Andrzej Michał Sosnowski „AS”
Andrzej Michał Sosnowski. Urodziłem się 1 października 1929 roku w Pruszkowie, ale zaraz po urodzeniu moi rodzice opuścili Pruszków, przeprowadzili się do Warszawy, konkretnie na Sadybę. Oficjalna nazwa Sadyby przed wojną to było miasto – ogród Czerniaków albo Sadyba Oficerska. Jeśli ktoś spojrzy na przedwojenną mapę Warszawy, zobaczy że to jest enklawa otoczona ze wszystkich stron polami ornymi, na których rosły kartofle, żyto i wszystkie tego typu dobytki. To był w zasadzie fort Dąbrowskiego, jeden duży blok wybudowany przez spółdzielnię oficerów i kilka ulic. Główne to Okrężna, Morszyńska, Podhalańska i Goraszewska. Od Goraszewskiej i Podhalańskiej (te ulice ograniczały Sadybę od strony północnej) do Chełmskiej były pola orne i gospodarstwa rolne. W połowie drogi znajdował się kościół (ten który jest na Sadybie) św. Bonifacego. Z drugiej strony Okrężna biegła w koło, były tak zwane czarne drogi, czyli działki przeznaczone do sprzedaży na budownictwo indywidualne. Dopiero za tak zwanym świętym Janem, gdzie obecnie mieści się siedziba TVN, zaczynały się pojedyncze domy Wilanowa. To była enklawa absolutnie wydzielona. Z punktu widzenia wojskowego była od razu obiektem do stracenia, bo tam nikt nie mógł liczyć na poważny opór. To były domki, wille jednorodzinne jednopiętrowe w ogródkach, żadnych umocnienień nie można było pobudować. Wojsko niemieckie dysponowało taką przewagą siły i ognia, że byliśmy wystawieni na stracenie. W 1939 roku, jak Niemcy podchodzili pod Warszawę, ulica Okrężna była pierwszą linią obrony Warszawy. Mało było bombardowań, dużo było strat w wyniku działalności artylerii. Niemcy przeszli przez Sadybę, doszli chyba do Chełmskiej i wtedy został podpisany układ o kapitulacji Warszawy. Przez całą wojnę w tej dzielnicy, gdzie niewiele było mieszkańców, wszyscy się doskonale znali, każdy wiedział kto co robi i kto był dawnym oficerem, a teraz się ukrywa i chodzi w cywilnym ubraniu, ale nie mieliśmy żadnych wpadek, komplikacji z tego tytułu, że ktoś kogoś wsypał. Raz wpadła drukarnia na Okrężnej i drugi raz była drukarnia na Morszyńskiej, ale agent, który ją śledził został zastrzelony. Jeżeli chodzi o mój kontakt z konspiracją miałem wtedy zaledwie czternaście lat i to był zupełny przypadek. Mieszkałem na ulicy Okrężnej 19 na pierwszym piętrze, a na parterze mieścił się zakład szewski pana Władysława Borowicza. To był niebywały człowiek, przechowuję go zawsze w życzliwej pamięci. To był człowiek pochodzący ze Lwowa czy spod Lwowa, dokładnie nie wiem, ale to był człowiek pełen fantazji, jak z opowiadań Sienkiewicza, zawadiaka niebywały. Miał syna Jurka o rok starszego ode mnie. Mieszkaliśmy w tym samym domu, więc wiedziałem wszystko, co się u nich dzieje, on mi się chwalił. Zakład szewski [był] jednoosobowy, on go prowadził, robił mi buty na zamówienie. Wtedy robiło się buty na zamówienie. Często u nich bywałem, jego syn u nas bywał, bawiliśmy się razem i wiedziałem, że tam coś się dzieje. On się lubił chwalić. Demonstrował, że uszył sobie mundur podporucznika czasów wojny. Później jego syn i ja zostaliśmy przyjęci do komórki, złożyliśmy ślubowanie na łączników. To była wiosna 1943 roku. Wszystko było w porządku, z tym że tak jak teraz mogę ocenić, zbyt jawnie wszystko było robione, nie była zachowana odpowiednia konspiracja. Rodzina Borowiczów, nigdzie w literaturze czasów wojny nie spotkałem się z opisem, co oni robili, ale była o tyle charakterystyczna, że on miał żonę, która pochodziła bodajże z Torunia i miała uprawnienia do listy niemieckiej. Chyba (tak oceniam) była zarejestrowana jako Niemka w celach wywiadowczych. Tu mieszkali, później ona dostała mieszkanie na starym Czerniakowie w okolicy Ludnej, gdzie były obskurne bloki. Mieli dwa mieszkania. Jak było naprawdę dokładnie nie wiem, ale według mnie zbyt dużo osób się orientowało, że na Sadybie jest punkt kontaktowy dla Armii Krajowej. Wtedy nawet nie było używane określenie Armia Krajowa, tylko pod kryptonimem PZP – Polski Związek Powstańczy. To się trafia w literaturze, że to jest to samo co Armia Krajowa. Jaka jest sytuacja w połowie 1943 roku: wyjeżdżam na wakacje. Pojechałem do swojego wuja, który się ukrywał w tym czasie w Staszowie, w kieleckim. Po powrocie z wakacji dowiaduję się, że Gestapo przyjechało po Borowicza i zaaresztowało go. Nawet w dość głupi sposób. Na Sadybie samochody osobowe bardzo rzadko się trafiały, więc on widząc, że zajeżdża czarny samochód, zorientował się że po niego przyjechali. Podobno zamknął drzwi wejściowe od ulicy i wybiegł na podwórko, bo było drugie wyjście na podwórko (ogródek był). Mieliśmy ogródek z tyłu, był parkan i wychodziło się na pole, na którym były działki przedpowstaniowe. Hodowało się kartofle, pomidory, fasolę. Nie wiem czy on się chciał ukryć na tych działkach czy myślał, że oni nie zorientują się, że jest wyjście z podwóreczka na pole. W każdym razie podobno go na tym polu złapali, zbili i zabrali. W publikacji Bartoszewskiego znalazłem w liście, że został rozstrzelany. Nie wiem czy na Pawiaku czy w ulicznej rozwałce. W każdym razie człowiek został stracony. Władysław Borowicz, dzielny szewc tak jak szewc Kiliński. Co się dalej działo. Jak mówiłem, jedno mieszkanie mieli na Sadybie pode mną, a drugie na starym Czerniakowie koło Zagórnej. Teraz [to miejsce] się zupełnie zmieniło, ale wtedy Czerniakowska szła i wkoło były olbrzymie bloki czynszowe, w najgorszym tego słowa znaczeniu. Chyba Niemcy prowadzili śledztwo, ale według mnie to śledztwo było skandalicznie prowadzone. Może z tego względu, że ona miała chyba niemieckie obywatelstwo. Jeszcze na jesieni 1943 roku Jurek raz mieszkał na Czerniakowskiej, czasami przyjeżdżał tutaj. Nawet była taka sytuacja – głupio się czuł w tym mieszkaniu żeby samemu nocować, więc ponieważ to był mój kolega schodziłem i spaliśmy razem u niego. O tyle mnie to pociągało, że pod łóżkiem był przechowywany normalny odbiornik radiowy, bo ona miała do tego prawo i wieczorami słuchaliśmy rozmaitych stacji, muzyki, co się dało złapać. Tak było raz, dwa, kilka razy, dokładnie nie pamiętam. Później był taki epizod. On kiedyś przyjechał i mówi: „Wiesz, u mnie w piwnicy pod węglem jest karabin Mauzer, trochę materiałów wybuchowych i...” – to co mnie najbardziej podnieciło – „...pistolet hiszpański Astra, dziewiątka. To trzeba spod tego węgla wyciągnąć, bo mogą przyjść i zrobić dokładną rewizję.” Poprzednio tylko zabrali Borowicza i rewizji nie robili. Umówiłem się z nim i którejś nocy gdy przyjechał, w piwnicy wyciągnęliśmy wszystkie rzeczy. Nie przerzuciłem ich do swojej piwnicy, ale w piwnicy był korytarzyk, częściowo była położona podłoga a częściowo był piach. Zrobiliśmy podkop w piachu pod część, na której była podłoga (to było z cegieł, zabetonowane, ale były cegły ułożone) i karabin, pistolet i materiały wybuchowe zostały tam wepchnięte, dość prowizorycznie zabezpieczone i zakopane. Chwilowo był spokój. Nie umiem określić następstwa czasu, ale jego matka (ta z listy niemieckiej) też została zaaresztowana i [jak słyszałem] została wysłana do Ravensbrück a dzieci, to znaczy ich syn Jerzy Borowicz i młodsza córka Danusia zostały przez władze niemieckie umieszczone w niemieckich domach dziecka. On się znalazł na Woli w domu dziecka Hitlerjugend i tam przebywał. Później już z nim nie miałem kontaktu. Wszystkie kontakty zerwane, bo była wpadka, wiem że to co zakopaliśmy jest źle zabezpieczone, nie mam żadnych kontaktów z nikim. Cała siatka na Sadybie, tej komórki, została rozbita. Ponieważ Sadyba była maleńką dzielnicą wszyscy się znali. Nawiązałem kontakt z grupą moich rówieśników, którzy byli w harcerstwie. Zostałem przyjęty. Dowódcą 41. Drużyny – Warszawski Szczep Harcerski imienia Władysława Sikorskiego był Leszek Froelich. Parę lat temu był jego pogrzeb, był znanym działaczem w Stowarzyszeniu Szarych Szeregów. Miał młodszego brata, Janka Froelicha, który był zastępowym w grupie, do której trafiłem. Było pięć osób, ja byłem szósty. Tworzyli zastęp „Jaworów”. Był jawor „Ciemny”, „Sękaty” a ja jeden byłem „Asem”, dlatego że swój pseudonim wziąłem ze skrótu imienia i nazwiska, Andrzej Sosnowski. „Niech będzie «As».” Tak zostało. W tej grupie – jak się zorientowałem, że to jest dość dobrze zorganizowana grupa – ujawniłem, że w piwnicy mam magazyn broni. To zrobiło na nich duże wrażenie. Mówiłem, że trzeba to wykopać, bo to jest źle zabezpieczone. Nie pamiętam czy na jesieni 1943 roku, czy na początku 1944 roku została operacja powtórzona. Obowiązywała wtedy godzina policyjna i był pewien kłopot. Musiałem popsuć zamek w piwnicy [tak], że jak się zamkniemy żeby nikt nie mógł się dostać z innych mieszkających w domu osób, bo tam były cztery mieszkania. Przyszli do mnie, wykopaliśmy karabin, materiał wybuchowy, natomiast nie znaleźliśmy pistoletu. Nie wiem czy źle szukaliśmy (to było w wielkim pośpiechu) i on tam może do dziś gnije, rozsypuje się, czy po prostu ktoś dowiedział się od syna Borowicza, że pistolet jest zakopany, dostał się i wykopał, człowiek z komórki, która została rozbita. Materiał wybuchowy i karabin przenieśliśmy do niewykończonej willi jednego z kolegów na tak zwanych czarnych drogach. Tam to zakopaliśmy i byliśmy zadowoleni, że przynajmniej nasz zastęp ma karabin. Okazało się, że jak się dowiedział starszy brat Janka Froelicha (był hufcowym), że mamy karabin, a był już wtedy w „Baszcie”, [to] nie pytając nas o zdanie po prostu podwędzili nam cały magazyn, wykopali z domku naszego kolegi i tak się skończyło. W harcerstwie w Szarych Szeregach, byliśmy krótko, później zostaliśmy przyjęci do BS-ów, Bojowej Szkoły czyli grup starszoharcerskich, i zaczęliśmy przechodzić szkolenie wojskowe, konkretnie minerkę. To tak trwało do Powstania. Później zaczęło się Powstanie na Sadybie. Tutaj było zupełnie normalnie, jak wszędzie. My młodzi, mieliśmy po piętnaście lat, bez żadnego uzbrojenia, znający tylko dobrze teren, zostaliśmy zaangażowani do struktur wojskowych na zasadzie, że możemy się przydać jako łącznicy, przewodnicy i do trzymania wart. 1 sierpnia gdy wybuchło Powstanie, na Sadybie ono od razu się skończyło, bo jednostka ulokowana w forcie była na tyle mocna, że kompania WSOP-u, pierwsza była kompania WSOP-u, Wojskowej Służby Ochrony Powstania, bez amunicji, bez długiej broni, nie mogli się zdobyć na to żeby Niemców wykurzyć. Komendant z Sadyby, doktor Szczubełek, zawiesił Powstanie. Część powstańców poszła do Lasów Chojnowskich, a część zamelinowała się w willach na Sadybie. My byliśmy grupą harcerską z Bojowej Szkoły, zorganizowaną. Tworzyliśmy jednostkę wzajemnie się znającą, wiedzącą wszystko o sobie. Nie było tak, że każdy przychodzi samodzielnie. Zgłosiliśmy się do komendy placu i zameldowaliśmy swoją obecność, bo kontakt z naszą jednostką w centrum Warszawy został przerwany, nie mieliśmy w ogóle żadnej łączności. Na Sadybie nas przyjęto do struktur Armii Krajowej. Wtedy to była chyba 8. kompania Wojskowej Służby Ochrony Powstania. Podział organizacyjny następował z dnia na dzień. Nikt nie wiedział. Jesteś w tej jednostce, nawet nie wiesz gdzie jesteś, ale: „Idziecie tam, a wy idziecie tu.” 18 sierpnia zaczęły spływać do Warszawy na Mokotów jednostki z Lasów Chojnowskich i z Kabat. Przed 18 sierpnia jako harcerze wychodziliśmy na olbrzymie pola, gdzie się dziś buduje świątynia Opatrzności, penetrowaliśmy pola czy nie ma zrzutów z samolotów. Pochodziliśmy pod Natolin (tam była jednostka niemiecka), pod Ursynów, pod Skarpę Wiślaną, wszystko obchodziliśmy i szukaliśmy czy nie ma zrzutów. To była nasza działalność patrolowa. 18 sierpnia zaczęły spływać jednostki z lasów i wtedy Niemcy chyba specjalnie przez nas nie naciskani sami doszli do wniosku, że nie mają co tu robić. Wycofali garnizonek (nie było dużo Niemców z fortu) do Wilanowa. Gdzie dalej to już mnie nie obchodziło. Na Sadybie wybuchło Powstanie. Dowództwo się zainstalowało na forcie, obsadzona została linia ulicy Okrężnej, później wzdłuż Jeziorka Czerniakowskiego, od strony zachodniej też ulica Okrężna z frontem do Alei Sobieskiego. Szczere pole, nie było żadnej zabudowy tak jak teraz. Nitka z pozostałą częścią Mokotowa Dolnego i Górnego, ciągnęła się ulicą Powsińską, czyli otwartym polem. Powsińska była ulicą, którą jeździł tramwaj i była brukowana jezdnia. Między Sadybą a kościołem był tylko cmentarz, jeden czy dwa domy i linia kolejki dojazdowej, która szła do Piaseczna. W pierwszym rzędzie już wtedy znalazłem się w 1. plutonie podporucznika Wenancjusza Kuklińskiego, pseudonim „Roman”. Rzucono nas żeby zbudować barykadę na wysokości (był tam rowek odwadniający, teraz nie ma) jak się zaczynał Plac Bernardyński. Zostały przewrócone dwa tramwaje, dwa wagony i stoimy najpierw tam. Wtedy od czasu do czasu mieliśmy ostrzał z Siekierek, bo w szkole na Siekierkach stała jednostka niemiecka, która dysponowała potężnym reflektorem, tak że nawet i w nocy potrafili rzucić światło i wszystko oświetlić. Strzelali do nas, oczywiście my nie odpowiadaliśmy, bo nie było czym. Ale to było bez żadnej z ich strony... Nie byliśmy atakowani. W związku z tym, że tak dobrze się sprawy tutaj kształtowały, nawet jeden samochód z oficerem niemieckim zapędził się na ulicę Powsińską w stronę kościoła i został wzięty do niewoli. Oficer, zdaje się, został zastrzelony natomiast szofer wzięty do niewoli. [To] moje przeżycie z czasów wojny, że miałem bezpośredni kontakt z jeńcem. Inni chcieli spać (ja ich rozumiem) więc: „Tych najmłodszych wystawimy, żeby go pilnowali w nocy.” Ja i Piotrek Godlewski siedzieliśmy i męczyliśmy się, żeby nie zasnąć koło tego Niemca. Leżał na wyrku, to były nędzne chatki koło kościoła bernardyńskiego. Co raz wstawał, drapał się i klął, że wszy są. Rzeczywiście pluskwy były. To był Polak ze Śląska, można się było z nim porozumieć. Przyszedł wczesny ranek, dowództwo mówi do nas: „Żeście go pilnowali całą noc, to teraz odprowadźcie go na fort do dowództwa.” Wtedy prowadziłem jeńca. Wypożyczono mi pistolet, mój kolega z karabinem szedł przodem, Niemiec za nim, ja za Niemcem z pistoletem w ręku. W ten sposób rano odprowadziliśmy jeńca do dowództwa. Później wróciliśmy z powrotem w to miejsce i nastąpił rozkaz żeby przesunąć linię barykady na wysokość ulicy Chełmskiej, tak jak i teraz dochodzi do ulicy Czerniakowskiej. Kwaterowałem po stronie wschodniej, inni po stronie zachodniej i trzymaliśmy obronę. Od czasu do czasu Niemcy nam dawali do wiwatu. Na Siekierkach było wysypisko śmieci. [W okolicy] gdzie jest dzisiaj góra Majewskiego, pamiątka Powstania Warszawskiego, było jedno wysypisko śmieci miejskich. [W tamtym miejscu] wyjeżdżał jeden czy dwa czołgi i do nas strzelali. Później zachciało im się spróbować nas przepędzić. Były pewne momenty, że musieliśmy się cofać z tego względu, że czołg szedł po otwartym terenie. Nie mieliśmy żadnego uzbrojenia, które pozwalałoby podjąć nam jakąkolwiek walkę z czołgiem i z piechotą, która za nim szła. Jeden z czołgów, który szedł ulicą Czerniakowską został przez PIAT uszkodzony. Ci od PIAT-a byli wysunięci trochę przed Chełmską, bardziej w kierunku Nazaretanek, teraz Bartyckiej. Troszeczkę się cofnęliśmy i znowu nastąpiła zmiana, inni przyszli na nasze miejsce. Nas z Chełmskiej wycofano i zajęliśmy obronę wzdłuż ulicy Okrężnej. Konkretnie ze swoim plutonem stałem na południowo-zachodnim łuku Okrężnej, gdzie teraz znajduje się na Sadybie posterunek policji. Były puste pola, ale tak to mniej więcej jest usytuowane. W tamtym miejscu była straż pożarna, puste pola, mieliśmy tylko siatkę (ogródki były ogrodzone zwykłą siatką) i jedyne co nas chroniło to podmurówka pod siatkę i willa. Z tym że w willi nie mogłem siedzieć, po prostu nie wytrzymałem raz nerwowo. Willa była na dużej podmurówce, w piwnicy była ulokowana pralnia i podłoga była wybetonowana. Był atak sztukasów i gdzieś obok padła bomba. Człowiek naturalnie się kuli. Patrzę na podłogę, a podłoga zygzakiem pęka. Wtedy przestałem już się chować do piwnicy, tylko na ogródku wykopałem mały dołek, z willi wyciągnąłem solidne dębowe drzwi i położyłem obok. Jak był atak samolotów to wchodziłem do dołka, naciągałem drzwi i miałem przynajmniej święty spokój, bo albo coś bezpośrednio we mnie trafi, a jak obok to nic mi nie zrobi. Tak było już do końca Powstania na Sadybie, jeżeli chodzi o mój pluton porucznika „Romana”. Zajmował tam stanowiska. Nie będę wchodził w wątek, że porucznik „Roman” został zasypany na forcie ze Szczubełkiem, ale w przeddzień tego zdarzenia ja i mój kolega z tej samej grupy harcerskiej zostaliśmy oddelegowani jako łącznicy do komendy kompanii. Komenda była wtedy zlokalizowana na rogu Waszkowskiego i Zielonej. Zielona istnieje, Waszkowskiego istnieje, dom odbudowany taki jak był. Działkę podzielono na pół, na początku znajduje się inne domostwo a to stare jest. Tam byłem jako łącznik i mój kolega Andrzej Bukar też ze mną siedział. Nosiliśmy meldunki. Nawet wypisywali legitymacje akowskie dla wszystkich. Decyzja podporucznika „Romana” spowodowała, że nie straciliśmy życia, bo jak Niemcy poszli na Sadybę od strony Wilanowa i Alei Sobieskiego, to wszyscy w linii wzdłuż Okrężnej zginęli, nie uszli z życiem. Niemcy położyli tak intensywny ogień, że przydusili wszystko i swobodnie podchodzili. Tak sobie to wyobrażam, bo mieli karabinów maszynowych tyle a my – gdzieniegdzie był jeden karabin maszynowy i stał raczej od strony ulicy Podhalańskiej, teraz się nazywa Orężna, od strony zachodniej. Tutaj niektórzy mieli karabiny, niektórzy mieli steny czy błyskawice, to [cóż to jest]. Sto metrów bije a nie trzysta, czterysta. Granatów też nie było za dużo, więc jeden z naszej piątki zginął, Henryk Pokrzywnicki. Nawet nie wiadomo gdzie został pochowany, bo nie zidentyfikowano jego zwłok. W dowództwie kompanii najpierw mieliśmy polecenie, żeby zlikwidować świadectwo, że tu jest komenda. Były zrywane linie telefoniczne, palono ledwo przygotowane legitymacje akowskie. Wszystko przygotowujemy do tego, że mogą nas Niemcy zaskoczyć. W międzyczasie okazało się że dom, w którym stoimy w piwnicy od góry już płonie. Dostał pocisk zapalający i poddasze zaczęło się palić. Staramy się wycofać w stronę kościoła bernardyńskiego, ale jak na początku mówiłem, ostatnią ulicą zabudowaną w tym terenie była Goraszewska, a już Niemcy podchodzili i już Goraszewskiej przejść nie można było. Zapada decyzja, że poddajemy się jako cywile. To było bardzo głupie, bo wychodziliśmy naprzeciw żołnierzy niemieckich, którzy strzelali. Nie przypuszczam żeby w nas, bo przeszliśmy, ale poprzez nas dalej kogoś likwidowali, wypłaszali. Coś widzieli. To był bardzo nieprzyjemny „spacer” jak się widzi żołnierza niemieckiego, który stoi jakieś sto pięćdziesiąt metrów z karabinem i strzela w moim kierunku. Nie wiem czy on we mnie strzela czy idzie dalej, ale nikt nie został zabity. Trzeba przyznać, że Niemcy rabowali. Miałem na ręku zegarek szwajcarski niklowany, który dostałem z okazji pierwszej komunii. Niemiec mnie zawołał i ściągnął ten zegarek. Nic wielkiego nie zabrał, połaszczył się nawet na taką drobnostkę, bo to był na skórzanym pasku zwyczajny zegarek. Jeszcze wiem nawet jak się nazywał – „Bellaria”. Przeszliśmy i zostaliśmy wszyscy spędzeni na forcie. [Na forcie] już dokopali się częściowo do zasypanych, bo w międzyczasie był nalot sztukasów na fort. Jedna bomba, chyba z zapalnikiem o opóźnionym zapłonie, przebiła nasyp ziemny i sklepienie. Całe dowództwo Sadyby zostało zasypane. Między innymi mój dowódca bezpośredni, czyli porucznik „Roman”, dowódca Sadyby, kapitan czy porucznik Szczubełek (doktor Szczubełek).. Znaleźliśmy się tutaj spędzeni z całego terenu – kobiety, dzieci, mężczyźni. Faktem jest, że [to] co nas ratowało to to, że po pierwsze nie szliśmy do niewoli z opaskami na ręku, bo kazano nam zdjąć i nie mielimy żadnego umundurowania jednolitego. Wielu powstańców na Sadybie miało kombinezony robocze (to chyba była jedna część – bluza i spodnie) szare z magazynów Społem. Tych Niemcy wyłapywali i rozstrzeliwali podobno. Czy wszystkich – nie wiem. Nie byliśmy pewni na forcie jaki nas los czeka, ale przyjechał generał, mówi się nawet, że to był von dem Bach czy [może] inny, nie wiem. W każdym razie sam widziałem, że to był generał, bo wszedł na górę fortu i obchodził go w towarzystwie oficerów (miał czerwone lampasy) i oceniał widocznie sytuację. Zapadła decyzja, że [chyba] nas jest za dużo do wybicia, że nie opłaci się. W nocy zrobili kolumnę marszową i popędzili nas na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim w pociąg i do obozu w Pruszkowie. Też miałem trochę szczęścia, bo moja matka pochodziła z Pruszkowa. Też się urodziłem w Pruszkowie, tylko prędko się stamtąd wyprowadziliśmy, więc trochę znajomych było. W pierwszym rzucie zostałem zaszeregowany do wywózki do obozu. Jeden z moich kolegów trafił do obozu. Był w Gross-Rosen, w Sachsenchausen. Ja, będąc już w tym zestawie do obozu... Była taka sytuacja. To były warsztaty kolejowe, centralne warsztaty kolejowe naprawy sprzętu wagonów i wagonów towarowych. Zestaw koło zestawu stał. Jeden był na Gubernię jeszcze, a drugi do obozu. Jak się zorientowałem, że obok stoi zestaw na Gubernię to wykorzystałem okoliczności i nadstawiając karku przeskoczyłem do zestawu na Gubernię. Wywieźli mnie w Końskie i od razu za dwa dni wróciłem do Pruszkowa, bo tu miałem rodzinę. Tak się skończyła moja epopeja wojenna, całe Powstanie. W Pruszkowie spotkałem się z matką, z rodziną. Była straszna „akcja” warszawiaków, profesorów. Cała inteligencja warszawska była wyłapywana i lokowana w szpitalu dla psychicznie chorych w Tworkach, że to są ludzie albo chorzy na zakaźne choroby albo chorzy psychicznie. [W Pruszkowie] zostały zorganizowane komplety i od razu zapędzono mnie do nauki. Zacząłem ponownie chodzić do gimnazjum. Były
ad hoc organizowane komplety, bez żadnego planu. Później w 1945 roku weszli Rosjanie. W lutym otwarto szkoły i trafiłem do normalnej szkoły, liceum i gimnazjum imienia Tomasza Zana i ukończyłem szkołę średnią. Miałem jeszcze mały epizod. Byłem harcerzem, więc podjąłem pracę w harcerstwie w Pruszkowie. Byłem członkiem komendy hufca, byłem skarbnikiem komendy hufca. Do 1949 roku działałem w harcerstwie. […]
- Chciałbym jeszcze wrócić do okresu Powstania. Czy zetknął się pan bezpośrednio ze zbrodniami wojennymi popełnionymi przez Niemców?
Ze zbrodniami wojennymi bezpośrednio się nie zetknąłem, ale wiem, że na przykład na ulicy Podhalańskiej jak szli lotnicy ze Służewca z klasztoru to mordowali ludzi. Natomiast z morderstwem bezpośrednim miałem styczność w 1939 roku. Na fali euforii, że obronimy sami siebie i że wszyscy muszą przejść przeszkolenie, moja matka przeszła kurs sanitariuszek w CePeLek-u, róg Koszykowej i Chałubińskiego (w dalszym ciągu jest ta nazwa, to jest przedwojenna nazwa). Gdy już Warszawa padła, trzeba było chować zabitych żołnierzy polskich. Mój ojciec już poszedł na wojnę, nikogo nie było, ale Sadybę obsadzała jednostka wojskowa wojska polskiego i dożywialiśmy ich. Matka wtedy przygotowała na obiad ryż ze śliwkami, ten żołnierz się u nas najadł, ale zwróciłem uwagę, że nie ma pasa. Powiedziałem matce, że trzeba mu dać pas i dałem mu ojca pas, bo był w domu. Później na jesieni w 1939 roku matka tego żołnierza identyfikowała, chowała, spisywała jego dane. Poznała go po pasie, nie było wątpliwości. To nie był zwykły pas, tylko z wyszywaniami i tutaj była sytuacja, że żołnierz się poddawał, bo został zabity z podniesionymi rękami i był problem, że trzeba wykopać głębszy dół żeby mu się te ręce zmieściły. To było jedno z czym się zetknąłem. Tak to tylko dochodziły mnie odgłosy, że nasze sanitariuszki nad Jeziorem Czerniakowskim poszły po rannego, czołg spod Siekierek walnął w nie granatem i [jedna z nich] straciła nogę, jedna zmarła, druga też później. Tak żebym widział, że Niemcy bezpośrednio kogoś zabijali, to nie widziałem. Było tylko to, że każdy ruch wywoływał reakcję Niemców. Albo Siekierki – jak ktoś przebiegał wzdłuż Powsińskiej, bo Powsińska była zabudowana z jednej strony, a z drugiej strony było podmokłe pole, to cekaem grał i płoszył go. Jeżeli się biegło Powsińską koło cmentarza... Sam miałem taką historię, że idąc z meldunkiem jak Niemcy otwierali ogień to dla mnie najbezpieczniejszym schronieniem była katakumba na cmentarzu Czerniakowskim przy Powsińskiej. Nie miała płyty, wskakiwało się i spokojnie człowiek siedział. Nie przejmował się, że tam jest grób, było to bezpieczne schronienie. Ale trzeba zwrócić uwagę, że cmentarz był dużo mniejszy niż obecnie. Teraz dotyka ulicy Bonifacego, a przedtem od Bonifacego był dużo oddalony, była łąka, wolne miejsce. W ogóle Sadyba jest nieporównywalna. Żeby sobie zdać sprawę, co to była Sadyba (było wydawnictwo „Warszawa wczoraj, dziś i jutro”), ta enklawa Sadyby to jest wysepka, która... Na dobrą sprawę nie wiadomo było, po co było ją bronić. Może po to, żeby ci którzy przychodzili z lasu mogli się zatrzymać na Sadybie. Ale według mojego, może naiwnego, rozeznania, gdyby mi kazano: „Przyprowadź pięćdziesiątkę ludzi” to bym w nocy znając teren jak własną kieszeń przeprowadził bez jednego strzału ze strony Niemców. Bo Niemcy byli w Wilanowie, na Służewcu, przez jakiś czas w willi Waltera koło Alei Sobieskiego, a tam ich nie było. Można to było swobodnie przejść i wiele osób przed rozpoczęciem głównych walk wyszło z Sadyby poprzez Wilanów na Konstancin – Jeziorną. Nie trzeba było tutaj siedzieć. Najgorsze były „krowy”, granatniki, broń stromotorowa i samoloty. Samoloty bezkarnie... Kiedyś miałem wypadek, że leciałem z meldunkiem z Okrężnej na fort. Trzeba było biec dookoła, dlatego że fosa była pełna wody. Nadleciał jeden sztukas. Stał domek, on z tej strony, to ja z tej strony, ale robił ciągłe kółka, bo leciał tak nisko, że strzelał bezpośrednio w okna fortu. Dosłownie leciał pięć metrów nad ziemią. Latał tak nisko, że dokładnie widziałem twarz lotnika. Dokładnie widziałem jak był ubrany, miał kominiarkę lotniczą. Później już to ganianie w koło przestało mi się podobać, bo bałem się, że w pewnym momencie może mnie jednak zauważyć i przycelować we mnie. Domek był obrośnięty dzikim winem, skoczyłem na ścianę, zerwałem maksymalnie dużo dzikiego wina, położyłem się pod ścianą i się tym przykryłem. Jeżeli chodzi o jednostki, które likwidowały Sadybę, to gdzieś były morderstwa (jak mówię – na Podhalańskiej). Z tym że doszły mnie słuchy, że [w miejscach] gdzie natrafiali na opór, wykańczali wszystkich. Nie starali się przerwać walki, że przeciwnik mówi: „Poddaję się.” Nie. Wtedy już wykańczali wszystkich. Tak było na ulicy Ojcowskiej. Była willa trochę przed Okrężną wysunięta w pole w kierunku św. Jana, na Wilanów. Wszyscy tam zginęli. Ale jak było nie wiem, bo tam nie byłem. To, że z kolegą Andrzejem wyszliśmy cało to było tylko dzięki temu, że dzień wcześniej zostaliśmy odkomenderowani do dowództwa kompanii. Jak byśmy siedzieli na pierwszej linii ulicy Okrężnej to prawdopodobnie nic by po nas nie było. Głodu specjalnie nie cierpieliśmy, bo na Sadybie wszędzie były ogródki działkowe. Nawet można było się zaopatrzyć. U księdza na plebanii na Placu Bernardyńskim śliwki trochę były jeszcze kwaśne, ale były węgierki. Pomidory też były, kartofle też. Tak że takiego głodu jak w Śródmieściu był to u nas nikt nie zaznał. Trochę był kłopot z wodą, bo trzeba było bazować na własnych studniach, ale na ogół to były płytkie studnie, woda bardzo zanieczyszczona żelazem, bo torf, ale dawało się i na tym gotować.
- Czy chciałby pan coś dopowiedzieć? Coś dotyczącego Powstania, co nie było jeszcze powiedziane?
Mogę powiedzieć tylko tyle, że jeżeli chodzi o dokumentację Powstania, to została ta sprawa podjęta zbyt późno i była robiona w sposób chaotyczny, bo takie ilości jakie są nawet w Encyklopedii Powstania Warszawskiego, tej poważnej jak gdyby publikacji... Jeszcze rok temu na spotkaniach „Oazy” siedziałem koło kolegi, który w tej książce jest wymieniony, że zginął. Jeżeli chodzi o moje nazwisko to jest dosyć popularne nazwisko. W związku z tym jak złapali ciąg Sosnowskich to zmieniali daty, imiona. Nie wiem czy to zda się... […]
Warszawa, 20 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski