Aleksandra Krzyżanowska „Oleńka”
[Nazywam się] Aleksandra Krzyżanowska z domu Zahorska, urodzona 24 czerwca 1928 roku.
- Proszę podać aktualny adres zamieszkania.
Chotomów, ulica Świerkowa.
- Jaki pseudonim miała pani w czasie Powstania?
„Oleńka”.
- Proszę nam opowiedzieć o swoim rodzinnym domu. Gdzie pani się wychowywała?
[…] Mój ojciec był oficerem z przeszłością jeszcze murmańską. Był murmańczykiem. Moja mama walczyła jako Orlę Lwowskie w obronie Lwowa w 1918 roku, więc rodzina była rzeczywiście przesiąknięta patriotyzmem. Moje ciotki opowiadały o tym, jak to moja babcia czy prababcia – bo już nie wiem, jakie to pokolenie – w swoim dworze miała punkt opatrunkowy dla powstańców styczniowych. Podobno mój dziadek też był powstańcem styczniowym, więc były to tradycje domowe, gdzie jeszcze śpiewało się piosenki z czasów styczniowych, tak że byliśmy tym nasiąknięci, można powiedzieć, od kołyski.
- Gdzie pani się urodziła? W Warszawie?
Urodziłam się w Zaleszczykach. Trzeba powiedzieć, że przed wojną był taki obyczaj, że oficerów pułkowych często przenoszono z jednego pułku do drugiego i wobec tego z jednego miasta do drugiego. Moja mama urodziła się i mieszkała we Lwowie. We Lwowie wzięli ślub i we Lwowie urodziło się moje starsze rodzeństwo. Ale ojciec został przemieszczony do Zaleszczyk i ja tam się urodziłam. Potem objeździliśmy jeszcze kilka miast, bo z Zaleszczyk pojechaliśmy do Zambrowa, z Zambrowa do Grudziądza, z Grudziądza do Warszawy i z Warszawy w rezultacie do Przemyśla, gdzieśmy wylądowali w 1935 albo 1936 roku. Właściwie najlepiej pamiętam ten Przemyśl.
- Gdzie zaczęła pani chodzić do szkoły?
Właśnie w Przemyślu. W Grudziądzu chodziłam do przedszkola, to pamiętam to przedszkole tak przez mgłę. A do szkoły zaczęłam chodzić w Przemyślu i tam skończyłam szkołę powszechną chyba do piątej klasy, a szósta klasa to była dopiero w 1939 roku, więc opowiem o tym potem. Bo w 1939 roku, jak wybuchła wojna, to mój ojciec już wtedy pracował. W międzyczasie skończył Wyższą Szkołę Wojenną i został oficerem dyplomowanym, i poszedł do sztabu, i w Przemyślu już był zatrudniony w dowództwie Okręgu Korpusu X. Jako oficer sztabowy, jak była wojna, po prostu zniknął z domu. Nie wiedziałam dokładnie, co się z nim stało, ale przedtem jeszcze powiedział, że: „Jak jest wojna z Niemcami, to tu będzie niebezpiecznie, to ja was odwiozę” – bo miał przyjaciół: jednego emerytowanego oficera, jego żonę i jego dzieci, którzy mieli domek we Lwowie, i odwiózł nas, mamę z trojgiem dzieci, do Lwowa.
- I tam zastał panią wybuch wojny 1 września?
Tam zastał nas wybuch wojny i obrona Lwowa. Tak że były nawet takie sprawy, że w ogrodzie tej willi była jakaś jednostka artyleryjska i jak się dowiedzieli, że z drugiej strony idą na nas Rosjanie, na Lwów, to dowódca tej baterii zastrzelił się w tym ogrodzie i to była dla mnie pierwsza dramatyczna sytuacja wojenna.
- Ile miała pani wtedy lat?
Jedenaście.
- Jak zapamiętała pani 1 września?
[…] Nie pamiętam tego. Wiem, że wiadomość o wojnie to była dla mnie ekscytująca. Że to było coś nowego, będzie coś się działo. Nie miałam absolutnie pojęcia o tym, że to niesie tylko nieszczęścia i tragedie. […] Potem Rosjanie zajęli Lwów i część Przemyśla. Przemyśl został podzielony na pół: granica była na Sanie. Myśmy się znaleźli po stronie rosyjskiej, czyli wtedy radzieckiej. Zaczęły się wtedy różne dosyć nieprzyjemne sytuacje. Bo oni, można powiedzieć, tropili rodziny wojskowych, więc mama najpierw zmieniła mieszkanie. Przyjaciele rodziców wzięli nas do willi…
Nie, to już jest Przemyśl. Bo myśmy wrócili do swojego mieszkania.
- Kiedy to było? Pamięta pani?
[…] Na samym początku. Jak Rosjanie wkroczyli, to był 17 września, prawda? Więc to było jakiś czas potem. W każdym razie jeszcze był 1939 rok, bośmy całą zimę 1939 roku przebyli w Przemyślu. Zima była potworna, bardzo mroźna. Nie było w ogóle nic: nie było żadnych lekarstw, apteki były zamknięte. Nie było żadnej żywności, po chleb stało się nocami. Przecież myśmy [jako] dzieci stały całą noc na zmianę, żeby dostać chleb. O cukrze nie było mowy. O żadnych innych rzeczach nie było mowy. Wobec tego mama wynosiła swoje ubrania, szła piechotą na wieś pod Przemyśl i tam zamieniała [je] właśnie na mąkę, na jakieś ziarna, na coś, czym można nakarmić dzieci.
- Z ojcem nie było kontaktu?
Z ojcem w ogóle urwał się kontakt, nie było kontaktu w ogóle. Potem okazało się, że przeszedł granicę w Zaleszczykach – do Rumunii i potem dalej.
- Co działo się z panią, pani mamą i rodzeństwem?
Myśmy wrócili do Przemyśla. W Przemyślu mama [starała] się, żeby zatrzeć swoje ślady, żeby nie wiedzieli, że my jesteśmy rodziną wojskowych i gdzie my mieszkamy. Ale w końcu… to było… ile to trwało? W każdym razie jeszcze na przełomie 1939 i 1940 roku byliśmy w Przemyślu. Jeszcze zaczęliśmy chodzić do szkoły. Chodziłam do szkoły rosyjskiej, była taka rosyjsko-ukraińska. Uczyliśmy się różnych pieśni ku czci Stalina, „Międzynarodówki” i tak dalej. Tak nas tam szkolono, ale właściwie żadnych sensownych wiadomości to nie zyskałam.
- Pani miała świadomość, że jako dziecko nie może pani nic mówić o swoim ojcu?
Tak, była ta świadomość. Mama strasznie bała się Rosjan. Miała jakąś idiosynkrazję: strasznie się bała Rosjan. W związku z tym robiła różne starania, żeby jakoś się stamtąd wyrwać. Nadarzyła się okazja, bo zjawiła się komisja niemiecka, ponieważ w Przemyślu była granica. Tam był cały szereg uciekinierów, właściwie „uciekinierów” – tak to się nazywało, ale to byli ludzie, którzy często powyjeżdżali na wschodnie tereny na wakacje i potem zastała ich [tam] wojna. Byli zameldowanymi mieszkańcami terenów [wtedy] niemieckich i Niemcy postanowili zrobić wymianę. Że ci, którzy nie mają [tu] stałego mieszkania, są stałymi mieszkańcami Generalnej Guberni, to wrócą tam, a tutaj przesiedlą się ci, którzy [mieszkają tu na stałe], a wyjechali na wakacje w zachodnią część. I taka komisja przyszła. No i nasi przyjaciele, mamy i taty, namówili mamę – bo moja mama była zakamieniałą [zatwardziałą] lwowianką, była przecież i patriotką polską, ale z pochodzenia była Austriaczką; jej ojciec był we Lwowie urzędnikiem austriackim – żeby wyjęła swoje bardzo stare austriackie papiery i poszła do tej komisji, i wyprosiła przepustkę na stronę niemiecką. Rzeczywiście, pamiętam jako dziecko taką makabrę, że stoimy w tłumie przed tą komisją niemiecką: zbity tłum ludzi, przyjaciel tatusia nas trzyma, mama gdzieś poszła, żeby nas tam zapisać. Mama powiedziała: „Pierwszy i ostatni raz w życiu wyjęłam te papiery!”. Potem zresztą pracowała w konspiracji i była jak najbardziej polską patriotką. W każdym razie udało się. Pozwolili nam przejść przez granicę. Okazało się, [że] dwa dni później przyjechali po nas, żeby nas wywieźć do Kazachstanu. Tak że w ostatniej chwili umknęliśmy z łap tego naszego „przyjaciela”, w cudzysłowie.
- Dokąd pojechała pani z Przemyśla?
Z Przemyśla pojechaliśmy do Warszawy, ponieważ w Warszawie mieszkała siostra mojego ojca, ciocia Jasia, i miała spore mieszkanie, więc wzięła nas do siebie. Myśmy w Warszawie mieszkali u niej. Potem – nie wiem nawet, jakim sposobem – mama wystarała się dla nas o osobne mieszkanie.
Na Pradze, na ulicy Stalowej 15, na ostatnim piętrze. Myśmy tam zamieszkały we dwie, a mój brat, który był najstarszy – cztery lata starszy ode mnie; miał piętnaście lat, jak wybuchła wojna – był duch bardzo niespokojny i ojciec postanowił wziąć go w karby, i zamiast do gimnazjum posłał go do Korpusu Kadetów we Lwowie. […] Naturalnie akurat potem były wakacje, więc już tam nie pojechał, bo nie wiadomo, co by się z nim stało. Został i robił różne wyczyny, które sprawiały mamie tylko kłopoty.
Jeszcze w Przemyślu. A w Warszawie to wręcz nawiązał kontakt z dawnymi kadetami i wlazł w konspirację po uszy, i chyba już w 1942 roku to w ogóle poszedł do partyzantki. Tak że [przez] całą okupację był w partyzantce – u „Ponurego” w Górach Świętokrzyskich.
Myśmy we dwie, z mamą [i] siostrą, zostały na Stalowej. Tak się złożyło, że wszyscy mieliśmy trochę konspiracji. Miałam kolegów z konspiracji…
- Właśnie, zaczęła pani chodzić w Warszawie do szkoły…
Najpierw zaczęłam chodzić do szkoły, bo jak przyjechaliśmy w 1940 roku w maju, czyli właściwie [pod] koniec roku szkolnego, ciocia z mamą zapisały mnie do publicznej szkoły powszechnej, żeby skończyć tę szkołę. To była akurat szósta klasa, koniec szkoły powszechnej, trzeba było potem pójść do gimnazjum. Przyszłam do szkoły chyba w maju, na koniec roku, i z bardzo dobrym świadectwem skończyłam ten rok. No więc udało mi się.
- Pamięta pani, jaka to była szkoła?
Pamiętam, gdzie ona była, pamiętam wzrokowo ten dom, ale nie pamiętam, jak się nazywała, jaki miała numer. W każdym razie potem za to poszłam…
- A przy jakiej ulicy była ta szkoła?
Przy ulicy Wileńskiej. Tak, to było na Wileńskiej. Ale następną szkołę pamiętam już dobrze, bo to była szkoła prywatna, która była właściwie gimnazjum, a była podszewką szkoły gospodarczej, bo Niemcy doszli do wniosku, że Polki czy w ogóle Polaków to można uczyć zawodu, ale nie można uczyć nauki jako takiej. Inteligencji nie ma co tutaj wychowywać. No więc pod płaszczykiem szkoły gospodarczej było normalne gimnazjum. Myśmy przechodziły normalny program gimnazjalny. To była szkoła pani [Heleny] Rzeszotarskiej.
- Czy pamięta pani nauczycieli?
Niektórych pamiętam. Pani Hoszowska uczyła nas historii, pani Łucowa uczyła nas niemieckiego, pani Zalewska uczyła nas polskiego. To wszystko były wspaniałe nauczycielki. Nie pamiętam pana geografa, który też był człowiekiem bardzo rozległej wiedzy i szeroko myślącym. W każdym razie byłam zachwycona tą szkołą. Zresztą to była dawna pensja pani Rzeszotarskiej. Pani Rzeszotarska, staruszeczka, chodziła po korytarzach odziana w czerń. Dziewczyny podchodziły i całowały ją w rączkę. Siwiutka staruszeczka, przemiła osoba, która w czasie okupacji zachowywała się tak, że na jej imieniny myśmy przynosili różne dary, te dary pakowało się do paczek i przenosiło się do RGO czy gdzieś do Caritasu – w każdym razie [na cele] charytatywne. Zamiast prezentów dla niej robiło się te paczki: im większe paczki, tym ona była szczęśliwsza. W ogóle wszystkie imieniny to były akademie patriotyczne: z patriotycznymi wierszami, pieśniami – wszystko było w ogóle na „ho ho!”.
- Czy już w tej szkole zetknęła się pani z konspiracją?
W tej szkole zaczęłam harcerstwo. Początkowo organizowała nas właśnie pani Hoszowska. To wszystko było takie mgliste, mnie to nawet nie obchodziło, nie dochodziłam tego, jak to się nazywa, co to jest. W każdym razie coś się działo. No więc w tej szkole byłam w harcerskim zastępie. Troszkeśmy tam miały sanitariatu, nauki sanitariatu… Nawet nie pamiętam dokładnie, jak to się stało, że ja z tym zerwałam i przez koleżanki, przez kolegów przeszłam do [konspiracji]. Nie wiem dokładnie. W każdym razie wiem, że dosyć wcześnie zaczęłam konspirację, że tak powiem, poważniejszą, czyli w AK.
- Nie pamięta pani nazwisk osób, które wprowadziły panią do konspiracji?
Nic nie pamiętam. Ani nazwisk, ani żadnych pseudonimów. Właściwie mam w tym miejscu dziurę.
- Jak pani zapamiętała samą okupację jako dziecko? Czy była pani świadkiem tragicznych sytuacji, które na pani jako dziecku wywarły ogromne wrażenie: czy była pani świadkiem rozstrzeliwania ludności cywilnej?
Bezpośrednio – nie. Natomiast wśród znajomych, wśród kolegów brata, wśród kolegów siostry ciągle się słyszało: „A, ten chłopak, to go do Oświęcimia wysłali”, to znowu: „Ten zginął”, „Tutaj była jakaś akcja, która skończyła się dramatycznie”. Ale sama nie byłam świadkiem. Natomiast byłam świadkiem wielu ulicznych łapanek. Na przykład była taka sytuacja, że jechał tramwaj i biegli ludzie z tamtej strony, wołają: „Łapanka! Łapanka!”. Tramwajarz zahamował, powiedział: „Wysiądźcie państwo, bo tam łapanka”. Wszyscy wysiedli i on pojechał dalej pustym wagonem. Wiele było takich wypadków. Można by dużo opowiadać.
- To jeszcze prosiłabym o takie wspomnienia, których świadkiem była pani.
Byłam świadkiem, […] że złapali mnie w taką łapankę, a ja wtedy miałam warkoczyk i wyglądałam niewinnie, tak jak dziecko, i wyjęłam legitymację szkoły gospodarczej, i puścili mnie wolno, bo to nie będą czegoś takiego łapać, bo to im się na nic nie przyda. Tak że takie sytuacje… Poza tym charakterystyczne dla naszych warunków, że przede wszystkim było bardzo głodno, zwłaszcza w pierwszym okresie okupacji. Myśmy ratowali się w RGO, gdzie wydawano zupy. Pamiętam, z puszką po marmoladzie – wy pewnie nie pamiętacie – to były takie bańki, chyba parolitrowe, jak wiaderka, ze szczelnym zamknięciem od góry, i z tą bańką jeździłam tramwajem aż na plac Żelaznej Bramy z Pragi po tę zupę, żeby mieć coś [do jedzenia]. Do tego gotowało się kartofle i to się jadło, i to z wielkim smakiem. Przez całą okupację naturalnie nie widzieliśmy ani masła, ani wędliny… Z mięsem było bardzo kiepsko, prawie [go] nie było, to wtedy się tylko [kupowało] spod lady – nawet nie spod lady, tylko baby przynosiły, [i] to z wielkim trudem, bo sprowadzały. Przecież pociągami jechało się na wieś, sprowadzało się to mięso, owijając się tymi różnymi…
- A czy pani jeździła z mamą po takie zaopatrzenie?
Nie, nie. Mama raz pojechała, cebulą chciała [zahandlować], bo mięsem nie miała możliwości, ale podźwignęła się, miała przepuklinę, potem poszła do szpitala, musiała mieć operację. Tak że zrezygnowała już z tych wszystkich… Natomiast potem trochę już wciągnęła się – mama przecież świetnie znała niemiecki, zresztą z domu. No więc najpierw znalazła pracę w fabryczce kuchenek elektrycznych. Układała tam spirale, ale tam było bardzo zimno: odmroziła sobie ręce – były złe warunki. W końcu jakimś sposobem – nie wiem, czy sama poszła, czy jej ktoś doradził – dostała posadę w niemieckim biurze jako telefonistka i już pod koniec było nam dużo lepiej. Nie można powiedzieć, że było świetnie, bo przecież były kartki, więc dostawało się na kartkę bochenek chleba i ileś tam marmolady – i koniec. Ten bochenek chleba i tę marmoladę zjadało się tego samego dnia, a potem było kiepsko.
- Wspomniała pani o tym, że szybko zrezygnowała z harcerstwa i wstąpiła do konspiracji. Co może pani powiedzieć o tym okresie? Na czym ta konspiracja polegała?
Moja konspiracja polegała po pierwsze na tym, że właśnie jako łączniczka jeździłam po całej Warszawie. […] Zresztą miałam kontakt głównie z Żoliborzem, dlatego że tam chyba była jakaś siedziba czy po prostu mieszkał jakiś dowódca. Tam rozwoziłam jakieś liściki – nie wiem jakie, bo przecież nikt mi tego nie [powiedział].
- Ile miała pani wtedy lat?
Zaczęłam od trzynastu lat. Tak że do Powstania to jakoś tak było.
- Czyli głównie była pani łączniczką?
Tak, właściwie cały czas byłam łączniczką.
- Co jeszcze pamięta pani z tego okresu – ze swojej działalności konspiracyjnej?
Niewiele ponad to.
- Wspomniała pani, że w konspiracji pracowała też pani mama. Skąd pani o tym wiedziała?
Bo mama miała fałszywą kenkartę: na inne nazwisko.
- Po tym pani do tego doszła?
Tak. Potem się przyznała, jak ją zapytałam.
- Przyznała się jeszcze w czasie wojny?
Tak, jeszcze tak. Moja siostra to wręcz mówiła: „Nie przychodźcie tego dnia, bo będzie zebranie. Nie wracajcie do domu, bo będzie zebranie”.
- Siostra była od pani starsza?
Była [o] trzy lata starsza.
- Dochodzimy do momentu wybuchu Powstania. Czy wcześniej wydarzyło się coś, o czym chciałaby pani opowiedzieć?
Chyba nie.
- Czy w konspiracji – oprócz roznoszenia poczty – była pani w jakiś sposób szkolona?
Właściwie byłam trochę szkolona sanitariacko, że tak powiem. Pierwsza pomoc, na przykład jak nosić rannych, jak brać takiego ciężkiego chłopa na ramię.
- Czyli zajęcia typowe dla sanitariuszek…
Tak.
- A czy była pani uczona topografii miasta?
Nie. Nikt mnie tego nie uczył.
- Teraz zbliżamy się do 1 sierpnia 1944 roku. Czy pani była przygotowywana do wybuchu Powstania?
Chyba wszyscy byliśmy przygotowywani, bo ten klimat i wszędzie się… Poza tym w naszym domu nagle zaczęli pojawiać się młodzi ludzie. Okazało się, że nasze mieszkanie jest zgrupowaniem dwóch młodych ludzi, którzy muszą przebywać tutaj przez dwa dni, bo właśnie będzie zgrupowanie. Stąd wiem, że jeden z nich nawet nie wiedział, jak gotuje się wodę. Chciałam mu powiedzieć: „Jak się woda zagotuje, to proszę to odstawić”. – „A jak poznać, że się woda gotuje?”. Dlatego pamiętam tych dwóch chłopców…
- Ale nie pamięta pani, jak się nazywali, jakie mieli pseudonimy?
Mowy nie ma! Nic nie wiem. Zresztą wtedy nie pytało się o takie rzeczy, bo niebezpiecznie było wiedzieć. Lepiej było nie wiedzieć.
Pierwszego sierpnia wyruszyłam na Grochów, bo zgrupowanie miałam gdzieś tam koło…
- To znaczy otrzymała pani takie polecenie?
Polecenie, tak. Tak że wybrałam się na Grochów, na ulicę… Koło ulicy Ostrobramskiej, tam był taki dom (już teraz nie pamiętam dokładnie który), tam było moje stałe zamieszkanie na ten okres, kiedy tam byłam.
- Ile miała pani wtedy lat?
W czerwcu skończyłam szesnaście, w sierpniu zaczęło się Powstanie. Czyli miałam szesnaście lat. I wtedy zaczęłam tak krążyć. Na razie myśmy nosiły właśnie granaty z Saskiej Kępy – tymi polami na Grochów. Granaty nosiłyśmy w puszkach po marmoladzie. Poza tym roznosiłam różne papierki, meldunki takie czy inne. Jeszcze pamiętam, że ten dom miał na dachu taras i nocami były nakazane dyżury na dachu, żeby pilnować zrzutów. Bo wtedy amerykańskie samoloty zaczęły nadlatywać ze zrzutami i jak się [je] zobaczyło, trzeba było o tym meldować. Z tego dachu była duża perspektywa horyzontu, bo to przecież na całą Wisłę – [aż] do Wisły nie było żadnych zabudowań, więc niebo wielkie było przed nami i można było wszystko obserwować. Z jednym tylko warunkiem, że człowiek nie mógł spać. A ja byłam młoda i musiała strasznie ze sobą walczyć. Zdarzyło mi się przysnąć. Pamiętam, że byłam tak strasznie tym zmartwiona i zbulwersowana, że zasnęłam. Miałam nadzieję, że w tym czasie nie odbył się żaden zrzut.
Byłam tam do 15 sierpnia. Zbliżał się 15 sierpnia, więc gdzieś tak mógł być dwunasty, mógł być trzynasty. Zaczął organizować się rodzaj święta piętnastosierpniowego. […] Zresztą walki na terenie Grochowa szybko się skończyły i te grupki Powstańców były poumieszczane po różnych mieszkaniach, po różnych domach, żeby Niemcy [ich nie złapali]. Oni tak penetrowali i wyłapywali stopniowo, ale kto się uchował, to się uchował. Przed 15 sierpnia udałam się do jednego z dowódców. Nie pamiętam, jak się nazywał. Pamiętam, jak on wyglądał. Mogę opisać.
Trzydziestoparoletni blondyn, niewysoki…
- Gdzie pani poszła do niego?
Poszłam do niego… To była jedna z tych ulic, nie pamiętam też która, czy to była Zawojska, czy to… Od Ostrobramskiej w kierunku Wiatracznej, jakaś taka uliczka. Tam była willa i on w tej willi mieszkał z rodziną.
Była taka sytuacja. Niestety, muszę ją opisać tak, jak ja ją widzę. Nie zmyślam w tym wypadku. Byliśmy w gabinecie i on na maszynie pisał – zdaje się, że to był jakiś rozkaz na święto 15 sierpnia. W każdym razie pisał na maszynie i przyszła wiadomość – ktoś z domowników [doniósł] – że idą Niemcy, że Niemcy tutaj wchodzą. To było na piętrze, w pokoju z balkonem. On, wyraźnie spanikowany, zwinął te wszystkie papiery w taką [niezrozumiałe], poszedł na balkon i wyrzucił do ogrodu. Niestety, w ogrodzie już byli Niemcy. Oni przechwycili te papiery i przyszli na górę jak po sznurku, wiedząc, że tutaj coś się dzieje. No więc zabrali jego i zabrali mnie. Trzeba powiedzieć, że moje peregrynacje po tym aresztowaniu były trochę dziwne. Bo oni zabrali nas razem i ten mój dowódca mógł mi powiedzieć: „Słuchaj, ty musisz mówić jedno: że ty mnie znasz prywatnie, że ty się we mnie kochasz i ty dlatego do mnie przyszłaś, ale [to] nie ma nic wspólnego z tamtym”. No więc przysięgłam mu na wszystkie świętości, że tak będę mówić.
Zawieźli nas na ulicę 11 Listopada. Tam były koszary i w tych koszarach było więzienie. W więzieniu każde z nas wsadzili do osobnej celi. Byłam tam chyba dwa czy trzy dni, chyba nawet dwa. Starzy wermachtowcy, wyraźnie wysłużeni, przychodzili do mnie i żalili się nade mną. Mówili: „Du kleine! Ty mała! Po co ci to było? U nas to się długo nie siedzi. Trzy dni i pod ściankę”. Litowali się nade mną i przynosili mi chleba z masłem i z szynką. Całe lata okupacji nie widziałam masła i szynki. Wtedy pierwszy raz dostałam od tych starych wermachtowców. Tutaj o Niemcach, niestety, nie mogę powiedzieć złego słowa. Jakoś tak szczęśliwie omijały mnie wszystkie takie… Jedno było przykre, że jak mnie wyprowadzali z tego domu, to wyprowadzali tacy młodzi, widać, esesmani – jak on na mnie spojrzał, to myślałam, że nie wiem, co zrobię. Tak drwiąco uśmiechnęłam się do niego – jak mnie trzasnął, to mi krew z nosa poleciała. Tylko jeden taki wypadek miałam.
[…] Po dwóch dniach razem z moim dowódcą wsadzili mnie do dżipa i zawieźli ni mniej, ni więcej, tylko do Warszawy. Przez most do Warszawy, na plac Piłsudskiego, tam gdzie była Deutsche Komendantur – Niemiecka Komendantura – w pałacu Brühla. Tam mnie zawieźli i wsadzili do takiej komórki [i] prawie jak kozę zamykano na jakąś tam kłódkę. A jego nie wiem gdzie. Potem Niemcy, którzy tam przychodzili, mówili mi:
Kavalier ist weg! – czyli go gdzieś zabrali, nie wiem. Cały czas bałam się, modliłam, żeby mnie tylko na gestapo nie zabrali, bo nie byłam pewna swego: czy potrafię wytrwać, czy potrafię znieść to wszystko, o czym się słyszało i czytało.
Na szczęście zaprowadzili mnie do tegoż właśnie kapitana [Wilma] Hosenfelda. No i ja naturalnie swoje: że go nie znałam, że [jestem] bardzo w nim zakochana, że chciałam się z nim zobaczyć, ale nie miałam pojęcia o tym, że on robi jakieś podejrzane rzeczy. Tak parę razy, głównie w nocy, wyciągali mnie z tej komórki na przesłuchania. Trzymałam się swojej jednej wersji jak pijany płotu. Wiedziałam, że muszę się tego trzymać, nie mogę o krok [odstąpić], bo inaczej kłamstwo pomiesza mi się w głowie i dopiero się zacznie. Po jakimś czasie tenże… Aha, jeszcze potem przysłał mi dziewczynę do celi. Powiedziała mi, że on chciałby dla mnie jak najlepiej, ale ja się tak głupio tłumaczę, że on tego nie może nawet zaprotokołować, żebym coś mądrzejszego wymyśliła, bo on chce mi pomóc. Myślę sobie: „Tak, nasłali cię tutaj na mnie, żeby ze mnie wyciągnąć. Nie!”. I jak pijany płotu trzymałam się swojego: że to jest prawda, że to tak jest i że ja nie mam z tym nic wspólnego. Po jakimś czasie oni mnie znowu tam prowadzą i on mi mówi tak: „No, jest wojna. Tutaj ludzi zabijają. Ja ciebie wypuścić nie mogę, bo cię zaraz zabiją. Zostaniesz u nas, będziesz obierała kartofle”. No i zostałam i zaczęłam obierać kartofle. Zaprzyjaźniłam się z tą dziewczyną. Okazało się, że to też była jakaś łączniczka, tym razem z AL, jakaś komunistka, która w końcu awansowała do tego, że była sprzątaczką w pokoju tego Hauptmanna. On w końcu uratował nas pięć. Potem przyszły jeszcze trzy inne. I potem Niemcy mówili:
Diese fünf Banditen – „te pięć bandytek”.
Już nie pamiętam, kiedy to było, którego to dnia było. Ale pewnego razu bardzo chciało mi się pić i napiłam się „złej wody” – jak to się wtedy mówiło – i dostałam takiej biegunki krwawej, że w ogóle byłam ledwo przytomna. Wtedy Niemcy wzięli mnie na nosze i zanieśli do powstańczego szpitala, który był pod opieką Niemców. W każdym razie Niemcy nie tyle tym specjalnie się opiekowali, ile to tolerowali. To był niby szpital dla ludności cywilnej, ale tam byli też Powstańcy. To był szpital przy kościele Wizytek. Pamiętam tylko – byłam półprzytomna, miałam wtedy gorączkę, strasznie byłam osłabiona – jak nieśli mnie przez płonące ulice. Domy płonęły, a oni mnie tam zanieśli na noszach.
Tam kurowałam się, nie wiem ile. Lekarstw to tam nie mieli, na ogół leczyli mnie głodówką. W każdym razie jakoś z tego wyszłam. Pamiętam tylko tyle, że musiałam się uczyć chodzić, bo po ścianach szłam, bo nie mogłam utrzymać się na nogach. W międzyczasie moje towarzyszki – z Hauptmannem Hosenfeldem nie miałam już nic więcej do czynienia – z komendantury na placu Piłsudskiego zostały razem przeniesione do hotelu „Bristol”. W hotelu „Bristol” zaczęliśmy od tego, że dali nam pokój hotelowy.
- Czyli pani z tego szpitala…
Od razu poszłam do szpitala w „Bristolu”. Przyszła tam Danusia, ta właśnie moja…
- Ale pani sama poszła do hotelu „Bristol” czy ktoś po panią przyszedł?
Przyszły koleżanki, właściwie jedna, Danusia. Była ode mnie starsza, ona mi tak matkowała w tym czasie. […]
- Nie pamięta pani, jaka to mogła być data?
Nie pamiętam daty. To wszystko było…
- Ale to był sierpień czy wrzesień?
To już chyba był wrzesień. W każdym razie już zaczęły się bombardowania z tamtej strony Wisły. To znaczy, że Rosjanie już [podeszli] do Wisły. Tak że już się mówiło, że Rosjanie są na drugiej stronie Wisły. Więc to już musiało być później.
No i w hotelu „Bristol” nie obierałam już kartofli, tylko zmywałam naczynia. W każdym razie pracowałam u Niemców do końca Powstania. Oni mnie potem zapakowali jako pracownicę. Już wszyscy zapomnieli, ten Hauptmann poszedł już pewnie pełnić inne funkcje, a tu już byli inni, ale pamiętali mnie, że ja służę Niemcom. […] Zostało nam zameldowane, że Powstanie się skończyło i żebyśmy się przygotowali, że wywiozą nas poza Warszawę. Na dodatek dostałam takie piękne zaświadczenie, że całe Powstanie pracowałam dla Niemców, co było dla mnie bardzo ważne.
Wywieźli nas ciężarówką. Z tym jeszcze, że zaprowadzili nas do jednego z pokojów w „Bristolu”, który był zapełniony ciuchami. Żebyśmy sobie wzięły ciuchy, bo przecież byłyśmy w letnich sukienkach, w letnich pantoflach. Przecież na początku sierpnia jest zupełnie inna temperatura niż w październiku. A tu jeszcze na zimę się szykuje. Miałam letnią sukieneczkę [niezrozumiałe], letnie pantofle, więc wybrałam sobie jakieś półbuty męskie, żeby były cieplejsze. Wybrałam sobie ciepłą kurtkę. I w tej sukience, w tej kurtce miałam potem różne inne przygody. W każdym razie z tymi wszystkimi rzeczami, spakowanymi do wiadra, bo mogłam sobie zabrać wiadro, i z tym wiadrem wsiadłam na ciężarówkę i potem oni nas wszystkie pięć po prostu wysadzili przy Ołtarzewie, nie dojeżdżając do Ożarowa. Wysadzili nas na szosę i pojechali.
Dalej nie bardzo miałam co robić. Moja mama i moja rodzina zostały po praskiej stronie.
- Czy w czasie Powstania kontaktowała się pani z rodziną?
Jeden raz, jak już byłam chora, przyszedł jeden Niemiec i [powiedział], że on idzie na Pragę i żeby mu dać list do mojej rodziny. Już nie bardzo w to wierzyłam, ale napisałam liścik i proszę sobie wyobrazić, że przyszedł do mojej mamy i przyniósł ten liścik. Nie wiem, ale o Niemcach mogę mówić tylko na plus. Jak obieraliśmy kartofle – pamiętam: zaczęłam obierać kartofle [i] przyszedł feldwebel, strasznie rudy, i zaczął na nas głośno krzyczeć. Mówię: „Czego on chce? Ja nic nie rozumiem, co on krzyczy”. A babina siedząca koło mnie mówi: „Niech się pani nie boi. On wrzeszczy, że już jest tak późno, a myśmy jeszcze śniadania nie zjadły”.
- Rzeczywiście miała pani szczęście…
Potem była taka sytuacja, że właśnie ta Danusia, bo ona tak mi matkowała, mówi: „Nie masz gdzie iść, to chodź ze mną. Tutaj, w Ołtarzewie, mam rodziców mojego narzeczonego. Pojedziemy do nich, może nas poratują”. Rzeczywiście starsi państwo. On, niestety, ułomny, rusza się o kulach. Mają malutkie gospodarstwo, jedną kozę, i straszna tam bieda. Ale przyjęli nas z otwartymi ramionami i jak najbardziej się tam [schroniłam]. Jedynym pożywieniem była tylko kartoflanka zalewana kozim mlekiem. Tośmy od rana do wieczora jedli tylko tę [zupę]. Czułam, że coś jest nie w porządku, że jestem tu na ich garnuszku – ja nie mogę tak. Pomagałyśmy mu, nawet pamiętam, jak myśmy wielkie, grube drzewo piłowały z tą Danusią. W każdym razie [pomagałyśmy tak,] jak można było w tym małym gospodarstwie im pomóc.
Ale przypomniałam sobie, że w szpitalu Tworkach, nie tak daleko przecież, pracuje znajoma mojej mamy. Bo kiedyś w czasie okupacji myśmy tam jeździły ją odwiedzać. Przypomniałam sobie, wobec tego zabrałam to wiadro i poszłam piechotą z Ołtarzewa do Tworek.
- Pamięta pani, w którym to było miesiącu?
To był już gdzieś tak październik, listopad.
1944 roku. Ta pani naturalnie przyjęła mnie z otwartymi ramionami i jakoś zapeklowała mnie tam w szpitalu. Ale też trochę mi było przykro, że ja tu komuś robię niewygodę. […] Jej mąż nie żył, zginął w czasie okupacji. A miała córkę, więc jeszcze też miała kłopoty.
Przypomniałam sobie, że jest jeszcze moja ciotka, siostra mojej mamy, która przed wojną mieszkała w Łodzi. Potem ją wysiedlili, bo oni całą inteligencję polską wysiedlali z Łodzi. Ona była farmaceutką. Przesiedlili ją do Łasku – taka nieduża miejscowość: Łask pod Łodzią. Ona prowadziła tam aptekę. Nie znałam jej adresu, ale napisałam do niej na aptekę. I doszło. Łódź należała do okręgu okupacyjnego, który nazywał się Warthegau. Była Generalna Gubernia, była Rzesza Niemiecka i między Rzeszą Niemiecką a Generalną Gubernią był pas tak zwanego Warthegau – tu nad Wartą, gdzie był reżim pośredni, można powiedzieć. Tam była taka zasada, że Polacy nie mogli w ogóle się uczyć: szkoły były zamknięte. Wszyscy oni tylko pracowali. Tam było dosyć trudno się dostać. Ale napisałam do niej, że jestem tutaj bez [środków do życia], mama została tam, po tamtej stronie, czy nie mogłaby mi pomóc. Ciocia naturalnie poruszyła niebo i ziemię. Okazało się, że moja najstarsza siostra cioteczna, czyli jej najstarsza córka, pracowała wtedy w mleczarni – tam, w Łasku. Ona była w dobrej komitywie ze swoim szefem i poprosiła tego szefa, żeby napisał na mnie imienne zapotrzebowanie do pracy. Dostałam imienne zapotrzebowanie do pracy, jeszcze miałam zaświadczenie, że całe Powstanie pracowałam u Niemców i na tej podstawie otrzymałam przepustkę do Warthegau, i pojechałam do Łasku, do ciotki. Ale na tym moje przygody się nie skończyły.
Dojechałam tam. Rzeczywiście było mi jak w niebie. Wszyscy zaczęli mi dogadzać. Od razu znalazły się jakieś ubrania, bo ja przecież w tej letniej sukience i w tej kurcinie…
To był 1944 rok. Zjawiłam się tam akurat na świętego Mikołaja. Jeszcze pamiętam: mój kuzyn wyciągnął mnie na łyżwy, tak że jeszcze tam użyłam uciech. Przyszedł styczeń. Przyszła nie tyle inwazja, ile ofensywa radziecka, która doszła tam do… Łask jest tak nieszczęśliwie położony, [że] jest między dwiema szosami: w widłach dwóch szos. Sytuacja była taka, że Niemcy byli na jednej szosie, Rosjanie na drugiej, i sobie strzelali nad Łaskiem. Tak się złożyło, że ciocia akurat wracała z apteki ze swoją najmłodszą córeczką, Ewą. Ciocia akurat trafiła na moment, kiedy jeden z pocisków trafił w samochód pełen amunicji, który stał na poboczu. Samochód rozerwał [się] i [od odłamków] obie zginęły na miejscu. I ciocia, i ta najmłodsza. Zostaliśmy we trójkę. Sami. Sytuacja była niewesoła. Ponieważ moja kuzynka, pracująca w mleczarni, była bardzo sympatyczna i miała dobre kontakty z różnymi ludźmi, przyjechał po nas wieśniak, który dostarczał mleko do tej mleczarni, i powiedział: „Ja was zabieram na wieś, bo tutaj nie wytrzymacie w całej tej sytuacji. Zabieram was na wieś, przeczekacie sobie najważniejsze i wtedy wrócicie do domu”. Zabrał nas na tę wieś i tam…
- Pamięta pani, jak nazywała się ta wieś?
Nie pamiętam. Ani jak on się nazywał, ani jak się wieś nazywała – nic z tych rzeczy nie pamiętam. Pamiętam tylko, że byli dla nas tacy gościnni. Pamiętam, że tam potem nawet jacyś Niemcy z lasu przychodzili, bo Rosjanie byli już wszędzie, a Niemcy byli jeszcze w lesie – to oni byli w roli gonionych, uciekających. No różne były sytuacje. W każdym razie on nas potem odwiózł z powrotem i powiedział: „Wy…”
- Znaczy: odwiózł do Łasku?
Do Łasku, tak, bo tam […] dzieci cioci miały mieszkanie. Powiedział: „Ale raz na tydzień przychodźcie do mnie po chleb” – bo tam było parę kilometrów. No więc kto? Ja chodziłam. Ja w ogóle byłam zuchowata: Powstanie przeżyłam, to co mnie jakieś strzały [obchodzą], co mnie jakieś ten… Chodziłam. Nieraz – muszę przyznać – miałam duszę na ramieniu, bo tu Niemcy byli jeszcze w lesie – człowiek szedł drogą przez las, to miał duszę na ramieniu. Ale chodziłam po ten chleb i chleb był dla nas zbawieniem, bo jak były walki, to w ogóle nie było nic do jedzenia. Potem znowu zaczęły się historie z wracaniem wojsk radzieckich spod Berlina…
- Czyli do kiedy była pani w Łasku?
Byłam w Łasku długo. Bo jak nastąpiła inwazja [radziecka], Rosjanie potem szli na Berlin i potem, jak wojna się skończyła, to bardzo szybko w Łasku zaczęli organizować szkołę. Była zima, więc minęło już pół roku – na Pradze minęło już pół roku szkoły, więc zapisałam się do szkoły [w Łasku] i w dwa lata zrobiłam maturę. W związku z tym nie straciłam nawet ani pół roku.
- Czy w międzyczasie miała pani kontakt z rodziną, z mamą?
Tak, tak. Na początku, w marcu, właściwie w końcu lutego, napisałam do mamy i mama, pamiętam, przyjechała w taką śnieżycę jakimiś dziwnymi [drogami] […] i zabrała nas do Warszawy. […] No więc mama przyjechała i akurat zbliżały się święta Wielkiej Nocy w 1945 roku. Wobec tego zabrała nas wszystkich do Warszawy na święta. Jechaliśmy trzy dni otwartym wagonem – lorą. Śnieg na nas padał. […] Ale dojechałyśmy i wtedy pierwszy raz zobaczyłam naprawdę, jak wygląda zrujnowana Warszawa. Bo przedtem z „Bristolu” odwieźli mnie samochodem, tak że niewiele miałam możliwości patrzeć.
- A mama cały czas mieszkała na Pradze?
Cały czas była na Pradze. Zresztą mama też miała różne przygody. Między innymi muszę opowiedzieć o przygodach mamy. Jak już potem Powstanie bardzo szybko zostało zdławione przez Niemców: chyba już na początku sierpnia przestały być jakieś możliwości – to wtedy oni zaczęli chodzić po domach i wyciągać ludzi…
O Pradze i o mamie razem. Więc mama była znana w kamienicy [z tego], że zna świetnie niemiecki, może dogadać się z Niemcami. Wobec tego jak przyszli Niemcy, to wszyscy mamę [prosili]: „Proszę pani, niech pani przyjdzie, bo Niemcy są”. No i miała Niemców prowadzić po wszystkich mieszkaniach, pokazywać, gdzie tu [jest] jakiś młody człowiek, którego można zabrać. Mama tak lawirowała, ale w każdym coś tam pokazała. W końcu wiadomo było, że na jednym piętrze, w jednym mieszkaniu jest radiostacja i są Powstańcy. Wobec tego mama [potem] mówiła tak: „Zbliżam się do tego piętra. Tak myślę: co tu zrobić?”. Zaraz bardzo ożywiona zaczęła zagadywać Niemców jakąś bardzo zabawną historią. Zajęła ich tak, że przeoczyła te drzwi, przeszła do następnych i oni tego nie zauważyli.
- Znajomość niemieckiego pomagała…
Tak że w ogóle nie zauważyli, że [pominęli] to mieszkanie. Oni, [Powstańcy, mówią] potem: „Pani nam życie uratowała”. W każdym razie takie były przygody wojenne. Potem zresztą jak jeszcze wróciłam do Łasku, to znowu był powrót wojsk radzieckich spod Berlina. Były różne dziwne rzeczy – wracali pijani w sztok, człowiek uciekał, chował się gdzieś po strychach. Dziwne rzeczy się odbywały.
- Ale pani na szczęście nie miała kontaktu z armią radziecką?
Miałam, bo wróciłam do Łasku do szkoły. Myśmy mieszkały tylko z kuzynką i z kuzynem, więc właściwie tylko młodzież, młodzi ludzie. Oni absolutnie kazali na
kwatiru, oni muszą mieć tutaj taką izbę, taką izbę. Myśmy się na klucz zamykały, żeby… No różne dziwne rzeczy odbywały się wtedy.
- Czy szczęśliwie się to wszystko skończyło?
Szczęśliwie się to wszystko skończyło. Zdałam maturę, wróciłam do Warszawy i poszłam na studia.
- Czy była pani represjonowana ze względu na swój udział w Powstaniu?
Nie. Zresztą ja pracowałam dosyć wcześnie w Muzeum Narodowym. U nas w Muzeum Narodowym nie było takich represji. Było parę osób partyjnych, była jakaś komórka partyjna, ale nieagresywna. Wiem, że jeden z tych panów chciał mnie namówić na udział w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Spojrzałam tak na niego, mówię: „Proszę pana, ja byłam w czasie wojny, jak żołnierze radzieccy wkraczali do Lwowa. Pan rozumie, że ja o tej przyjaźni nie mogę nic mówić”. „A tak, rozumiem” – powiedział i poszedł.
- Kiedy zaczęła pani pracować w Muzeum?
W 1948 roku.
- A w 1946 roku zaczęła pani studia?
Zaczęłam studia.
Na Uniwersytecie Warszawskim na Wydziale Archeologii Śródziemnomorskiej.
- I w czasie studiów zaczęła pani pracę w Muzeum Narodowym?
W dziale starożytnym.
- Wspomniała pani o tym, że nie była pani represjonowana. Natomiast pani rodzina – tak.
Głównie mój brat, który jeszcze po zakończeniu wojny prowadził działania partyzanckie. W końcu był aresztowany w 1946 roku i przesiedział do 1956, kiedy weszła ta amnestia ulgowa dla akowców.
- Proszę przypomnieć imię i nazwisko brata.
Leszek Zahorski.
- W jakich więzieniach był przez te dziesięć lat?
O, w różnych. Najczęściej ja jeździłam na widzenia do niego, bo co trzy miesiące…
W Polsce. Nie został wywieziony do [ZSRR]. Był w Barczewie, był w Goleniowie… Już nie pamiętam gdzie [jeszcze].
- Jeszcze chciałam panią prosić o refleksje na temat Powstania.
Powstanie odczułam, jak już wspominałam, jako zryw bardzo bohaterski i pełen uniesienia. Że to było coś chwalebnego. Wiem, że potem cały czas starałam się – właściwie [chciałam] opanowywać to, ale coś we mnie tkwiło – zawsze pytać chłopaka, czy on był w Powstaniu, czy on coś wie o Powstaniu. Jakoś podświadomie ich pod tym względem zaliczałam.
- Czyli nie żałuje pani tamtych lat? Czy według pani to był okres stracony, czy nie? Czy Powstanie było potrzebne?
Czy było potrzebne, to trochę trudno powiedzieć, bo takie olbrzymie straty, jakie ponieśliśmy w czasie tego Powstania i nie tylko w ludności cywilnej, ale chyba przede wszystkim kwiat młodzieży, najlepszej młodzieży, która poszła na szafot i która cierpiała. Zresztą raz cierpiała w czasie Powstania, a potem po Powstaniu, w dalszym ciągu niszczona przez komunistów – za co? Za AK.
- Czy pani ojciec wrócił do kraju?
Niestety wrócił, ale w dziwny sposób. Mój ojciec, trzeba powiedzieć, pracował w wywiadzie. Był w Warszawie jako cichociemny. Przyjechał w 1940 roku. Spotykaliśmy się na cmentarzu Powązkowskim raz czy dwa razy. Potem słuch o nim zaginął. Odnalazł się – nie wiem, jakim sposobem – aresztowany przez Niemców w więzieniu na Montelupich. I tam zginął. Potem mama…
W początku 1944 roku. Potem mama z ciotką, siostrą mojego ojca, zdołały zidentyfikować grób, w którym został pochowany. Nie tylko on – więcej [zamordowanych]. W więzieniu na Montelupich pracowała taka jakby komisja – naturalnie konspiracyjna – która miała dosyć makabryczne zadanie opisywania zwłok, które są chowane. Wymieniając różne ślady, różne znaki szczególne, po których można by [je] zidentyfikować. Moja mama z ciotką przeorały się przez stosy właśnie tych sprawozdań – dosyć makabryczna historia – ale zdołały z prawie dziewięćdziesięcioprocentową pewnością stwierdzić, że to jest grób mojego ojca, na który teraz zawsze jeździmy: można go jeszcze czcić.
Warszawa, 26 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna