Alina Alfreda Turlejska
Nazywam się Alina Turlejska.
- Jak wyglądało pani dzieciństwo i czas młodości?
Dzieciństwo moje o tyle było dobre, że moi rodzice się szanowali, kochali. Przeżyli ponad pięćdziesiąt lat w małżeństwie. Miałam brata o dwa lata młodszego ode mnie. Zginął w Powstaniu. Mając siedemnaście lat, byłam tylko po dwóch latach szkoły ekonomicznej. Wojna wybuchła we wrześniu akurat, kiedy szkoła się zaczynała. I przyszła okupacja.
- Czym zajmowali się pani rodzice przed wojną?
Moi rodzice pracowali. Tato pracował w dyrekcji kolejowej na Pradze, przy Dworcu Wileńskim, a mamusia moja trudniła się krawiectwem.
- W której części miasta państwo mieszkali przed wojną?
Na Pradze, przy Dworcu Wileńskim, przy ulicy Wileńskiej.
- Jak pani wspomina przedwojenną szkołę?
Dobrze. [Jako] ciepłą, dobrą, ale to było za krótko. Wtedy kiedy był najpiękniejszy wiek i coś człowiek mógłby działać, dokończyć szkołę i cieszyć się, to wybuchła wojna. Nie miałam siedemnastu lat.
- Jak pani wspomina wybuch wojny? Jak pani zapamiętała ten dzień?
Wybuch wojny – bardzo tragicznie. Ogromnie szanowałam i kochałam swoich rodziców i bałam się, żeby im się jakaś krzywda nie stała. Kiedy przyszli Niemcy i okupacja, to już nie było tak dobrze. W każdym dniu były rozstrzeliwania ludności w Warszawie. Okupacja była tragiczna dla nas Polaków. Bardzo. Codziennie człowiek wychodził, a nie wiedział, czy wróci.
Zaczęłam pracować w firmie, która wyrabiała linki na front. Moja legitymacja zapewniała, że jak samochód z Niemcami się zatrzymał, żeby mnie zrewidować czy w łapance wywieść do obozu, to przeczytali, zobaczyli, że nie próżnuję, że nie mam jakichś niejasnych kontaktów i puścili mnie. Tylko słyszałam brzęk łańcuchów i poszli.
- Wiele razy się zdarzało, że pani była w takiej sytuacji? Była pani zagrożona wywiezieniem?
Nie. Całą okupację jakoś szczęśliwie przeżyliśmy. Tatuś mój pracował, mamusia była w domu, brat chodził do szkoły. Potem zaczęłam na komplety chodzić, ale to nie dało rezultatu i zostawiłam. Pracowałam, żeby ocalić swoje życie.
- Jak długo pani pracowała w tej fabryce?
Na pewno dwa, trzy lata. Pięć lat była okupacja. Trudno mi pamiętać, bo to jest przeszło sześćdziesiąt lat.
- Oprócz łapanek była pani świadkiem represji niemieckich w stosunku do Polaków?
Nie. Szło się rano do pracy i wieczorem do domu, prawie wieczorem. Godzina policyjna była o dwudziestej. Wtedy już nie wolno było wychodzić na miasto. Trzeba było zasłaniać okna, żeby było ciemno, bo jak ktoś zostawił otwarte, to Niemiec strzelał do okna. Tak że o dwudziestej już trzeba było siedzieć w domu. Powiedziałabym, że była taka kwarantanna. Nie było wolnej stopy na co dzień.
- Czy podczas okupacji spotkała się pani z życiem konspiracyjnym?
Spotkałam się o tyle, że mój brat przyniósł do domu broń. Ja tego nie wiedziałam, tylko mój tatuś zauważył i powiedział: „Waldek, wynieś to, bo cały budynek mężczyzn już prawie wywieźli, to i nas ruszą”. I brat tę broń wyniósł z domu. Za jakiś czas pytałam brata: „Co to ma za znaczenie?”. Brat mi odpowiedział: „Będziemy walczyć, żebyście żyli”. Parę dni przed Powstaniem przyszło do nas gestapo. Oczywiście ręce do góry, ja i mamusia. Widocznie uważali, że kobiety są słabsze, to coś powiedzą. Ktoś brata zadenuncjował i byli na tropie mojego brata, poszukiwali. Dlatego właśnie przyszło gestapo do nas do domu. Tak że mamusię moją Niemiec uderzył w twarz, ja zemdlałam, bo słyszałam, jak mówili, że mnie na aleję Szucha wezmą. A co do tatusia, uważali, że mężczyzna jest twardszy, to nie powiedzą: „Gdzie [syn] jest?”. To trwało kilka dni i nawiązałam kontakt z bratem. Brat mówi, że już nie będzie w domu, bo nie ma takich możliwości. Mówi: „Spotkamy się 1 sierpnia, to ci powiem więcej” Niestety, nie spotkałam się z bratem.
Przyszłam na plac Piłsudskiego. Były tłumy ludzi. Nie wiedziałam, o co chodzi. Siedemnasta godzin, zawyły syreny: Powstanie Warszawskie, a ja z bratem się nie widziałam i nigdy się już nie spotkałam. Szukałam. Zostałam właściwie sama, bo rodzice byli po drugiej stronie Wisły. Zostałam sama, nie wiedziałam, co mam zrobić. Będę szukać brata, ile mi Bóg da siły. Niestety, nie spotkałam się. Były przewracane tramwaje, zaczęli ludzie tworzyć barykady. Z grupką osób poszliśmy na Królewską, tam był
à la schron, piwnice. W tym schronie byliśmy jakiś czas.
- Dużo osób tam się schowało?
Sporo. Na pewno około stu osób, bo do tego schronu z pobliskich budynków wszyscy szli, aby się ocalić od strzelaniny. Kiedy któregoś dnia przyszedł pan i mówi, że jest ze służby pomocniczej AK i kto chętny, to wiele osób się zgłosiło, a ja pierwsza. Myślę sobie: „Boże, nie mam broni w ręku, ale będę szukać brata, dokąd będę mogła”. Mieliśmy dorywczy szpital na Wareckiej, tam ludzi składali, opatrywaliśmy rannych. Trzeba było barykadę już robić. Niektórzy ludzie bardzo się załamywali i nie można im było pomóc.
- Pamięta pani osoby, z którymi wówczas pani pracowała?
Nie, nikogo. To był jeden szok i dym w powietrzu. Bez przerwy strzelanina, bez przerwy barykady. Mój brat był w konspiracji, potem gdzieś się ulokował, ale ja nie wiedziałam gdzie. Był w Zgrupowaniu „Róg”, pseudonim „Siwy”.
- Jakie warunki panowały w szpitalu, w którym pani pomagała?
Okropne. Było wody, opatrunków. Ktoś coś przyniósł, to się wyrywało po prostu.
- Byli lekarze i pielęgniarki?
Byli, ale to było bardzo krótko, bo szpitalik się stworzyło, a za kilka godzin już szpitalika nie było. A tam leżeli ludzie czarni jak Murzyni, przykryci gazą. Były tak zwane krowy, armatki niemieckie, które wciąż pracowały, dzień i noc. Po tych ranach od razu człowiek robił się ciemny, spalony po prostu. Ale za parę dni już tego nie było, już się wszystko zmiotło, już szliśmy dalej, stawiało się barykadę.
Pisałam pamiętnik w schronie na Królewskiej. Pewnego dnia ktoś mówi, że Niemcy dobijają się z Ogrodu Saskiego do nas. Chciałam wyjść z tego schronu i wyszłam. Wyszłam na podwóreczko przed schronem i patrzę, a nasi chłopcy akowcy mają nastawiony już karabin. Musiałam się wycofać stamtąd, bo Niemcy przez bramę się dostawali, a nasi chłopcy już atakowali. I znów za parę godzin nic nie było. Była jedna czarna droga. Nie spotkałam się z bratem. Spotkałam się krótko przed kapitulacją AK (kapitulacja AK była 2 października) z kolegą, który był w konspiracji z moim bratem, mężem mojej przyjaciółki, z którą pracowałam za okupacji (Kaja i Jurek). Pytam: „A gdzie reszta?” – „Nie ma”. Dom bombardowali, to z jednego domu do następnego uciekaliśmy. Kiedy już nastąpiła kapitulacja, wychodziłam z Jurkiem i jego żoną z Warszawy do obozu.
- Czy mogłaby pani powiedzieć o okresie pracy w szpitalu? Co się dalej działo?
Na ulicy leżeli ludzie, tak ich się opatrywało. Kiedyś leżał Niemiec, bo Niemcy też ginęli. Doszłam do tego Niemca i chciałam mu dać pić, a on głową odwracał i nie przyjął ode mnie wody. Nie przyjął ode mnie pomocy. Byłam wtedy zawiedziona. Myślę sobie: „Boże, nie ma już tych ludzi”.
Jak spotkałam się z kolegą brata, to wtedy prowadzili nas do obozu, bo już była kapitulacja. Była cisza, nie było strzałów. Była spalona Warszawa i ból, jeden ból tych młodych, pięknych ludzi. A Niemcy urządzali sobie jeszcze żywe barykady, ludzi nazbierali i prowadzili przed naszą barykadą, żeby reszta ginęła.
- Pamięta pani, w którym miejscu budowała barykady?
To było gdzieś blisko Królewskiej.
- Wspomniała pani o kontaktach z żołnierzami AK. Czy mogłaby pani coś więcej powiedzieć?
Nie było takiego kontaktu.
- Tylko wtedy pani ich widziała, jak mieli strzelać?
Tak. A tak to nie było. Ze schronu do schronu pod ostrzałami się uciekało. A jak zaczęli palić PAST-ę, to całą noc, pamiętam, polewaliśmy tę PAST-ę, bo był straszny pożar. Dużo rzeczy mi uciekło, bo to jest przeszło sześćdziesiąt lat. Z bratem się nie spotkałam, ale brat jest na tablicy [w Muzeum Powstania]. Nie wiem, jakim cudem. Miałam jeszcze dwóch braci ciotecznych, którzy byli w konspiracji, ale już nie żyją: Leon i Dyziek. Tak że w rodzinie miałam miłość do działalności. Nie wyszło tak jak potrzeba, ale uważam, że ocalili dużo.
- Mówiła pani o żywych barykadach. Czy była pani świadkiem innych zbrodni wojennych dokonanych przez Niemców?
Nie, tylko ze słyszenia. Myśmy codziennie słyszeli. Były megafony, nadawali przez megafony: „Dziś stracono sto osób na takiej i takiej ulicy”. To człowiek omijał tę ulicę i innymi ulicami do domu ciągnął.
- Czy w pani otoczeniu było życie religijne podczas Powstania?
Tak. Bo moi rodzice byli katolikami i tak nas wychowali.
- Jak to życie religijne funkcjonowało?
Modlitwy. Modlitwy ogólne w schronach też były.
- Jak wyglądało życie w schronach?
Modliło się i czekało, żeby wyjść, trochę powietrza złapać. Spało się albo na podłodze, albo tak jak ja, na drzwiach wyrwanych ze ściany. Były choroby, była epidemia czerwonki w takich pomieszczeniach. Między innymi i ja ją miałam, miałam bardzo wysoką temperaturę. Czułam się wciąż bardzo samotna, bo byłam sama. Goniłam za bratem, nie mogłam go znaleźć. Rodziców zostawiłam po tamtej stronie Wisły i sama między obcymi. Ale wtedy wszyscy byli dla siebie braćmi. Kto ile mógł, to pomagał. Byli tacy, którzy jechali do pracy, tak jak ja 1 sierpnia. Wybuchło Powstanie, ten młody człowiek jechał do pracy. I siedział w schronie dłuższy czas, i niestety popadał w depresję, bo zostawił żonę, dzieci. Druga tragedia.
- Czy w pani otoczeniu był dostęp do prasy powstańczej lub radia?
Tak, ale to było tylko na wyrywki. Nie było możliwości rozkurczenia się ani kontaktu z naszymi chłopcami, którzy walczyli. Albo zginęli, albo nie mieli czym bronić. To była ucieczka tylko. Ucieczka donikąd prawie już przy końcu. Dlatego było coraz gorzej. Warszawa była już prawie spalona, zniszczona i przyszła kapitulacja.
- Czy jak była pani w schronach, spotkała się pani z mniejszościami narodowymi?
Nie.
- Jak było z wodą i jedzeniem?
Prawie osiem dni nie jadłam. Jak byłam przy Królewskiej, znalazłam pudełko z landrynkami. To było takie skawalone, że myśmy tłukli po prostu. Tymi landrynkami trochę przeżywaliśmy. A jedzenia nie było, nie było skąd [wziąć]. Tak że pełne dwa miesiące od 1 sierpnia do kapitulacji AK dziś nawet nie wiem, jak mi Bóg dał przeżyć. Chodziłam z różańcem na szyi, modliłam się i czekałam, żeby spotkać się ze swoimi rodzicami albo może z bratem. Tatusia mojego wzięli do obozu, do Pruszkowa. Dopiero jak wróciłam, to wiedziałam.
- Czy wśród ludzi wiadomo było, że zbliża się upadek Powstania, że jest coraz gorzej?
Tak. Zresztą ludzie byli tak wycieńczeni! To było sześćdziesiąt trzy dni bez jedzenia, bez picia. Strata rodziców. W ogrodzie Bliklego chowaliśmy jedenastoletniego łącznika, to też pamiętam. Na placu Dąbrowskiego był mały cmentarzyk i tam się chowało, kto zginął.
- Podczas pogrzebów był obecny ksiądz katolicki?
Tak, był.
- Pamięta pani, kto to był?
Nie, nie pamiętam.
- Jak dowiedziała się pani o upadku Powstania?
Przez naszych chłopców jeszcze żyjących i przez megafony, jak już zaczęli Niemcy ludzi z Warszawy wyprowadzać. Najpierw niektórzy wychodzili z białą [flagą], że się poddają, bo nie wszyscy wytrzymywali i woleli już wyjść pod białym sztandarem, że się poddają do obozu. Dlatego ja z Jurkiem legitymacje i opaskę spaliliśmy. Baliśmy się, że jak Niemiec co parę kroków stał przy tych wycieczkach do obozu, to nie wiadomo, gdzie by nas zapędzili albo w ogóle by zastrzelili.
- Jak potoczyły się pani losy po wyjściu z Warszawy?
Była taka sprawa, że jak nas prowadzili do obozu, to szedł kolega brata z konspiracji, żona jego, ja i jeszcze dwóch czy trzech akowców. Jurek w pewnym momencie mówi: „Słuchaj, mój ojciec pracuje w majątku w Zaborówku”. Dwie córki i syn brali udział w Powstaniu. Mówi: „Do tego majątku jakoś się dostaniemy. Przed tym mam jeszcze brata rodzonego we Włochach pod Warszawą. Potem do majątku hrabiów Wodzyńskich się dostaniemy, to już będzie dobrze”. Dwadzieścia trzy kilometry było, jak szliśmy, ale żeby wyjść na prawidłową drogę, to trzeba było ominąć Niemców, którzy co parę kroków stali, żeby nie uciekać. Jeden Niemiec był niski, szczuplutki, chudziutki. Jurek pyta: „Gdzie wy nas prowadzicie?”. A on pokazał na nogi i na głowę, że jak mamy głowę i nogi, to wiemy, gdzie chodzić. Czyli chciał nam pomóc, żebyśmy z tego nurtu wyszli. I tak wyszliśmy, on nas wypuścił po prostu. Doszliśmy do majątku. Tam byłam do zajęcia Warszawy 17 stycznia.
- Czy podczas Powstania wiedziała pani, że wojska sowieckie są po drugiej stronie Wisły?
Tak, wiedzieliśmy. Ludzie czuwali nad tym, było wiadomo. Cieszyliśmy się, że może ruscy przyjdą i nam pomogą, bo byli już na Pradze, ale niestety – nikt nam nie pomógł.
- Czy udział w Powstaniu miał jakieś konsekwencje w pani życiu powojennym?
Nie.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Kiedy mogłam się modlić i wiedziałam, że już Powstanie się skończyło i może z tego jarzma wyjdziemy. Szliśmy przez spaloną Warszawę. Radości nie było, nie było z czego. Tyle pięknej młodzieży zginęło, tak pięknej, mądrej! To się przeżywa do dziś i do końca. Mam dzieci w Kanadzie. Wnuczka w nagrodę dostała wybór: na pół roku wyjazd do Polski. Miała sobie wybrać uniwersytet, ona sobie wybrała Uniwersytet Jagielloński w Krakowie. Była tutaj pół roku. Było sześćdziesięciu kilku studentów. Polaków tylko dwóch było, bo tak to byli Kanadyjczycy i inni. Mówili: „Słuchajcie, pojedziemy do Warszawy, bo w Warszawie jest Muzeum [Powstania]”. Moja wnuczka mówi: „To dobrze, bo zrobimy spotkanie z moją babcią”. Zrobili spotkanie. Sześćdziesiąt parę osób, porobili zdjęcia. Profesor za parę dni przysłał mi podziękowania za to spotkanie. Mam dwie duże książki o Powstaniu, miałam jeszcze trzecią, w której było moje zdjęcie z Powstania. Tak że duch patriotyczny w mojej rodzinie jest. Moje wnuczki są tam, a zawsze proszą o jakieś nowości.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorszy był szok, kiedy zawyły syreny i wiedziałam, że jestem odcięta od wszystkich, od świata, sama jak suche drzewo. Nie miałam się o co zaczepić, do kogo powiedzieć. Ludzie uciekali, przewracali tramwaje, strzelali. Takiego piekła najgorszemu człowiekowi na świecie nie życzę.
- Jak po latach ocenia pani fakt, że Powstanie wybuchło? Czy było potrzebne?
Było bardzo potrzebne, dlatego że byliśmy jak to drzewo zwichrowane. Niemcy w tą, ruscy w tą. Ruscy już sobie zaplanowali, że jesteśmy republiką rosyjską. Już nas nie było. Wielu ludzi mylnie myśli. Trzeba przeżyć i wiedzieć. Wielu rzeczy nie powiem, bo nie pamiętam, bo to już jest ponad sześćdziesiąt lat. Ja już mam prawie dziewięćdziesiąt lat i dalej przeżywam.
Warszawa, 19 lipca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz