Obecne nazwisko moje jest Amelia Rutkiewicz-Rosnowska, pseudonim „Ama”, formacja „Zaremba-Piorun”.
Do konspiracji wciągnął mnie znajomy, Janek Uchman, który okazuje się, był w kontakcie z Rządem Polskim w Londynie. On odbierał ode mnie przysięgę na służbę Polsce. Tylko tyle wiedziałam.
W Warszawie przysięgałam. Oni też mieszkali w Warszawie.
Na rok przed wojną składałam przysięgę nie wiedząc, kto jest źródłem, komu składam dokładnie, tylko to, że służbę dla Polski i dlatego złożyłam przysięgę. Dopiero teraz niedawno, kilka lat temu, przyszła do mnie córka Janka Uchmana (ona mieszka w Szwecji i Janek z żoną też mieszkali potem w Szwecji, oni zmarli) i mówiła o tym, że zespół dla którego składałam przysięgę, to była Delegatura Rządu na Kraj znajdująca się w Londynie. Dopiero teraz się dowiedziałam źródła, a tak to pracowałam jako dla Polski.
Wtedy nosiłam pod wskazany przez Uchmana adres paczki. Myślałam, że Janek coś majstruje i przenosi. Okazuje się, że mnie kazano coraz to zmieniać mieszkanie. Pudełko, które nosiłam pod wskazany adres, to była (dowiedziałam się później) maszyna nadawczo-odbiorcza i dlatego ona u mnie była. Zanosiłam tam, gdzie nadawali do Londynu wiadomości i później pudełko znowu znajdowało się u mnie i znowu czekałam na to, gdzie mam je zanieść. Ponieważ Janek Uchman powiedział, że nie mogę w jednym miejscu mieszkać, dlatego też brat mój Władysław Rutkiewicz zawsze wynajdywał dla mnie mieszkanie, pokój do wynajęcia, czy mieszkanko małe i ze swoimi bardzo skromnymi meblami, które wznoszono i z pudełkiem nadawczo-odbiorczym, okazuje się, przeprowadzałam się do innego. Wiem, że do Powstania poszłam mieszkając na ulicy Grzybowskiej, niedaleko kościoła grzybowskiego… Już zapomniałam ulic. Stamtąd wyszłam do Powstania zostawiając wszystko.
Nauczycielką byłam.
Języka polskiego w klasach starszych. Najwięcej mi radości sprawiło, że jedną klasę prowadziłam od pierwszej klasy do ósmej i te dzieci, które przez osiem lat były pod moją opieką w szkole teraz przychodzą do mnie, odwiedzają mnie. To już [dorośli] ludzie, pięćdziesięciodwuletnie dziewczyny i chłopcy.
To szkoła podstawowa. Jedna była u Chełmońskiej i tak się nazywała, a druga szkoła podstawowa państwowa na Sadowej...
Tak. Stamtąd się wywodzą dzieci, które przejęły ode mnie wszystkie wiadomości konspiracyjne…
Było ciężko. O tyle było trudno, że nie wolno było mówić ani „ojczyzna”, ani „kraj”, ani „Bóg”. To są bardzo trudne sprawy, zwłaszcza w wychowaniu dzieci, które właściwie wpływają na wychowanie dziecka zwłaszcza… Kiedyś Ewa mówi: „Proszę pani, myśmy wiedziały, że pani nas kocha, ale wiedziałyśmy, że pani coś przed nami ukrywa.” Mówię: „Ewuniu, nic nie ukrywam, przecież…” „Nie, my wiemy.” „Czy mówiłyście kiedyś o religii?” „Nie, w szkole nie, myśmy tylko mieli lekcje w Kościele Trzech Krzyży i w podziemiach była sala, gdzie przychodziłyśmy i uczono nas.” Nawet nie mogłam pytać, kto chodzi do kościoła. Kiedyś tylko się dowiedziałam, bo Wojtek przychodzi do mnie, Wojtek Kunisz, on lekarzem teraz jest i mówi: „Proszę pani, mnie na lekcjach w kościele pytają, czy mógłbym w kościele służyć do mszy świętej, czy bym się mógł uczyć służenia do mszy.” Mnie troszeczkę to zaniepokoiło, mówię: „Wojtusiu, te sprawy to już załatwiają rodzice, bo to już nie wchodzi w zakres nauczycieli.” W ten sposób się jakoś wykręciłam... W każdym razie wiem, że on chodził do kościoła uczyć się. Ania Szymańska, uczennica moja też, która zaprosiła mnie na ślub w kościele, więc o tych dwojga mówię. Teraz oni mówią: „Przecież myśmy chodzili, tylko pani nie pytała, a my nie mówiliśmy o tym.” Mówię: „Właśnie na tym polega konspiracja. Nawet wy, wiecie, ale nie możecie mówić.”
Tak. Szkoła Chełmońskiej, wydział oświaty, zaliczył ją później do konspiracji, dlatego że podręczniki, które Niemcy udostępnili do nauczania, były zupełnie nie nadające się do szkoły w mieście. Było [w nich] o krowie, o lesie, które miasto nie rozumiało zupełnie. Do tego stopnia, że jedna z moich uczennic mówi na konspiracyjnej lekcji: „Proszę pani, taką krówkę miałam, to jak przyjaciółkę, jak piesek chodziła za mną. Ja do domu, ona chce wejść do domu. Idę do sklepu, ona do sklepu.”, więc zupełnie nie rozumiały. Okazuje się, że Niemcom chodziło widać, żeby dzieci nie uczyły się, nie było w naszym języku ani „ojczyzna”, ani „kościół”. Teraz widzę, że wszystkie dzieci zawsze mówiły: „Wiedziałyśmy, że pani coś ukrywa.” Jakże mogłam? Musiałam ukrywać to, co robię.
I z paczką, z którą chodziłam i strzegłam, bo później się dopiero dowiedziałam, że to jest stacja nadawcza. Najpierw stacja była nadawcza w pudełku, a później nawet w mieszkaniu na Kruczej (tam pokój wynajęto dla mnie) przysłano kiedyś paczki, miałam piwnicę, mnie nie potrzebna, bo musiałam węgiel wprowadzać… Musiałam zawsze nie mówić tego, co mam i dlatego oni… Kiedyś w piwnicy swojej zobaczyłam paczki, gdzie jest sztandar amerykański. Pytam się Uchmana: „Janku, co to jest? Sztandar amerykański? Przecież wszyscy i dozorca nawet wie, że to jest moja piwnica.” On mówi: „Pomylili się.” Zrzuty były dla Polaków z Anglii, lampy potrzebne do robienia. Później zrobiono już nie małą nadawczą, a nadawczo- odbiorczą, więc to była już nie do noszenia dla mnie, bo była duża paka. Już później ją zanosiłam do ruchomych adresów i później zabierałam paczkę. Umieszczałam u siostry na Sadybie. Siostra już nie żyje i domku nie ma już. Na strychu leżało to wszystko.
Według mnie konspiracją było to, że pilnowałam maszyn, stacji odbiorczych. Trudno powiedzieć, jak to w czasie… Nawet mi uczeń mówił, Wojtuś powiedział: „Niech pani o tym nie mówi…” Paczkę nadawczą musiałam zanieść na Pragę, a mieszkałam w Śródmieściu. W czasie okupacji Polacy jak najmniej przechodzili przez Most Poniatowskiego. Dlaczego? Dlatego że Niemcy często jadąc motocyklem zabawiali się, strzelali do Polaków, którzy przechodzili przez most. Proszę sobie wyobrazić, idę z paczką, mam zanieść na Pragę, wsiadam na przystanku koło banku na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu i przejeżdżam. Przystanek przy Muzeum jest dalej, wysiedli, kto chciał wysiąść, ja dalej muszę jechać. Wsiadłam i tuż przed mostem zatrzymują Niemcy, przystanku nie ma, każą wszystkim wyjść. Oczywiście wysiadamy. Później poszczególne osoby: „Wchodzić!”, mężczyzn kilku zostawili i mnie. Myślę sobie: „Dlaczego mnie?” Przecież maszynę odbiorczą miałam, zawsze nosiłam, zależnie od tego, jak się ubrałam, torbę odpowiednią, zaciąganą i zawsze z torby chusteczka niby się wymknęła, żeby to troszeczkę było prawdziwie, a nie to, że paczkę niosę, ściskam, żeby nie poznali Niemcy. Oni mi każą wysiąść i stać z mężczyznami. Zlękłam się, dosłownie. Mężczyźnie jednemu kazali przejść przez most. On miał paczki, mówi: „Gilzy robię z żoną w czasie okupacji, po to żeby zarobić.” Nie wszyscy mieli pracę, więc on z gilzami, duże paczki lekkie, wysiadł. Oni mu każą przez most iść i mnie też razem z nim. Myślę sobie: „O ho, ho!” Już tramwaj pojechał i on i ja mamy iść przez most. Już mam nogi jak z waty, dosłownie. Idę, ciągnę nogi dosłownie. Jeszcze mężczyzna mówi: „Niech pani weźmie paczkę jedną.” Leciutkie, bo to tylko pudełka tekturowe. Idziemy przez most, boję się, chciałabym się obejrzeć, czy strzela już, ustawia się do strzału, ale później myślę: „Nie mogę tego zrobić, bo wtedy Niemcy mogą się zorientować, że jestem niespokojna.” Idziemy przez most, wydawało mi się, że już więcej trwogi i cierpień nie można mieć, jeśli się wie, że za chwilę strzał padnie. Nie mogę się obejrzeć, bo wtedy Niemcy może zorientują się coś. Idę z tym mężczyzną cały czas, wlokę nogi, a tymczasem tramwaj pojechał jeden, drugi, a my wleczemy się przez most. Myślałam, że nie skończy się ta droga. Skończyła się na szczęście. Schodzimy na pierwsze schodki na dół, już jak nas nie [było] widać, to myśmy zaczęli i płakać i śmiać się i obejmować, że jednak przeszliśmy drogę, już w nas na pewno nie będą strzelać. Ta droga [to] była chyba dla mniej najtrudniejsza rzecz, jaką przeżyłam w czasie okupacji, a przeżyłam i więzienia i różne bitki i bili mnie, ale to już głupstwo. To było bardzo ważne.
Naiwna jestem. Szłam do szkoły normalnie i idą dwaj Niemcy. Oni nigdy pojedynczo nie chodzili, bali się. Jeden zagaduje i z uśmiechem zaczyna do mnie podchodzić. Myśmy się mijali, splunęłam w jego stronę. On się odwrócił i mnie w twarz. Odwróciłam się w drugą stronę i jego też walnęłam w gębę. Wtedy on oczywiście wziął mnie i chodził po różnych urzędach wielkich, żeby mnie ukarać, ale w żadnym nie chcieli Niemcy przyjąć jego. Dopiero jak żeśmy wchodzili na dziedziniec Uniwersytetu Warszawskiego i widzę, Niemcy kręcą się po podwórzu, oczywiście już studentów nie ma i myślę: „Dlaczego oni mnie tutaj biorą? Może w kuchni będę pracować?” On zaprowadził mnie do pierwszego pokoju, gdzie siedział Niemiec, który pilnował, kto wchodzi. Siedzi i mówi do mnie po niemiecku, mówię: „Nie rozumiem po niemiecku.”, więc zawołali Dolmetschera, Polak oczywiście. Niemiec siedzi przy biurku, stoję nad nim, nie jestem wysoka, ale mimo wszystko patrzę na niego z góry. Takie oczy miał złe, że do dziś pamiętam, chyba diabeł może mieć takie oczy. Wtedy wrzasnął na mnie. Nie wiem, o co chodzi, więc Dolmetschera woła i Dolmetscher mówi: „Proszę pani, on prosi, żeby pani poszła do kąta.” Stanęłam w kącie, stoję i patrzę na nich wszystkich w pokoju. On znowu wrzeszczy. Ten mówi: „Proszę pani, proszę się odwrócić tyłem do pokoju, a twarzą do kąta.” Oczywiście spełniłam to i siedziałam. Później zaprowadzili mnie do więzienia. W więzieniu na drugim piętrze siedziałam w pokoju ostatnim, gdzie same kobiety były oczywiście. Ponieważ w zasadzie nie byłam polityczna, nie za polityczną sprawę siedzę, więc dlatego… Część kobiet wysłali do Niemiec na roboty, wtedy mężczyźni Niemcy wojowali, potrzebne były ręce do pracy. Mnie wysłali razem, jeszcze pod eskortą na razie, do pociągu. Później okazało się, że z tego pociągu wywieźli też na przykład pięciu braci, którzy się nazywali Zajączkowscy. To było nazwisko dawniej, jak ich ojciec żył, to fryzjer był i zmienił Haze na polskie nazwisko Zajączkowski. Teraz, jak Niemcy przyszli, to matka ich mówi: „Zmienimy znowu na Haze, to będziemy mieli żywność, łatwiej dostać na folksdojczów.” A chłopcy nie chcieli. Starszy kończył studia ewangeliczne, absolutnie nie i najmłodszy Rysio też nie. Nas wszystkich wysłali [do Niemiec]... Wtedy w pociągu mówię: „Nie znam niemieckiego, jak będę się wśród Niemców poruszać?” Oni mówią: „Nie martw się, będziemy razem z tobą.”
Pojechaliśmy rzeczywiście do Niemiec. Później w pociągu już nie było straży niemieckiej i chłopcy powiedzieli: „Razem będziemy w tym samym mieszkaniu.” Wpierw, jak przyjechaliśmy do pierwszego miasta, gdzie na stacji jeszcze kolejowej był handel niewolnikami, to znaczy było dużo Polaków, którzy się zgłaszali do Niemiec na roboty, bo tutaj nie było, niektórzy bali się ekscesów z Niemcami i dlatego zgłaszali się na roboty. Tutaj tych pięciu chłopców wciąż mówi „Nie, nie, nie.” Niby Polka mówi: „Do krów. Trzeba chłopa do koni.” To się zrywali mężczyźni. „Trzeba babę do krów”, to znowu wychodzili. Ja i ci chłopcy ani do koni, ani do krów nie potrzebowali, więc burmistrz jednego z miast mówi: „To ich wszystkich zabiorę do siebie.” To Bawaria była. Bawaria to jest dzielnica katolicka i krajobraz wzgórza, nie góry, tylko wzgórza, tak że jedno gospodarstwo leżało od drugiego dość daleko. Ale jednak myśmy się dostali do Bawarii i chłopcy byli do jednych gospodarzy, a mnie nikt nie chciał, bo kobiet było dużo do pracy, a poza tym nigdy nie mieszkałam na wsi, więc chłopcy też nie… Burmistrz powiedział, że zabierze nas wszystkich do siebie i rozdzielił między gospodarstwa, a mnie nikt nie chciał. Wobec tego burmistrz mówi: „To wezmę ją do siebie.” I już w drodze mi mówi: „Jak moja baba umrze, to będziesz moją babą.” Mówię: „Nie.” A przy nim był wiejski chłopak, Polak, Anton, spod Łodzi ze wsi i tłumaczył niby. „On chce żebyś była jego babą.” „Powiedz mu, że nie!” Powtarza, mówi: „Ona nie chce.” „Dlaczego nie chce?” Mówię: „Jestem Polka, a ty jesteś Niemiec.” „Harda jesteś” – mówi. Tak się skończyła rozmowa moja. Poszłam do gospodarzy, dostałam się do bogatych bardzo gospodarzy. Jak mówię, katolicy tam są, więc buty niemieckiej nie ma w nich. Kto musiał służyć wojsku, to poszedł, a gospodarz, ponieważ miał duże gospodarstwo i duże [zyski] dawały, musiał pilnować. Parobków zabrano, musiał jednym parobkiem i z niewolnikiem Antonem prowadzić gospodarstwo, bo przecież dawał duże dochody Niemcom. Tak się skończyło. Później już, jak się zbliżało Boże Narodzenie, grudzień, to już zaczęli zwalniać Polaków, którzy przyjechali na roboty. Mnie też zwolnili i chłopców, których przywieźli razem. Myśmy wrócili do Polski. Jeszcze przed tym była sprawa, najstarszy z braci, gospodarz jego skarżył się, że on kaszle bardzo, wobec tego prześwietlono go, okazuje się, że miał płuco zajęte, gruźlica. Wobec tego nas wszystkich prześwietlili. Przy mnie jeden z braci stał, tłumaczył, lekarz niemiecki pyta się: „Na udzie mam bliznę dużą, co to jest?” Mówię: „Rana niemiecka, po Niemcach.” „O” – mówi – „Jak to, w lesie byłaś?” Mówię: „Nie, w domu byłam.” „Gdzie w domu?” „W Warszawie w domu siedziałam.” Bomba jeszcze przed wojną spadła na ulicę i odłamek, oczywiście przebił szybę, okno, siedziałam w kuchni wtedy i mnie jak kawałek palca odłamek tkwi. Lekarz w szpitalu mówił: „Proszę pani, teraz święta się zbliżają, to pani zostanie, a po świętach przyjdzie pani i zobaczymy co się [da zrobić]. Trzeba będzie chyba zrobić operację, bo ten odcinek leży tuż przy pachwinie, więc trzeba długą linię przeprowadzić.” On włożył drut i poruszył ten odcinek bomby. To mnie wtedy zabolało bardzo, bo przez cały czas tam ropa schodziła, palto przecież i w ogóle całe ubranie było do tego i schodziło teraz z ropą. Mówi lekarz: „To pani przyjdzie.” Tymczasem na Boże Narodzenie szykuję się do kąpieli do wanny i patrzę, gdzie ciekła ropa, kawałek brązowy wystaje. Dotykam palcem, twarde. Myślę sobie: „Pociągnę.” I pociągnęłam i kawałek żelaza z bomby wyciągnęłam. Już wtedy nie musiałam iść [na operację]… Poszłam do lekarza z tym odcinkiem bomby i mówię: „Panie doktorze, dziękuję.” Przyniosłam mu kwiaty i odcinek żelaza. Lekarz mówi: „To teraz już nie trzeba żadnej operacji, bo cały bród zejdzie prędko.” I szczęśliwie wszystko mi się udało. O tym opowiadam w Niemczech, skąd mam bliznę dużą na udzie, a kolega Zajączkowski tłumaczy. On mówi: „To w lesie była?” – że już wojowałam naprzeciwko. Mówię: „Nie, w domu.” „Jak to w domu? Niemcy powiedzieli, że nie bombardują miast.” Sam Niemiec wydał, że oni inaczej zupełnie mówią gazety, czy radio, a inaczej postępują. Już wtedy to po całej okolicy rozniosło się, że byłam ranna, tak że byłam dla Polaków zwłaszcza prawie bohaterką.
Stamtąd wróciłam w dniu święta są. Zwalniają wszystkich pracowników, a mnie już nie strzeże żadna wojskowa… […] Razem ze wszystkimi wróciłam do Polski.
Z latami się gubię. Chyba 1940 rok, czy 1941, wróciłam do domu. Oczywiście będąc u Niemców pisałam do domu, bo mama chorowała, więc bałam się, czy to nie będzie szok dla mamy, że muszą przygotować wszystkich do tego, że jestem, że żyję. Wprawdzie pisałam listy, ale bardzo [pobieżnie]…, dokładnie nie pisałam, bałam się żeby znowu nie wskoczyli i zaczęli aresztować tutaj, więc mnie nie mówiono, że jestem… Znaczy Niemcy wiedzieli tam, że jestem. Już nie pod karabinami zwolnili mnie, więc przyjechałam.
Janek Uchman mi mówi, że oni nie mieli żadnego rozporządzenia, powstańcy, bo angielskie władze w porozumieniu z polskimi władzami konspiracyjnymi ustalili, że razem, wspólnie coś będą robili i Anglicy pomogą. Tymczasem Powstanie wybuchło nie pytając, czy ktoś szykuje, czy nie, walimy na Niemców i tyle.
Wszystkie te rzeczy dowiedziałam się u córki Uchmanów, która teraz jeszcze żyje w Szwecji. […]W Powstanie nasza placówka była na ulicy Emilii Plater. Tam był i jest chyba do dziś szpital, wtedy się nazywał Świętego Józefa i kościół jest niedaleko. Kościół nas odgradzał od Niemców, którzy wtedy zajmowali kino „Roma”. Tam byli Niemcy, a my – ulica Hoża, Emilii Plater, tamtych kilka. A znowu po drugiej stronie Emilii Plater nie było budynków tylko działki rolnicze i tam byli wszędzie Niemcy. Myśmy byli po stronie, gdzie kościół, a oni dalej, więc niebezpieczna bardzo pozycja, bo nie wolno było nawet wyjść, a tam były ogródki działkowe, gdzie się widziało pomidory dojrzewające, a u nas głód był. Myśmy tylko dostawali po trochu ziarna pszenicy i to trzeba było rozgotować, żeby troszkę się pożywić wszystkim.
Na Hożej zakonnice prowadziły dom, gdzie były dziewczęta, które urodziły dziecko bez męża. Oczywiście, jak Powstanie było, wszystkie panny wyjechały stamtąd, siostry zostały i siostry nam przychodziły z pomocą. Pamiętam, jak już Powstanie upadło, mieliśmy wychodzić, to siostry przysłały nam ugotowanych klusek łyżką kładzione do wody i gotowane i słoninką. Nic pyszniejszego nie jadłam. Oni w dużej misce kluski przysłali i myśmy wszyscy jedli. Porcyjki porobiłam dla wszystkich. To było pożywienie na drogę do Niemiec.
Oczywiście na drogę każdy z nas, kto brał udział w Powstaniu, to szedł w tym, co miał…
Tak. Z dziewczętami szłam tam. Wprawdzie moja wychowawczyni jeszcze z seminarium, pani Ochanecka-Dębska, zdaje się, ona powiedziała: „Rutkiewicz idzie do oficerów”, bo wiedziała, że nie wszystkie dziewczynki Niemcy wezmą na roboty, a mnie od razu oddzieliła. Oficera dostałam… W obozach kobiecych, w których byłam, nie wiem, chyba z pięciu obozów…
Z mojej grupy dziewczynki, to tylko jedną wiem, którą przydzielono do oficerów. To znaczy pielęgniarkę wykształconą, to znaczy nie pielęgniarkę, która była, dlatego że w Powstaniu trzeba było ratować, tylko wykształcona, pani Maria i ją przydzielono też do oficerów. Tamte zabrano w inny obóz, a ja byłam przydzielona do oficerów i później dowiedziałam się, że mam rangę podporucznika.
Dużo pamiętam momentów, które były… Jeszcze utrzymuję kontakt z kolegami z naszego Koła. Spotykam się, teraz już nie będę zawsze, na opłatek zbieramy się na ulicy Koszykowej 82a. Tam zawsze w piątki przychodzą koledzy, koleżanki, którzy jeszcze żyją. Coraz mniej już jest nas…
Mogę powiedzieć, jak powiedziałam, kościół był między Niemcami a ulicą Hożą. Nie wiem z drugiej strony…, Hoża dalej, ale jaka ulica jest, gdzie jeszcze do nas należała. Nie mogę sobie przypomnieć ulicy. Kiedyś chłopcy w nocy przechodzili, a ja z szefem moim, „Jeremim”, wyszliśmy na przejrzenie placówki naszej, czy wszystko jest w porządku, czy ci, co maja mieć służbę i pilnować, czy stoją na warcie, a tamci czy śpią.
Wtedy patrzymy, na kościele od naszej strony widzimy wielki biały wór jak gdyby, ale długi jak kajak, zwisa po naszej stronie. Myślimy sobie: musimy sprawdzić, czy ten kajak jest po stronie naszej, czy częścią Niemcy nie widzą go, bo wtedy chyba byłaby walka na dachu o kajak, jak my mówiliśmy. Wtedy było rzeczywiście napięcie w całej grupie i wybrani byli najdzielniejsi, bo jednak idzie się na niepewność, Niemców dookoła, a chcemy koniecznie to zdjąć z dachu. Wtedy „Jeremi” wybrał…, chętnych chłopców było dużo do ściągnięcia zrzutu i mówi: „Słuchaj, masz scyzoryk…” Przed wojną harcerze nosili noże, tak zwane „finki”. Jeremi wybrał dzielnego i mówi: „Weź finkę i jeżeli zobaczysz, że sznury ze spadochronu zawadzają, to przetnij sznury i wtedy dopiero można będzie spuścić, a na dole jeszcze będą stali z kocem, czy coś, żeby trzymać, żeby spadek zrzutu nie zrobił hałasu za dużo.” Kilka osób tam przeszło, a chłopiec, który zwinny był bardzo, nożyk w zęby wziął, żeby nie przeszkadzać sobie. Później patrzymy spada na dół. Później mówi: „Niepotrzebny był, bo tylko odplątałem dachówki budynku przy kościele i to spadło.” Tak że myśmy dostali zrzut, sami zebraliśmy i wobec tego otwieramy już na placówce u siebie, a tam granaty tylko. To Rosjanie zrzucali nam do pomocy. Tylko co? Granat sowiecki był taki, że rączka drewniana i nakręcona główka granatu. Oczywiście w jednej paczce zrobili granaty, w drugim była rączka drewniana. Wprawdzie, jak się nakręci, to rzucić, łatwo trzymać i u nas były tylko główki granaty, które jeśli już się rzuci, to eksplodują. Do nas główki przyszły. Oczywiście każdy, pierwsza rzecz, bierze i chowa sobie do kieszeni. Dowiedzieli się w komendzie, trzeba było dać znać, co zrzut zawiera. Oczywiście komenda mówi: „Proszę wszystko przysłać na ulicę Nowogrodzką.” Tam była komenda naszego zgrupowania, więc trzeba było oddać. Chłopcy z bólem serca oddawali [rzeczy], które pochowali dla siebie. To było dla nas bardzo wielkie przeżycie.
Drugie przeżycie było wielkie nabożeństwo po upadku Powstania, kiedy musieliśmy już wyjść zupełnie do niewoli. Człowiek nie wie, czy stamtąd wróci, czy nie, bo o Niemcach jak najgorsze mieliśmy przecież po Powstaniu zdanie, że oni nie dotrzymują…, okrutni jednym słowem. Każdy z nas to wie, ale oficerski rozkaz był, myśmy dostali się do niewoli. Wiadoma rzecz, że jenieckie obozy niewolnicze były przeważnie tylko dla mężczyzn przygotowane, dla kobiet nie było nigdy takich, dlatego też nasze obozy kobiece… Niemcy zdziwieni byli, że skąd wiedzieliśmy, że kobiet tyle wojskowych jest, że trzeba szykować zupełnie inne warunki do życia w takim obozie.
Pierwszy to był Altenburg chyba, a ostatni Molsdorf. Już jak nas wyprowadzali z Molsdorfu z obozu, bo już były naloty stale, Amerykanie czy Polacy nie wiedzieli, czy to obóz polski, tak że czasami mylili się, to nas wyprowadzono. Kiedyś, ponieważ Niemcy walcząc w powietrzu z Amerykanami czy z Polakami, kto tam na samolocie komenderował, powiedzieli, że… Nas wtedy wyprowadzono i wtedy Niemiec dowiedział się, który nas w eskorcie prowadził, mówi: „Muszę doprowadzić do miejsca. Już wojna się skończyła, przegraliśmy.” Niemiec mówi: „Chyba byłem dobry dla was? Od razu sobie szykuje, bo musze was doprowadzić, gdzie Amerykanie są czy Polacy i wtedy oddaję was w ręce pewne, bo teraz po lasach tutejszych kryją się Niemcy wojskowi, którzy służyli w wojsku, teraz zostawiają karabiny, przebierają się i po lasach chowają się, żeby nie dostać się w ręce tych, którzy nas oswobodzili.” Rzeczywiście było tak, oni doprowadzili nas do [obozu]… tam już byli Amerykanie, Kanadyjczycy właściwie. Obóz był rzeczywiście dobry w stosunku do tych, w którym myśmy byli, bo to był obóz dla Hitlerjugend, dla młodzieży niemieckiej, która się szykuje do wojny, więc już miała warunki obozowe, ale świetne. My, które przeżyłyśmy tyle obozów, znamy różne warunki obozowe, a tu było rzeczywiście bardzo [dobrze] i byli Kanadyjczycy. Śmieszna historia… Zanim myśmy doszły to inne obozy już tam dotarły, więc dla nas zostały jeszcze budynki drewniane, barakowe i rozmieszczono nas, Niemców zabrano, a nas oddano już pod opiekę kanadyjską. Śmiesznie było, bo nasz barak stał na pograniczu końca ośrodka. Oczywiście leżymy, w pewnym momencie słyszymy, jak jedna z koleżanek mówi: „Ratunku, ratunku!” – ledwo wymawia, a mężczyzna mówi: „Ja nie Iwan.” O co chodzi. Jeden z amerykańskich żołnierzy musiał obchodzić, patrzyć, czy wszystko w porządku. Wypił sporo i przychodzi do tej dziewczynki do naszego baraku (bo na końcu był i przez koniec łóżka, zawsze po dwie spały, prycze były szersze), wyciągnął się, ręce swoje położył na ramionach, druga koleżanka uciekła na górę, a on położył czapkę z uszami, jak to w sowietach noszą od zimna, od mrozu. Amerykanie widocznie myśleli, że do Rosji dojdą, tymczasem nie. On stoi na podłodze, a ręce wyciągnął, wielki chłop i trzyma ręce na niej. Woła: „Ja nie Iwan.” My się budzimy wszystkie, patrzymy, któraś zapala światło, siedzę na górze na pryczy, to widzę całe [zdarzenie]. Na stole stoi czapka uszatka i butelka wódki i karabin. Zestawienie rzeczywiście dla wojskowego. To był Amerykanin, który upił się zwyczajnie i przyszedł tutaj. Myśmy się śmiali niesamowicie. Przyjechał jeep amerykański, zabrali tego jegomościa i odwieźli. Podobno oni przywieźli go pod swoją komendę, oni wychodzą z jednej strony, a on wyszedł z drugiej i przyszedł znowu. Myśmy wtedy śmiały się do rozpuku, to przez ściany koleżanki inne mówią: „‹‹Wodzinka››, czemu tak wrzeszczycie?!” Myśmy się nazywały jako zespół „Wodzinka”. Różne przedstawienia robiłyśmy i tak dalej. Tyle było właśnie śmiechu z takich rzeczy, które zdawałoby się w takich warunkach nie mogą zaistnieć.
Ponieważ „Jeremi”, dowódca, powiedział, kiedy rozstawaliśmy się: „Pamiętaj, nigdzie nie odchodź, nigdzie nie szukaj drogi do Polski. Przyjdę, gdzie będzie cała komenda kobieca.” Mówię: „Dobrze, będę się trzymała.” Rzeczywiście nie wiedziałam, jak się wychodzi z niewoli. Później nas Amerykanie przywieźli do Burgu, miejscowość nieduża, gdzie była fabryka pokrywy dla bomby Juno i Amerykanie tam nas umieścili, ognisko zrobili i tam przyjechał „Jeremi”. Oczywiście znalazł mnie i komenda cała nasza odjechała. A Polacy, którzy przyjeżdżali do Niemiec na roboty sami, albo z łapanki, czy coś takiego… zaczęli się schodzić, więc „Jeremi” mówi: „Zaraz, tu są baraki, proszę sobie tam uszykować i zostańcie. Jak przyjdzie możliwość wyjazdu w grupie, bo każdy szczególnie nie wyjedzie stąd, bo jak, nie macie pieniędzy na pociąg…” Zresztą pociągi chodziły wtedy bardzo nieregularnie, nikogo by nie wzięli za darmo. Rzeczywiście Polacy zaczęli się zgłaszać i zrobiliśmy obóz niby, gdzie zbierali się Polacy i na razie pracowali. A to szewc był… Wobec tego „Jeremi” do Amerykanów się zgłosił, żeby dali możliwości [korzystania z] warsztatów. Przywieźli od Niemców, wiele warsztatów nie pracuje, bo wszyscy wojują, wobec tego… Oni mówią: „Przynajmniej jeden Polak nie czeka dla siebie, tylko dla wszystkich.” Zrobiliśmy warsztaty szewskie, krawieckie, Amerykanie dostarczyli maszyn różnych. W Weclarze niedaleko był też obóz taki, już cywilny zupełnie, to otrzymywał jedzenie z Weclaru. Myśmy też dostawali jedzenie. Później stamtąd już przyjechało się do Polski. To już był rok… 1946. 1947 to już byłam w Warszawie.
To była historia wielka. Myśmy w obozie, jak Polacy pracowali w warsztatach i tym samym zarabiali, Amerykanie zgłaszali się, chcieli buty. Amerykanie wojskowi noszą buty do pół łydki, też skórzane, jeszcze idzie przykrywą jakby, więc Amerykanom robili to. Dostawaliśmy jedzenie, dostawaliśmy…, za które wszystko płaciliśmy i Amerykanie płacili. Niemcy bardzo się do nas dobrze ustosunkowali, burmistrz Burgu bardzo był nam życzliwy, bo on nie był Hitler…
Do Polski zanim się wjechało był obóz, gdzie trzeba było zameldować się.
Oczywiście kobiety oddzielnie się meldowały, mężczyźni oddzielnie. Jestem naiwna… „Jeremi” mówi: „Jaki masz papier do zameldowania?” Mówię: „Nie mam papieru. Dałam legitymację powstańczą, to on [urzędnik] chwycił to i powiedział: ‹‹Okienko zamknięte, jutro pani przyjdzie.››” On się chwycił za głowę, „Coś ty zrobiła?! Nigdy się nie pokazuje tego papieru!” Ale skąd wiedziałam, że to komunistyczne władze przychodzą do Polski? Nikt nie spodziewał się, a „Jeremi” wiedział i mówi: „To musimy uciekać stąd, bo ciebie zabiorą na Sybir. Nie chcę jechać z tobą na Sybir.” Trzeba było zrobić tak… Rzeczywiście żałuję, że to oddałam, ale…
Przypomniałam sobie, że mam znajomą, która w czasie okupacji z Katowic przyjechała do Warszawy i zamieszkała w tym samym domu, co moi rodzice mieszkali. Ta pani, Sokołowska nazywa się, miała piekarnię w Katowicach i później mówi: „Nie chciałam prowadzić tego dla Niemców.” […] Przyjechała tylko ze służącą i pieskiem, dzieci nie miała. Myśmy się zaprzyjaźniły razem. Mówię: „Słuchaj, trzeba zadzwonić do tej pani.” Myśmy się zaprzyjaźniły, jeszcze na Okrąg jak w tym samym domu mieszkała, zadzwoniliśmy. To była dwunasta godzina, on mówi: „Ależ naturalnie «Amo» przyjeżdżaj.” Myśmy swoje bagaże, wszystko, mieli spakowane dobrze, wobec tego dopiero w nocy mogliśmy jechać. Trzeba było dać do ręki troszkę pieniędzy temu, co pilnuje bramy i on nas wypuścił w nocy. Wtedy nocne pociągi, ponieważ wojna się skończyła, wobec tego woziły ludzi za darmo i dlatego też zanim dojechaliśmy do Katowic, to przesiadaliśmy się kilka razy, dlatego że pociągi różnie jeździły. Przyjechałyśmy do tej pani późno bardzo, już chyba dochodziła godzina dziewiąta wieczorem. Ona się zmartwiła, „Szykowałam obiad i nie przyjechaliście.” Zaraz Marysi kazała przygotować coś i stawiają na stole salaterkę jajecznicy. Zaczęłam płakać. On mówi: „«Ama» nie płacz. Chciałam obiad zrobić, ale…” Mówię: „Nie, ze szczęścia płaczę, bo marzyłam w obozie siedząc jeszcze….” Czasami trzeba było zająć kobiety wszystkie czymś, bo głodne jesteśmy, a nam nie przynoszą szarej zupy, więc jako plutonowa muszę wymyślić coś, żeby one przestały narzekać, biadolić wiecznie. Moim obowiązkiem to było w obozie, wobec tego mówię: „Słuchajcie, powiedzcie mi, kto chciałby co zjeść, jak przyjedzie do Polski.” Zaczęły wymyślać, naznaczyłam poszczególne od tamtej strony, a na końcu ja. One oczywiście wymyślały: a to schaboszczak na cały talerz i kapustę kwaszoną, a to cielęce udko i frytki, wymyślały. Nadeszło do mnie, mówię: „A ja będę błogosławić dom, który mi postawi jajecznicę.” „Pani «Amo» takie proste jedzenie?” Mówię: „Bo my nie wiemy, jaką drogą przyjdziemy do Polski, a jeżeli przekroczymy ją pieszo w nieznanych [stronach], to kurę każda kobieta ma i na pewno da mi jajecznicy. To będzie jedzenie, które natychmiast się zrobi.” One później powiedziały: „Rzeczywiście, że pani ma rację.” Właśnie nie wybredne, ale… Jak dostałam od tej pani jajecznicę, to czy mogłam nie płakać ze szczęścia? Zawsze mi Pan Bóg na mojej drodze staje i rozstrzyga sprawę. Jeszcze mój ksiądz prefekt z seminarium nauczycielskiego, do którego chodziłam, średnia szkoła na bardzo wysokim poziomie, powiedział: „«Amo» pamiętaj, na twojej drodze czuwa parasol boży. Wierz w to, że zawsze cię ochroni.” Rzeczywiście, jak przejrzę swoje życie, przecież nie po gładkiej drodze szłam, a jednak zawsze wychodziłam, jakby parasol boży rzeczywiście stoi na mojej drodze.
Nie. Przez Niemców?
Mówiłam, że jeżeli mi zabrano, to musieliśmy się skryć w miejscowości takiej, gdzie nas nie znają, nikt nie będzie pytał, gdzie? kto? co? i jak? i dlatego wzięliśmy ślub zanim żeśmy wchodzili do niewoli. Wtedy był ksiądz, wszystkich błogosławił i śluby dawał, że tak powiem gromadnie. Myśmy pojechali wobec tego do Gdańska, bo w Gdańsku był jego bratanek, który w Wojsku Polskim w Związku Radzieckim był już oficerem. Jeremi pochodzi z rodziny na Podolu i na wschodnich terenach, to była rodzina zamożna, ziemiańska, z herbami i tak dalej. „Jeremi” też mówi: „Nie chcę iść gdzieś, gdzie mnie znają, jedźmy do…”, bo on służył w Kawalerii Polskiej, gdzież koników już się nie miało. Myśmy pojechali do Gdańska i tam żeśmy się zatrzymali i dłużej pobyli. Wtedy nawiązaliśmy kontakt z Warszawą. Janek Uchman się odnalazł, ale oni byli w Szwecji. Mnie namawiali zawsze do Szwecji, żebym pojechała. Jeszcze jak uczyłam u Chełmońskiej, mówię do dyrektorki: „Pani przełożona, lekcje się skończyły, jeszcze parę dni oficjalnych, mam okazję pojechać do Szwecji, mnie bardzo tanio by to kosztowało, osiemdziesiąt złotych tylko.” Ona mówi: „Nie proszę pani. Nie. Ale oficjalnie jeszcze nie skończone, trzeba jeszcze i dzienniki wypełnić i …” Wiem, że z nią nic nie [da rady zrobić] i wtedy Chełmońską rzuciłam, przestałam. Mówię: „Wobec tego, jak pani przełożona nie jest zadowolona z mojej pracy, to dziękuję bardzo.” „To co, pani odchodzi?” „Pani nie jest zadowolona ze mnie, wobec tego pójdę do innej szkoły.” Widać konspiracja nade mną czuwała, bo jak przesłali mnie do pana profesora z Uniwersytetu… Nie wiem, jak się nazywa księgarnia naprzeciwko Uniwersytetu.
Nazwisko tego pana było w… Oni nawet nie wiedzieli, że jestem nauczycielką, ale zatrudnić?... Dobrze, zatrudnili mnie, bo konspiracja wszędzie działała.
Byłam, byłam nauczycielką w czasie komunistycznym, tylko trzeba było być ostrożnym. To też konspiracja, żeby być Polką, być chrześcijanką i uczyć w szkole komunistycznej.
Nie. Były nawet nauczycielki, które usiłowały mnie… Na przykład przez czas krótki pracowałam w Zielonce pod Warszawą. Zresztą tam konspiracja międzynarodowa zbudowała dla mnie willę w podziękowaniu za pracę konspiracyjną. Myślę sobie: jak to, w nowej miejscowości będę mieszkała w willi zbudowanej, a nie wiem, przecież konspiracja nie wszystkich obejmuje, a tam są nauczycielki, nauczyciele różni i partyjni i bezpartyjni, nie mogę się objawiać. Szkoda, bo okazuje się, że kto zbudował dom, to… Odsprzedałam i przeniosłam się do Warszawy, gdzie od razu za pieniądze dostałam mieszkanie.