Maria Jarnuszkiewicz „Kasia”
Nazywam się Maria Jarnuszkiewicz. Urodziłam się 3 sierpnia 1913 roku. Mieszkałam w Łodzi. Przeszłam przez zieloną granicę, gdy zlikwidowano biblioteki łódzkie.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?
We wrześniu byłam w Łodzi. Byłam świadkiem, jak wchodzili Niemcy i niestety, [jak] wchodzili, [byli] radośnie witani przez część Niemców na ulicy Głównej. I tu ciekawa historia, bo [kazano główną ulice Łodzi nazwać Hitler Strasie. Ponieważ jednak w Łodzi był ulica o nazwie Główna skorzystano z tego i właśnie tą nazwano Hitler Strasie, a głównej ulicy Łodzi – Piotrkowskiej – pozostawiono tę samą nazwę].
- Dlaczego przyjechała pani do Warszawy?
Do Warszawy przyjechałam dlatego, że po zlikwidowaniu bibliotek, to znaczy część książek i biblioteki spalono, a część składowano w niewykończonym gmachu Łódzkiej Biblioteki Miejskiej. One tam przetrwały, powiedzmy, że do wyzwolenia. 2 lutego 1945 roku. Na dachu wagonu wróciłam do Łodzi i wtedy, w lutym, zaczęłam już pracę w bibliotece. To była nowa sprawa.
- Dlaczego przyjechała pani do Warszawy?
Ponieważ zlikwidowano [bibliotekę], nie miałam pracy. Jakąś pracę dostałabym, ale chciałam pracować w Łodzi, a zupełnie niemożliwa była praca podziemna, którą wkrótce likwidowano. Nie, było za dużo folksdojczów i praca konspiracyjna zupełnie się tam nie udawała. Początkowo tak, ale potem już nie, więc przeszłam do Warszawy przez zieloną granicę koło Żakowic. W Pruszkowie miałam ciotkę, która od razu na początku była wysiedlona. [Poszłam] najpierw do Pruszkowa, a potem już do Warszawy, z koleżankami się umówiłam i już od końca 1940 roku pracowałam w konspiracji. Wprowadziła mnie koleżanka.
- Jak nazywała się koleżanka, która panią wprowadziła?
Początkowo nazywała się Zubkówna, a potem wyszła za mąż i [nazywała się] Argasińska. Byłam [z nią] do końca jej życia, to znaczy ona zginęła, wynosząc rannych ze szpitala sióstr elżbietanek.
- W 1940 roku wstąpiła pani do konspiracji. Czym się pani zajmowała?
Byłam po prostu łączniczką, najpierw plutonową, a potem kompanijną. Byłam u dwóch dowódców. Ze względu na różne sprawy nieraz w ciągu tych kilku lat zostałam przeniesiona.
Było tak, że trzeba było mieć stale kontakt z dowódcą kompanii i nosiło się meldunki, odbierało się i przenosiło się innym. Poza tym noszenie broni. Broń kupowano. Bardzo często trzeba było przenosić głównie granaty ręczne lub nawet niektóre z trzonkiem, różne były. Trzeba było przenosić, dlatego że zagrażały. Ktoś [powiedział], że tu jest niebezpiecznie i [kazano je przenieść] w inne miejsce.
Pamiętam takie przejście, że jechałam autobusem z Argasińską, bo trzymałyśmy się razem. Ona i ja miałyśmy w koszyku kilka granatów, przykryte buraczkami, jakieś jarzyny na wierzchu. Jedziemy chyba tramwajem, a zwykle Niemcy mieli swój przedział na początku, jeżeli nie cały wagon, to tylko część na początku. Ten Niemiec był jakiś podchmielony, jowialny i się przygląda. Siedział wśród nas wszystkich. Siedzi koleżanka, ja i młody człowiek z teczką, siedzi spokojnie. A on, taki wolny, zagląda do nas i do niego tak mówi:
Bomben, Bomben, ja?. Ten młody człowiek nawet się nie uśmiechnął, ale wiedziałam, że bardzo nie chciał bliższego kontaktu. Ja widząc, że on taki jest, spojrzałam na Argasińską, że my wychodzimy wcześniej, chociaż miałyśmy jeszcze jeden dosyć długi przystanek do jechania. Ona wychodzi za mną, a ten Niemiec chce mi pomóc, przepycha się. Sprężyłam rękę, żeby nie czuć ciężaru, bo to nie były tylko buraczki, chociaż też ciężkie, no i przesunęłam się. Wyszłyśmy. Ten cały długi przystanek musiałyśmy nieść [koszyki] do tego miejsca, gdzie miałyśmy powiedziane, że mamy to złożyć. Tam już czekali na nas.
- Widziała może pani łapankę albo rozstrzeliwania na ulicach Warszawy?
No nie wiem, bo jakby była łapanka, to byśmy z tego chyba nie wybrnęły, bo czasem coś miałam, ale schowane. Papiery jakoś można było schować. Na przykład, jak nie trzeba było [trzymać się], to że mogłam wtedy utrzymać jakąś równowagę, to mnie ratowało, bo potem się więcej bałam.
- Gdzie mieszkała pani w czasie okupacji?
W czasie okupacji mieszkałam w różnych [miejscach], bo najpierw w Pruszkowie, a w Warszawie mieszkałam na Mochnackiego, a potem ojciec innej koleżanki dostał mieszkanie na Żoliborzu w gmachu PZUW, bo ja pracowałam w PZUW, dostałam tam pracę w tym czasie. W czasie, jak był zamach na Kutscherę, 2 lub 1 lutego, byłyśmy ubrane i szłam z moją kierowniczką Agnieszką (która zginęła potem w kanale) i wychodzą Niemcy. Wszyscy wychodzą z autobusu czy z tramwaju. Podchodzą. Grupa spokojnie podchodzi na plac Wilsona, już wchodzą na Rwącką (Słowackiego) i [mówią]: „Ręce do góry”. Ja właśnie szłam do łączniczki „Redy” z meldunkiem i teraz [oni mówią]: „Ręce do góry”, a miałam mały [meldunek schowany] w rękawiczce i [podnoszę] ręce do góry. Oni [sprawdzają], co tutaj mamy, macają nas wszędzie. Trzymam to i jeszcze była pani Agnieszka z WSK. Oni klepią ją, tacy jowialni i pytają się, co ja tutaj mam, a ona powiedziała po niemiecku: „Moje mięso”. Dla nich to był dowcip w ich stylu. Zaczął ją klepać i przepuścili nas, i ja z tym [meldunkiem] przeszłam. Jeszcze na Słowackiego dwa domy dalej miałam [meldunek] do oddania.
- Gdzie była wtedy pani rodzina?
Moja rodzina była w Łodzi, a ciotka była w Pruszkowie.
Brata, był też w Łodzi.
- Miała pani narzeczonego w czasie okupacji?
Wtedy nie, później.
- Pamięta pani powstanie w getcie warszawskim?
Pamiętam. Mieszkałam wtedy na Żoliborzu. Przejeżdżało się tak blisko samochodem ciężarowym i widziałam, a nawet na gmachu domu PZUW na Mickiewicza 27 – bo tam było tak, że można było chodzić po dachu – wyszłam na dach popatrzeć, [jak domy] płonęły. Znalazłam nawet część papierów, taka szmata, nadpalony papier, [który] tam przyniósł wiatr.
- Były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?
W każdej grupie były przygotowania. Łączniczkom nawet pokazywano broń... Młodzi chłopcy byli przygotowywani. My tylko miałyśmy nawet w szpitalu taki pokaz opatrunku, narzędzi albo na przykład dali papier higieniczny, żeby kolano obwiązać. To się rwało. Ja nie byłam tak przygotowana do [Powstania], tylko jako pomoc, dźwiganie rannych, pierwszy opatrunek, ale bez zastrzyków. Nie byłam specjalnie szkolona, tylko żeby coś podać, ale były takie [dziewczęta], które specjalnie [szkolono] na sanitariuszki.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944?
1 sierpnia zapamiętałam. Przede wszystkich już czułam, już krążyło, że to może już, bo tydzień przed tym był fałszywy alarm, a potem to odwołano. Było coś takiego. 1 sierpnia już nie poszłam do pracy, do PZUW. Specjalnie zrobili dla mnie stanowisko. Obliczałam kaloryczność obiadów, bo tam po sześćset obiadów wydawali. 1 sierpnia nie poszłam [do pracy], bo też się spodziewałam [Powstania] i rzeczywiście o godzinie dwunastej miałam wiadomość, że o piątej mamy być w Królikarni. Jeśli chodzi o dziewczyny z plutonów, to już były zawiadomione przez kogoś, a ja miałam jeszcze zawiadomić lekarza pułkowego, który pracował w szpitalu Dzieciątka Jezus. On miał zabieg. Ja się strasznie denerwuję, żeby zdążyć do Królikarni, bo tam o piątej miało się zacząć. Jego oczywiście nie ma. Nie wiem, czy mogę komuś powiedzieć, że ma być w Królikarni, przecież nie chciałam jeszcze nikogo wtajemniczać, tylko czekam, aż skończy. W końcu jakoś udało się, ale on powiedział, że musi coś jeszcze załatwić, tak że poszłam sama. Przy rogu Szustra i Puławskiej Powstanie wybuchło już wcześniej, tak że nie mogłam iść do Królikarni, bo Niemcy weszli już tutaj, bo byli silniejsi. [Poszłam] do bramy. Tam, jak się później okazało, właścicielka sklepu mówi: „Czy to Powstanie? Czy to Powstanie?”, bo jej syn żegnał się już, więc ona podejrzewała to. Tam zaczekałam do nocy. Zatrzymała mnie, bo po nocy bym nie trafiła, nie znałam nawet [terenu]. Rano pobiegłam [do Królikarni] i nie ma [nikogo]. Królikarnia była tak obsadzona przez Niemców, że dowódca musiał się wycofać z kompanią z żołnierzami do Lasów Kabackich. Był tam miesiąc. Nie można było wrócić, bo znów Niemcy by zatrzymali. Dopiero jak to było zlikwidowane, prawie po miesiącu wrócił i zginął.
- Co pani robiła w czasie Powstania?
Potem poszłam do szpitala. Nie miałam moich, zupełnie się kołatałam. Byłam w szpitalu i pierwsze polecenie, które dostałam, to żeby małemu chłopakowi, który został ranny, przykładać termofor na głowę. Pierwsza ofiara. Zmarł. Potem [robiłam] to wszystko, co mogłam robić w szpitalu. Z resztą każdy z powstańców, jeszcze jak nie był ciężko ranny, chciał powiedzieć, w jaki sposób został ranny czy coś takiego, czy nawiązać kontakt, żeby dać znać rodzinie. Kursowałam po [szpitalu, robiłam] pomocnicze rzeczy. Jakiś jeszcze jeden dzień to po prostu nosiłam rannych, podawałam im… takie pomocnicze rzeczy [robiłam]. Potem spotkałam naszego pułkowego doktora i on mówi: „Przecież jest twój poprzedni dowódca – »Krzem«”. Tam właśnie była moja przyjaciółka Argasińska i inne jeszcze cztery, i ja już byłam na Pilickiej. Po pierwszych walkach i znoszeniu rannych robiłyśmy obandażowanie, zatrzymanie krwi, takie proste rzeczy.
Potem nastąpił trochę spokój, to znaczy było piękne lato, najpierw był deszcz, krople były, ale potem lato. Czasem w ogródkach były jeszcze pomidory czy coś, to nosiłyśmy do szpitala. Co dostałyśmy z ogródków, coś lepszego..., bo na początku, przez dwa czy trzy dni, był chleb, a potem na Mokotowie była tylko kasza.
- Mówiła pani, że szła pani z Mokotowa na Śródmieście. Jak pani przechodziła do Śródmieścia?
To najbardziej pamiętam. Po tych dniach nastąpił trochę spokój, bo uciekła część mieszkańców... Trochę mi się wydawało dziwne. Nawet umyłyśmy sobie włosy, siedzimy w ogródku i tylko dochodzimy do szpitala, bo tam był spory wykwalifikowany personel, myśmy wszystkie tylko dołączały i przynosiłyśmy coś, i wysłuchiwałyśmy. Któregoś dnia tylko dochodziły odgłosy walki. Tak by się wydawało nawet... Siedzimy w słońcu... Naprawdę dziwne, bo tam leczą się, nie ma nowych rannych. Z nami był inny lekarz, doktór Biegański. Przyszedł z Malczewskiego, z komendy głównej na Mokotowie i powiedział, że nie wróciły łączniczki i potrzebna jest łączniczka do Śródmieścia, więc się zgłosiłam i zgłosiła się też Argasińska. Od razu trzeba było wyjść.
To było popołudnie, więc żeby nie tracić czasu, idziemy od razu. Przechodzimy Puławską (tam było jeszcze zboże ustawione w snopach), przechodzimy do Chełmskiej i Chełmską do Czerniakowskiej.[…] Jeszcze było pełno ludzi, w grupkach stali. Cała ulica może [była] i bez ruchu, ale jeszcze wtedy byli mieszkańcy. To był chyba 11 sierpnia. Idziemy tą ulicą. [Ludzie] mówią do nas: „Gdzie idziecie, przecież tam są Niemcy?! Tędy nie ma przejścia”. To się nazywało przy stacji pomp. Nie znałam tej dzielnicy, ale powiedziano, że to [jest] stacja pomp. Meldunki miałam zaszyte w moich [poduszeczkach], ponieważ mam pochyłe plecy, to zawsze nosiłam te poduszeczki. Przechodzimy do stacji pomp. [Mówimy, że] jesteśmy biedne dziewczyny, chcemy wrócić do domu, że Powstanie nas zastało [na ulicy] i chcemy wrócić do domu (taka stara śpiewka). Oni coś dowcipkowali. Przechodzimy i idziemy Szwoleżerów (tak mi się wydaje) i nagle wyskakuje jeden Niemiec, ale nie ma mowy [o przejściu] i drugą stroną [karabinu] – nie kieruje w nas lufą, tylko kolbą – popycha nas, żeby wrócić. Wracamy. Wita nas rechot żołnierzy przy stacji pomp. Wracamy, ale teraz trzeba wrócić na Mokotów, żeby wziąć [meldunki], bo przecież teraz będą nowe wiadomości. Nie chcemy wracać, żeby nie tracić czasu, tylko myślimy tak: jeżeli to zależało od tego Niemca, to jak będzie inny, to może nas przepuści, bo to jest może sprawa przypadku. Koleżanka miała znajomych na Iwanickiej (to jest blisko Chełmskiej) i tam przenocowaliśmy. W strachu byli mieszkańcy, bo [ulica] nazywała się Czerniakowska i tutaj, gdzie byłyśmy (teraz Chełmska), nazywała się ziemia niczyja, to znaczy czasem przychodzili powstańcy, czasem Niemcy. Przenocowałyśmy tam. Przyszli, ale nie do nas. Takie trochę zawstydzające uczucie ulgi.
Wróciłyśmy. Przechodzimy pod pompami i przy pompach i potem dalej, nie ma [nikogo] w tej wnęce, z której wyskoczył Niemiec, który nas cofnął. Idziemy do Myśliwieckiej, gdzie [jest] Polskie Radio, do tego ogródka. Słyszymy odgłosy walki, to znaczy, że jesteśmy blisko, gdzieś, nie wiem, na Książęcej, może Rozbrat, ale to był jakiś posterunek niemiecki. Było zajęte (radio było tam dopiero po wojnie). [Myślimy]: tam są bandyci, to nas zabiją. Wciągają nas do tego ogródka. Przyznam się, że trochę nas strach obleciał. Jakiś Niemiec pogadał coś po niemiecku, a do nas mówi niegroźnie:
Raus! Raus! Raus!, prędko czy szybko, jakoś tak mówił, żebyśmy wróciły. I dobrze, bo nie chcieli nas przepuścić, tylko nas wciągali do tego gmachu. Jak niepyszne wróciłyśmy, to znaczy tędy przejść nie można, musimy znaleźć nową drogę, ale przecież już coś się mogło zdarzyć i trzeba wrócić do komendy, żeby [dostać] nowe [meldunki]. Bardzo poważnie to traktowałyśmy, tym bardziej że jako część, co dostałyśmy, nie wiadomość tylko... że w parku Dreszera może będą zrzuty, jeżeli będą odpowiednie wyznaczenia, więc na noc i na dzień inne oznakowania, jakieś światła w parku Dreszera, że może będą. Wydawało się, że to jest bardzo ważne, żeby w parku Dreszera były [światła]... Nigdy nie przyszło, ale w każdym bądź razie doniosłyśmy, ale mogło być coś nowego.
Wróciłyśmy do komendy. Mówię: „Nie udało się”. – „Ale gdzie? To chcecie jeszcze raz? To zastanówcie się”, bo stres przecież był. Ale nie, musimy dokończyć. Wzięłyśmy nowe [meldunki] zaszyte w poduszkach i idziemy inną drogą. Wymyśliłam, że pójdziemy do Kieleckiej, tam była moja znajoma. Myślę: może ona będzie wiedziała, co dalej, lepiej się zapytać. Ta nas przywitała, [mówiąc]: „Co wy zrobicie? To wszystko bez sensu”. Ochłodziła nas w ten sposób. [Mówi]: „Patrzcie!”. A Niemcy już wypędzali z jednego domu. Może dom im był tylko potrzebny, bo było widać, że ludzie są spakowani prowizorycznie, bo leciała im pościel czy coś, bo [mieli] wielkie paki, i do następnego domu szli. [Mówi]: „Patrzcie, coście zrobili”. Już wtedy nawet, jak byłyśmy u tej kobiety. Tam byłyśmy tylko chwilę. Dostałam skórki chleba, bo już u nas chleba nie było. Idziemy do Narbutta. Tam były koszary. Pamiętam, że wywieszeni z okien bardzo pogodni Niemcy coś do nas mówią. Byli bardzo pogodni. Z Narbutta doszliśmy do Puławskiej. Puławska była zupełnie pusta. Nie było żywej duszy. Od Narbutta nie było nikogo. Idziemy środkiem ulicy. Nie wiemy, gdzie nasi, ale wiemy, że na pewno do placu Unii nie [dojdziemy]. Dochodzimy do Rakowieckiej. Po lewej stronie przy Rakowieckiej to jest Stauferkaserne (koszary), a po prawej była zrujnowana remiza, takie druty, jakieś pręty [wystawały]. Przeszłyśmy to i [idziemy] do placu Unii. Są Niemcy, kilku stoi przy jakimś czołgu. Przy Szustra jeździ czołg. Oni coś grzebią i naradzają się, czy naprawiają coś, w każdym bądź razie są tym zajęci. Nie przemkniemy się, tylko musimy iść do nich. Znów biedne, że mieszkamy na Polnej (rzeczywiście [koleżanka] mieszkała na Polnej) i oni tak zajęci i powiedzieli, że można. Tylko krzyknęli, że ręce w górę czy coś takiego (nie wiem, czy po niemiecku, czy po polsku), ale po polsku powiedzieli, że można i machnęli ręką. Idziemy Polną, ale w poprzek Polnej rów i patrzymy tylko głowy, hełmy i mają przygotowane karabiny raczej w stronę Polnej. Rów w stronę Polnej. Ona mieszkała w sąsiednim domu, gdzie Dąbrowska na Polnej. Chcemy iść tędy, ale znów [byśmy musiały] się tłumaczyć, więc prędko poszłyśmy w Marszałkowską, ponieważ oni krzyknęli: „Ręce w górę!”. Pustka zupełna. Nie ma ludzi. Niektóre okna pootwierane, niektóre zamknięte. Widać, że nie ma nikogo, żywej duszy, ale na chodniku z prawej strony leży dwóch mężczyzn – nieżywych. Podnosimy ręce w górę. To bardzo trudno, to się wydaje blisko z placu Zbawiciela, ale wtedy nam się wydawało bardzo daleko. I strach. Potem rozmawiałyśmy sobie, to taka sama reakcja. Strach umieścił się w gardle. Sucho w gardle. [Zastanawiamy się], czy strzelą nam w plecy. Ci szli, leżą, to znaczy, że niedawno [ich zabili], bo by sprzątnęli. Czy strzelą nam w plecy, czy nie strzelą, strzelą, nie strzelą. Bardzo chciałyśmy wtedy żyć. Wyszłyśmy kawałek. Dochodzimy do kościoła Zbawiciela. Nie wiedziałyśmy, gdzie są nasi. Nie wiemy, jak idziemy. Wiemy, że na Marszałkowskiej są nasi, ale nie wiemy, w którym miejscu. Zobaczyłyśmy barykady za placem Zbawiciela. Opuszczone ręce, biegniemy, jak zobaczyłyśmy jeszcze przed kościołem Zbawiciela, dopadłyśmy i krzyczą: „Tutaj! Tutaj!”, więc przeszliśmy jak do oazy.
Był spokój i w ogóle sielanka w porównaniu z tym, co wcześniej, ale nie mogłyśmy się wynieść. Oni mówią: „Skąd [się wzięłyście], tutaj od kilkunastu dni nikt nie przeszedł. Jak to się zdarzyło, że [was] w ogóle przepuścili?”. Kto my jesteśmy, że w ogóle idziemy? Nie mogłyśmy się [przedostać], ale miałyśmy tutaj, że możemy się wylegitymować w centrali łączności, gdzie możemy się wykazać meldunkami. Centrala łączności była na rogu Alei i Marszałkowskiej. Tam Ela Ostrowska, która później napisała „Tygrysy maszerują Alejami”, przyjęła meldunki i właśnie wtedy dała nam wiadomość o parku Dreszera i dali nam kwaterę, ale moja przyjaciółka mówi: „Słuchaj. Taka okazja. Ja muszę się dowiedzieć o mężu. Muszę dojść na Skorupki”, bo wiedziała, że w godzinie „W” musi być na Skorupki. Tam [był] jego oddział, nie pamiętam jaki. Zresztą i tak miałyśmy nocować, bo już nas nie puścili tego samego [dnia], żeby wracać.
Poszłyśmy na Skorupki i tu dziwna historia, bo mówi: „Tam się dowiem, bo tutaj miało być zgrupowanie w godzinie »W«”. Jej mąż miał pseudonim „Jan Kos”. Idziemy na pierwsze piętro. Na klatce schodowej na Skorupki ona się pyta: „Czy mogę się dowiedzieć, gdzie teraz jest, czy jest jakaś wiadomość o »Janie Kos«”. On tak się patrzy, wychyla się z okna z półpiętra i mówi: „»Janek«! Niespodzianka!”. „Janek” przychodzi i radość wielka, bo to jednak było dziesięć dni. Przez dziesięć dni mogło zdarzyć się wiele. Dali nam kwaterę już w tym domu. Dali znać, że z tamtej rezygnujemy (gdzieś na Wilczej, już nie pamiętam) i tam przenocowałyśmy.
Teraz musimy przejść [dalej]. Wiadomo, że od naszej drogi nie było łączności, żeby przechodzić tędy, bo czasem były takie drogi, że łącznicy mogli stale kursować, ale to się udało. Po prostu ci ludzie pozwolili nam przejść. Udało się. Szczęście. Tu nie można, więc wracać można tylko kanałem. I to przez Solec. Wiedziałyśmy, że tam jest jakaś możliwość przejścia pod pompami, bo ktoś widocznie już jednak przechodził, nie ja pierwsza, więc doszedł na Solec. Doszłyśmy stamtąd do placu. Przez Aleje był rów, bo tam nie można było przejść, bo był ostrzał, ale tam był rów i można było przejść do placu Trzech Krzyży. Plac Trzech Krzyży był pusty.
- Ale żeby dojść do placu Trzech Krzyży z ulicy Skorupki, nie trzeba przechodzić przez Aleje.
Można było ulicami [dojść] do Alei i Alejami rowem w drugą stronę Marszałkowskiej, nie tylko Marszałkowskiej. Do placu Trzech Krzyży można było dojść.
- Ale ulica Skorupki jest przy Wilczej, tak że Wilcza dochodzi do placu Trzech Krzyży.
A to właśnie nie wiem, czemu myśmy przechodziły przez Aleje.
Może tak. W każdym bądź razie, może to było coś innego. Może jeszcze takie nieważne, ale powiem, jaki dziwny zbieg okoliczności. Mieszkałam z koleżanką Zosią Remiszewską stale na Żoliborzu. One była w PŻ (Pomoc Żołnierzowi). Jak miałyśmy się rozstać, to w przeddzień wiedziałyśmy, że coś będzie, to powiedziała: „Oby do zobaczenia”. I każda [poszła] w swoją stronę. Ja też chciałam się o kogoś dowiedzieć, tylko gdzieś na Wilczej (już nie pamiętam) przechodzę. Wiadomo, że z podwórka schodziło się do piwnicy i były napisy, że z tego wyjścia [jest wyjście] na taką ulicę, z tego na taką, tak że chodziło się podwórkami i piwnicami. Na jednym z podwórek, gdzieś w pobliżu Skorupki czy Wilczej (już nie pamiętam dokładnie) patrzę – Zosia. Czy to niesłychane? Ona mówi: „Wiesz, tak się spieszę, jak żałuję, ale jak będziesz drugi raz, to wpadnij do nas. U nas jest bardzo przyjemnie”. Podała mi wtedy dokładny adres, gdzie stacjonują. Rozstałyśmy się, bo ona się spieszyła, ja też, bo „Maria” czeka. Wróciłam. Poszłyśmy do placu Trzech Krzyży i tam Książęcą w dół. Już był zdobyty ten park po lewej stronie. Jak się wchodziło w Książęcą, to był park. Na Rozbrat był szpital […] I w tym szpitalu, w jakiejś sali było mnóstwo ludzi, którzy widocznie w różne strony [szli] i widocznie tam ich zastało Powstanie. Nie wiem, gdzie chcieli wracać, ale było bardzo dużo ludzi. To był 11 czy 12 sierpnia, w tym okresie. Przygotowano zupę. Było wiele talerzy, miseczek, misek, ale nie było łyżek, to znaczy były, ale mało i ludzie [zupę] pili. To było szalenie żałosne, ale pożyczali sobie [łyżki]. Ktoś zjadł i pożyczył łyżkę, i tak właśnie sobie [radzono].
Teraz trzeba było [iść] w stronę Solca. Przez jakie ulice, ja już nie wiem. Jedną trzeba skoczyć – Książęcą, ale był „gołębiarz”. Oni już widocznie wiedzieli i był tam wykopany rów, żeby przejść na drugą [stronę] ulicy. Trzeba było iść na kolanach i ostrzegali nas. Ja mówię: „My na Solec”. Ale [nic więcej] nie mówiłyśmy nikomu. Potem, jak z powrotem [przyszłyśmy], mieli pretensje, że nie powiedziałyśmy, że jesteśmy łączniczkami, to by nam może ułatwili coś jakoś. Nie chciałyśmy nikogo wprowadzać [w szczegóły]. Przeszłyśmy na kolanach do jakiejś ulicy, tak jak nam mówili, i na Solec. […]I właśnie tu chyba powiedziałyśmy, że jesteśmy łączniczkami. Tam byli powstańcy, którzy wpuszczali do kanałów. Najpierw weszli cywilni. Mnóstwo [ludzi] jednak już wiedziało, że tędy mogą się przedostać na Czerniaków i weszli do kanału, a my za nimi.
- W którym miejscu wchodziliście do kanału?
Na Solcu.
- Był jakiś przewodnik? Mieliście przepustki? Kto was wpuszczał do kanału?
Do kanału [wpuszczali] powstańcy z opaską.
- W którym miejscu na Solcu?
Nie umiem powiedzieć.
Niedaleko od pomp.
- Mieliście przewodnika, jak wchodziliście do kanału?
Nie. Może przy cywilnych był przewodnik, a tak nie było. Dla nas nie. Myśmy szli. Wiedzieliśmy, że gdzieś tam można wyjść, że się wychodzi na Czerniakowską. To wiedziałyśmy. Ktoś nam to powiedział. Wchodzimy, chwilę się szło. Ja nie miałam spodni, ale dostałam buty. Miałam przedtem krótkie sportowe buty, a teraz dostałam jakieś głębsze, któryś powstaniec mi dał. Trochę za duże, ale jakieś grubsze. Wiedziałam, że skoro mam wyjść na Czerniakowską (myślałam, że to będzie jeszcze jasno), to zapięłam sobie spódnicę agrafką, żeby potem spuścić, [żeby nie było widać, że wyszłam] z kanału.
Tymczasem ktoś z ludności cywilnej krzyknął, że Niemcy w kanale. Zaczął się horror. Nie można było powstrzymać fali. Ja absolutnie nie wierzyłam, że Niemcy weszli do kanału, oni by nie weszli, na pewno. Byłam przekonana, że baliby się, brzydzili. Granaty to wiadomo, że mogli wrzucić, ale że Niemcy w kanale, to nie. To była taka fala, że nie można się było oprzeć. Stanęłam. Wilgotne, obrzydliwe ściany, ale nie można się było [przecisnąć], nawet nie było miejsca, bo ludzie w popłochu [uciekali], żeby szybciej wyjść od Niemców. Więc wychodzimy tym samym włazem z powrotem. [Pytają]: „Co się stało?”. Mówią, że Niemcy w kanale. Powstańcy, ci młodzi ludzie, którzy nas tam wpuszczali, też nie wierzyli. Mówią: „Trudno. Musicie poczekać. Was same wpuścimy, tylko wy dwie”. My nie mamy [przewodnika], ale wiemy mniej więcej, że na Czerniakowską jest wyjście. Mówi: „Właz na Czerniakowską na pewno otwarty”. Było już ciemno i trzeba było przeczekać, żeby potem wyjść jeszcze. Potem, nie wiem dlaczego, puścili nas później niż [się] spodziewali. W każdym razie po południu lub w południe powiedzieli tak: „Wy pójdziecie, tylko same łączniczki, a ludność, która czeka, która wróciła, pójdzie godzinę czy pół godziny po was”. To nie [był] bardzo długi odcinek. Wpuścili nas, ale mówią: „Weźmiecie łącznika i łączniczki stąd, ze Śródmieścia, żeby oni poznali…”. Bo może przyniosą [meldunki], jako że z nami... Tak samo [szli] pierwszy raz, ale uważali, że my już przeszłyśmy i jesteśmy doświadczone. Idziemy. Najpierw same. Zaraz przyszła łączniczka i łącznik. I jak ten chłopak wszedł, nie do uwierzenia, ale zaczął krzyczeć: „Nie mogę! Nie mogę! Nie mogę!”. Jego towarzyszka zdumiona mówi: „Taki odważny chłopak”. Mówię: „To może ma klaustrofobię, bo to niemożliwe, żeby nagle wchodzi do kanału, idzie kilka, może pięć minut i krzyczy, że nie może”. To nie żadne tchórzostwo, tylko choroba. Ona go odprowadziła. Potem sama do nas [doszła]. Myśmy poczekały, bo to jednak daleko od wejścia było, od włazu. Idziemy w ciemności, mamy latareczkę. Wchodzimy, najpierw kamienie wysokie. Można było iść normalnie, wszystko oślizgłe, błoto. Byłyśmy nastawione, że to jest tak.
Teraz taka historia. Kanał się zniża, coraz niżej, coraz niżej i zwyczajnie [przechodzi] rura i trzeba uklęknąć. Miałam torebeczkę. Zawiązałam sobie na głowie i na czworakach przeszłyśmy. Nie było [daleko], ale kilkadziesiąt metrów na pewno. Znów się [kanał] rozszerza i praktycznie od razu było prawie wyjście. To było wrażenie rury, może trochę się rozszerzało (już nie wiem) i potem normalne. Idziemy. Zdaje się, że nam powiedzieli, który właz. Policzyłyśmy, szósty czy któryś właz. Jesteśmy przy tym włazie, którym mówiono, że można wyjść. Wchodzimy. Tam, przy włazie, były stopnie. Nie możemy otworzyć. Płyta, która przykrywa, jest strasznie ciężka. Właz zamknięty. Usiłujemy [otworzyć], ale nawet nie drgnie w naszych rękach. Ja próbuję, koleżanka ze Śródmieścia, najmłodsza z nas, [też próbuje]. Nie można otworzyć. Mówię: „Słuchaj. Pół godziny po nas, po jakimś czasie, miała [iść] ludność i tam byli też mężczyźni”, bo widzieliśmy te grupy, które tylko czekały, żeby wejść, to może nam otworzą. I rzeczywiście. Po jakimś tam czasie stoimy i czekamy. Szum, wchodzą i tylko mówią: „Tutaj musi być wyjście. Tutaj wyszły łączniczki. Nas zostawiają, sami chodzą…”. W ogóle dosyć nieprzyjemne rozmowy. No i jest jakiś pan, mężczyzna. Prosimy, żeby otworzył, [mówimy], że nie możemy otworzyć. On bardzo powątpiewająco, ale odsunęłyśmy się i on, nie wiem, czy wyważył, czy coś znalazł, ale uchylił trochę. Przez ten cały czas zrobiło się ciemnawo. Właściwie prawie zupełnie ciemno. Usunął [właz]. Był taki straszny hałas z tym odsuwaniem, że on się aż cofnął ze strachu, że zaraz sprowadzi Niemców, bo to [była] przecież ziemia niczyja. Potem [otworzył] jeszcze szerzej, szerzej i każdy wyprysnął stamtąd do wnęki, do bramy czy gdzieś. Myśmy też już wyszły. Ta łączniczka, [która z nami szła], zgubiła się gdzieś, nie wiem gdzie. Z nami nie szła.
Ponieważ to była ziemia niczyja, to wiemy, gdzie iść, bo na Chełmskiej przy Czerniakowskiej był przewrócony autobus jako barykada, ale tam nie było żadnych wart. Wiemy, że mamy skręcić w ulicę Chełmską, gdzie jest przewrócony autobus. Idziemy, ale Niemcy oświetlają [ulicę]. Co chwilę nieruchomiejemy albo przypadamy do ziemi. Koleżanka się położyła i mówi: „Słuchaj, lepiej się połóż. Jak cię ominie, to [podnieś] się z powrotem”. I tak padamy. Tutaj zupełnie jakby nie było ludzi, [miasto] jak zamarłe zupełnie, wszystko pozasłaniane. Tam byli [ludzie], bo potem dowiedziałam się, że dopiero ich wysiedlili wszystkich.
Dochodzimy do Chełmskiej. Wiemy, że [jest] przewrócony [autobus], wiemy, że to już pole. Wiemy, gdzie iść. Taka dróżka. Idziemy i nagle [pojawiają się] dwie sylwetki. Były kartofle. Wsunęłyśmy się w kartoflisko. Nagle słyszymy polskie słowa, więc to znaczy, że [to są] nasi łącznicy. Wyskakujemy. Oni się nas przestraszyli strasznie, ale: „Hasło”. Było hasło. Nie wiemy, jakie hasło. Trzy dni [wcześniej] wiedziałyśmy, jakie było hasło, no ale nie musiałyśmy [go podać], bo po nas poznali, że wracamy z kanału. Oni powiedzieli: „Właśnie idziemy patrolować włazy, żeby je otworzyć”. W każdym razie mieli właśnie iść w tą część miasta, z której my przyszłyśmy, nie jako łącznicy, tylko sprawdzić ziemię niczyją.
Jesteśmy już całkiem swobodne. Przeszłyśmy do naczelnej dyrekcji. Poszłyśmy na Malczewskiego. Oddałyśmy wszystko, co miałyśmy. Wtedy była jeszcze woda. Była woda i mogłyśmy się nawet wykąpać. To było chyba 14 sierpnia, bo nazajutrz pamiętam, że dostałam na swoje imieniny truskawki czy poziomki. Odpoczywałyśmy jakiś czas.
- Pani koleżanka zginęła później w szpitalu?
Potem poszłam, ona mnie żegnała. To było 27 sierpnia. To były tylko takie codzienne różne prace dla szpitala. Byli ranni, więc na nowo tam się chodziło, bo były wypady, więc nawet już u nas byli ranni. Wtedy już nie na Pilickiej, tylko przenieśliśmy się na Bałuckiego przy Szustra, bo Niemcy się tam zbliżali i trzeba się było przesunąć. Potem byłam na Bałuckiego. Był wypad po kilka czy kilkanaście osób z każdej kompani i „B”, i „O”, i „K”. Pamiętam, że to było duże zgrupowanie, bo chcieliśmy się przebić do polskich jednostek, tam gdzieś koło Szwoleżerów. W każdym bądź razie przebicie nie udało się. Pamiętam, że byliśmy w jakiejś szkole. To było poszkolne, nie było ławek, ale to był jeden gmach, tutaj był drugi. Wysokie dość, kilkupiętrowe domy. Po drugiej stronie byli chłopcy, którzy walczyli, chcieli się przebić z bronią, ale Niemcy mieli więcej. Tam nie można było się przebić. Myśmy tam nocowali. Nie wiem, na czym się spało. Na pewno nie na gołej podłodze, bo potem próbowałam i na samej [podłodze] nie mogłam nigdy zasnąć. Cośkolwiek trzeba było mieć.
Mieliśmy tak, że każda musiała czuwać, bo to były wejścia na podwórka, nie podwórka czy coś takiego było i do następnego gmachu trzeba było czuwać, bo Niemcy byli blisko. Ja nie wierzyłam, żeby Niemcy w nocy wychodzili, ale co trzy godziny któraś mogła spać, a co trzy godziny inna siedziała. Z tamtej strony też czuwali, bo chodzili nasi młodzi chłopcy. [Było] bardzo ciemno, bardzo to było nieprzyjemne. Ja nawet szukałam [łazienki], poszłam na piętro i w tej sytuacji był śmieszny napis: „Tylko dla personelu”, więc ja chyba [jestem] personel i mogłam skorzystać w tym wypadku. Chłopcy byli tutaj. Niestety powiedzieli: „To się nie da przebić. Mamy za mało broni, za mało ludzi”, ale mówią: „»Kasiu«, znaleźliśmy mąkę. Jest mąka, jest woda, coś trzeba z tym zrobić”. Jajek nie znaleźli, ale zakręciłam to i będę robiła kluski kładzione. Nagotowali wody, woda tam jeszcze była. Tam było troszkę inaczej niż na dalekim Mokotowie. Woda była i robiłam kluchy, ale pryskało to. Z sąsiedniego okna ostrzeliwali. Pryskało. W każdym razie robiłam, ale nie zdążyłam spróbować, czy się udały, czy nie, dlatego że koleżanka była ranna w rękę i prosiła: „Ewa cię prosi, żebyś przyszła”, więc zrezygnowałam już z zakończenia, już oni sami [jedli]. Wiem, że zjedli, bo jeden z chłopaków był ranny i potem mówił: „»Kasiu«, bardzo dobre były kluski”, więc wiem, że były dobre.
- Jak zginęła pani koleżanka?
Właśnie wtedy, jak przebijaliśmy się do naszych oddziałów, to podobno tutaj, w szpitalu sióstr elżbietanek, był wystawiony znak Czerwonego Krzyża. Ona została, bo źle się czuła, mnie żegnała, że ja idę na trudniejsze pozycje. Ona niby została na miejscu. Tymczasem bardzo ostrzeliwano szpital, tak mocno, że w ogóle ci wszyscy, którzy zostali, musieli wynosić rannych i ona, razem z lekarką, wynosiła rannego, bo nie dał się przenieść, dlatego go z łóżkiem [przenieśli]. To wszystko do piwnicy. Wynosili, wywozili potem na Bałuckiego, właśnie tam, gdzie my byłyśmy, tylko że tam porobili łóżka, jakieś prycze. Ona wynosiła rannego kolegę z lekarką i pocisk wpadł, tak że trójka zginęła. Ciała lekarki nie znaleziono, a jak wróciłam, już wiedziałam, ale jak weszłam, to nasza koleżanka powiedziała tylko do mnie: „Nic nie cierpiała, od razu zginęła” – dla mnie na pociechę. No więc wszystkich, nie wiem, może innych przenieśli do innych domów, ale tutaj nie, zdaje się, że wszystkich, bo w piwnicy, na parterze i na piętrze mogliśmy zmieścić się od tych rannych. […] Jej taki chwilowy grób był przed szpitalem, bo tam byli wszyscy na razie pochowani, a później [groby] były przeniesione i leżą na Powązkach, na cmentarzu wojskowym.
- Nie wie pani, czy jej mąż przeżył Powstanie?
Przeżył, nawet się [z nim] widziałam, bo przyjechał. Nawet napisałam do niego, bo miałam jego adres. Napisałam wszystko o Hali. No i on przyjechał, bo miał tutaj rodzinę i chciał się ze mną zobaczyć. Ja byłam jej najbliższa, więc powiedziałam, jak wszystko było. On nie zamierzał wracać. Już tam pracował. W każdym razie powiedział, że nie wróci i ściągnąłby Halę, gdyby żyła, a on nie wraca. Potem [widziałam] go po latach, [gdy] przyjechał z nową żoną.
- Jak on się naprawdę nazywał?
Gustaw Argasiński.
- On się dowiedział o śmierci żony od pani?
On się dowiedział ode mnie.
- Co się dalej działo z panią w czasie Powstania?
Po śmierci [Hali] chciałam zobaczyć [jej] grób. Po prostu to było konieczne. Szłam, to mówili: „Tam nikogo nie ma. To jest w ogóle niebezpieczne. Jest ostrzał”. Mnie się zdawało, że muszę zobaczyć [jej grób]. Szłam w pustce. Nie było tam ludzi. Szłam w stronę szpitala. Pamiętam, że skrzypiały tylko blachy. Spotkałam młodego człowieka, który szedł z wiadrem po wodę... Był zrujnowany dom, jakaś willa i był klomb pełen astrów. Część była przyprószona, ale były astry, a tu zrujnowany dom. W każdym razie nie było nikogo. [Dom był] na tyle zburzony, [że] mieszkańcy uciekli. Zerwałam trochę tych astrów i szłam z tymi astrami. Jak ten chłopak mnie zobaczył, mówię: „Zginęła wczoraj moja przyjaciółka. Chcę [położyć astry] na jej grób”. – „Jej to jeszcze ktoś może przynieść kwiaty, ale nam to już nikt nie złoży kwiatów”. Tak już pesymistycznie, smutno był nastawiony. Poszedł w swoją stronę. Znalazłam ten grób z tabliczką. Na deseczce ołówkiem [było] wypisane jej nazwisko. Niemcy strzelali pojedynczo, bo było przestrzelone, to znaczy nie było pocisku, tylko widać, że to było muśnięte jakimś pociskiem i też ostrzał, więc [pobiegłam] prędko do najbliższego domku. Schowałam się. Tam był stół, przewrócone krzesło. Widać, że [mieszkańcy uciekali] w popłochu. Na stole rozlana kawa i krzesło jedno przewrócone. Ktoś musiał gwałtownie stąd uciekać. Zatrzymałam się i potem inną drogą stopniowo szłam. Była tam „krowa”. Schowałam się, ale jak widać, nie trafiło [mnie]. Wróciłam na Bałuckiego.
Rannych trzeba było obsłużyć, ugotować. Sporo było [rannych], bo byli w piwnicy wzdłuż całego domu i na piętrze. W sąsiedztwie był lekarz, więc był drugi lekarz do pomocy i jeden, ten dawniejszy, więc tam lekarze zmieniali opatrunki. My po prostu opiekowałyśmy się rannymi.
28 września koniec, zawieszenie. Mokotów padł. Potem mówili, że jeszcze nie. Wywieszali białą [flagę], ściągali. Jeszcze na kilka dni przed [upadkiem] uznano nas za kombatantów, że już nie będziemy [traktowani] jako niewolnicy, robotnicy czy coś takiego, tylko [jako] przeciwne wojsko. Nie pamiętam ile, zdaje się, że dwa tygodnie przed końcem.
- Pani koleżanki i koledzy schodzili, uciekali kanałami do Śródmieścia. Pani nie zeszła do kanałów razem z nimi?
To [było], jak już był koniec. Wejście do kanału było na rogu Szustra i Bałuckiego. Więc było tak: mniej ranni, którzy mogą iść, to pójdą kanałami (ci, którzy chcą) i przy nich pójdą łączniczki i sanitariuszki. Więc stanęliśmy pod murami, ale jeszcze gdzieś był „gołębiarz”. Wchodząc do kanałów, słyszymy, że ktoś wychodzi i krzyczą: „Pewnie są gazy w kanale. Niemcy pewnie [puścili] gazy”. Wołają mnie, żebym przyszła sprawdzić, czy to gazy, czy normalny zapach. Jak ja mogę [sprawdzić]? Ale wskoczyłam. Między murami był jeszcze obstrzał. Jeszcze jakiś „gołębiarz” tam był. Skoczyłam, ale tam napierają. Nie mogę zejść do końca, bo tam napierają i krzyczą, że Niemcy w kanale, że gaz w kanale. W ogóle straszne rzeczy. Ktoś widocznie, też przykucnięty, doskoczył i stanął mi na palcach. Nic groźnego [się nie stało], schodziły mi tylko potem dwa paznokcie, ale nie mogłam zejść. Okazuje się, że trzeba wyjść, dlatego że Niemcy rzeczywiście wpuścili gaz. Tam właśnie zginęła moja Agnieszka z WSK. Utonęła w [kanale]. Bardzo dużo osób, których ja nie [znałam], zginęło potopionych w kanałach, bo [był] popłoch. Niemcy nie byli w kanale, ale wyciągali, jak ktoś szedł, bo tu [był] gaz i [wszyscy] wychodzili, i Niemcy złapali mnóstwo ludzi. […]
- Jak nazywała się pani koleżanka, która zginęła w kanale?
Ta się nazywała Agnieszka Hojko. Była komendantką WSK.
- Po wojnie jej ciało zostało znalezione?
Chyba tak, ale nie wiem dokładnie, gdzie ona jest pochowana, czy w „Baszcie”. Ja nie pamiętam, żeby tam była, ale w każdym razie oni wiedzą, że ona tam zginęła. Chyba została wyciągnięta. Agnieszka Hojko.
Jak był koniec, to ja do kanału nie weszłam. Było powiedziane, że albo ktoś idzie do niewoli, bo jest zakończenie, Mokotów padł. „Daniel” był naszym komendantem głównym Mokotowa, chyba pułkownik „Daniel”. Zdaje się, że padł ranny. Nie wiem, jak dokładnie się to z nim działo. Wyszłam uliczkami, przeszłam, ponieważ nie chciałam iść do niewoli. Część poszła do niewoli, część się rozproszyła po prostu, a część poszła z ciężko rannymi. Poszły te sanitariuszki, które były przydatne, a ja [poszłam] uliczkami. Ktoś mnie wziął na jakąś furkę, bo były podwody. Zawieźli do Pyr mnie i jeszcze inną koleżankę, która przeżyła wszystko – [„Maria Dan”]. Stamtąd poszłyśmy pieszo. Wzięłam ją do mojej ciotki, do Pruszkowa. Niemcy legitymowali. Do nas przyłączył się jakiś rowerzysta. [Twierdził], że z nami będzie łatwiej, ale się bał, bo Niemcy tam szli. Myśmy gdzieś tam rowami szły, a on się wrócił. Jakoś nie miał odwagi tam przejść. Myśmy nie miały [innego wyjścia], tylko iść do Pruszkowa, gdzie miałam ciotkę wysiedloną z Łodzi.
- Gdzie panią zastał koniec wojny?
Wszyscy byli zdumieni, bo mówili, że widzieli „Bertę”, która strzelała i że na pewno już nie żyję. W ogóle na mnie krzyżyk postawili. Moja mama nie wytrzymała... Już dałam znać, od razu kartkę napisałam, że jestem u ciotki, zdrowa, nic się nie stało. Wyszłam z tego, ale moja mama musiała przyjechać. Jakimś wozem czy czymś przyjechała do Pruszkowa z ciotką, bo ciotka poszła zabezpieczyć od razu, bo miała dwa nieduże domy i była wysiedlona, to chciała szybko być, więc pojechała wozami, z kimś się zabrała i wróciła potem z moją mamą. Mama troszkę odpoczęła i 2 lutego już się wybrałyśmy na dworzec w Pruszkowie. Nie było innej możliwości, bo już tam z poszczególnych stacji dojeżdżali pod Warszawę (nie do samej Warszawy) i potem wracał pociąg, może inny – nie wiem, w każdym razie już napełniony, tak że my w Pruszkowie mogłyśmy już tylko na dach wejść. Mama przypłaciła to chorobą nerek, bo to było 2 lutego. [Było] zimno. Na dachu jest taki występ, to na tym się siedziało. Ręcznik sobie zawiązałam, mama też. I tak dojechałyśmy do Skierniewic i przesiadka już do normalnego, ciasnego wagonu, tylko z wybitymi szybami. Nie wiem, dlaczego nie było szyb. Wiatr był straszny. Dojechałyśmy do Łodzi. Rodzice byli przesiedleni, nie wysiedleni, więc mieli małe pomieszczenie. Potem, dopiero później dostali [większe]. Nasze już nie wróciło, bo było blisko koszar i oni chcieli swoje, dali nam jakieś inne. Tutaj zaczęłam pracować...
- Dlaczego przyjęła pani pseudonim „Kasia”?
Tak mi właśnie powiedziała koleżanka: „Bądź »Kasia« i już”, a Hala chciała być „Maria”. To było bardzo trudno. Dużo już było imion. Na przykład jedna z koleżanek, która była też [w „Baszcie”], tylko w innym oddziale miała do mnie pretensje, bo ja podobno [nadałam] jej pseudonim „Narcyza”. Bardzo nie lubiła tego imienia, i raczej Zena na nią wołali, bo Zenobia się nazywała. Tłumaczyłam jej, że Żmichowska [miała na imię Narcyza], że wspaniała kobieta, ale miała do mnie pretensje. A to wcale nie ja, bo to Agnieszka ją zaprzysięgała.
- Jak wybuchło Powstanie, to pani miała trzydzieści jeden lat?
No tak.
- To w porównaniu z innymi, była już pani starsza?
Tak, w porównaniu z tymi młodszymi, to byłam już [starsza]. Byłam już po studiach. Jak zaczęła się wojna, to właśnie skończyłam studia i zaczęłam do radia coś pisać o Libercie.
- 3 sierpnia, w trzecim dniu Powstania, miała pani urodziny?
Tak.
Nie pamiętam 3 sierpnia. Pamiętam tylko później imieniny. 3 sierpnia wcale nie pamiętam. Właśnie… Wcale nie pamiętam. Urodzin nigdy nie obchodziłam, może dlatego [nie pamiętam]. Inaczej niż inni, [którzy] przeważnie obchodzili [urodziny], a ja nie, tylko imieniny.
- Czy jakby miała pani znowu trzydzieści jeden lat, poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Oczywiście. Wydaje mi się, że... Nie wiem, przecież człowiek się zmienia i nie wiem, jakby było, bo teraz jestem niezdarna, bezsilna po tylu latach pracy i przeżyć.
- Ale mając trzydzieści jeden lat, poszłaby pani?
Tak. Mając trzydzieści jeden lat czułam się zupełnie młoda.
Warszawa, 7 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama