Aleksandra Petrażycka „Ola-Ola”
Aleksandra Petrażycka, urodzona w 1924 roku, pseudonim „Ola-Ola”, „Ola dwa”, harcerski batalion Armii Krajowej „Wigry”.
- Proszę powiedzieć, co pani zapamiętała z pierwszego września 1939?
Pierwszy września – wybuch wojny. Byłam wtedy dziewczynką, nie pojechaliśmy do szkół ze względu na napięcie związane z ewentualnym wybuchem wojny. Pamiętam, że obudził mnie w domu ruch. Mieszkaliśmy na pograniczu Brwinowa i Podkowy Leśnej. Wyszłam z pokoju do holu, zobaczyłam mojego tatę w mundurze, mamę strasznie przejętą ze łzami w oczach i słowa mojego ojca: „A więc wojna.” Tak to się zaczęło.
- Ojciec poszedł do wojska?
Ponieważ był już w randze pułkownika na emeryturze, zgłosił się na ochotnika. Był w sztabie generała Smorawińskiego. Jechali na wschód organizować obronę Włodzimierza Wołyńskiego przed Niemcami. Miał siostrę w Równem Wołyńskim i mieli majątek pod Równem – Terczyn. Ewakuował mamę i nas dwoje – miałam starszego brata – i tam nas zostawił. Sam był we Włodzimierzu Wołyńskim i tam 17 września zagarnęli ich Sowieci. Trafił do Starobielska, zamordowany w Charkowie.
- Dowiedziała się pani o tym wszystkim po wojnie?
Dokładnie tak, to znaczy znając Sowietów i ich nastawienie do Polaków, a szczególnie do oficerów, do inteligencji polskiej, zdawałyśmy sobie z mamą sprawę, że przeżycie ojca będzie graniczyło z cudem. Będąc w Równem, w domu wujostwa, dostałyśmy od ojca jeden jedyny list z listopada 1939 roku, pisany w Starobielsku. List mam do dziś dnia. Ponieważ ojciec był senatorem II Rzeczypospolitej ostatniej kadencji, więc z ramienia Senatu byli u mnie w mieszkaniu panowie, robili zdjęcia. Jest w książce wydanej przez Senat fotokopia listu, zdjęcie mojego ojca i jego dzieje.
- Jak mama sobie poradziła?
Wróciliśmy do domu pod Warszawę. To znaczy do domu nie można było wrócić, bo w czasie oblężenia Warszawy u nas w domu stacjonowali Niemcy. Dom był pozbawiony szyb, zima, czterdziestostopniowe mrozy, zniszczone piece, dom zanieczyszczony i obrabowany. Nie mówię, że akurat obrabowany przez Niemców, dlatego że żołnierz będący na froncie nie brałby ciuchów damskich, na pewno obrabowali miejscowi. Nie było do czego wracać, nie było możliwości mieszkania. Zatrzymałyśmy się u ciotecznej siostry mojej mamy w Warszawie w mieszkaniu, w którym przy czterdziestostopniowych mrozach nie było ani razu palone, bo nie było opału. Dla mnie obecne mrozy to jest drobiazg. Młodsze pokolenia nie mogą sobie wyobrazić jak wyglądała Warszawa w 1939 roku, nie było aż takich zniszczeń jak po Powstaniu. Naturalnie w ogóle były, bo Warszawa była przecież bombardowana, ale nie było komunikacji, nie było opału, sanie konne jeździły po ulicach Warszawy, śnieg był bardzo wysoki. Nie było możliwości gotowania w mieszkaniu, bo tam, gdzie my mieszkałyśmy, gaz był tak słaby, że duży pięciolitrowy czajnik wody do rana na tym się nie zagotował.
- Początki były w takim razie straszne... Nie było ojca, co mama zrobiła?
Przede wszystkim zrobiło się ciepło, wróciłyśmy do domu. Nie powiem, jakie było sprzątanie. Później w zimie nie było możliwości – dom był ośmioizbowy, piętrowy, cztery sypialnie na górze, trzy pokoje, kuchnia, łazienka i druga łazienka na górze – kwestia ogrzania tego, nie było w ogóle opału. Jeśli był węgiel, to kupowało się kradziony. Ponieważ na terenie naszego ogrodu był las, cięłyśmy sosny i paliło się drzewem, mieszkałyśmy w kuchni. Kuchnia była duża i w kuchni mieszkałyśmy właściwie całą wojnę w zimie, bo w lecie można było już mieszkać normalnie.
Brwinów. Chodziłam na komplety, uczyłam się.
Tak, oczywiście, innych nie było.
U znajomych, zamiennie dawali lokal, u mnie też się odbywały. Później maturę zdawałam. Ponieważ przed wojną byłam w szkole w Szymanowie u Sióstr Niepokalanek, u nich zdawałam na Kazimierzowskiej maturę w 1942 roku. Oczywiście świadectwa maturalne zaginęły, ale później dostałam kopię od sióstr, dzięki temu mogłam wstąpić na uniwersytet po wojnie. Rok 1942. Najpierw zahaczyłam się w tajnej organizacji, w Brwinowie, nie umiem sobie przypomnieć, co to było, nawet mama mnie wciągnęła. Tam przechodziłam przeszkolenie sanitarne. Byłam na praktyce w ośrodku zdrowia. Dojeżdżałam parę kilometrów na rowerze, później rower zabrali Niemcy, więc chodziłam na piechotę. Później dołączyłam do „Wigier” w Warszawie. W „Wigrach” byłam cały czas w konspiracji od marca 1942 roku. Tam było przeszkolenie sanitarne. Uczyła nas koleżanka, wtedy już lekarz, żyje jeszcze do dziś dnia w Wielkiej Brytanii, bardzo starsza pani. Ona dostała się po Powstaniu do niewoli, później tam po oswobodzeniu wyszła za mąż za Polaka i przenieśli się do Anglii. W Londynie pracowała przeszło czterdzieści lat jako lekarz. Przechodziłam przeszkolenie łącznikowe, różne szkolenia, trudno powiedzieć bojowe, ale zawsze coś – rzuty granatem, coś tam było. Tak było do Powstania.
- Jak pani zapamiętała godzinę „W”?
Ponieważ była koncentracja trzy dni wcześniej, zamieszkałam u znajomych na Wspólnej 10 i miałam łączność ze swoim oddziałem.
Dowódcą mojego plutonu był Roman Kaczorowski, pseudonim „Prokop”. Dowiedziałam się, że dzisiaj Powstanie nie wybuchnie, więc spytałam się, czy mogę pojechać zobaczyć, co jest z mamą, ponieważ znowu stali Niemcy w naszym i sąsiednim domu. Odpowiedział, że tak, spokojnie. Pojechałam rano, ale byłam niespokojna, powiedziałam mamie, że zaraz wracam. Mama zdawała sobie sprawę, co się dzieje. Odprowadziła mnie na stację do Podkowy Leśnej z moim psem na smyczy, wilczurem, wabił się „Trop”. Pusta kolejka do Warszawy. Byłam sama jedna w wagonie. Wychyliłam się przez okno, pies siadł na peronie. W momencie, kiedy kolejka ruszyła, zaczął strasznie wyć. Tak wył, że od Podkowy Głównej do Wschodniej słyszałam wycie psa. Mama później mi mówiła: „Wtedy sobie uprzytomniłam, że może być coś strasznego, bo psy wyczuwają niebezpieczeństwo.” Wróciłam i zastałam na Wspólnej rozkaz zbiórki na Kilińskiego 1. Pobiegałam tam, chwyciłam swoją torbę z opatrunkami, ale nikt się nie liczył z tym, że Powstanie będzie tak długo trwało, mówiło się kilka dni. Przybiegłam, już byli chłopcy, czyścili broń, już był ruch. Tak wyglądał pierwszy dzień, ale już się zaczęły strzały, już było słychać po południu. Pierwszy dzień był spokojny. Później już się zaczęło naprawdę Powstanie.
- Zbiórka była na Kilińskiego?
Dowództwo nasze było na Długiej 7 – dawne Ministerstwo Sprawiedliwości, a Kilińskiego, to był budynek naprzeciwko. Tam w mieszkaniu profesora Henkla mieliśmy punkt zborny i później cały czas punkt sanitarny na pierwszym piętrze, bo to jest ważne. Jak chodzi o sławny wybuch czołgu, to właśnie wyszłam na balkon zobaczyć. Widziałam jak niby czołg, bo to nie był czołg... Na rogu Kilińskiego i Podwala była barykada, oni chcieli najpierw ją rozebrać, próbowali przejechać i zdecydowali się przejechać. Rzeczywiście przejechali, bo to nie była bardzo wysoka barykada. Jak przejechali, spadło żelastwo, jak jechał pojazd, to to terkotało. Przejechali pod moim balkonem. Byłam wychylona i koleżanka lekarka, która jest w Londynie, też. Ale ona odeszła. Widziałam chłopczyka w mundurze wojskowym, jak dla dzieci, z szabelką, a później to był czarny strzęp spalony. Przejechali, weszłam do pokoju. W momencie, kiedy się odwróciłam, byłam na progu pokoju, tyłem do drzwi balkonowych, nastąpił wybuch. Gdybym wtedy zginęła, niczego bym nie poczuła, nic by nie bolało. To był potworny wybuch. Kątem oka widziałam ogień, byłam wtedy zupełnie głucha. Jaka była siła wybuchu, kiedy z jezdni kadłuby ludzkie bez głów, bez ubrania, bez nóg, gołe, waliły na pierwsze piętro! Kadłub uderzył mnie w plecy. Musiałam upaść w ułamku sekundy, nic nie czułam. Miałam wrażenie jak na zwolnionym filmie, że wyciągam ręce do ziemi i padam. Niczego nie czułam. Ochłapy zdjęłam, głucha, półślepa, półprzytomna. Wpadli wtedy chłopcy, żołnierze, którzy mieli służbę na barykadzie u wylotu Długiej, Kilińskiego. Zaczęli mnie ściągać na dół. Przy wyjściu leżała oderwana noga bez buta, straszny zapach. To był taki zapach – chyba tylko w piekle może być, bo to proch i spalone mięso. Ci wszyscy, którzy byli w pobliżu pojazdu i na nim – ci co na nim, w ogóle nie było gdzie ich szukać – ale to były spalone kadłuby mięsne. Poza tym wszędzie wisiały wnętrzności, porozrzucane, pourywane głowy. To był koszmarny widok. Mnie zaprowadzili na punkt, ponieważ miałam rozwalony łokieć, cała byłam pocięta szkłem, była na mnie cudza krew i moja. Zaprowadzili mnie na punkt sanitarny, do dziś dnia nie wiem, kto mnie tam zaniósł i dlaczego nie na Długą, gdzie był nasz główny szpital, tylko na ulicę Mławską.
Dużo było sanitariuszek. Jedne szły do akcji, drugie opatrywały rannych, trzecie miały dyżury w szpitalach. To było różnie w sierpniu, dlatego że każda z nas miała różne przydziały w różnych momentach. Byłam w akcji w tak zwanym getcie. Akcja nic nie przyniosła, żadnych rezultatów, tylko ktoś był tam ranny. Poza tym większość czasu byłam jednak w szpitalu przy doktor Beli i przy przedwojennej pielęgniarce dyplomowanej. Była starsza ode mnie, do dzisiaj żyje w Gdyni, „Iskra” miała pseudonim, nazwisko Woźniak. Ona, jako jedna z nielicznych w Polsce ma medal Florence Nightingale, najwyższe odznaczenie pielęgniarskie. Ponad dziewięćdziesięcioletnia pani, ale całkiem sprawna umysłowo. Pamiętam moment, że przyniesiono na Kilińskiego – już było ciemno – rannego od granatnika, był cały usiany odłamkami, bo to charakteryzowało granatniki. Przy świecach wydłubywałyśmy to. Położyłyśmy go – był zwój materaców – na materacach. Krew się lała. Przyszła jakaś pani i mówi, że będą poplamione materace. To będę pamiętać do śmierci – „Iskra”, która była bardzo łagodna, z natury spokojna, bardzo twardym głosem powiedziała wtedy: „Nie życzyłabym pani, żeby to był pani syn.” Ta pani ucichła, wyniosła się. Później, bardzo znaczący moment, to była próba przebicia się wierzchem do Śródmieścia. To był koniec sierpnia, chyba 28. My jako sanitariuszki miałyśmy ewakuować rannych w ślad za wojskiem. W nocy na wysokości obecnej katedry polowej byłam z noszami, a także druga koleżanka, ranny i czekaliśmy na wynik przebicia. Całą noc tam się stało, czekało, były odgłosy bitwy. Paru naszych się przebiło przez Ogród Saski. Później się okazało, że przebicie się załamało, że jest niemożliwe i zaczęło świtać. Wtedy mi przyszła do głowy myśl, którą się podzieliłam z koleżanką – jak zaczną bombardować, a przecież Niemcy bombardowali od świtu do zmroku zupełnie bezkarnie, to tutaj będzie miazga. Ewakuowałyśmy ich z powrotem do piwnic, do szpitali. Później już było bardzo ciężko. W ogóle straszne były bombardowania całodzienne. Jak wróciłam do domu po Powstaniu, bo nie poszłam do niewoli – niepokoiłam się o mamę, jak mówiłam, Niemcy stali w domu, chciałam wrócić – znalazłam u mamy gazetki z okresu Powstania. Mama wiedziała, że byłam na Starym Mieście – tam zawsze codziennie huraganowy ogień na Stare Miasto. Tak było cały sierpień. To były okropne rzeczy. Zresztą widać było po Powstaniu jak wyglądała Starówka, w ogóle właściwie jej nie było. Jakie rzeczy tam ginęły, jakie cenne zabytki! Katedrę wysadzili, spaliła się. Nasz batalion walczył w katedrze, byli ranni, przechodziła z rąk do rąk. Później jednak zdecydowali, że już nie da się obronić Starego Miasta. Były tylko małe odcinki, które pozostawały w polskich rękach. Niemcy zacieśniali pierścień. Rozkaz ewakuacji ze Starego Miasta. To było dramatyczne, bo ci ranni, którzy jako tako mogli się poruszać, to wiadomo było, że przejdą kanałami, a ci którzy nie mogli, mieli ciężkie rany nóg czy brzucha, musieli zostać. Oni wszyscy zostali zamordowani. Koniec Starówki. Pierwszego września zaczęła się ewakuacja. Wyszłam drugiego września o świcie z rannym, miał pseudonim „Orion”, Maciejewski. Zmarł po wojnie na raka w sile wieku. On był ranny w nogę, ale tak, że mógł iść. Na ulicy Długiej domów już nie było, tylko bramy. Ponieważ robiło się jasno i zaraz samoloty miały latać, więc skokami od bramy do bramy, w jednej bramie czekało się na doskok do włazu. Pamiętam, że jak przyszła moja kolej - wskoczyłam. Parę stopni, później podeścik, bariera drewniana i za barierą czerń, ciemność, nie widać niczego, słychać chlupot wody. Trzeba było nogi przez to przełożyć, zsunąć się na oślep. Nie było na szczęście aż tak bardzo wysoko. Wtedy sobie pomyślałam „To niemożliwe żebym to była ja, to jest film, to mi się śni.” Droga była koszmarna.
Tak, on szedł za mną. Nie musiałam go nieść na szczęście, przystawaliśmy, podpierałam go. Tam dno było szerokości dwóch cegieł. O tym, żeby iść obok siebie, nie było mowy. Oślizgłe ściany i kompletna ciemność, człowiek nie wiedział, gdzie jest, gdzie idzie, jak to wygląda, można było samemu się stuknąć w twarz, nie widzieć.
Weszliśmy bardzo wcześnie rano, koło piątej, wyszłam o siedemnastej na rogu Wareckiej i Nowego Światu.
Tak, zajęli się nami. Byliśmy okropnie zmęczeni, brudni, śmierdzący, kompletnie oszołomieni. Wyszliśmy i spotkałam kolegę, który jako łącznik poszedł wcześniej do Śródmieścia, a ponieważ wiedział, że Starówka wychodzi, więc przychodził do włazu, żeby swoich odebrać. Wyszłam i mówię: „Rogala, popatrz, przecież tu są szyby w oknach, nawet panie z pieskami na smyczy.” To nam się wydawało czymś nieprawdopodobnym. Oczywiście, że to się szybko skończyło, ale wtedy tak było. Oferowali kwatery, ubrania, papierosy, wszystko, bo Starówka. Starówka miała opinię bardzo ciężkiej dzielnicy i rzeczywiście była ciężka. Nie na darmo Podlewski pisząc po wojnie swoją książkę, dał tytuł „Przemarsz przez piekło.” To było o Starówce. Później w Śródmieściu byłam na Lwowskiej 15, gdzie był nasz punkt sanitarny. Tam byłam już do kapitulacji.
- Jak wyglądała kapitulacja?
Nieprawdopodobna rzecz, zupełna cisza, żadnych strzałów – to było coś tak dziwnego i niespodziewanego, że nawet pierwszą noc, to nie można było spać, bo tak było cicho. Wszystko przyzwyczajenie. Zdecydowałam z dwiema koleżankami, że nie idziemy do niewoli.
- To znaczy, że dołączacie do ludności cywilnej?
Idziemy z ludnością cywilną. Bardzo mądre, jeszcze całą noc poprzedzającą wyjście – w Warszawie nie było co jeść – a my, nie wiem dlaczego, wyobrażałyśmy sobie, że poza Warszawą to też nic nie ma do jedzenia. To nieprawda, bo Warszawa nie odbierała towaru i wszędzie było wszystko półdarmo. To był październik, a cały sierpień i wrzesień badylarze na około produkowali pomidory, warzywa, owoce, a nie było normalnego odbioru, bo miasto nie odbierało. Był palący się, nadpalony jęczmień z browaru Haberbuscha na Grzybowskiej. To przynosili, to się gotowało i w nocy na kuchennych płytach piekło się placki. My sobie też przygotowałyśmy. Może trafimy do obozu, bo z tym się trzeba było liczyć, więc, żeby było co jeść. Tam państwo, zresztą pamiętam nazwisko, Aleksandrowiczowie opuszczali mieszkanie, starsze małżeństwo, mówili: „Dziewczyny bierzcie, bo to wszystko zostaje.” Wzięłam ręcznik, łyżkę, nóż, widelec, na wszelki wypadek kubek blaszany, żeby w obozie było czym pić, pelerynę. Popołudniem wyszłyśmy, bo myślałyśmy, że po ciemku łatwiej się będzie urwać z transportu, bo kierowali piechotą do Pruszkowa, do przejściowego obozu. Wiedziałam, że się urwę, bo w Podkowie Leśnej mam mamę. Było ciemno, co ileś metrów były posterunki niemieckie, nawet dawali cebulę, jabłka, ale my byłyśmy honorowe, nie chciałyśmy od Niemca. W miejscowości, to był chyba Raków, wyrwałyśmy się. Były niewielkie domki, zabudowania prywatne. Tam wpadłyśmy – bo było pełno takich samych mądrych jak my warszawiaków, ale pani bardzo przejęta i miła, mówi: „Dziewczyny, idźcie trochę dalej, tam są też przygotowani dla warszawiaków, ale tu już jest pełno. Przeszłyśmy przez ogródki gdzieś dalej. Kapusta z pomidorami, kartofle z okrasą – muszę powiedzieć, że pierwszy raz jak kartofle jadłam, to aż mi łzy ciekły, bo przez całe Powstanie nie miałyśmy tego w ustach, najwyżej kasza, krupnik czy jęczmień w Śródmieściu. Widzimy, że pełno jedzenia i wspaniałomyślnie – pani miała kozy – oddałyśmy jej placki. Ona zabrała dla kóz, potem przychodzi zapłakana i mówi: „Dziewczyny wy to musiałyście jeść, a przecież moje kozy nie chcą tego wziąć do pyska.” To było świństwo okropne. Tam przenocowałyśmy, dwie poszły gdzie indziej, a ja rano do kolejki EKD doszłam, wsiadłam w pierwszą kolejkę, jaka szła, bo dowoziła robotników, szła tylko do Rakowa. Przyjechałam do Podkowy, nie widziałam, co się dzieje w domu. Znaną dziurą w parkanie przeszłam na teren naszego ogrodu, nie widziałam nigdzie Niemców, cicho. Później bratowa mojej mamy wyszła na taras, trzepała ścierkę. Już wiedziałam, że wszystko w porządku. Weszłam. Oczywiście rodzina z płaczem, z radością mnie witała, ale mamy nie było. Mama poszła na nasłuch radiowy. Wybiegłam przed furtkę, bo były dwa dojścia do domu, nie wiedziałam, którą drogą mama będzie szła. Czekam przed furtką. Mama wychodzi zza rogu ogrodzenia, biegnę do niej. Widzę, że mama z trudem przełyka ślinę. Podbiegłam, rzuciłam się jej na szyję, mama szlochającym głosem mówi: „Boże, jaką ty masz brudną szyję.” To było przywitanie! Pewnie, że miałam brudną, nie było wody do mycia, bo woda była dla rannych. Tam myło się ręce spirytusem, denaturatem, tu dalej były panterki, co było na szyi, to nie było ważne. Tak już zostałam.
- Czy po wojnie spotkała się pani z represjami?
Tak, oczywiście musiałyśmy się meldować co tydzień na komendzie. Poza tym później miałam problemy z pracą, w ogóle okropnie było. Byłyśmy zawsze skreślone z listy do głosowania, ale uważałam to za honor, tym to się w ogóle nie przejmowałam. Człowiek przeżył, nie były lekkie te lata, o nie, szczególnie pierwsze lata były bardzo trudne.
- Jak pani to odbierała, była pani młodą dziewczyną?
Odbierałam to normalnie, że przyszedł drugi wróg. Wiedziałam o tym doskonale, nie miałam złudzeń, że to jest wyzwolenie, znaczy było wyzwolenie od Niemców, ale... Pamiętam dozorcę jak byliśmy w Śródmieściu, za Wisłą już byli Sowieci i były oddziały polskie - berlingowcy, on powiedział: „Znowu będziecie się musieli chować.” Nawet dozorca też sobie zdawał sprawę. Później była propaganda, że wyzwolenie i tak się ludzie przyzwyczaili. Dla mnie to nie było nigdy wyzwolenie, wiedziałam, jaki jest drugi wróg.
- Przez całe dziesiątki lat, pani, jak i grupa powstańców, którzy przeżyli... byliście traktowani jak wrogowie, a nie obrońcy ojczyzny
Miałam okropnie. Udręczanie, kwestia pracy, meldowanie, wiecznie ciągle coś było, rewizje w domu, ale nie wywieźli mnie na Wschód, nie siedziałam w więzieniu, więc i tak uważam, że miałam wielkie szczęście. Mama, niestety, nie dożyła tego, że można było mówić o obozach, o Katyniu, Charkowie, Starobielsku, ja jeszcze tego dożyłam.
- Rodzina została straszliwie dotknięta, czy brat przeżył?
Brat brał udział w Powstaniu na Żoliborzu, w oddziałach „Żywiciela”. Przeżył i pojechał do niewoli, był w Altengrabowie. Po wyzwoleniu wrócił. Był w Warszawie. My byłyśmy dalej w domu. Był kwaterunek i dzicy lokatorzy, różnie było.
Dom niby ocalał, ale ponieważ to był duży dom, więcej niż sto metrów, w końcu był bezpowrotnie zabrany, bo później wolno było mieć do stu metrów, to był kwaterunek.
- Jakie ma pani własne reminiscencje na temat Powstania?
Uważałam, że spełniliśmy swój obowiązek. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła nie przystąpić do Powstania. Muszę powiedzieć, że wybuch Powstania był z takim entuzjazmem przywitany, z taką radością, na to się czekało pięć lat! My byliśmy do Powstania przygotowywani cały czas. Uważaliśmy to za wielkie szczęście. Później przebieg Powstania był inny niż się myślało. Jednak był ogromnym dramatem. Zginęła część najlepszego pokolenia, wyjątkowo dobrze wykształconego, zdolnego, wyjątkowo patriotycznego. Myśmy byli pokoleniem, które się wychowywało w wolnej Polsce. Wtedy wychowywał dom, wychowywała szkoła, teraz tego nie ma.
Warszawa, 23 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt