Andrzej Ryttel „Jędrek”
- Proszę podać swój stopień i przynależność do oddziału
Ostatni stopień w Powstaniu, starszy szeregowy, pluton 227, dowódca drużyny 300.
- Czym zajmował się pan przed 1 września 1939 roku?
Byłem uczniem, mieszkałem tutaj, w tym samym domu. Jako chłopiec uczyłem się w szkole powszechnej, niedaleko stąd na ulicy Kniaźnina.
- Pamięta pan wybuch wojny?
Pamiętam, oczywiście. Mój ojciec, architekt został powołany, do wojska, był oficerem rezerwy i potem, niestety, zginął w Katyniu. W końcu sierpnia odmeldował się w pięknym mundurze, a my zostaliśmy z matką, siostrą i z bratem tutaj w tym domu. Wybuch wojny zastał nas w domu. Pamiętam pierwsze naloty, pamiętam później, w czasie może jeszcze nie oblężenia Warszawy, kiedy nie było co jeść, trzeba było kombinować w różnych miejscach [jakieś] rzeczy do jedzenia. Pamiętam konia zabitego przy ulicy Mickiewicza, tam gdzie nowy dom powstał niedawno, gdzie ludzie chodzili z nożami i kubełkami, żeby sobie uciąć kawałek mięsa. Później skończyło się i zaczęła się okupacja. Mieliśmy tutaj w piwnicy jedną rzecz jeszcze [przez ojca] zrobioną. Mój ojciec, który był architektem, przed wyjazdem, przed swoim pójściem do wojska, zabezpieczył piwnicę, podstemplował tak, że mieliśmy taki schron wewnątrz, na wypadek gdyby cały dom się zawalił. Na szczęście dom się nie zawalił, został tylko trafiony jednym pociskiem, na samej górze i do tego sprawa się ogranicza, jeśli chodzi o zniszczenie domu.
- Czym zajmował się pan podczas okupacji?
Podczas okupacji, jak powiedziałem, byłem uczniem. W momencie wybuchu Powstania miałem piętnaście lat. [A więc] przed Powstaniem miałem trzynaście, czternaście. Udawałem trochę, to znaczy nie tyle udawałem, ile praktykowałem w Instytucie Fermentacyjnym na Rakowieckiej w celu uzyskania papierów, tylko po to, żeby mieć tak zwany Ausweis, żeby się bronić przed Niemcami. Poza tym pomagałem tyle, ile mogłem matce i mieszkałem tutaj.
- Czy uczestniczył pan w konspiracji przed Powstaniem?
Tak, oczywiście. My tutaj działaliśmy od końca 1942, początek 1943 roku. Cała nasza struktura to było harcerstwo, harcerskie oddziały, tak zwane Szare Szeregi. Działaliśmy w konspiracji, w czasie wojny chodziliśmy już na komplety tajne, bo szkoła była, powiedzmy, tylko dla małych dzieci. Oczywiście, mieliśmy akcje bojowe, tak zwany mały sabotaż, rozwieszanie plakatów czy zamazywanie, liczenie transportów niemieckich przejeżdżających przez Dworzec Gdański, trasą przez most. Tego typu rzeczy. Jeździliśmy czasem na ćwiczenia, byłem dwukrotnie w lesie na krótkich ćwiczeniach, ale już z ostrym strzelaniem. Tak że w ten sposób sposobiliśmy się do tego. W konspiracji cała organizacja była przygotowywana do Powstania, ustalane wszystkie schematy organizacyjne, metody łączności i tak dalej. Szkolenie bojowe, szkolenie z bronią, szkolenie teoretyczne, praca na mapach i tak dalej.
- Jak się pan zetknął z konspiracją?
Ponieważ tutaj mieszkałem od dawna, to znaczy dawno przed wojną, to byli ludzie, którzy [mnie znali i] wiedzieli, do kogo mogą się zgłosić. Kto dokładnie przyszedł do mnie z tą propozycją, [to] nie pamiętam. Natomiast to było po prostu bardzo popularne. Wiedzieliśmy, że ten [czy tamten] gdzieś tam jest – na początku to były jeszcze bardzo różne organizacje, nie były takie skrystalizowane, to się po trochu wyłoniło – struktury harcerskie. Wiadomo było, że [są] tak zwane Szare Szeregi. BS czyli Szkoła Bojowa. Później to dalej doskonaliliśmy, precyzowaliśmy i trzymaliśmy się tych oddziałów.
- Jak wyglądał wybuch Powstania na Żoliborzu? Bo to były pierwsze strzały, godzina piętnasta..?
Tak. Moja drużyna miała punkt zborny u mnie w domu,. Wtedy jeszcze nie byłem dowódcą drużyny, tylko zastępcą dowódcy drużyny. Mieliśmy mały magazynek broni w piwnicy. Było wiadomo, że godzina „W” wyznaczona [jest] na siedemnastą. Tymczasem około drugiej, jakieś trzy godziny wcześniej, usłyszeliśmy z daleka strzały, z ulicy Krasińskiego. Było jakieś starcie ludzi idących na punkty zborne z bronią, z niemieckim patrolem. Do nas nie wszyscy dotarli. Ci, którzy doszli, szybko się zorganizowali. Wyciągnęliśmy z piwnicy broń, była jeszcze całkowicie zakonserwowana. To były głównie pistolety, takie czeskie „zbrojówki”, to jest taka bardzo dobra rzecz, jak się strzela, gdy są dwie osoby. Małą wartość bojową [to] miało, ale była to jakaś broń, trochę granatów. Szybko, szybko usiedliśmy, [wyciągnęliśmy] wszystkie szmaty, jakie były w domu, [i nimi] wycierało się to wszystko, [bo] to było zatowotowane głęboko. Amunicji było bardzo niewiele.
Około godziny, już nie pamiętam dobrze, prawdopodobnie około siedemnastej wyszliśmy całym oddziałem przed dom, każdy z opaską na ręku. Ludzie nam wiwatowali, machali z sąsiednich okien, jedni patrzyli niepewnie, inni się cieszyli. Jako oddział, [w] którym wtedy chyba nas było koło dziesięciu osób, zaczęliśmy się przemieszczać przed domem, w prawo, w kierunku ulicy Bohomolca. Tam się okazało, wzdłuż ulicy Bohomolca, daleko z góry, było widać kilku niemieckich żołnierzy, którzy jak nas zobaczyli, to zaczęli strzelać. Nasz dowódca dostał, zresztą już właściwie prawie chował się za płot, [gdy] kula go trafiła w rękę. Ponieważ był studentem medycyny, powiedział w tym momencie: „Diabli wzięli moją chirurgię”, bo chciał być chirurgiem i rzeczywiście chyba tak było. Poszliśmy dalej, trochę się powiedzmy ostrzelaliśmy, żeby tych kilku Niemców powstrzymać i poszliśmy w kierunku Marymontu. Na Marymoncie całe popołudnie ostrzeliwaliśmy i byliśmy ostrzeliwani, ale cały czas mieliśmy tej broni bardzo, bardzo niewiele. Marymont wyglądał oczywiście inaczej niż dzisiaj. To były takie małe chałupinki i pola. Miałem taki tam, powiedzmy, dramatyczny epizod. Czołgaliśmy się we trzech, w kartoflisku między tymi domkami. Dosłownie nie można było głowy podnieść trochę wyżej, bo tak silny był niemiecki ostrzał z karabinów maszynowych. W pewnym momencie jednego z naszych, [a] nas tam było trzech, trafili. Jęknął, unieruchomiony. Co tu teraz zrobić? Dalej nie możemy iść do przodu, musimy się wycofać, wziąć go jakoś przetransportować do punktu sanitarnego. Nie było zupełnie możliwości uniesienia się. W związku z czym, we dwóch, dosłownie, ciągnąc go za nogi [w] bruzdach kartofli, dociągnęliśmy go do takiej ścieżki, takiej niby dróżki. Przed tą dróżką był jeszcze drut kolczasty, trzy druty na patykach, znaczy dwa – trzy na takiej wysokości. Potem była ścieżka i jeszcze był kanał, taki płyciutki, ale kanał. [Uznaliśmy, że] musimy go do tego kanału schować, przed tym ostrzałem, [a] potem [gdy] się ściemni, [dotrze] sanitariusz, zresztą wiadomo było, że punkt jest niedaleko. Nie było [innego] sposobu, [jak tylko] wzdłuż tych drutów ułożyć go i dosłownie przeturlać po tych drutach kolczastych, bo nie było możliwości przeciągnięcia. W końcu go do tego rowu zaturlaliśmy, brzydko mówiąc, ale niestety zanim dostał pomoc sanitarną – zmarł.
Mieliśmy jeszcze parę takich starć. Mnie udało się zdobyć karabin. Było tak, że byliśmy z tymi pistoletami [i] granatami we trzech. Drogą jechał niemiecki [patrol na] motocyklu, który nie wiedział, że my tam jesteśmy. [Zaskoczyliśmy ich] rzucając granat, strzelając, motocykl wywrócił się, Niemcy zaczęli uciekać, jeden z tych Niemców padł, ja zerwałem się, złapałem karabin. Tak że od pierwszego dnia byłem „strasznie” ważny, bo miałem prawdziwy karabin.
Potem zapadł zmrok i dostaliśmy rozkaz wycofania się do Puszczy Kampinoskiej. O ile cały dzień była piękna pogoda, o tyle wieczorem zaczął padać deszcz. My tą ogromną kolumną, która może liczyła – nie wiem – dwa tysiące, może więcej, nie potrafię tego dokładnie powiedzieć, ludzi – szliśmy najpierw przez Marymont, potem przez Bielany, potem przez tak zwaną Zdobycz Robotniczą. Tam ulicą Żeromskiego i dalej, gdzie oczywiście nie było żadnych domów, tylko parę budujących się willi. Dalej były otwarte pola i tam były gdzieś niemieckie baterie, [a jeszcze] dalej lotnisko Bemowo, które wtedy było też wojskowym lotniskiem. Przez kilka godzin szliśmy, w nocy, w strasznym deszczu, po takich śliskich kartofliskach, ścieżkami. Co chwila Niemcy strzelali do góry tak zwane flary, czyli rakiety oświetlające. Wtedy my „pac” w błoto nosem, przeczekaliśmy aż ta rakieta spadła, znów zrobiło się ciemno i znów dalej.
- Czy wywiązała się jakaś walka?
Nie, w tym czasie nie było walki, żadnej. Był tylko jeden wypadek: eksplodował granat, który niósł przy pasku nasz kolega. Zabiło go oczywiście. Ale obeszło się na szczęście bez dalszych ofiar.
Doszliśmy w nocy gdzieś do wsi w Kampinosie, uciekła mi ta nazwa w tej chwili. Jakoś się tam roztasowaliśmy. Zimno było strasznie, wszystko było mokre. Nasze kurtki postawiliśmy, to stały jak wigwamy, takie mokre wszystko było. Potem zaczęliśmy pchać pod koszulę jakieś gazety, słomę, żeby trochę się ocieplić. Tak jakoś dotrwaliśmy dwie – trzy godziny do rana. Rano puścili nas na jakiś patrol. Przyjechały wozy z zaopatrzeniem, przywieźli jakąś żywność. I tak cały dzień w tym Kampinosie. Sieraków, tak się nazywała ta wieś, chyba Sieraków.
Wieczorem dostaliśmy rozkaz powrotu do Warszawy. Podobna była droga, może łatwiejsza, bo nie padało na pewno. O świcie, czy przed świtem, doszliśmy do pierwszych domów przy dzisiejszej ulicy Żeromskiego, zresztą to była już wtedy [ulica] Żeromskiego, tylko nie była taka zabudowana. Ponieważ Niemcy gdzieś tam od strony lotniska zaczęli się ruszać w naszą stronę i słychać było czołgi, to wszyscy zapadliśmy do takiego niewykończonego domu, bez okien, bez niczego, wszyscy się schowali w piwnicy. Miałem karabin, więc stanąłem, [a] właściwie położyłem się na czatach przed tym budynkiem. Tam była taka duża skrzynia z piaskiem. To nie był dobry piasek do zabawy dla dzieci, prawdopodobnie był to taki piasek, z którym się miesza wapno, więc niskiego boku o wysokości czterdziestu centymetrów. Położyłem się z karabinem za nim. Niestety, jak się okazało, ten niemiecki czołg, w pewnym momencie tak blisko się nas znalazł, że ja już nie miałem możliwości wyskoczenia zza tej skrzyni i schować się do piwnicy. Wszyscy siedzieli cicho, bo wiedzieliśmy, że oczywiście nie mamy co zaczynać z czołgiem [mając tylko] nasze pistolety, karabiny. Ten czołg przyjechał i tak stanął nade mną, że widziałem koniec lufy nad swoją głową. Na szczęście leżałem za deskami i oni mnie nie widzieli. Ponieważ tam było cichuteńko, nikt się nie ruszał, nikogo nie zauważyli i po jakimś czasie się wycofali. W ten sposób nam się udało, oni się oddalili. Gdzieś daleko były strzały, ale obeszło się bez wymiany ognia. Wieczorem, później, poszliśmy znów w kierunku Żoliborza i zakwaterowaliśmy się, [to] znaczy wskazano nam kwaterę w okolicy [ulic] Suzina i Próchnika i dostaliśmy przydział jako Pluton Osłonowy Dowództwa „Żywiciela”. Pierwszy tydzień, dwa tygodnie, nie pamiętam ile tego było – byliśmy plutonem osłonowym dowództwa. Następnie nas przydzielono do „Żyrafy” na pierwszą linię i objęliśmy kwatery na ulicy Krasińskiego 20, to jest dzisiaj róg Popiełuszki, ale wtedy oczywiście Popiełuszki nie było. Po drugiej stronie nie było żadnych domów, [dalej za dzialkami] była bateria niemiecka i oczywiście po lewej stronie, patrząc wzdłuż Krasińskiego, był klasztor Zmartwychwstanek. A po prawej stronie były otwarte zupełnie pola i nic tam nie było. Utrzymywaliśmy tę placówkę praktycznie przez cały okres Powstania, aż chyba do 26 września, robiąc różne wypady. Miałem taką przygodę: tutaj były warsztaty Opla przy ulicy Włościańskiej, dzisiaj jest tam chyba zajezdnia autobusowa. Poszliśmy w kilku, ponieważ powiedzieli nam, że Niemcy się stamtąd wycofują, więc poszliśmy na jakiś zwiad. Tam też przeżyłem taką przygodę, dzisiaj można by powiedzieć, [że] śmieszną. Wchodzimy do takiej hali, gdzie stały remontowane samochody wojskowe, idziemy czołgając się, idąc na czworakach pod tymi samochodami, bo tam słychać było jakieś głosy niemieckie. W pewnym momencie słyszę straszny huk. Odskoczyłem – co się dzieje? Co się okazało, że ja mając bagnet przypięty z tyłu i będąc taki skurczony, na czworakach huknąłem w błotnik od samochodu. Oczywiście Niemcy to usłyszeli, zaczęli do nas strzelać, my do nich też. Zrobiła się wymiana ognia, Niemcy byli na motocyklu, wskoczyli i uciekli tym motocyklem.
Potem mieliśmy jeszcze szereg różnych wypadów na Marymont. Przy dzisiejszej straży pożarnej zostały zatrzymane, znaczy rozbite, chyba trzy wielkie niemieckie samochody z przyczepami z amunicją,. My później nosiliśmy tę amunicję, bo trzeba było ją wynosić pod bardzo ostrym niemieckim ogniem. Pamiętam też chwilę, kiedy idąc [ze] skrzynkami z amunicją – jeszcze gorzej, z zapalnikami, w korytarzach szkoły straży pożarnej, gdzie człowiek dosłownie brzuch wciągał, bo wzdłuż korytarza takie kule świetlne leciały, a ja stałem ze skrzynką z amunicją, albo z zapalnikami, [i myślałem, że] jak huknie, to wtedy nic z tego nie zostanie… Całą noc wynosiliśmy, z tych trzech wielkich samochodów z przyczepami amunicję. Amunicja była nam bardzo, bardzo przydatna.
Epizodów było dużo, różnych. Później był atak, zresztą nieudany, na Dworzec Gdański. Próba przebicia się, połączenia się ze Śródmieściem.
Tak, ale na szczęście nie byłem pierwszym, nie wyszedłem daleko, ale na terenie klasztoru sióstr Zmartwychwstanek obstawialiśmy ogniem, próbowaliśmy bronić ogniem tych, co szli w przód. Niestety, z tych co tam poszli, wielu nie wróciło. Miałem to szczęście, że nic mi się nie stało.
Jeden z naszych oddziałów miał stałe zadanie, że chodził kanałami. Byłem tylko raz w kanałach, ale tylko z brzegu. Ale mieliśmy taki oddział „szczurów kanałowych”, którzy utrzymywali regularną łączność ze Starym Miastem i ze Śródmieściem.
Pamiętam jeszcze takie epizody. Pierwsza rzecz, to były zrzuty amerykańskie. Akurat od małego interesowałem się lotnictwem i znałem bardzo dobrze sylwetki samolotów. W momencie, kiedy pewnego pięknego dnia, usłyszeliśmy ryk silników i zobaczyliśmy na niebie potężna armadę samolotów, wszyscy zaczęli uciekać w popłochu do schronów. Zobaczyłem od razu, że to są Boeingi i mówię: „Spokojnie to są Amerykanie”. Ale, jak wiemy, te zrzuty niewiele dały. [To] znaczy dały o tyle, że część rzeczy do nas dotarła, a [znaczna] część zupełnie nie. Wtedy miałem okazję być w domu, [gdy] tutaj na działkach [od ulicy Promyka i Bohomolca] spadł jeden z tych pojemników – dzisiaj tutaj są częściowo zabudowania nowych domków na ulicy Dygasińskiego. To była ziemia niczyja. Ani my tam w zasadzie nie chodziliśmy, bo to było pod ostrzałem niemieckim, ani Niemcy, bo to było pod ostrzałem naszym. Próbowaliśmy to ściągnąć po nocy.
Wiem, że jeden pojemnik udało się [ściągnąć], a drugiego nie, bo taki był silny ostrzał. Potem były takie dni, że przylatywały rosyjskie, a właściwie polskie samoloty kukuruźniki. To wyglądało tak, że siedzieliśmy, [a właściwie] leżeliśmy w okopach od strony działek za ulicą Krasińskiego i Popiełuszki, tam gdzie dzisiaj są domy – po lewej stronie od dzisiejszej ulicy Popiełuszki. Tam były działki, jakiś strumyczek płynął, była taka niewielka grobla i na tej grobli rosły osiki. Pamiętam była piękna księżycowa noc, bardzo jasna. Leżeliśmy tam, pilnując, [bo] miały przyjść oddziały z Kampinosu i mieliśmy ostawiać. W tym momencie przyleciały, jeden taki kukuruźnik, który normalnie nam zrzucał amunicję… Niemcy z tej baterii, która była przed nami kilkaset metrów zaczęli strzelać całymi [seriami], takimi wielkimi – jak to by nazwać – strumieniami kolorowych pocisków. Co któryś pocisk był świetlny i to w różnych kolorach. To wyglądało jak lecące za samolotami [roje świetlików]. [Wtedy] człowiek był strasznie niewyspany. Pamiętam, że w pewnym momencie straciłem przytomność, jakbym zasnął na chwilkę i [otwierając oczy] mignęły mi listki tej osiki przed oczami. Obudziłem się nagle i zdawało mi się, że to Niemcy zbiegają z nasypu przy tej baterii, która jest niedaleko. Ale okazało się, że to tylko takie przywidzenie.
Dużo było takich przygód i na Marymoncie... Dostaliśmy później zrzuty, to były takie amerykańskie, właściwie angielskie – piaty przeciwczołgowe, do miotania i specjalnych rakiet przeciwczołgowych. Zresztą to było w okolicy Mickiewicza, udało nam się jeden czołg ustrzelić, tak że dosłownie odpadła mu wieżyczka. Trafienie było takie, że dostał w podstawę, to były silne pociski i wieżyczka wyraźnie mu odpadła.
Później Powstanie trwało. My wychodziliśmy na dach [budynku przy ulicy] Krasińskiego 20 i oglądaliśmy przez lornetkę drugą stronę Wisły, gdzie przechadzali [się] beztrosko „dzielni” żołnierze [Armii Czerwonej]. Wspominam [chwile], gdy było tam cicho i spokojnie i nic się nie działo.
Zaczął się zbliżać koniec Powstania.
W pewnym momencie powiedzieli nam, że mamy wycofać się nad Wisłę, żeby zrobić przyczółek dla lądujących wojsk polskich i rosyjskich, czy radzieckich, wtedy się mówiło. Niestety, napór niemiecki [na nasza placówkę] był już bardzo duży od strony tych działek, [zza dzisiejszej ulicy Popiełuszki], czołgi bez przerwy podjeżdżały prawie pod sam dom. Myśmy się ostrzeliwali jak mogli... Człowiek [siedział] w kucki za parapetem okna, przy czym okna dawno nie było, kawałkami [tylko] framugi, to wszystko wyleciało. Ale ten kawałek muru, grzejnik był jeszcze. Co chwila tylko mogłem się podnieść, zobaczyć, wtedy już miałem Stena, [więc] się podnosiłem, strzelałem i pamiętam do dziś jeszcze drzazgi z tej resztki framugi, które leciały od tego mojego strzelania, to znaczy, [że] nie strzelałem tak precyzyjnie. Normalnie to wyglądało tak, że człowiek siedział raczej skulony, [a gdy] usłyszał z bliska głosy niemieckie, [to] rzucał granat za okno. Tak że mieliśmy tam kilka dni takich natarć. Na szczęście Niemcy nie doszli do nas. Raz tylko był przypadek, że wdarli się na narożnik domu przy Krasińskiego 20, od strony najbardziej zbliżonego do ulicy Gdańskiej. Tam znów dostaliśmy rozkaz, żeby ich wypędzić, a oni byli na piętrze. Dom płonął, cały narożnik domu płonął. Wchodzimy na klatkę schodową, oczywiście zupełnie ciemno, jeden za drugim czeka, z bronią gotową do strzału. Dochodzimy do klatki, [schody] zerwane częściowo, ktoś z nas się wdrapał, jakaś balustrada była zerwana, trochę jak drabina. Nie wiem, czy byli Niemcy, czy nie Niemcy, doszło do krótkiej strzelaniny, jakieś skakanie i uciekli gdzieś. Bo to musiało być na wysokim parterze. A dochodziliśmy tam jeszcze piwnicą, a było już tak ciemno, że nic [a nic nie było widać]. Dosłownie człowiek szedł czując lufę drugiego kolegi pod żebrem, żeby się nie zgubić, trzymając się ściany.
Później jak wiadomo zaczęło się bardzo źle dziać. Najpierw powiedziano, że wycofujemy się, to znaczy nie wycofujemy, tylko idziemy założyć przyczółek dla lądujących oddziałów. Przeszliśmy przez Krasińskiego 20, potem przez Krasińskiego 18.
Nie tylko, [również podwórkami], ale głównie piwnicami. Były miejsca, gdzie się troszkę przeskakiwało, między domami były rowy, a oprócz tego czasami, przecież były tak zasłonięte obszary, że można było przebiec przez zamknięte podwórko.
Potem Suzina i w kierunku Słowackiego. Słowackiego było całe pod ostrzałem, był tam rów w poprzek wykopany pod szynami tramwajowymi. Było tyle miejsca, żeby się przecisnąć, bo szyny były nie zerwane, ale rów był przekopany w poprzek. Schowaliśmy [się] do domu na ulicy Krechowieckiej, taki duży blok na Cieszkowskiego, Krechowieckiej. Tam był zorganizowany jakiś szpital, [i] tam przechodziliśmy, żeby iść dalej w kierunku Wisły. Wewnątrz w korytarzach, na parterze tłumy rannych. Nadepnąłem jakiś tłumok leżący [na] podłodze, a okazało się, że to jakiś człowiek, czyjaś głowa, głowa już nieżyjącego. Dochodzimy później już do skrzydła, które ma widok na Mickiewicza, w dół. Sytuacja jest taka, że mamy iść dalej w kierunku „Znicza”, w dół. Jesteśmy na wysokim parterze, na końcu korytarza jest wybity duży otwór, z półtora metra nad ziemią, jeszcze z dziesięć metrów [dalej] jest rów, który idzie w kierunku „Znicza”, w dół. Po kolei rozglądając się idziemy, widać jakieś czołgi niemieckie, skaczemy wszyscy do rowu. Najpierw rów jest płytki, wszyscy na czworakach. Idziemy w kierunku „Znicza”, przemieszczamy się wszyscy. Nagle ktoś krzyczy z tyłu, że Niemcy weszli do budynku, z którego wyskoczyliśmy, ustawiają karabin maszynowy w oknie i zaraz będą wzdłuż rowu strzelać. Oczywiście z tyłu [powstał] popłoch, ludzie w panice dosłownie maszerują po głowach, ale na szczęście [ ta nieuzasadniona panika] została opanowana i jakoś szczęśliwie doszliśmy do „Znicza”.
- Rzeczywiście byli Niemcy?
Nie. Ktoś wywołał panikę. Doszliśmy do „Znicza”, który częściowo się palił i tam był jakiś oddział AL-u. Tam między naszymi dowódcami była ostra wymiana zdań, prawie z sięganiem po broń, ale potem wszystko się wyjaśniło. Parę godzin byliśmy w „Zniczu” i potem znowu mieliśmy iść w kierunku Wisły. W związku z czym znów [powstała] podobna sytuacja: jest korytarz, który kończy się wybitym otworem w ścianie, znów metr nad ziemią, w kierunku placu Wilsona – na tej ścianie. Dalej – nic nie ma, dopiero pięć−dziesięć metrów dalej zaczyna się, bardzo płytki, ale coraz głębszy rów. Ale dwadzieścia–trzydzieści metrów [dalej] stoi czołg z lufą skierowaną, wzdłuż tego [rowu]. Stoimy tak po kolei, chowamy się za wyłom muru, który nie został wyburzony i patrzymy, gdzie jest lufa od czołgu. Jak lufa [kierowała się] w okno, to my „cyk”, padamy po kolei do tego rowu. Ten rów szedł w kierunku placu Wilsona, potem skręcał pod kątem prostym pod Mickiewicza. Płytki bardzo, ale dawał schronienie. Przed Szklanym Domem jest studzienka, a ta studzienka ma połączenie z piwnicą Szklanego Domu. Jeden po drugim wyskakuje z tego rowu, skacze do studzienki i od razu [jest schowany] w studzience. Jeden z kolegów, Jurek Kostecki, dostał serię z karabinu maszynowego w momencie, kiedy jeszcze był do pasa zanurzony, [to] znaczy nie zdążył wejść, schować się w tym włazie. Proszę sobie wyobrazić, że on przeżył. Miał cztery, pięć kul z karabinu maszynowego w klatce piersiowej, ale jednak przeżył.
Jeszcze przypomniało mi się, jak ja zostałem ranny. Śmieję się dzisiaj z tego, ale było tak. Byłem jeszcze na Krasińskiego 20. Mieliśmy punkt, wartownię od strony najbardziej przeciwległej po przekątnej do narożnika Krasińskiego, dzisiaj jest tam [ulica] Popiełuszki. Tam jest taki duży, oszklony salon fryzjerski, sklepy, czy coś takiego. Mieliśmy tam swoją wartownię i przyszedłem – już jako dowódca drużyny − na inspekcję. W pewnym momencie szrapnel strzelił, gdzieś bardzo blisko. [Poczułem] uderzenie, jakby ktoś mnie kamieniem walnął [w pierś]. Mam dzisiaj taką niewielką jak paznokieć bliznę. Na szczęście miałem w bluzie kilka legitymacji – harcerską, jakieś inne. To wszystko zostało przebite, zaczęło się palić od tego odłamka. Wywrócili mnie na ziemię, zaczęli polewać, natychmiast sanitariuszka [uspokaja], że nic się nie dzieje, to było niewielkie, jakiś odłameczek. Nawet dzisiaj nie mam tego. Ale trochę szczęścia w tym było. W tym momencie to mi się przypomniało.
- Nie został pan przez to wyłączony z walki?
Nie, nie. Wzięli mnie i tylko opatrzyli. Dzisiaj mam tylko małą rankę, między żebra trafiło, mam bliznę jak mały paznokieć. Szczęście, że miałem legitymacje, bo dalej by weszło.
Będę kontynuował. Jesteśmy w Szklanym Domu, wchodzimy włazem gdzieś do piwnicy, zastajemy ludzi leżących na koksie. Rannych. Przemieszczamy się piwnicą, mamy iść dalej w górę, w kierunku placu Wilsona. Wychodzimy gdzieś na tyły Szklanego Domu, tam było dosyć zacisznie. Idziemy w kierunku ulicy Kniaźnina podwórkami, przez ogródki. Tak się złożyło, że do miejsca, gdzie [chodziłem do] szkoły powszechnej. Tam dowiadujemy się, dopiero w tym momencie, że jest kapitulacja. My cały czas szliśmy, licząc, że idziemy nad Wisłę, żeby zrobić przyczółek dla lądujących wojsk z tamtej strony Wisły. Dochodzi do nas, że to jest kapitulacja. Wszyscy są załamani kompletnie. Wtedy mieliśmy po piętnaście lat. To dla nas była fantastyczne [zaskoczenie], nikt nie przypuszczał, że dojdzie do czegoś takiego. Dochodzimy do ulicy Kniaźnina, tam jest budynek szkoły. Dzisiaj są tam normalne mieszkania, ale jest i podwórko. Ustawiają nas rzędem. Stoimy tak z bronią, jesteśmy jeszcze cali, jakoś nas uspokajają. Usiadłem, miałem jeszcze Stena, tak się oparłem [czołem] na lufie i myślę sobie: „Cholera, tyle człowiek przeszedł… Nacisnąć ten spust i po wszystkim”. Na szczęście nie zrobiłem tego i w tym momencie znalazła mnie matka, która mnie szukała bardzo intensywnie.
- Nie miał pan kontaktu z matką?
Miałem raz czy drugi, bo mama była cały czas tutaj. Ale wszystkiego byłem dwa czy trzy razy [w domu], a w ostatnich dniach Powstania, to już zupełnie nie. Matka mnie odnalazła na szczęście, no i nie zrobiłem tego głupstwa. Potem stoimy, przychodzi niemiecki oficer, dwóch żołnierzy, patrzą się– chłopaczki takie. Patrzą się:
Schon kennt ihr nicht schiessen − „Nie możecie już strzelać” . A ja mam tego Stena pod ręką i myślę: „Cholera, tyle […] trzech was jest, już was nie ma”. Znów człowiek [miał] tyle rozsądku, bo by nas wszystkich… Potem, niestety, ci Niemcy sobie poszli i kazali nam iść. Wyszliśmy na ulicę Kniaźnina, przechodzimy na drugą stronę przez Mickiewicza, w bramie, tam gdzie jest budynek, który nazywa się chyba Feniks – przy placu Wilsona, taki duży budynek, który idzie wzdłuż Mickiewicza, stali Niemcy, z takimi dużymi koszami. Miałem Stena, ale miałem też Visa, jak tego Visa zobaczyli, to oczy im się zaświeciły, wyrwali mi z ręki, taki ładny pistolet. [A] my, niestety, dalej poszliśmy. Sformowali nas w jakiś oddział. Szliśmy cały wieczór gdzieś w kierunku Bemowa, Powązek, tam były jakieś baraki. Niemcy nas konwojowali, a w nocy przelatywały samoloty polskie czy rosyjskie, takie małe. Niemcy padali, a my byliśmy dosłownie tak wykończeni, że szliśmy śpiąc. Pamiętam, że szedłem, nogi mi się kręciły, czy przesuwały, a ja spałem. Zabrali nas do baraków, to były Powązki, tamte okolice. Posiedzieliśmy w ciemności zupełnej do rana, parę godzin, a rano przyjeżdżają samochody i dają nam łopaty. No, ja mówię: „To cześć, to jest koniec, jeszcze każą nam wykopać sobie dół, wywiozą do lasu”. Ale siadamy na samochody i jedziemy. Znów tutaj takie wrażenia, obraz, który pamiętam do dzisiaj. Wyjeżdżamy za miasto, raptem patrzymy, są na drzewach liście, dym leci z komina, a nie z całego domu. Dojechaliśmy do Pruszkowa, pamiętam, że na jakimś przejeździe kolejowym był zamknięty szlaban i to nas zatrzymało. My na tym samochodzie, w ciężarówce. Ludzie jak nas zobaczyli zaczęli rzucać pomidory, jabłka, bułki…
Człowiek jak to poczuł, to pomyślał: „Można jeszcze żyć na tym świecie”. My [dotąd] żyliśmy w tej pustyni, gdzie wszystko się paliło, waliło i zdążyliśmy się odzwyczaić. Wzięli nas do obozu przejściowego w Pruszkowie, w halach warsztatów kolejowych. Miałem jeszcze gdzieś po kieszeniach amunicję, gdzieś ją dekowałem, aparat fotograficzny musiałem schować. Nigdy potem [go] nie odnalazłem.
Po trzech dniach pobytu tam, zaczęli wywozić do Niemiec. Trafiłem do Altengrabowa to Stalag XI A, po kilku dniach mieszkania w namiotach, w przejściowym obozie… Przyjechaliśmy do tego Altengrabowa, patrzymy przez siatkę, a tu grają sobie w piłkę. Okazało się, że to są angielscy jeńcy. Świetnie się tam czuli, kopali sobie piłkę i tak dalej. Nas gorzej traktowali, przez kilka dni, w takich wielkich namiotach, dostaliśmy tylko prycze. Tam człowieka tak wszystko gryzło – wszy, że człowiek… Kładliśmy się jeden obok drugiego, [a] tak było ciasno, [że] prawie wszyscy musieli wstać, żeby przekręcić się na drugi bok, bo jeden nie mógł [sam] przekręcić się w drugą stronę… Potem nas zaczęli stamtąd rozwozić do Niemiec. Ja trafiłem później do tak zwanej komenderówki Trafiłem do miejscowości Gartersleben, do cukrowni, był to początek października i akurat zaczynała się kampania cukrownicza, w związku z czym [traktowali] nas jako taką najgorszą siłę robotniczą, od mycia wielkich stosów buraków, takim potężnym wężem. Pamiętam taki fragmencik, przy tym myciu [w czasie nocnej zmiany]. Spałem na ławeczce, pod grzejnikiem, który był gorący, w ogóle zimno było strasznie, ławeczka była tej szerokości, leżałem skulony. Kolor światła mnie budził, bo w momencie, kiedy światło było czerwone, trzeba się było zerwać i zrobić – już nie pamiętam co. Ale potem już poszło, buraki były krojone w takie, nie wiem jak to się fachowo nazywa, szatkowane i szły do wielkich kadzi, gdzie były fermentowane, pod ciśnieniem i z tego robiło się cukier.
Tutaj znów miałem przeżycie, które do dziś dnia pamiętam. Dostałem przydział i musiałem wejść na taką wielką kadź. Kadź miała sześć metrów, albo więcej, wysokości, otwór takiej szerokości i z transportera leciały pokrojone buraki do środka. Trzeba było to gołymi nogami ugniatać, w momencie, kiedy prawie się to napełniło. Transporter sypał, trzeba się było trzymać i nogami [ugniatać]. Dzisiaj jak pomyślę, [że] jakby człowiek się puścił i spadł do środka, to wyszedłby dołem w postaci cukru. Potem to było jakoś warzone, ten cukier… Nas trochę ten cukier ratował. Był nierafinowany, żółtego koloru, czyli gruby. Wynosiliśmy [go w] czym się dało i jedliśmy ze wszystkim. Jak ktoś dostał paczkę, [w której] była na przykład puszka sardynek, to się brało te sardynki i mieszało z cukrem. Jak ktoś złapał cebulę, to kroiło się tę cebulę równiuteńko i [też] z cukrem mieszało i w ten sposób jedliśmy. Także jakoś kalorycznie trochę nas [to] podtrzymało, bo w ogóle było strasznie głodno. Ja się w pewnym momencie zresztą strasznie rozchorowałem, chyba od cukru, dostałem jakiejś opuchlizny. Tak spuchłem, że przez kilka dni nie mogłem zgiąć ręki, dosłownie, byłem jak nadmuchany balon, ani usiąść, ani… Jakoś to przeżyłem. Potem przyszły [Świeta Bożego Narodzenia], mieliśmy trochę tego cukru w zapasie..
- Dostał pan pomoc od Niemców czy to samo przeszło?
Nie pamiętam dzisiaj. Chyba dostałem coś, ale tego epizodu nie pamiętam. Pamiętam, że siedziałem jak taki balon na łóżku i nie mogłem [się] zgiąć. Skończyła się kampania cukrownicza. Mieliśmy trochę zgromadzonego cukru, święta 1944 rok, siedzimy w obozie na pryczach. Pamiętam kolegę, który razem ze mną mieszkał, Azjata, nazywał się Andrzej Jachimczyk, który był straszny [...]. Łakomczuch może nie był, ale on robił sobie z tego [...]. Z tego cukru mieliśmy taki brązowy syrop i cukier. Mieszaliśmy ten ciemnobrązowy syrop z tym ciemnożółtym, czy brunatnawym cukrem. Po długim mieszaniu [tworzyła się] taka biała prawie piana. To było powiedziałbym może mniej słodkie, albo bardziej zjadliwe. Siedzimy tak, on to kręci, to jest Boże Narodzenie, [gadamy] co kto by zjadł na Wigilię. Jeden – kotlet schabowy, drugi to, a jeszcze jeden z kolegów, do dziś dnia pamiętam, jak parsknęliśmy śmiechem w tej tragicznej sytuacji, [gdy] powiedział, a on był taki flegmatyczny: „A ja bym sobie zjadł gęś z jabłkami”. Nam się to tak strasznie abstrakcyjne w tym momencie wydało, że do końca został gęsią z jabłkami.
W każdym razie skończyła się cukrownia i wywieźli nas do innej miejscowości: Ascherssleben. Wywieźli nas [jakieś] trzydzieści–czterdzieści kilometrów, traktorem na otwartych przyczepach, stojąc mieliśmy tylko te burty poniżej kolan, ale na szczęście nic się nie stało. Tam była budowana fabryka benzyny syntetycznej. Tam nas zatrudniali do noszenia worków z cementem, ale to już nie trwało długo. Front się zbliżał, obserwowaliśmy czasami, jak daleko bombardowali Amerykanie. Pewnego dnia okazało się, że są tak blisko, że Niemcy zaczęli uciekać i zostawili nas samych. My tak machamy, machamy... Podjechał jakiś czołg, jakiś samochód, Amerykanie wyskoczyli. Oczywiście ustawili karabiny maszynowe, bo nie wiedzieli, co jest co. Po chwili okazało się, że to my, więc wielka radość i nas wyswobodzili.
Potem jeszcze kilka dni gdzieś tam pobyliśmy, w jakichś lepszych miejscach. Pamiętam, że to my rządziliśmy. W związku z czym, pierwszego dnia pamiętam zupę: woda z mięsem, bardziej ze słoniną, takimi kostkami słoniny, żadnego kartofla, kluski, nic. Człowiek był tak wygłodzony, że jedliśmy to. Później, jak już się troszkę uspokoiło, każdy zaczął szukać – ci, którzy mieli trochę więcej inicjatywy – szukali, gdzie by można się dalej [zaczepić]. Część kolegów poszła do tak zwanych kompanii wartowniczych, dostali mundury i zaczęli tam […]. Ja, ponieważ, zawsze miałem ciągotki w kierunku lotnictwa, więc zacząłem szukać polskich sił lotniczych. Trafiłem jakoś, dojechałem czy doszedłem, chyba dojechałem do 131 Skrzydła RAF-u Polskiego. Tam, to było w [Allhorn?], najpierw to był Kloppenburg, potem to było [Allhorn], z krótkim pobytem jeszcze w Anglii. Jeszcze przez dwa lata byłem jako taki powstaniec, który się do nich przylepił, bo to już był koniec wojny i nie było mowy, żeby zarejestrowali mnie jako żołnierza normalnego. Poza tym, ledwo miałem skończone szesnaście lat, bo skończyłem je będąc w niewoli i wiekowo też nie było[…]. Byłem trochę tam, latałem na szybowcach. Tam między innymi była zorganizowana szkoła dla polskich pilotów i tam zrobiłem maturę.
Później, w końcu 1946 roku wróciłem do kraju. Dostałem się najpierw, trochę po znajomości, do szkoły Wawelberga, bo to była połowa roku prawie. Od nowego roku przeniosłem się na Politechnikę i potem szczęśliwe udało mi się Politechnikę skończyć w 1952 roku, wydział lotniczy, [ale] też w części, bo w pewnym momencie powiedzieli mi, że nie nadaję się [do pracy w lotnictwie] z moim życiorysem, więc muszę poszukać pracy gdzieś indziej. Pracy – znaczy – kończyć Politechnikę na innym wydziale. W związku z czym, teoretycznie przenieśli mnie na wydział tak zwany energetyczno- konstrukcyjny, ale pracę dyplomową robiłem właściwie ze sprężarki do silnika lotniczego. Z tym, że musiałem ją postawić tak na łapach i nazwać sprężarką do turbiny przemysłowej. Skończyłem teoretycznie i lotniczy i energetyczno-konstrukcyjny. Pracowałem.
- Czyli nie było takich wielkich represji?
Były represje. Pewnego dnia zrobili czystkę, powiedzieli – ten się nadaje, ten się nie nadaje. Organizacja partyjna jakaś. Miałem za sobą Powstanie, AK i RAF na Zachodzie, w związku z czym powiedzieli, że nie znajdę pracy w lotnictwie, że muszę gdzieś indziej.
- A poza tym? Czy był pan jeszcze w jakiś inny sposób represjonowany?
Muszę powiedzieć, że szczęśliwie nie. Natomiast śmieszna rzecz, bo jednego z moich kolegów, który wtedy siedział w więzieniu, dlatego że pozwalał sobie na jakieś żarty w stosunku do Rokossowskiego – ta weryfikacja ominęła, bo w tym czasie był właśnie w więzieniu, dostał rok czy coś takiego. Jak wrócił po więzieniu, wrócił normalnie na wydział lotniczy, skończył. Potem wyjechał do Kanady, [zajął się] bardzo dobrze tam profesurą … Mnie się jakoś [udało], muszę powiedzieć, [że] nie miałem takich rzeczy, [które] bym miał odczuwać jako szczególne represje wobec mnie. Byłem oczywiście jednak bardzo młody, więc to może było to.
- Wróćmy jeszcze do Powstania. Jak wyglądała kwestia wyżywienia na Żoliborzu?
Bardzo źle wyglądała. Co jakiś czas znajdowaliśmy zapasy, [albo to] były prywatne zapasy, [albo] czasem udało się jakieś magazyny dostać. Wtedy było to bardzo jednostronne, zostało kilka worków mąki, albo cukru, czy coś takiego, czy jakieś konserwy. Ale tak, to było bardzo kiepsko. Czasami człowieka dożywili dobrzy ludzie, którzy coś tam mieli. Nie mówię, że głód absolutny cierpieli, ale jedzenia było bardzo mało i bardzo skąpe, i człowiek jadł co się dało.
- A uzbrojenie? Amunicję trzeba było dostarczać..?
Tak, na początku, jak powiedziałem, mieliśmy siedem chyba sztuk pistoletów u mnie, w piwnicy. Później miałem pistolet maszynowy Sten, dostałem ze zrzutów i miałem Vis, dziewiątkę, pistolet normalny. A gdybym chciał, to mogłem mieć jeszcze więcej. W pewnym momencie okazało się, że tej broni mamy prawie więcej, niż chętnych, [to] znaczy, niż mogą to nosić. A amunicja – było różnie. Były takie sytuacje, że amunicja przychodziła ze zrzutów i Rosjanie, czy może polskie samoloty ze strony rosyjskiej, z tych kukuruźników rzucała amunicję często bez spadochronów, tylko w workach po prostu. Ta amunicja niestety się czasami gięła. Były potem specjalne urządzenia i ludzie tę amunicję musieli prostować, żeby jakoś działała.
- A bombardowania, bo Żoliborz nie był tak bardzo zniszczony?
Żoliborz nie był bardzo zniszczony. Bombardowań lotniczych wiele nie było. Tu jest bardzo zróżnicowana zabudowa, tak że to chyba nie było warte. Natomiast były oczywiście bombardowania artyleryjskie i w pewnym momencie tutaj przyjechała tak zwana Gruba Berta, chyba na Dworzec Gdański, pociągiem pancernym, ogromna haubica, chyba na sześćset milimetrów. Raz, [gdy byłem] na [ulicy] Krasińskiego 20, w pewnym momencie jeden z takich pocisków trafił w budynek. Tak że z góry przez [wszystkie] piętra, do samego dołu, na szerokość dwóch pokojów, wszystko zjechało w dół.
- A zetknął się pan też z tak zwanymi krowami?
No, „krowy”, oczywiście, też, ale tutaj u nas jakoś [...]. Raczej więcej [je] słyszeliśmy niż widzieli. Nie spotkałem się z ostrzałem takich „krów”. Natomiast, oczywiście bez przerwy, takie naciąganie, to było bez przerwy, może miałem tylko szczęście takie, że nigdy nie byłem pod takim ostrzałem, bo to jednak też jest […]
- A AL, czy wiele razy pan się zetknął z AL?
Nie, na początku był obok nas taki pluton AL-u, który działał. Ale żyliśmy w symbiozie. Jedno tylko takie mieliśmy ostrzejsze starcie, to prawie było przy wycofywaniu, w „Zniczu”, [o] mało doszłoby do wewnętrznej strzelaniny, ale sprawa została załatwiona polubownie, nazwijmy tak. Dla mnie chodziło o [to], kto pierwszy się ewakuuje. I tu już nie było żartów, bo jak ktoś już się bał, że zaraz zginie to sięgał po broń i był gotów się ostrzeliwać, żeby samemu się pierwszemu wyrywać. Ale nie doszło do tego.
- Na Żoliborzu walczyli też ludzie z żydowskiej organizacji bojowej, czy zetknął się pan z nimi?
Nie zetknąłem się.
- A Żywiciel, czy spotkał pan Żywiciela?
Tak, na początku byliśmy Plutonem Osłonowym Dowództwa.
- Jaki to był człowiek? Jakie wrażenie sprawiał?
Nie potrafiłbym się dzisiaj wypowiedzieć. To był jeszcze początek Powstania. To jeszcze były, nie chciałbym powiedzieć, łagodne momenty tego. Nie było jeszcze tego stresu strasznego, wszyscy wierzyli, że to będzie krótko, że zaraz przyjdą nam z pomocą, że zwyciężymy i wszystko się świetnie zakończy. Poza tym tylko go widywałem, nie wiem czy raz rozmawiałem, tak, że na ten temat zupełnie nie potrafiłbym się wypowiedzieć.
- Czy widział pan Warszawę, tą dalszą, Śródmieście? Starówkę? Jak to wyglądało z Żoliborza?
Niestety, widać to było tylko w postaci wielkich kłębów czarnego dymu. Nie byłem w czasie Powstania w Śródmieściu, ani na Starówce. Wiem tylko tyle, co z innych przekazów. Z Żoliborza było widać tylko wielkie, czarne dymy i bez przerwy było widać bombardowania [sztukasów], które nas na szczęście nie dotykały. Ale jak widać Stare Miasto, to można to było obserwować.
- Czy często widywał pan żołnierzy z Kampinosu? Istnieją opinie, że w czasie Powstania ta siła partyzantów z Kampinosu została bardzo niewykorzystana.
Jak wspominałem na początku, my byliśmy taką osłoną ich przejścia do Warszawy. W nocy przyszło trochę tych oddziałów. W czasie bitwy wiem, że wykorzystywali [ich], ale nie chcę powiedzieć, bo nie bardzo się z nimi stykałem w czasie Powstania.
- Czy zetknął się pan ze zbrodniami wojennymi popełnionymi przez Niemców?
Tak, [ale] raczej nie Niemców. Niestety, to raczej byli „ukraińcy” czy Litwini, oddziały tych „ustaszów”. Ale też bezpośrednio mnie to nie dotknęło. Przyjaciela, który poszedł odwiedzić matkę, zastrzelili, tu niedaleko, na Marymoncie. Sam nie miałem z nimi bezpośredniego kontaktu.
- Czy uważa pan, ze decyzja o podjęciu walki w Warszawie była słuszna?
To jest sprawa bardzo trudna. Trzeba zdać sobie sprawę z realiów, jakie były w tamtym momencie. Dzisiaj na ten temat się mówi, że Niemcy chyba na dzień czy dwa dni przed Powstaniem, wezwali wszystkich Polaków od lat szesnastu do – nie wiem – pięćdziesięciu, do kopania okopów. Co było w pewnym sensie […], gdyby ci ludzie poszli, to mogliby więcej nie zobaczyć świata. Może wykopać, a może nie wykopać. To był jeden z tych elementów, które przyspieszyły […], bo wydawało nam się, że nie można się w tej chwili na to zgodzić. Będzie człowiek siedział w domu, to przyjdą i go wyciągną. Były takie przypadki. Na szczęście, tutaj, luźna zabudowa, małe domki – łapanek nie było, ale przecież, co się działo w mieście, to wiemy dokładnie.
- Jak wrócił pan po wojnie do Warszawy, jak wyglądał Żoliborz? Był zabudowany?
Nie, nie. Pamiętam jeszcze taki epizod. Wysiadłem z pociągu i na Dworcu Głównym wziąłem dorożkę, jechałem przez te gruzy miasta, tu na Żoliborz i o ile właśnie Śródmieście – Wola, tam wszystko leżało, tutaj mniej tego było widać. Nawet domki, które się rozsypały, to gruz został w ogródku. Nasz blok, ten na Krasińskiego 20, gdzie byliśmy, to wyglądał [okropnie] był bardzo potrzaskany, [również] Zmartwychwstanki. Nie było jeszcze mowy o odbudowie, tylko było sprzątanie ulic, uruchamianie czego się dało.
- Czy ludność cywilna do końca była przychylnie nastawiona?
Muszę powiedzieć, że jakkolwiek były sporadyczne przypadki załamań psychicznych, psioczeń, czy złorzeczeń, ale generalnie było zrozumienie – z tego, co [wiem i z czym] się spotkałem. Nigdzie z żadnymi wyrazami agresji z tego powodu się nie spotkałem.
Warszawa, 3 marca 2005 roku
Rozmowę prowadził Krzysztof Miecugow