylko aresztowali Grażynę, aresztowali moją siostrę. Moja siostra miała wtedy [siedemnaście] lat, Grażyna była o rok młodsza, miała [szesnaście]. Aresztowali państwa Sobeckich, aresztowali Totenbergerów z naszego domu, chyba nikogo więcej i poszli. Mama oczywiście roztrzęsiona, co ma robić, nic nie wie.
Po południu, tego samego dnia, około godziny piątej przyjeżdża ciotka. Ona handlowała środkami kosmetycznymi, ponieważ z zawodu była kosmetyczką. Handlowała mydłem, różnymi kremami, perfumami i tak dalej. Przywoziła walizkę [tych produktów] do Zamościa, widocznie wśród znajomych sprzedawała. Ona przychodzi, staje w drzwiach, a mama od razu do niej mówi: „Aresztowali Dankę i Grażynę”. Ciotka na to nie powiedziała słowa, tylko w tył zwrot i poszła. Dosłownie widziałem to, bo stałem za mamą, jak mama z nią rozmawiała.
Myśmy z mamą około dwa, trzy dni nosili obiady dla tych dziewczyn do więzienia. Więzienie było na ulicy Okrzei, naprzeciwko koszar. Jednego dnia idziemy (to jest chyba początek czerwca), patrzymy, po drugiej stronie ulicy jedzie „polówka”, mercedes niemiecki i w nim siedzą gestapowcy. Widocznie wiedzieli, że mama chodzi z tymi obiadami, bo myśmy szli z obiadem w stronę więzienia i oni jechali też w stronę więzienia. Zobaczyli mamę, pojechali kawałek dalej, zawrócili, podjechali pod trotuar, pod chodnik. Jeden z tych gestapowców wyszedł, podszedł. „Pani Sztarejko?”. – „Tak”. – „To proszę z nami”. Mama chciała sama pójść, a mnie zostawić. „Nie! Chłopiec też”. Ja z koszem, z jedzeniem i mama wsiedliśmy do tej „polówki”. Oni znowu zawrócili, pojechali do ulicy [Okrzei do więzienia]. Bo myśmy szli od kolegiaty w stronę koszar, tak mniej więcej na jednej trzeciej drogi nas zatrzymali. Zawieźli mnie do więzienia, kazali mi tam wysiąść, kosz zabrać. Zostawili mnie. „A mama pojedzie z nami”. – „Pa, pa”. Pożegnałem się jakoś z mamą, pocałowaliśmy się i zabrali mamę ze sobą. A mnie powiedział ten Niemiec, że albo jeszcze dziś, albo jutro, żebym się zgłosił na gestapo na Żeromskiego, bo oni mieli swoją siedzibę przy kolegiacie, to się dowiem, co z mamą. Jeden Niemiec mówił łamaną polszczyzną. Zostałem przy więzieniu, dałem kosz, bo wiedziałem, jak to się robi. Podawało się przez bramę, oni po jakimś czasie wywołali po nazwisku, oddali pusty kosz. Jeszcze mi mama powiedziała: „Pamiętaj, żebyś poszedł do pani Kozikowej”. Kto to była pani Kozikowa? Pani Kozikowa to była żona oficera, Zygmunta Kozika w stopniu kapitana, który był oficerem taborów z Sandomierza. Jak wybuchła wojna, to dostał zezwolenie i wozem taborowym żonę z trojgiem dzieci, a z czwartym była w ciąży, wysłał z Sandomierza do Zamościa, do jej rodziny. Ona pochodziła z ziemiańskiej rodziny Sutkowskich, jej matka i dwie siostry były w Zamościu, mieszkały na stałe. Siostry pracowały w ówczesnej kasie KKO. […] Dlaczego [miałem tam pójść]? Dlatego że on był w oflagu razem z moim ojcem. [Panie] kiedyś, przy jakiejś okazji się skontaktowały, widocznie się dogadały, że mój ojciec jest w Woldenbergu i jej mąż jest w Woldenbergu. Oczywiście z tym koszem poszedłem do pani Kozikowej. Pani Kozikowa powiedziała: „Zostaniesz u nas”. Bo dokąd miałem iść? Tamto mieszkanie zostało puste, jeszcze niezaplombowane, więc poszła ze mną do mieszkania, wzięła jakieś moje rzeczy, moje książki do nauki i inne rzeczy. Zamieszkałem u nich.
A u nich był kołchoz, bo tam mieszkała babcia, to znaczy Sutkowska, dwie jej córki, pani Kozikowa z [czworgiem] dzieci i jeszcze jedna ciotka z [trójką] dziewczynek. To było dosyć duże mieszkanie, o ile pamiętam, chyba trzy pokoje z kuchnią. No i tam zostałem. Chodziłem dalej do szkoły. W szkole, jak się o tym dowiedzieli nauczyciele, to zorganizowali pomoc moich kolegów z klasy, którzy chodzili razem ze mną do więzienia i nosili obiady. A kto gotował obiady? Rodzina oficerska. Wszystkie żony oficerów z Zamościa się skrzyknęły. Pamiętam chyba trzy czy cztery domy, z których brałem te obiady. Jedna z rodzin nazywała się chyba Sokołowscy, to była żona też jakiegoś pułkownika z dwoma córkami. Na ulicy Orlej mieszkała. Myśmy pobierali obiady w koszyku, zresztą bardzo przyzwoite i nosili to jedzenie [do więzienia].
- Czy jakieś konkretne zarzuty mama i siostra miały postawione?
Kazali mi się zgłosić na gestapo przecież. Poszedłem na gestapo, oczywiście na miękkich nogach. Tak jak dziś pamiętam, to się potwornie bałem. Zresztą już dużo później mi mówili ludzie dorośli, że to dziwne, że mnie zostawili przy życiu, bo najczęściej to oni całe rodziny likwidowali. Poszedłem na gestapo, zgłosiłem się na parterze. Kazali mi wejść na piętro, wyszedł gruby Niemiec, który aresztował [siostrę] i który później matkę zatrzymał na ulicy. Bo było dwóch. Jeden był dosyć gruby blondyn, a drugi był szczupły brunet ze szramą na twarzy. Nie pamiętam ich nazwisk, zresztą nigdy się z tymi nazwiskami nie zetknąłem. Wyszedł w szelkach, w koszuli i obok niego tłumacz Żyd. Przypuszczam, dlatego że znał niemiecki. Oni jeszcze wtedy chyba nie nosili opasek, to był dopiero czerwiec 1940 roku. Nie umiem powiedzieć, ale chyba jeszcze nie. Przetłumaczył mi, że ten Niemiec powiedział: „Mama zostanie kilka dni u nas. Rozmawiamy z mamą, a co dalej będzie, to zobaczymy”. Na tym się właściwie rozmowa skończyła. Dzisiaj tak to oceniam, że byłem strasznie mało rozgarnięty chłopak w tym czasie, bo nie zadałem im żadnego pytania. Na przykład na temat, dlaczego mamę aresztowali albo jak długo mama jeszcze tu będzie. Nie pytałem się nic, przyjąłem do wiadomości, „dziękuję”, „do widzenia” i wyszedłem. Może byłem tak zestresowany, bo różne rzeczy ludzie mówili o budynku na Żeromskiego. To był właściwie koniec.
Później jednego dnia, to już dosyć sporo minęło czasu, skończyła się chyba już szkoła, jeszcze koledzy pomagali mi obiady nosić, przychodzimy pod więzienie i wywołuje mnie strażnik. To znaczy oddałem jedzenie, minęło może dziesięć minut, otwiera się brama i strażnik mnie wywołuje. Przyszedłem: „Słucham”. – „Będziesz miał widzenie z matką”. Zaczyna mnie prowadzić. Jest brama przelotowa i z tej bramy jest wejście w bok, korytarz, przez biuro i pokój widzeń. W momencie kiedy mijamy biuro, siedzi jakiś Niemiec przy biurku i coś do strażnika zagadał, ten mu mówi tak i tak, a ten do niego:
Raus! Kazał mnie natychmiast wyrzucić. Przypuszczam, że mama była albo po przesłuchaniu, w niezbyt ciekawym stanie i on nie chciał dopuścić, żebym mamę zobaczył. Dlaczego? Dlatego że po dwóch dniach drugi raz mnie wywołują, znowu: „Będziesz miał widzenie”. Znowu idę na miękkich nogach. Minęliśmy tego naczelnika i wprowadzają mnie do pokoju, gdzie jest ściana z siatki. Z jednej strony ja, z drugiej strony za chwilę otwierają się drzwi z podwórza, strażnik wprowadza mamę. Mama wyglądała zupełnie dobrze, nie była ani posiniaczona… To znaczy nie pamiętam, żebym widział, że coś jest z nią źle. Oczywiście popłakuje, też zacząłem trochę chlipać. Strażnik po mojej stronie się odzywa: „Rozmawiajcie, bo jest określony czas”. Mama mówi: „Gdzie jesteś?”. – „Jestem u pani Kozikowej”. – „Bądź grzeczny, ucz się”. Nic mi nie powiedziała na temat, co z nią, tylko się spytałem: „A co z Danką?”. – „Danka i Grażyna są”. Zresztą później dostałem gryps z więzienia. W koszu z jedzeniem była kartka gdzie było napisane, że Danka i Grażyna są zdrowe. Takie zdawkowe.
Jednego dnia jesteśmy z kolegami pod więzieniem, nagle wyskakują jacyś Niemcy, straszny wrzask oczywiście. „Wszyscy won!”. Przed bramą więzienną było coś w rodzaju ogrodzonego podwórza, właściwie placyk. Na tym placyku [siedziało kilkanaście osób, które przynosiły] jedzenie więźniom. [Niemcy] wyskoczyli z bramy i kazali wszystkim z tego placu uciec. My jako dwa małe chłopaki, oczywiście nie uciekaliśmy bramą, gdzie pchali się ludzie, tylko zobaczyliśmy, że jest odsunięta deska w płocie i przez dziurę za płot. Nie mieliśmy nic innego do roboty, tylko przez sęk patrzymy, co się dzieje. Postawili szpaler Niemców, kilku ich stało i z więzienia wyprowadzają pary skutych [za ręce] więźniów. Podjechały duże autobusy z napisem
Deutsche Post, zamalowane okna farbą. Żółte autobusy, pamiętam świetnie. Więźniów załadowali do autobusów, odjechali, Niemcy się zwinęli, już wolno było wejść. Odebrałem koszyk i do domu. Znowu dwa, trzy dni, to był już początek lipca, przychodzę do więzienia, chcę dać jedzenie. „Jak nazwisko?”. – „Sztarejko”. – „Nie ma, wyjechały”. Skojarzyłem sobie, że widocznie tym autobusem, musiał też podjechać ten autobus, jak nas nie było. Rano, w nocy, nie wiem, wszystko jedno, wyjechały. Byłem na tyle głupi, że zamiast powiedzieć: „Dajcie jakimś biednym więźniom, niech sobie zjedzą te obiady”, to my z kolegą obiady [zanieślismy] z powrotem do tej pani. Odnieśliśmy, że nie ma, że wyjechały. Z tym że nie dostawałem żadnej informacji na ten temat od nikogo, ani od pani Kozikowej, ani od innych dorosłych ludzi, nic. Z tym że jak mama siedziała w więzieniu, to pani Kozikowa kazała, [żebym pisał] na specjalnych blankietach listy do ojca do oflagu. Przysyłał list i ten list zawierał blankiet, na którym można było napisać odpowiedź. Napisałem wtedy pod dyktando pani Kozikowej, że mama jest zdrowa, ale nie ma jej w domu. Ojciec się domyślił, że prawdopodobnie matkę musieli aresztować czy coś. Zwrócił się do żandarmerii z pytaniem, co się stało z żoną i z córką.
W międzyczasie, to znaczy zaraz po tym, jak mamę wywieźli [z więzienia], to minęło kilka dni i nas wywieźli, całą rodzinę, wszystkich chłopaków do Różańca pod Biłgorajem, do majątku rodzinnego, do zaprzyjaźnionej rodziny Kopczyńskich i tam myśmy sobie siedzieli na wakacjach. Przyjechałem z wakacji, to się dowiedziałem, że było gestapo u pani Kozikowej. Zażądali kluczy od mieszkania, kazali z sobą iść. Wydali jej wszystkie moje rzeczy, buty, płaszcz zimowy, bieliznę. Co mogła, to wzięła. Mieszkanie zaplombowali, klucze zabrali, że rekwirują całe mieszkanie i koniec. Po jakimś czasie gruchnęła wiadomość, koledzy z podwórka donieśli, że przyjechali Niemcy i wywożą wszystko z tego domu. To myśmy tam polecieli oczywiście. Koledzy udawali, że pomagają im wynosić, bo ja się bałem i przy okazji kradli różne rzeczy dla mnie. A to jakąś filiżankę, a to łyżeczkę, takie głupoty za przeproszeniem, ale się nazywało, że oni coś dla mnie zdobyli. Niemcy to wszystko wywozili za elektrownię na górkę, tam było wysypisko śmieci i palili po prostu. Zwalali to wszystko na kupę i palili. Wyczyścili w ten sposób mieszkanie nasze, Totengreberów i Sobeckich. Sobeccy mieli dwoje dzieci, zresztą ich syn się do mnie niedawno odezwał, on jest pułkownikiem lotnictwa. Mieszka niedaleko, na alei Niepodległości. Powiedziałem, że my właściwie jesteśmy krewni przez groby, bo jego rodzice i moja matka razem leżą gdzieś we wspólnej mogile. Ich już nie było, bo ich rodzina zabrała od razu po aresztowaniu rodziców.
Po moim powrocie już zacząłem chodzić do szkoły, to był chyba wrzesień, październik. Nie umiem dokładnie powiedzieć, ale chyba koniec września. Nagle przychodzi policjant granatowy (bo to wtedy jeszcze była polska policja granatowa) i mówi, że jestem wzywany na niemiecką żandarmerię polową. Też dziwna sprawa, bo nie ja z opiekunem, tylko ja sam. „No dobrze. A kiedy?”. Takiego a takiego dnia, o godzinie takiej i takiej – więc poszedłem. Na pierwszym piętrze – to był narożny budynek przy przejeździe kolejowym na Lwowskiej – była feldżandarmeria, polowa żandarmeria. Ten żandarm z blachą, przypuszczam, że Ślązak, bo dosyć dobrze mówił po polsku, pyta mnie się: „Jak to było?”. Opowiedziałem mu, że było aresztowanie, przyszli rano, że siostrę i Grażynę najpierw zaaresztowali, później matkę na ulicy. „I co dalej?”. – „Dowiedziałem się z więzienia, że wyjechała”. – „A dokąd wyjechała?”. – „A nie wiem”. Wiem, że niektóre partie więźniów, tak jak wtedy wiedziałem, wywozili do zamku lubelskiego, na dalsze przesłuchania i tak dalej. [Wywozili] tych politycznych, natomiast tych za szmugiel, za jakieś inne rzeczy, to po prostu trzymali w więzieniu, aż mu się kara skończyła i wtedy ich wypuszczali albo wywozili na roboty do Niemiec. To były dwie wersje. Opowiedziałem mu to wszystko. „Fajnie, fajnie, no to dobrze. Dziękuję, do widzenia”. Poszedłem. Po jakimś czasie dopiero od ojca dostałem list, że mama i siostra zginęły 8 lipca 1940 roku. Oni je wywieźli na rotundę w Zamościu, to była stara prochownia. Tam był pułk artylerii i mieli starą prochownię, to była jeszcze stara fortyfikacja zamojska, rzeczywiście w kształcie okrąglaka. Zresztą mam zdjęcia. W poszczególnych celach trzymali więźniów, tych więźniów wyprowadzali na miejsce celi, która była trafiona bombą w 1939 roku, była zawalona. Była ceglana ściana, osypisko z gruzu i tam wprowadzali więźniów. Naprzeciwko na podeście stał karabin maszynowy i rozstrzeliwali tych ludzi. Później było komando żydowskie, które wywoziło albo zakopywali naokoło przy fosie, grób wspólny. Później jak się zorientowali, że już jest sporo ciał, to zaczęli je palić. Na środku rotundy zrobili stalowy ruszt, pod spodem dół i palili ciała, a później prochy wykopywali, wywozili na taczkach i wsypywali do fosy. Do dziś są tablice, gdzie wysypywali… To jest makabryczna sprawa. Zresztą więźniowie, którzy siedzieli naokoło, to widzieli i słyszeli, to się działo na ich oczach. Rozstrzelali tam dosyć dużo ludzi. W tej grupie, w której była mama, podobno zginęło siedemdziesiąt jeden osób. Zresztą mam zaświadczenie z Zamościa, z zarządu miasta, że wyrokiem
Standgerichtu, czyli miejscowego sądu, zostały skazane na śmierć, wyrok wykonano 8 lipca 1940 roku. Tak się dowiedziałem później od ojca o śmierci matki.
- Czy pan wie, gdzie znajdują się szczątki matki i siostry?
Nie. Wujek po wojnie, w 1945 roku pojechał do Zamościa, próbował odnaleźć, bo wtedy ekshumowali, to znaczy wykopywali ze wspólnej mogiły, ale to było pięć lat, więc te zwłoki już były w bardzo posuniętym stanie. Nie rozpoznał zwłok. Przypuszczam, że musiały być jako pierwsze rozstrzelane, pochowane jeszcze w jakiejś innej mogile. Później dopiero była ta zbiorowa mogiła. Zresztą część zwłok wydobyli, rodziny rozpoznały a to po uzębieniu, a to po tym, a po tamtym i porobiono oddzielne groby. Są one ustawione, naokoło rotundy. Z tym że niektóre nazwiska są tam wpisane, przypuszczam, że sporo to jest dla tak zwanego uspokojenia sumienia. Rodzina poznała, że to chyba ten, żeby mieć czyste sumienie, że go pochowano i że tam ma swój grób.
- Nie wie pan, gdzie jest pochowana matka i siostra, a czy wie pan dzisiaj, dlaczego zostały zamordowane?
Przypuszczam, że zostały zamordowane w związku z wujkiem, oni go wyraźnie poszukiwali. Ponieważ matka była z domu Kierszniewska, miała to samo nazwisko i mieszkała u niego, więc przypuszczali, że ona coś wie, gdzie on jest. On w tym czasie ukrywał się w Warszawie. To było jedno, a drugie przypuszczam, że wówczas zaczynała się tak zwana akcja AB, mordowania inteligencji polskiej. To nie był koniec na tym. Oni później też jeszcze aresztowali ludzi [znaczących coś] w mieście. Zresztą męża mojej nauczycielki, pani Fencowej, też aresztowali. Z tym że oni ich wywozili do Oświęcimia, tam zresztą zginął. Tyle tylko mogę powiedzieć. Natomiast później, jak wyczytałem w książce, właśnie o epizodzie z synem generała niemieckiego, którego wojsko pułku mojego ojca zabiło, to przypuszczałem, że to była zemsta Niemców za tamtego człowieka. Chociaż nie mam na ten temat żadnych przesłanek, żeby twierdzić, że tak istotnie było. Tyle na ten temat mogę powiedzieć.
Aha, gdzie jest matka pochowana? Nie ma, tam jest wspólna mogiła, jest miejsce, gdzie zsypywano prochy. Zafundowała pani Kozikowa i wujek później też, cegiełki na murze rotundy, gdzie są uwiecznione jako ofiary tego miejsca. Jeżdżę tam od czasu do czasu, zapalamy znicze. W celi harcerskiej jest tablica ku czci matki, siostry i ku czci Grażyny Kierszniewskiej. Moja siostra też była harcerką. Właściwie to jest jedyne miejsce pamięci. Jeździmy na rotundę od czasu do czasu. Też nie można co roku, bo to jest dosyć duża wyprawa. Już jak na nasz wiek, to nie jest takie przyjemne.
- Jak później potoczyły się pańskie losy, dokąd się pan udał?
Później przeżyłem jeszcze w Zamościu likwidację getta. Odbywało się to tak, że część domów Niemcy spalili. Tych ludzi pędzili ulicą Lwowską na rampę przy torze kolejowym, przy przejeździe. Później ich wywieźli do Bełżca. Po drodze strzelali do tych, którzy nie mieli siły iść albo za wolno szli w ich mniemaniu. Tak że jak myśmy szli rano następnego dnia do szkoły, to na ulicy leżały trupy. Jechał wielki wóz drabiniasty
judenratu, zarządu żydowskiego z getta i za nogi, ręce wrzucali trupy. One leżały na tym wielkim drabiniastym wozie, tu ręka, tu noga i wywieźli na kirkut. Na końcu ulicy Odrodzenia był kirkut żydowski, podobno wykopali wspólną mogiłę, zsypali ciała i pochowali w ten sposób. Jeden z Żydów uciekł koło nas. Aha, bo nas w międzyczasie z domu na Krysińskiego wyrzucili, ten dom zajęła żandarmeria. To już było po wojnie z Rosją w 1941 roku. Wyrzucili nas właśnie na Lwowską. Pani Kozikowa wynajęła mieszkanie w domku, dworku drewnianym właściwie, i tam myśmy mieszkali. Dlatego Lwowską chodziliśmy do szkoły. Pamiętam świetnie ten epizod. Obok przylegał ogród pani Kowerskiej, olbrzymi sad. Zresztą ją też wyrzucono i w tym pałacyku urzędowała żandarmeria czy gestapo. W tym ogrodzie ukrywał się Żyd, który uciekł z getta. Kiedyś podszedł pod nasze ogrodzenie, ciotka dała mu chleb, wody dała mu się napić, bo chciał. Po nocy był, schował się tam. Mówimy mu: „Panie, uciekaj pan stąd, bo to jest teren niemiecki. Tutaj chodzą żandarmi z psami, więc jak pana znajdą, to nie ma pan żadnych szans”. A dokąd on ma uciekać? Myśmy mu podpowiedzieli, gdzie są krzaki, gdzie są jakieś możliwości wymknięcia się. Nie wiem, zniknął. Później nie słyszeliśmy żadnych strzałów, nic. To był taki epizod.
Jak wyjechałem z Zamościa? Ze Lwowa wróciła rodzina Kruczyńskich. To był rok 1942 chyba, to znaczy już po wybuchu wojny Niemców z Rosjanami. Ponieważ byłem chrzestnym synem pana Kruczyńskiego, to skontaktowali się z panią Kozikową i postanowili mnie zabrać do siebie. Przyjechali jacyś dziwni panowie, przypuszczam, że to była Armia Krajowa. Przyjechali po mąkę na suchary dla Armii Krajowej. To był cały system zaopatrzenia. Oni piekli suchary na wypadek Powstania czy w ogóle wybuchu jakichś walk. Przyjechali niby to autobusem, zgłosili się po mnie. Musiałem podejść do młyna, pożegnałem się z Kozikami, wsiadłem w autobus i pojechaliśmy. Tylko że nie pojechaliśmy bezpośrednio do Warszawy, a pojechaliśmy przez Hrubieszów. Jeszcze w Hrubieszowie też odbierali mąkę. To było pod egidą RGO (Rada Główna Opiekuńcza), która wydawała obiady biednym w czasie okupacji w Warszawie. Oni mieli po prostu wszystkie glejty niemieckie, że mieli prawo mąkę kupić i przewozić do Warszawy. Oczywiście po drodze też widziałem, jak Żydzi kopali wykop pod kabel, bo Niemcy kładli jakiś kabel telefoniczny i oczywiście leżeli [przy drodze] zastrzeleni [Żydzi]. Ci co za słabo kopali, to ich Niemcy od razu na miejscu zabijali. Potem przejeżdżaliśmy przez wieś, gdzie wszyscy mężczyźni stali pod ścianą, naprzeciwko karabin maszynowy, kobiety z boku pod nadzorem Niemców. Przygotowane wszystko do egzekucji. Oni takie pacyfikacje robili.
Jeszcze jak byłem w Zamościu, to widziałem cały exodus chłopów zamojskich, których oni wysiedlali, bo przygotowywali miejsce pod kolonistów niemieckich. To były makabryczne rzeczy, bo oni ich trzymali w starym forcie, w kazamatach, dosłownie na glinie. Potworne warunki. Niektórzy byli z wozami, bo im pozwolili wozy zabrać, konie. To w ogóle było makabryczne, kobiety, dzieci. Później część dzieci oddzielono, te dzieci zabrali do Rzeszy. W Warszawie nawet była akcja wykupywania dzieci zamojskich z transportów. Nie wiem, czy to jest znana sprawa, ale w ogóle to jest gehenna. Ciężko jest nawet dzisiaj opowiedzieć, jak to wyglądało. Mało prymityw, to była nędza i rozpacz.
- Kiedy dotarł pan do Warszawy?
Albo przed, albo tuż po Wielkanocy. To był albo marzec, albo kwiecień, około święta Wielkiej Nocy.
1942 roku i od razu się zgłosiłem, to znaczy zostałem przyjęty do swojej trzynastki na Śniadeckich. Tu chodziłem dalej do szóstej klasy.
- Wcześniej w Zamościu chodził pan do szkoły?
Tak, w Zamościu chodziłem do czwartej klasy, do piątej klasy i zacząłem szóstą klasę. Do szóstej klasy [w Warszawie] zostałem przyjęty. Zresztą nawet część to byli jeszcze moi koledzy z tamtej pierwszej klasy. Później (to już tak żeby dokończyć kwestię nauki) robiłem równolegle siódmą klasę powszechną (wtedy tak było, że Niemcy wprowadzili siódme klasy, jako szkoły zawodowe) i pierwszą gimnazjalną tajną, też na Śniadeckich. Później [zachorowałem na] szkarlatynę w 1943 roku i nie mogli mnie opanować, bo lubiłem rozrabiać, a miałem ciężką szkarlatynę. Wtedy leżałem akurat dwa miesiące wakacyjne w łóżku, więc wpadli na pomysł, żebym się po prostu uczył. Całą drugą klasę gimnazjalną nauczyłem się wtedy, leżąc w łóżku, jako chory. Tak że od razu z pierwszej gimnazjalnej poszedłem do trzeciej gimnazjalnej. Zdałem egzaminy, wszystkie przedmioty z drugiej gimnazjalnej. Musiałem zdać, tylko pod tym warunkiem dostałem zezwolenie pana Wojeńskiego, który w tym czasie był albo kuratorem, albo wiceministrem oświaty, tajnym oczywiście. Wszystkie egzaminy zdałem, dzięki temu zarobiłem rok. Później chodziłem na Moniuszki do tajnego gimnazjum.
Widziałem na własne oczy egzekucję na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, bo kiedyś wracałem ze szkoły. Akurat się nadziałem na to, że Niemcy otoczyli cały róg, bo wtedy jeszcze nie było ronda, to było skrzyżowanie Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Oczyścili ten róg, przywieźli straceńców, zawiązane oczy, postawili pod ścianą, rozstrzelali. Zresztą tam później długi czas była tablica upamiętniająca to rozstrzelanie, nie wiem, czy jeszcze dziś jest, nie zwróciłem uwagi.
Na Wilczej 62 mieszkania 5.
- To było z rodziną Kruczyńskich?
Tak, to było mieszkanie Kruczyńskich. Oni już wtedy wrócili, to znaczy wróciła mama z dwoma córkami i jeszcze z przyszywanym synem Tadziem, który się [przyłączył] właśnie na wschodzie do nich. Zresztą później był w podchorążówce Armii Krajowej, ale to jest odrębna sprawa. Oprócz tego byli państwo Komorniccy, którzy mieli majątek ziemski pod Lwowem i też uciekli stamtąd, spod Rosjan. Tam myśmy wszyscy mieszkali.
Z epizodów, to później jeszcze gestapo przyszło na Wilczą. Ale to z innego powodu, bo to było mieszkanie kontaktowe Armii Krajowej, a równocześnie tam topiono słoninę na smalec, ładowano w puszki i był magazyn smalcu dla Armii Krajowej, właśnie na wypadek Powstania. Oprócz tego był punkt kontaktowy, gdzie przychodził policjant granatowy, który miał na sobie pasy i w tych pasach były dolary ze zrzutów amerykańskich czy angielskich, przeznaczone dla komendy Armii Krajowej. On te pasy przynosił, rozliczał się z tych pasów, że one są nienaruszone, bo one były w specjalny sposób zaszyte, zaplombowane i tak dalej. To też było mieszkanie kontaktowe. Później przychodziły łączniczki i zabierały określone sumy na określone oddziały Armii Krajowej. Jedna z nich podobno wsypała. Tak że później Niemcy zrobili tak, że zgromadzili wszystkich pod ścianą, a tu drzwi uchylili (bo były podwójne drzwi) i ona przez te drzwi widocznie patrzyła, kogo zna z tych ludzi. Nie wiem, co ją oświeciło, że powiedziała, że nikogo nie zna i na tym się rewizja skończyła. Nikogo nie aresztowali. Oczywiście potem zaraz pani Kruczyńska razem z dwoma córkami i z Tadziem zniknęli z domu, bo się bali po prostu, że oni sobie coś przypomną i jeszcze raz po nich przyjdą, więc zniknęli z domu i już do Powstania ich nie było. To było przed Powstaniem, chyba w czerwcu, w maju, niedługo przed Powstaniem, dwa, trzy miesiące. Później się tułali po różnych lokalach kontaktowych, a ja zostałem [w tym domu].
Kiedyś idąc do szkoły, to trafiłem akurat na bombardowanie hali na Koszykowej. [Rosjanie] zbombardowali halę, tylko nie wiem, dlaczego im się wydawało, że hala to jest jakaś fabryka. Takie widocznie mieli słabe rozpoznanie. Zamiast w halę, to trafili w sąsiedni budynek. Jak szedłem, to na ulicy leżało pięć czy sześć trupów świeżo wyciągniętych z gruzów. Tam była taka tragedia, że ludzie siedzieli w piwnicy i jak padła bomba, to pękły rury i zaczęła się wylewać woda. Oni w związku z tym uciekli z piwnicy i byli akurat w przechodniej bramie, jak druga bomba rąbnęła w bramę. Tych co tam byli, wszystkich pogrzebała. No to takie były obrazki.
- Kiedy pan nawiązał jakąś działalność konspiracyjną? Przez harcerstwo?
Wtedy jak przyjechałem do Warszawy, to jeszcze byłem, z przeproszeniem, widocznie za młody. Ale w 1943 roku, we wrześniu, jak zacząłem chodzić do szkoły, to wtedy zostałem zwerbowany na łącznika. Z tym że w pierwszej fazie to jeszcze były zadania typu pilotowego, to znaczy byłem pilotującym łącznika, [którego miałem] ostrzec, jeśli szedł patrol żandarmerii. Dosyć dobrze się orientowałem w mieście, bo miałem zawsze zdolności geograficzno-topograficzne i bardzo szybko się orientowałem w okolicy. W związku z tym właśnie miałem za zadanie doprowadzić na określoną ulicę, pod określony numer. Trzeba było tak przejść, żeby minąć różne wachy niemieckie, bo były na ogół gdzieś po drodze, a to koszary, a to siedziba policji, a to siedziba żandarmerii. Kiedyś pilotowałem swoją przyszłą żonę. Biedna z nerwów się pomyliła i zamiast powiedzieć ulica Solna, to mi powiedziała ulica Solec. Zacząłem ją prowadzić na Solec, ale później się skapowałem, że to coś jest za daleko. Udałem, że patrzę na wystawę w sklepie, kiwnąłem na nią, ona stanęła koło mnie, mówię: „Czy ty jesteś pewna, że to jest Solec?”. Ona też była w moim wieku przecież. Takie dwoje [dzieciaków], z przeproszeniem. Ona dopiero jakąś kartkę wyciągnęła, patrzy: „O Jezus, to Solna”. No to mówię: „To wracamy”. Idziemy, a po drodze patrol żandarmerii idzie z blachami, ale wiedziałem, że oni na ogół cywili nie zaczepiają. Na wszelki wypadek dałem nura do bramy. Ona podobno niosła wtedy pistolet. Oczywiście jak zobaczyła, że ja do bramy, to ona też. Patrol przeszedł, ja wyszedłem, ona też wyszła i później odprowadziłem ją dalej. Takie były różne epizody.
Właściwie to się sprowadzało do noszenia rozkazów, jakiejś literatury, jak ją dzisiaj nazywam, to znaczy różnych biuletynów, broszur, takich rzeczy. Czasami jakieś pieniądze podobno, ale nigdy mi o tym nie mówili. Wtedy nie wnioskowałem, a dziś wnioskuję z grubości koperty, że tam musiała być forsa w środku. Ale mnie nie interesowało, co noszę. Po prostu zaniosłem pod wskazany adres i koniec.
Czasami były humory takie, człowiek jednak był młody w tym czasie. Kazali mi na przykład pójść, jakieś hasło podali, mnie się hasło pomyliło. Ale ponieważ wiedziałem, o kogo chodzi, bo już tych ludzi na ogół znałem, więc nie musiałem powtarzać hasła, tylko od razu mówiłem, że do pani Helenki na przykład albo do pani Zosi. Oni się uśmiechali, mnie też znali, bo już trzeci czy czwarty raz byłem, więc nie było problemu.
- Miał pan jakiś kontakt z ojcem w czasie okupacji, jak już pan był w Warszawie?
Pisywałem do oflagu. Normalnie utrzymywaliśmy kontakt, bo moje przewiezienie do Warszawy było za zgodą ojca. Pani Kruczyńska dowiedziała się, że ojciec jest w oflagu, poprzez Zamość oczywiście. Blankiet przysłałem pani Kruczyńskiej, pani Kruczyńska na tym blankiecie napisała do ojca z prośbą o zgodę. Ojciec wyraził zgodę i dlatego mnie przewieźli. Później byłem w kontakcie z ojcem do tego stopnia, że nawet mam znaczki pocztowe poczty oflagowej, Oflag II-C, które mi kiedyś ojciec przysłał i ja je wyniosłem z Powstania jako pamiątkę.
- Czy wybuch Powstania był dla pana zaskoczeniem, czy pan już coś wiedział?
W pewnym sensie tak. To znaczy, co taki chłopak mógł wiedzieć? Dla mnie tylko były rzeczy, które mi się nie kojarzyły, bo dosłownie na dwa czy trzy dni przed Powstaniem przechodziłem przez wiadukt nad torami kolejowymi na Żelaznej, nie wiem dlaczego, widocznie z jakimś meldunkiem. Z tym że kiedyś Dworzec Główny był bliżej, był zaraz na wylocie Pankiewicza. Tak że między wiaduktem Żelazna a dworcem był nieduży prześwit, bo zaraz zaczynał się dworzec i tunel wjazdowy do dworca. Przechodziłem, stanąłem, patrzę się, a tu jadą olbrzymie lory pełne czołgów na wschód. Nie pamiętam, to jechała albo dywizja „Herman Göring” albo „Viking”. Oni jechali po prostu na front wschodni, a ludzie już opowiadali, że Niemcy uciekają, że słychać już artylerię, jakieś takie rzeczy. Tak jak człowiek słyszał po mieście. Mnie to trochę zastanowiło. Jak to? Tu wszyscy opowiadają, że Niemcy uciekają, a tu olbrzymi transport jechał, chyba dwa. Specjalnie stałem, patrzyłem. Dwa pociągi przejechały, jeden z czołgami i dosłownie za chwilę drugi z czołgami. No nic, wróciłem do domu. Potem zobaczyłem na rogu Poznańskiej i Wilczej słynny plakat, że ileś tysięcy mężczyzn musi się zgłosić do kopania rowów. To podobno była jedna z przyczyn, którą później podawano, że chodziło o to, żeby tych ludzi zaoszczędzić. Możliwe. To tyle co wiem, co było przed Powstaniem.
To znaczy, jeszcze w 1943 roku patrzyliśmy z dachu, jak się paliło getto i walki, strzelali i tak dalej. Ale to tylko był epizod, że powiedzieli, że się getto pali i myśmy poszli po prostu razem z dorosłymi. Na dachu na Wilczej był niby balkonik i żeśmy poszli popatrzeć. Rzeczywiście to wyglądało makabrycznie.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Jakoś tak dziwnie, bo byłem jeszcze na Wilczej. Później kazali mi się zgłosić na Solną. Przedostałem się sobie tylko wiadomymi sposobami, zresztą jeszcze wtedy takiego ostrzału nie było, był trochę bałagan w mieście. Na Wilczej zaczęło się strasznie dziwnie, bo byłem w pokoju, w pewnym momencie słyszę hurgot i jakieś krzyki po niemiecku. Wyjrzałem przez okno, to było na drugim piętrze, stoi buda niemiecka, pełno wojska wyskakuje z tej budy i wchodzi do naszej bramy. W związku z tym ja do drugiego okna na podwórko, patrzę, co się dzieje. Niemcy chodzą po podwórzu, coś gadają. Widzę na przestrzał przez podwórko, tam była drewniana klatka kuchenna i na tej klatce czają się młodzi ludzie, którzy uciekają na górę. Później wyczytałem w historii Powstania, że przedwcześnie zgromadzili się ludzie uzbrojeni w fabryce na Emilii Plater 10. To był budynek, który sąsiadował z garażami naszej posesji, bo Wilcza 62 to był budynek, później drugi budynek, oficyna i później jeszcze były garaże. Te garaże sąsiadowały z zakładem na Emilii Plater 10. Oni tam się zgromadzili. Ktoś się zorientował, jakiś folksdojcz czy inny, zadzwonił po Niemców. Przyjechali Niemcy i wywiązała się strzelanina, nie wiem dlaczego. Widocznie mieli świetne rozpoznanie, ktoś im powiedział, że widocznie ci Polacy uciekli po dachach garaży. Oni tu przyszli, ale tu nikogo nie było. W związku z tym po jakimś czasie wsiedli do budy i odjechali, ale jeszcze [nie było] żadnych strzałów. To było trochę przed piątą chyba nawet. Później dostałem cynk, że mam się zgłosić, więc poleciałem na Solną. Dostałem się w dziwny sposób, ale właściwie bez problemu, nikt do mnie nie strzelał. Z drugim chłopakiem się przedostaliśmy. Później to już się zaczęło normalnie Powstanie.
Później mnie skierowali z Solnej z powrotem do Śródmieścia z meldunkiem i powiedzieli mi, że mam zostać na Śródmieściu. To z powrotem przyszedłem do domu i wtedy zaangażowałem się w służbę wartowniczą. To znaczy, pełniłem dyżury przeciwpożarowe na strychu i pełniłem dyżury przy dziurze przebitej właśnie między zakładem na Emilii Plater 10 a garażami. I jeszcze oprócz tego trzymaliśmy wartę w piwnicy. Ale to trochę później, jak już przebili przejście w piwnicach, podziemne. Tamtędy szły wszystkie oddziały na Emilii Plater, bo tam była linia frontu. Tam się te oddziały wymieniały. Myśmy po prostu pilnowali tego przejścia, bo już dalej cywilom nie wolno było iść, tylko za specjalnymi przepustkami.
Taka ciekawostka. W jednym z garaży stała dekawka, którą opiekowało się dwóch panów z Armii Krajowej. Oni byli z jakiegoś oddziału zmotoryzowanego, nie umiem dziś powiedzieć z jakiego. Na tej dekawce wymalowali WP, orła, przyczepili flagę biało-czerwoną. Jakiś dowódca miał tą dekawką jechać na wypadek zwycięstwa Powstania. Dlaczego o nich mówię? Dlatego że jeszcze wtedy na Wilczej nie było obstrzału. To było około 10 sierpnia, może później.
- Jak pan zapamiętał atmosferę pierwszych dni Powstania?
Była wielka radość, taki wybuch entuzjazmu. Flagi biało-czerwone, śpiewy. U nas mieszkała pani, która grała świetnie na pianinie. Oczywiście zaraz na fortepianie zaczęła grać Chopina przy otwartych oknach. Euforia była. W pierwszych dniach właściwie w Śródmieściu tak specjalnie się nie odczuwało Powstania. Mnie się zdaje, że bardziej odczuli ludzie na Woli, na Żoliborzu. Kolega jak mi później opowiadał, to na Mokotowie tym dalekim, Sadyba, Wilanów, mieli ciężko bardzo. Tu w Śródmieściu właściwie w pierwszym okresie było w miarę spokojnie. Nawet szyby w oknach były. Budowaliśmy barykadę na rogu Wilczej i Emilii Plater, a to rozlepialiśmy ogłoszenia o tym, [czego] nie wolno. Porządkowe rzeczy.
Taki epizod. Siedzimy kiedyś na strychu, pilnujemy, żeby nic się nie stało. W pewnym momencie stuk w dach. Patrzę, a w kupę piachu przygotowaną na wypadek gaszenia pożaru padł granat z granatnika, tylko mu lotki wystawały. Oczywiście jako przytomny chłopak, był tam wielki komin, więc natychmiast za komin. Tam był wielki zbiornik, bo w Warszawie jak jeszcze nie było wodociągów, to się pompowało wodę do takiego zbiornika na strychu i z tego zbiornika woda spływała do mieszkań. Dozorca pompował na dole, oczywiście pompą elektryczną. Taki zbiornik, nie wiem, czy pusty, czy trochę wody było, stał i [kolega] za ten zbiornik uciekł, schował się. Później wyglądamy, siedzi pocisk, nic się nie dzieje. No to na paluszkach do wyjścia i oczywiście zaraz daliśmy sygnał na żandarmerię. Oni byli w tak zwanej jajczarni, to było koło sióstr na Hożej. Był zakład jajczarsko-mleczarski, do dzisiaj zresztą tam coś było. Oczywiście [przyszli] saperzy i zabrali ten pocisk. Tak że to był mój pierwszy cud, że ten pocisk nie wybuchł. Bo gdyby wybuchł, to pewnie by mnie naszpikował.
- Czy takich historii miał pan więcej?
Miałem, właśnie z panami od tego samochodu wyszliśmy na Wilczą, bo jeszcze wtedy nie było obstrzału. Oni sobie zapalili papieroski, oczywiście z opaskami. Stoję z nimi i mnie coś strasznie niepokoi. Pamiętam jak dziś, że nie mogłem sobie miejsca znaleźć. „Panowie, chodźmy stąd. Panowie, chodźmy stąd”. Oni mówią: „No dobrze”. Mówię: „Tu jest niebezpiecznie. Dlaczego my tu stoimy?”. A jeszcze nie było obstrzału. No i wychodzimy. Pamiętam, to była brama kuta, wewnątrz jeszcze osłonięta blachą stalową. Ja oczywiście pierwszy do tej bramy, za mną ten drugi pan, trzeci właśnie dochodził do bramy, jak w tym miejscu, gdzieśmy stali, rąbnął granatnik (to znaczy granat znowu) i tym razem wybuchł. Jak wybuchł, to temu gościowi naszpikował odłamkami całe plecy, tak że chłop zaczął krzyczeć. Myśmy go złapali, natychmiast [do] sanitariuszki („Zaremba-Piorun” nazywało się to zgrupowanie i były sanitariuszki w naszym domu z tego zgrupowania). Zaraz go złapały, dokądś go zaprowadziły. Był szpitalik na ulicy [Poznańskiej] 11, o ile dobrze pamiętam. Zaprowadziły go, te odłamki mu wyjmowali. Później tylko słyszałem, ten drugi pan się interesował, to powiedział, że już się lepiej czuje, że nic groźnego, że mu zdezynfekowali rany, pewnie [się wyliże]. Później już z nimi kontaktu nie było.
- Pewien okres Powstania spędził pan na Starym Mieście. Jak pan tam trafił?
Tam było jeszcze ulgowo, ale byłem bardzo krótko, kilka dni, dosłownie trzy, cztery dni.
- Z jakimś zadaniem został pan tam wysłany?
Dostałem meldunek i z tym meldunkiem musiałem się zgłosić na Skorupki w jakimś lokalu. Na tym się właściwie skończyło. Tak jak powiedziałem, przypuszczam, że oficerowie z Armii Krajowej, może za przyczyną mojego chrzestnego ojca, po prostu mnie otoczyli specjalną opieką. Takie odnoszę dzisiaj wrażenie. Wiedzieli, że ojciec jest w oflagu, że zginęła matka i siostra, że zostałem sam jeden. Może z jakiejś solidarności z ojcem po prostu tak się mną opiekowali. To tylko tyle mogę powiedzieć, tak to odczuwam. Po prostu stale byłem pod opieką tych ludzi.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie codzienne? Jak pan zapamiętał warunki, w jakich się spało, co się jadło?
Spało się w piwnicy. Były piwnice, każdy lokator sobie swoją piwnicę przystosował do mieszkania i siedziało się cały czas w piwnicy z dwóch względów. Jeden wzgląd był taki, że jeszcze przed Powstaniem, jak były naloty rosyjskie i bombardowanie, to się po prostu siedziało w piwnicy w nocy, jak ogłaszali alarm. Pamiętam, jak kiedyś przyrąbali właśnie w sąsiednie budynki, to w piwnicy oczywiście było pełno kurzu, kobiety podniosły alarm, lament. Tam się po prostu mieszkało.
Jeśli chodzi o wyżywienie, to jeszcze tak tragicznie w naszym domu nie było. Chociaż muszę powiedzieć, że na ogół to było kiepsko. Ludzie chodzili właśnie do sióstr, tam wydawali obiady. Z wodą było kiepsko, trzeba było po wodę chodzić, ale nastrój jeszcze nie był taki tragiczny. Ludzie pod koniec Powstania, już trochę później byli zrozpaczeni, zmęczeni tym wszystkim. Ale nie było jakichś ekscesów antyakowskich, o których żona zresztą często mówiła, jeśli chodzi o Stare Miasto. Tam było gorzej.
- Czy był czas i miejsce na jakieś życie religijne, kulturalne?
Od tego się zaczyna, że jak przyjechałem do Warszawy, to zostałem ministrantem w kościele Piotra i Pawła na Emilii Plater. Tam służyłem do mszy przez cały czas pobytu, aż do Powstania. Później jak wybuchło Powstanie, to u sióstr na Hożej był ksiądz Paszkiewicz, który był kapelanem Armii Krajowej. Oczywiście się do niego zgłosiłem, że jestem ministrantem, on mnie przepytał z ministrantury i stwierdził rzeczywiście, że umiem. Wtedy jeszcze ministrantura była po łacinie. Zostałem jego ministrantem. Ksiądz odprawiał mszę, ja mu służyłem. Ale kiedyś mówiłem, że chodziliśmy razem z księdzem, żeby odprawiać mszę. Bardzo mi to imponowało. Zresztą przy tej okazji dwa razy uniknąłem śmierci. Pierwszy raz to było 15 sierpnia, w dniu wojska polskiego, kiedy odbywała się uroczysta msza polowa, opisana w „Termopilach Warszawskich”. Zaczęło się od tego, że na podwórzu wojsko stanęło w czworoboku. To była msza pod wysokim ślepym murem. Msza się zaczęła, wszystko ładnie i w pewnym momencie okrzyk: „Lotnik, kryj się!”. To towarzystwo całe w klatki schodowe się pochowało, został ksiądz i ja. Ksiądz się obejrzał, zobaczył, że jestem, ale ponieważ już było po ofiarowaniu, to ksiądz nie mógł odejść od ołtarza, to uważałem, że ja też nie. Jakiś samolocik przeleciał rzeczywiście, Storch niemiecki, obserwacyjny, artyleryjski samolot. Po chwili nic nie słychać, cisza. Nagle wybuch, bardzo silny wybuch. Później się dowiedzieliśmy, że to uderzyła „Berta” w okolicę Nowogrodzkiej, między Poznańską a Marszałkowską. Nic nie słychać, ja klęczę i w pewnym momencie około metr ode mnie w ziemi uderza coś, odbija się, leci nad ołtarz, odbija się od ściany i spada prawie dokładnie w to samo miejsce. Oglądam się, a to odłamek taki jak moje dwie [dłonie]. Jeszcze się kręcił i dymek z niego szedł. Ksiądz się obejrzał, nic, dalej klęczę. Nawet nie odskoczyłem w momencie, kiedy ten pocisk uderzył, nie miałem tego odruchu. Uderzyło coś, to uderzyło. Patrzę, w górę uderzyło, potem z powrotem uderzyło. Cud boski, bo wystarczył ułamek stopnia, żeby poleciał odłamek w innym kierunku. Dał by mi przez krzyż, to bym już nie wstał. Później ksiądz miał do mnie pretensje, dlaczego nie odszedłem. Mówię: „Proszę księdza, jak ksiądz był przy ołtarzu, to przecież ja nie mogłem odejść”. Później była przysięga, składało czterech albo sześciu nowych ludzi przyjętych. Składali przysięgę, dowódca przemówił. Pokazywał między innymi właśnie na ten odłamek. Już dokładnie nie pamiętam, nawiązał coś, że strzelają do niewinnych ludzi, do kobiet, do dzieci i tak dalej.
- Jaki nosił pan pseudonim w czasie Powstania?
„Jerzy”.
- Skąd ten „Jerzy”?
Bo mam na drugie imię Jerzy. Poza tym w dowództwie, w VII Oddziale, był major, on się nazywał Malinowski chyba i miał pseudonim „Jerzy”. Przypuszczam, że to był krypto-pseudonim, że w razie gdyby Niemcy wpadli na trop i znaleźli „Jerzego”, takiego chłopaczka, to by powiedzieli: „To jakaś pomyłka”. Tak przypuszczam dzisiaj, ale wtedy człowiek się nad tym w ogóle nie zastanawiał. Miałem na drugie Jerzy, to mi dali „Jerzy” i koniec.
- Czy w czasie Powstania Warszawskiego miał pan kontakt z niemieckimi żołnierzami?
Nie, to znaczy widziałem jeńców, bo na Hożej w jajczarni byli jeńcy niemieccy, ale oni byli pod strażą, w oddzielnej grupie. Do nich się na ogół nie podchodziło. Tak jak widziałem, to byli dosyć przyzwoicie traktowani. Natomiast mieliśmy bardzo ciekawy epizod przy dziurze w piwnicy, przejście na Emilii Plater i dalej. Chodzili tam różni ludzie, z tym że jedni mieli przepustki, wojsko szło szeregiem, piętnastu, dwudziestu chłopców. Myśmy ich tak nazywali, chłopcy, a nie żołnierze. Jednego dnia idzie kobieta i dwóch panów z nią. Prosimy o dokumenty, ona pokazuje przepustkę, ma owszem, elegancką, ma jakiś dowód. Ci panowie też sięgają po dowody, ale słowa nie mówią. Pokazują, kolega trochę starszy był, więc obejrzał i puścił ich. Ale zaniepokoiło go to, bo do jednego z tych panów coś powiedział, a on mu nie odpowiedział. Ale nic, nie dał po sobie znać, ta pani coś powiedziała. Dziś nie umiem tego powtórzyć i oni poszli. Kolega mówi: „To mi się nie podoba, leć na żandarmerię”. To się wtedy KB nazywało, Korpus Bezpieczeństwa. Ja na Hożą, to było blisko, przez dziurę w garażu i już byłem u sióstr w jajczarni. Dopadłem żołnierzy, bo wiedziałem, gdzie są, i mówię, że taka i taka sytuacja. „Oho, myśmy już mieli taki sygnał. Chodź”. Poleciałem z powrotem. Ich poszło trzech albo czterech z bronią, nam się kazali schować za załomek muru. Powiedział do starszego kolegi: „Jak będą szli, to tylko syknij”. Za jakiś czas rzeczywiście tamci wracają. Ten syknął, oczywiście po cichu. Weszli przez dziurę, a ci od razu wyskoczyli, otoczyli ich. To znaczy nie tyle otoczyli, właściwie z jednej strony, bo w razie jakby strzelali, żeby się nie wystrzelać. Stanęli półksiężycem i krzyknęli: „Ręce do góry!”. Co się okazało później? Baba folksdojczka, a tych dwóch to byli gestapowcy, ubrani po cywilnemu, których Powstanie zaskoczyło na tym terenie. Oni się chcieli przebić, bo w ministerstwie komunikacji siedzieli Niemcy i właściwie po drugiej stronie Emilii Plater już byli Niemcy. Chcieli się tam przebić, ale im się nie udało. Widocznie tamtejsze oddziały nie pozwoliły im dalej iść. Taki był epizod. Podobno ich później rozstrzelali na podwórzu jajczarni.
- Jakie wspomnienie z okresu Powstania Warszawskiego wryło się panu w pamięć najbardziej?
Czy ja wiem? To wszystko było takie… Właściwie w każdy dzień coś się działo. Siedzieliśmy kiedyś na strychu na warcie, patrzę przez dymnik, sztukas pikuje, odrywają się od niego bomby, lecą. Pierwsze wrażenie, lecą w nas, bo on pikował w naszą stronę dosłownie. Ale trudno, wiem, że jak siedzę na strychu, to nie zdążę uciec. Potem się okazało, że na rogu Wilczej i Poznańskiej zrąbali jakiś dom.
Drugie wrażenie było bardzo nieprzyjemne. W czasie bombardowania, też na Wilczej, jakiś mężczyzna z dwojgiem dzieci został na górze w mieszkaniu, bo je ubierał czy coś. Rąbnął pocisk czy bomba, już dziś nie umiem tego powiedzieć, zarwała całą klatkę schodową. On wziął dwoje dzieci na ręce, otworzył drzwi i w tym pyle nie wiedział, że nie ma klatki i wyskoczył z drzwi na drugim czy na którymś piętrze. Oczywiście zleciał na dół. Całe szczęście, że gruzy były tak usypane, że po tych gruzach zjechał. Jedno dziecko chyba rękę złamało, on też sobie nogę złamał. W każdym razie wyszli wszyscy żywi z tego.
Trzeci epizod, później już. Jak Powiśle padło, starsza siostra żony, Basia, przyprowadziła z sobą mężczyznę, to już był dorosły chłopak w wieku dwudziestu, dwudziestu kilku lat. Zygmunt Trojanowski się nazywał. Przyprowadziła go ze sobą, bo z Grupy „Krybar” przedostali się do Śródmieścia. Poszła chyba na Szpitalną do swojego oddziału, a on jako rusznikarz, jako specjalista od uzbrojenia, poszedł do wytwórni granatów na Marszałkowską. Wtedy Marszałkowska była wąska, to było mniej więcej naprzeciw kina „Polonia”. Pamiętam, że tam był sklep szczotkarski, „Hebda-Jobda” się ta firma nazywała i w podwórzu była wytwórnia granatów. On u nas chyba jeden czy dwa dni nocował, jak przyszli z Powiśla. Służąca była bardzo wyczulona na żołnierzy, często ich czymś karmiła, gotowała im. Mówi: „Zanieś mu tam coś. Może on głodny jest, zanieś mu coś do jedzenia”. Wtedy jeszcze można było w miarę spokojnie się poruszać po tym rejonie. Wziąłem jakieś jedzenie, koszulę mu na zmianę chyba nawet dała czy on kiedyś zostawił koszulę do prania i mu odnosiłem, nie pamiętam. Poszedłem na Marszałkowską. Oczywiście różnie, a to wykopami, a to podwórzami, wreszcie się dostałem. Wywołali mi go, wyszedł, bardzo się ucieszył. Była sterta desek, myśmy przysiedli, zjadł, co mu przyniosłem, dałem mu to zawiniątko. Spieszył się trochę, bo praca i tak dalej. „Cześć”. – „Cześć”. Poszedłem. To było dziwne, ale dorośli żołnierze, nas małych chłopaków, traktowali bardzo poważnie i serio. To nie było takie podejście, że szczeniak, nie, tylko to był kolega, żołnierz, to był towarzysz broni w pewnym sensie. „Cześć”. – „Cześć”. Poszedłem. Doszedłem do rogu Poznańskiej i Wilczej, huk, potworny huk. Nie wiem do dziś, czy to uderzyła „Berta”, ale facet musiał bardzo precyzyjnie wycelować, jeżeli świadomie strzelał w to miejsce. Albo to był wybuch materiałów wybuchowych tam zgromadzonych przez nieuwagę, bo rozniosło tą całą wytwórnię. On został ciężko ranny, leżał w szpitalu na ulicy [Poznańskiej] 11. Miał operację, gangrena mu się wdała w nogę, tą nogę mu ucięli i w efekcie biedak zmarł. Został pochowany w podwórzu na [Poznańskiej] 13, tam było podwórko z kwiatami. Zresztą w 1945 roku, po wojnie, [moja obecna] żona specjalnie szła [pieszo] trzydzieści kilometrów do Sulejówka, bo tam była jego rodzina, żeby zawiadomić matkę. Matka przyjechała, bo była ekshumacja z tego podwórza wszystkich powstańców. Jego wtedy ekshumowano i matka go zabrała do Sulejówka na cmentarz rodzinny. Taki epizod, też się wrył w pamięć. Gdybym tak z nim rozmawiał piętnaście, dwadzieścia minut dłużej albo poszedł dwadzieścia minut później? To nie był cud, że się uratowałem właściwie? Też cud. To takie wypadki, że właściwie dziwne.
Następny taki [epizod], który też mi się wrył w pamięć, to jak [szedłem] razem z księdzem, jak to wtedy mówiłem, odprawiać mszę naprzeciwko naszego domu, [na Wilczą] 65. Tam był przekop. […] W bramie idę, niosę podstawkę z mszałem, z ornatem, z tym wszystkim. Ksiądz idzie za mną. Dochodzimy w bramie do wykopu, do zejścia do wykopu, w tym momencie podchodzi jakaś starsza pani i mówi: „Proszę księdza, tu leży ciężko chora mama. Może ksiądz ją wyspowiada?”. Ksiądz mówi: „Dobrze. To idź tam, przygotuj do mszy wszystko”. Na ogół na ołtarzu stawiałem [mszał], rozkładałem [szaty] i czekałem, żeby ksiądz przyszedł. Ale jakoś mnie tknęło. Ksiądz odszedł, a ja mówię: „Choroba, sam będę tam szedł, się rządził na cudzym ołtarzu”. Pamiętam, że myśmy tam pierwszy raz szli. Stanąłem, oparłem się o ścianę, naprzeciwko mnie stoi żołnierz, który pilnował przejścia i mówi: „Jak ty tam pójdziesz? Tam są rury w poprzek”. Okazuje się, że w tym przekopie szły rury, nie wiem, kanalizacyjne, może telefoniczne. W każdym bądź razie były rury i trzeba było przez nie przełazić, więc jak ja z tym będę szedł. Mówię: „A to może mi ksiądz pomoże”. – „Nie, to ja pójdę z tobą”. No to dobrze, stoimy. Minęło około pięć minut, łomot. Idealnie w ten budynek naprzeciwko, w bramę rąbnęła „Berta”. Zawaliło się wszystko. Wszyscy ludzie, którzy czekali na podwórzu na mszę, oczywiście zginęli. Stoję, kupa kurzu, oczywiście huk w uszach nieprzytomny. Żołnierz patrzy się na mnie i mówi: „Toś ocalał”. Dosłownie mi tak powiedział. Za chwilę wpada ksiądz: „Jesteś tu?”. Mówię: „Tak”. – „No to dobrze. Ja idę spowiadać in articulo mortis”, to znaczy w godzinie śmierci. Mówię: „Tylko niech ksiądz uważa, bo tam wyjście może być zasypane”. Jak rąbnęło, to przecież jak on tam wejdzie? Rzeczywiście, ksiądz poszedł, po chwili wrócił umorusany, mówi: „Nie dostanę się. Pobłogosławiłem tylko przez gruzy”. Wróciliśmy do sióstr. To był taki drugi, taki mocny epizod.
- Czy w czasie Powstania zawarł pan jakieś przyjaźnie, które długo przetrwały?
Czy ja wiem? Byli jacyś koledzy, ale dzisiaj nawet nie pamiętam imion, muszę powiedzieć. To jakoś tak się zatarło. To znaczy byli koledzy. Z kolegą byłem na dyżurze na strychu; z kolegą zawsze byłem na dyżurze w garażu; z kolegą zawsze byłem na dyżurze w podziemnym przejściu. Jakieś miał imię i na tym się sprawa kończyła.
- A jak wtedy wyglądała znajomość z pańską przyszłą żoną?
Z początku jej nie było, dlatego że ona była na Starym Mieście, razem z komendą. Później jak przyszli ze Starego Miasta, to oni przez pewien czas byli chyba na Skorupki, o ile pamiętam. Dopiero przed kapitulacją i to niedługo przed kapitulacją przeszli na Wilczą i tutaj się pakowali. Razem [wyszliśmy] z Warszawy po kapitulacji Powstania.
Też epizod przy wychodzeniu z Warszawy, taka ciekawostka. Niemcy na Koszykowej rozpięli linę między budynkami i z dywanów, które widocznie porabowali w mieszkaniach, zrobili kotarę. Przez to powstańcy nie widzieli, co się dzieje na Koszykowej. Oni sobie mogli spokojnie chodzić, jeździć i nikt ich nie widział. Natomiast nasi nie wpadli na taki pomysł, tylko musieli albo barykady budować, albo tunele podziemne, bo stale byliśmy pod obstrzałem później. Wychodziliśmy właśnie przez Koszykową, przez Raszyńską, Filtrową do kościoła Jakuba i później Grójecką. Jak szliśmy Grójecką, to stała niemiecka bateria dział, ostrzeliwali Pragę. Też sobie robili kawały za przeproszeniem. Myśmy przechodzili, to idzie przecież cały sznur ludzi z walizkami, z taczkami, z wózkami dziecinnymi i tak dalej, a oni sobie zaczęli strzelać. To były działa zdrowe, dalekosiężne. Ludzie nauczeni Powstaniem z miejsca wszyscy padli na ziemię, bo myśleli, że wybuchają pociski. A ja stoję, bo widzę, że to działa strzelają. Nie robię z siebie bohatera, tylko po prostu taki epizod dziwny, że skojarzyłem, że to strzelają działa. Większość była kobiet, dzieci, starszych ludzi i oni zupełnie odruchowo na szosę padli, na ziemię. Jak już jeden zaczął padać, to wszyscy. Ja stoję i się patrzę, co się dzieje, bo widzę, że tu Niemcy strzelają z dział, a ludzie się kładą na ziemi. Niemcy oczywiście też się śmieją, podchodzą i: „Wstawać! Wstawać! Idziemy dalej”. Taki epizod. Później we Włochach [uciekliśmy] z transportu, bo pędzili nas do Pruszkowa. Skorzystaliśmy z uprzejmości lotnika, który pochodził z Austrii, tak się z nim teściowa dogadała i nas do jednej pani zaprowadził. Powiedział, że tu mamy nocować. Następnego dnia czy dwa dni później uciekliśmy. Schowaliśmy się i uciekliśmy stamtąd do Milanówka.
- Jak pan odebrał sam upadek Powstania? To była ulga czy uczycie przygnębienia?
Przygnębienie – to było coś, czego się ludzie… Nie wiem, jak to powiedzieć. To znaczy nie tyle się nie spodziewali, ile z czym się nie mogli pogodzić. To była straszna sprawa. Najpierw jeszcze się mówiło, że ma być zawieszenie broni, że to, że [owo], a później dopiero wyszła sprawa, że jest kapitulacja. Ludzie byli bardzo smutni, a szczególnie jak [żegnaliśmy] wojsko wychodzące ze Śniadeckich. Oni wychodzili Śniadeckich w Nowowiejską i na Nowowiejskiej stał jeszcze Komorowski „Bór” i żegnał ich, a chwilę dalej stali Niemcy i odbierali broń. Myśmy stali na rogu i żegnaliśmy ich, jak wychodzili. To był bardzo nieprzyjemny, przygnębiający moment, ale to tak niestety się stało.
- Jak się potoczyły pańskie losy między końcem Powstania a końcem wojny?
Uciekliśmy do Milanówka. Znajomi państwa Kruczyńskich mieli willę. Z Włoch kolejką EKD (wówczas tak [się nazywała]) pojechaliśmy do Milanówka. Ona od Opacza dopiero chodziła w czasie Powstania. Tam siedzieliśmy. Też był ciekawy epizod, też człowiek był młody, ale głupi. Dzisiaj bym tego nie zrobił. Niemcy uciekali, cała szosa Milanówek–Grodzisk była załadowana taborami, uciekali Niemcy. W [oddali] były tory kolejki EKD, które szły do Grodziska. Na te tory wyjechał rosyjski czołg, oni już się zbliżali. Tutaj jakiś Niemiec, nie wiem, czy ze strachu, cztery konie, jaszcz, armata i z tym całym pojazdem się pakuje między nasze dwa domy. Jest willa państwa Gajczaków, jest dom rolnika, który obok miał gospodarstwo i on z końmi wjeżdża w to gospodarstwo. Ten oczywiście nie miał nic innego do roboty jak z działa przypalił w tą artylerię. Widocznie się bał, że on się tam odprzodkuje i zacznie strzelać. A ja stoję sobie na pierwszym piętrze w oknie i to wszystko widzę. Widzę, że czołg tam stoi, widzę, że czołg strzela i w pewnym momencie słyszę koło mnie wybuch. Rozniosło to działo, nie wiem, jednego konia chyba zabiło. Resztę koni gospodarz wyprzągł i u siebie schował. Zresztą później mu Rosjanie je zabrali. Taki był epizod.
Później Rosjanie z pepeszami polowali na zające na polu. To był humor nie z tej ziemi, bo pepesze miały duży rozrzut, zając leciał jak chciał, a kule za nim po śniegu, żaden nie padł. Sześciu chyba było ruskich, co polowali. Później oczywiście na tej szosie się chodziło do piekarni w nocy po chleb, a na tej szosie leżeli zabici Niemcy. Rosjanie się podbawiali, że jak leżał na szosie Niemiec, a on jechał czołgiem, to mu po głowie musiał przejechać. Później te zwłoki wrzucili do stawu, że wystawały ręce, nogi, stawek zamarzł. Dopiero potem jakaś służba przyszła i to wyczyściła. Takie były różne bardzo nieprzyjemne historie.
Później korepetycji udzielałem, żeby na chleb zarobić. Jak tabory rozbili, ludzie kradli dywany, radia, nie wiadomo co. Poszedłem, znalazłem wóz taborowy pełen chleba. Nic innego, tylko sobie chleba na ręce wziąłem i przyniosłem do domu.
- Proszę na koniec powiedzieć, jak doświadczenie wojny wpłynęło na pana, na pańską osobowość, charakter?
Bardzo. Muszę wrócić do sprawy mojego ojca. Otóż mój ojciec, w czasie jak nadchodzili Rosjanie, był zastępcą komendanta obozu, wystąpił do oficerów i powiedział, że z dwojga wrogów, który on zna, jednych i drugich – bo z Rosjanami walczył w 5 dywizji syberyjskiej i później w 1920 roku – to on jednak woli iść do niewoli niemieckiej niż dostać się w ręce Rosjan. Zaagitował oficerów (tak trzeba właściwie powiedzieć dzisiejszym językiem), żeby poszli na Zachód razem z Niemcami. Obóz wymaszerował. Chorzy i tacy, którzy nie mieli ochoty, zostali w obozie. W związku z tym musiałem się trochę ukrywać, ponieważ się później bezpieka interesowała moją osobą. Zmieniłem imiona rodziców, zmieniłem, że ojciec był nauczycielem, nie oficerem zawodowym. Dzięki temu właściwie dostałem się na studia. Na studiach miałem przypadki, że przychodził człowiek, który mnie znał sprzed wojny, ja udawałem Greka, że to nie ja, że to pewnie mojego stryja syn, którego on znał, bo ja miałem stryja o takim nazwisku. Tak że to odcisnęło jakieś piętno później. To znaczy swojej przynależności do Armii Krajowej nawet specjalnie nie ukrywałem, bo miałem zaświadczenie od pana pułkownika Kumora, że właśnie byłem członkiem Armii Krajowej. To złożyłem na uczelni, to mi w jakiś sposób pomogło dostać się na studia, bo tam chyba jeden punkt za to dodatkowo dawali. Pochodzenie raczej mi nie dało punktów. Właściwie człowiek całe życie nie był sobą… Całe to młodzieńcze życie musiał się w jakiś sposób dekować.
Warszawa, 11 marca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon