Nazywam się Andrzej Kłys.
1934.
Podczas Powstania byłem w zasadzie w Śródmieściu i na Starym Mieście.
Urodziłem się w szpitalu na Woli.
W Warszawie.
Ojciec był teletechnikiem, pracował w centrali telefonicznej na Tłomackiem, a mama była fryzjerką i przyjmowała klientki w domu.
Nie, wówczas nie, dopiero po wojnie. Najstarszą rzeczą, którą pamiętam, jest pobyt poza obecną granicą wschodnią, niedaleko. To było, nie pamiętam, Władysławowo czy coś takiego.
Nie, nie, nie, właśnie nie. No, mniejsza z tym. Tam mój wujek pracował i na wakacje w trzydziestym dziewiątym roku z babcią pojechałem tam i tam sobie mieszkałem.
Właśnie tam, poza Warszawą, tak. Cały czas września spędziłem tam.
Z babcią i z wujkiem. W czterdziestym roku…
Tam było bardzo spokojnie w tym rejonie, spokojnie.
Sądzę, że niecałkowicie zdawałem sobie sprawę. W każdym razie pamiętam tylko takie najbardziej, nazwijmy to, tragiczne momenty. Mianowicie zimą czterdziestego roku postanowili dorośli wracać do Warszawy przez zieloną granicę. To był rzeczywiście przypadek, który trudno zapomnieć. Mieszkaliśmy w ostatnich miesiącach przy samej granicy, u Żydów. Jeden z gospodarzy przewiózł nas sankami na odległość kilku kilometrów od wsi, w której mieszkaliśmy, i wysadził, powiedział: „Idźcie”. My poszliśmy przez półmetrowy śnieg, znaczy ja byłem niesiony przez wujka. Przy czym po skarpie, nad skarpą chodzili – to była granica niemiecko-rosyjska wówczas – nad skarpą chodzili żołnierze niemieccy. Trzeba było odczekać chwilę jakąś, kilka minut, jak przeszła dwójka, to było kilka do kilkunastu minut przerwy przed następną dwójką. W tej przerwie wdrapaliśmy się na tę górę, na tę skarpę – skarpa Bugu, rzeki Bug. Tam zauważyliśmy światła, nie wiadomo, co to były za światła – czy strażnicy, czy wsi. Okazało się, że wieś, szczęśliwie, tam przenocowaliśmy. Rano wsiedliśmy w pociąg. To już było niedaleko… Boże, zapomniałem, jak się ta miejscowość nazywa… Hrubieszów! Niedaleko Hrubieszowa. Chyba nas podwieźli jakimiś saniami, też tego nie pamiętam. Wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Warszawy. Jedną rzecz jeszcze pamiętam z tej drogi: jechał z nami Niemiec, żołnierz niemiecki, wyjął czekoladę i poczęstował mnie tą czekoladą. Chyba jeszcze mówił, że on ma też takie małe dzieci czy coś takiego.
Brat mamy, Władysław Ziemnicki.
Tak.
Zimą. To był…
Tak, tak.
Początek, tak, chyba w lutym to było, w lutym.
Co zobaczyłem. No cóż, zajechaliśmy na Dworzec Wschodni, tam, pamiętam, wziął wujek dorożkę i tą dorożką pojechaliśmy na plac Trzech Krzyży.
Na placu Trzech Krzyży, pod dwunastym chyba. To jest drugi dom od Książęcej w stronę Instytutu Głuchoniemych. No cóż, z tamtych lat…
Nie, nie przypominam sobie. Nie, dlatego że to wówczas był już chyba wieczór.
Tak, tak.
Nie, nie, nie był.
Ojciec pracował nadal w telefonach, a mama, tak jak mówiłem, tak jak przed wojną – przyjmowała do strzyżenia, do układania włosów klientki.
Do szkoły zacząłem chodzić… Do drugiej klasy, bo pierwszą klasę przerabiała ze mną ciotka, młoda wówczas dwudziestoletnia chyba kobieta. Do drugiej klasy zacząłem chodzić. Ale może wrócimy nieco, bo w czasie uczęszczania do drugiej klasy mieszkałem już na Tłomackiem, dlatego że Niemcy przygotowywali dzielnicę jako dzielnicę niemiecką i wyrzucili nas z placu Trzech Krzyży. Dali nam mieszkanie na ulicy Tłomackie, chyba dwanaście, to był dom stojący obok synagogi. Pamiętam synagogę jeszcze przed wyburzeniem i później po zburzeniu. Do szkoły chodziłem do drugiej klasy, do szkoły powszechnej, jakiejś państwowej, na ulicę… To był właściwie plac Zamkowy, nie Zamkowy, tylko… Co ja opowiadam… Nie Bankowy, nie Zamkowy – Teatralny. Przecież teatr jest do dziś. To była ulica Senatorska, ten dom i sąsiednie stanowiły bok placu. Więc tam [chodziłem] do drugiej klasy, później tę szkołę chyba zamknęli, nie wiem. W każdym razie do trzeciej klasy chodziłem na zajęcia domowe w Ratuszu, w drugim podwórku, w Ratuszu. No i na tym się skończyło…
Nie wiem, nie pamiętam, nie pamiętam kolegów.
Też nie. Nie, nie.
Do drugiej klasy to, nie wiem, może byłem… Nie, chyba sam chodziłem. Może na początku mnie prowadzano, bo później już sam chodziłem. A do tej trzeciej klasy…
Do kolejnej szkoły, to znaczy trzecia klasa to była, to już chodziłem sam tam do placu…
Nie, to już na plac Bankowy. To było tak, na Senatorskiej szkoła i tutaj bank…
Do Ratusza, Ratusz.
Świadkiem jakichś drastycznych wydarzeń nie byłem, aczkolwiek dookoła działo się sporo, sporo działo się wydarzeń drastycznych.
Och, sam to nie. Nie, to tylko w okolicy mojego miejsca zamieszkania.
No wie pani, jakoś tak średnio.
Nie, dlatego że tam gdzie mieszkałem, rzadko Niemcy się pokazywali u nas umundurowani, rzadko.
Chyba nie pamiętam nic takiego, takich nauk, że tak powiem.
Zabawy pod synagogą z kolegami.
Tak, pamiętam.
Pamiętam. To chyba o piątej po południu było wysadzenie. Zamknęli nas, znaczy nie pozwolili wychodzić na ulicę. Nie pamiętam, czy należało okna otworzyć, czy szyby zaklejać – nie wiem, nie pamiętam. W każdym razie huknęło strasznie i następnego dnia już była zburzona.
Żydów nie.
Nie, nie, natomiast, wie pani, ja mieszkałem, brama była w odległości koło stu metrów od murów getta. Ci młodzi chłopcy, w moim wieku albo i młodsi, przemykali się przez bramę i wpadali do sklepów, gdzie ja chodziłem z babcią kupować też jakieś warzywa, na ulicę Długą. Tyle widziałem, powiedzmy, Żydów.
Nie, tego nie widziałem.
Nie.
Nie.
Tak, byłem w Warszawie, w domu. I co ja pamiętam?
Tak, byli w domu. 1 albo 2 sierpnia przyszedł kolega ojca z pracy naprzeciwko, bo mieszkaliśmy naprzeciwko tego budynku PAST-y – Polska Akcyjna Spółka Telefoniczna, powiedział, że potrzebny jest w pracy. Poszedł. Koniec, na razie przestaliśmy się w ogóle widzieć.
Tata poszedł, tak, poszedł pracować. Jak już jesteśmy przy tacie, to może opowiem…
Oczywiście straciliśmy z nim całkowicie kontakt, dlatego że po trzech dniach Niemcy napierali już od Woli wzdłuż Leszna i musieliśmy się ewakuować na Stare Miasto.
Nie, nie mieliśmy nikogo. Nie mieliśmy nikogo, po prostu zaszliśmy do domu róg ulicy Długiej i jaka tam jest, Nowowiejska? Nie, jak ona się nazywa? Nie pamiętam.
Weszliśmy do tego domu, w lewo skręciliśmy do piwnicy, tam jeszcze miejsce było w korytarzu i zalegliśmy – mama, babcia, ja i jeszcze sąsiadka.
Chyba musiała coś tam wziąć, bo jedliśmy jakieś jedzenie. Później w czasie Powstania wydawane były na podwórku obiady przez pierwsze kilka dni, a może nawet kilkanaście.
Nie, wychodziłem tylko na podwórko, tylko na podwórko. Odbywały się msze.
Tak, tak.
Dużo, dużo, kilkadziesiąt co najmniej.
Cisza, cisza, po prostu cisza. Tak.
Z samego Powstania to pamiętam dwie najważniejsze historie, mianowicie wybuch tego czołgu. Dzięki matce żyję po raz drugi, mogę powiedzieć, bo zabroniła mi wychodzić z piwnicy, bo oczywiście chciałem biec, oglądać. Prawdopodobnie zostałbym…
Nie puściła i dzięki temu żyję.
Tak. Jak to było? W piwnicach to wyglądało dość tragicznie. Wybuch, wyrzuciło z kominów pył, czarni byliśmy. Tyle pamiętam.
Nie, nie.
Tak, tak, oczywiście.
A druga rzecz to bombardowanie domu po drugiej stronie mojego domu, że tak powiem.
Na Starym Mieście, tak. Tylko nie pamiętam daty, czy to się działo przed tym zdarzeniem z czołgiem, czy po. Można to sprawdzić, bo tam jest tabliczka. Oczywiście czytałem tę tabliczkę, tylko nie zapamiętałem, bo już tyle lat temu tam ostatni raz byłem. To było też tragiczne, bo dwa samoloty zaatakowały, dwa sztukasy. Słychać było nalot tego samolotu, gwizd bomby, przebijanie się bomby i uderzanie w piwnicy w podłogę, chwila przerwy i eksplozja. I tak dwa razy pod rząd. To było straszne.
Och tak, tam zginęło kilkadziesiąt osób.
Nie. Tak, tak.
Siedzieliśmy chyba do 29 sierpnia.
Tak, tak.
Dziecko? To raczej mama zaradzała. Pamiętam, że przynieśli nam… Przyszedł do nas znajomy ojca i przyniósł jakieś sardynki, coś, zabrane Niemcom z tych magazynów na Starym Mieście. Ale to tam, nie wiem, jedną, dwie puszki, to wszystko. Ale wracając do tego znajomego, bo z ojcem byliśmy zupełnie zgubieni wzajemnie. Ten człowiek, który nam to jedzenie przyniósł, spotkał się z ojcem, bo ojciec cały czas był w tym rejonie. Nie wiem, czy już pod koniec Powstania, czy ten dom został zajęty – PAST-y, czy nie, w każdym razie spotkali się i powiedział mu, gdzie jesteśmy. 28 albo 29 sierpnia, w czasie gdy wojsko i niektórzy cywile wycofywali się kanałem w kierunku Śródmieścia, ojciec odnalazł nas… Przyszedł do nas, wieczorem przyszedł, a rano następnego dnia, czyli to było chyba 30 sierpnia, było zawieszenie broni i wyszliśmy.
Nie, znaczy… W czasie tego wychodzenia jedna rzecz była, powiedzmy, tragiczna. Jakbym miał plan, to bym pokazał, w którym to miejscu było, ale po drodze. Po drodze była rozbita fabryka jakaś i tam na tym szczycie tych gruzów jedli… Znaczy, pamiętam jednego Powstańca, krzyczał, żebyśmy nie wychodzili czy coś takiego. A ludzie, wie pani, już zdesperowani, huknęli na niego i ruszyli, to taki tragiczny moment pamiętam. Aha, on wystrzelił chyba w powietrze raz.
Nie, nie, ten Powstaniec… Ani Powstaniec, ani nikt z ludzi, bo on w powietrze strzelił chyba.
W czasie Powstania tak, widziałem, jak szliśmy już w kierunku Woli, w kierunku kościoła na Woli, to widziałem zabitego człowieka, który leżał.
No wie pani, na pewno mocne, ale szliśmy dosyć szybkim krokiem, tak że to chwila tylko.
Wtedy tak, tak. I z babcią.
Szliśmy na Wolę do kościoła, jakże on się nazywa, czyjego imienia, nie pamiętam. Pani pamięta?
Tam zatrzymaliśmy się.
Zatrzymano nas na jakiś czas, rozdzielono kobiety od mężczyzn i później przepędzono na Dworzec Zachodni.
Ponownie rozdzieleni zostaliśmy, tak. Później elektrycznym pociągiem zawieźli nas… Do Pruszkowa? Dobrze mówię, do Pruszkowa i wpuścili do jakiejś wielkiej hali, tak że wpuścili nas i wpuścili ojca. Ojciec po jakimś czasie odnalazł nas, nawet dosyć krótko to podobno trwało, odnalazł. Tam spędziliśmy w tej hali, nie wiem, jedną albo dwie doby i później wyprowadzili nas na zewnątrz. Stał pociąg, do pociągu kobiety z dziećmi skierowano, a mężczyzn zgrupowano do drugiego, w drugim kierunku. Wtedy pociągu nie było w tym miejscu. Ojciec w pewnym momencie przeskoczył za Niemcami do nas i jakoś udało się, że nie złapali go, tylko z nami wsiadł do tego pociągu.
Niewiele, niewiele. Leżeliśmy gdzieś na ziemi po prostu.
Jedziemy w kierunku południowym, poprzez Piotrków i za Piotrkowem… Oczywiście po drodze ludzie tam w Piotrkowie i wcześniej rzucali, bo to były odkryte wagony, więc rzucali żywność, owoce.
Nie, nie, na to nie. Nie, nie pamiętam, żeby były jakieś strzały, krzyki.
I za Piotrkowem zatrzymał się pociąg. Gdzie to było? Nie pamiętam. Jeszcze niedawno pamiętałem nazwę tej [miejscowości], ale musiałbym spojrzeć teraz w mapę. Mniejsza z tym. Jakieś jedna do dwóch stacji za Piotrkowem zatrzymali pociąg, otworzyli drzwi i kazali wychodzić, po prostu precz. Wyszliśmy, przenocowaliśmy gdzieś u gospodarzy w jakiejś stodole. Co z tym pociągiem się dalej działo, nie wiem, gdzieś pojechał, przypuszczam. A my wsiedliśmy w przeciwny pociąg, wróciliśmy do Piotrkowa. W Piotrkowie do kolejki sulejowskiej wsiedliśmy i zajechaliśmy do Przygłowa, a tam brat ojca miał gospodarstwo rolne. Zaszliśmy do nich i tam zatrzymaliśmy się, zamieszkaliśmy u nich przez całą zimę.
O, do Warszawy to nieprędko.
Tak. Potem pojechaliśmy do Łodzi. Ponieważ ojciec był najpierw cukiernikiem, pracował u drugiego brata, więc z tym drugim bratem założyli cukiernię.
W Łodzi, w Łodzi, tak, przy ulicy Nałęczowskiej. Nie ma już tego domu, został zburzony, bo to stary dom. Tam w Łodzi chodziłem do klasy czwartej.
Tak.
Z powrotem do szkoły, tak, do czwartej klasy, ale to trwało tylko rok, po czym wyjechaliśmy do Olsztyna.
Bo wujek, on był taki obrotny facet…
Nie, nie. Ten wujek, który mnie przywiózł zza Buga.
Brat mamy, tak. Wynalazł tam mieszkanie jakoś, nie pamiętam, nie wiem, szczegółów nie znam…
Ziemnicka. No i tam mieszkaliśmy. Tam było bardzo przyjemnie, bo mieszkaliśmy na ulicy… Jak ona się nazywała? Tracę pamięć ze starości. Mieszkaliśmy nad kościołem. Kościół stoi poniżej, ulica biegnie ponad i z tej ulicy widać tylko wieżę tego kościoła. Naprzeciwko tego kościoła mieszkaliśmy. Jaka to była ulica? Nie umiem w tej chwili powiedzieć. Tam chodziłem do piątej klasy.
Oczywiście niedługo, rok. Po roku…
Chyba tak. Po roku wróciliśmy do Międzylesia.
Dlatego że to blisko Warszawy. Znowu do następnej klasy chodziłem w innej szkole oczywiście, w szkole w Aninie, to szósta klasa była. Też tam długo nie mieszkaliśmy, bo rodzice znaleźli mieszkanie na Saskiej Kępie, na ulicy Elsterskiej, więc przenieśliśmy się na Elsterską, a ja chodziłem do siódmej klasy w Warszawie, na Grochowie. Tak się tu skończyła wędrówka po szkołach i miastach, tylko że stąd – z ulicy Elsterskiej, przenieśliśmy się na ulicę Bajońską, bo tutaj rodzice kupili mieszkanie. Później chodziłem do liceum Mickiewicza, na Paryską.
Trudno mi powiedzieć, dlatego że ja w zasadzie poza Saską Kępą to nie bywałem.
W odgruzowywaniu to nie, ale tutaj w porządkowaniu trawników to tak, pamiętam. Potem… Aha, uczyliśmy analfabetów czytać i pisać, jakieś historyjki.
Tak, tak. Znaczy ze szkoły, chodząc po domach, tu na Pradze.
W Warszawie ojciec… Jeszcze zapomniałem powiedzieć, bo tuż przed Powstaniem rodzice otworzyli sklep z lodami. Ach, co to były za lody, proszę pani, dzisiaj już takich nie ma. Po wojnie również mieli sklep na Targowej z lodami i ciastkami.
Wrócił do cukiernictwa, bo to było opłacalne. Ale potem skończyło się to cukiernictwo, bo tłamsili prywatną inicjatywę. Ojciec, pamiętam jeszcze z kolegami sprzed wojny uczył się i pod ich kierunkiem chyba też i w końcu zdał jakieś egzaminy i wrócił do telefonów. Znaczy nie do telefonii – do wytwórni telefonicznej i tam już pracował do końca.
Ja skończyłem szkołę, później…
Matura, a później Uniwersytet.
Geologia. I zostałem przy tej geologii.
Jakoś nie byłem wzięty, coś mi tam było.
Nie chyba, to wszystko byłoby.
Tak.
Co ja myślę… Ja mam takie podwójne podejście, że było to bez sensu, ale było konieczne.
Tak.
Tak.
Warszawa, 23 sierpnia 2019 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna