Michał Jasiński „Michaś”
Nazywam się Michał Jasiński. Urodziłem się 1 listopada 1928 roku w Warszawie.
- Gdzie pan walczył w czasie Powstania Warszawskiego?
Walczyłem podstawowo w Śródmieściu. To była 2. kompania łączności przy Komendzie Okręgu AK.
„Michaś”.
- Jaki pan miał stopień wojskowy?
Strzelec.
- Proszę mi coś opowiedzieć o latach przedwojennych. Czy miał pan rodzeństwo?
Miałem troszeczkę starszą siostrę, z którą razem byłem w czasie Powstania. […] Skończyłem trzy klasy powszechne przed wojną.
Na ulicy Racławickiej [nr 29].
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Rodzice należeli do tak zwanej [inteligencji] pracującej. Matka skończyła Wyższą Szkołę Handlową i pracowała jako nauczycielka w szkole. Ojciec był dyrektorem, a później prezesem Społem. Zajmował się sprawami handlowymi w tej firmie i również [działał] w Międzynarodowym Związku Spółdzielców, […]. W Anglii był na półrocznym stypendium.
- Jak pan wspomina Warszawę przedwojenną?
Ulica Racławicka była właściwie pusta. Ja mieszkałem w rejonie obecnej alei Niepodległości, z tym że ona, ta aleja Niepodległości [kończyła się na Racławickiej]. [Dalej] to były pola, sady i w zasadzie ten jeden dom, który jest do dnia dzisiejszego. Cała zabudowa była bliżej Puławskiej, tam się kończyła na ulicy Olkuskiej. [Na ulicy Racławickiej] był wodociąg, [nie było kanalizacji]. Były szamba, warunki pozamiejskie, że tak powiem. Z tym że jak wojna wybuchła w 1939 roku, razem z ojcem – ojciec był delegowany ze Społem do kontaktu z rządem i wysłany na wschód – zajechaliśmy do Lublina. Rząd już w międzyczasie wyjechał dalej na wschód i myśmy tam zostali, [na wschodzie Polski]. Ojciec nas ulokował w takiej wsi pod Krasnymstawem (miało być tam bardzo spokojnie), a sam został w Lublinie. Myśmy tam trochę przeżyli [początki] wojny.
- Jak pan zapamiętał ten początek? Czy faktycznie drogi były takie zawalone?
Droga do Lublina była zawalona ludźmi. Z tym że myśmy jechali późnym popołudniem i w nocy. To był samochód służbowy ojca, który [nas] zawiózł. Ciągle latały sztukasy i obstrzeliwały ludzi, którzy się ewakuowali. Tak że tam to nieszczególnie wyglądało. Natomiast później, jak już się ulokowaliśmy na tej wsi, to było o tyle ciekawie, że akurat tam się zatrzymał front pod Krasnymstawem i były formalne walki, które trwały trzy czy cztery dni. Nasi się tam wycofali. Po zakończeniu tych działań pojechaliśmy do Lublina i razem z ojcem do Warszawy. Przejazd wtedy do Warszawy o tyle nie był łatwy, że nie można było przeprawić się przez Wisłę. Niemcy po prostu nie przepuszczali ludzi. Jakoś tam [rodzice] wykombinowali przepustki i przeprawiliśmy się na drugą stronę, do Radomia. Z Radomia jakimiś środkami lokomocji do Nowego Miasta, a w Nowym Mieście to już była ciuchcia, ta ciuchcia, która – nie wiem, (w tej chwili już nie ma) – jeździła z Warszawy ze Służewca przez Piaseczno. Jedna część szła do Góry Kalwarii, a druga odnoga szła przez Tarczyn, Grójec aż do Nowego Miasta na Pilicą. Myśmy tą kolejką przyjechali do Zalesia. Rodzice mieli tam dom, który w międzyczasie, jak nas nie było, zajęli Niemcy, wojsko; nie cały dom, ale znaczną jego część. [To byli] ci żołnierze, którzy usiłowali zdobyć Warszawę, bo było jeszcze wtedy oblężenie.
- Okrężną drogą dotarł pan do Warszawy...
Właściwie do Zalesia. Z Zalesia dopiero po tym, jak Warszawę zdobyli Niemcy, pojechaliśmy do Warszawy. Okazało się, że wtedy rzeczywiście była fatalna rzecz, jeśli chodzi o aprowizację. Był po prostu głód. Nie było co jeść i tak dalej.
- A dom stał czy był zburzony?
Dom stał. Ojciec, żeby dostać bochenek chleba, to w Zalesiu całą noc stał do piekarni, żeby coś dostać. To się skończyło, jak się skończyło oblężenie Warszawy.
Przyjechaliśmy na Racławicką do domu, ale to się zaczęły znowu kłopoty, bo nie było opału, węgla. To było duże mieszkanie z kotłownią dla całego budynku. W związku z tym ojciec wynajął mniejsze mieszkanie z piecami na ulicy Grażyny 3 przy Puławskiej. I tam w zasadzie mieszkaliśmy... Rok przed Powstaniem nas stamtąd wyrzucili Niemcy, bo stworzyli w tym rejonie dzielnicę niemiecką. Przyszli tam z jakąś żandarmerią, dali nam termin tygodniowy czy coś, żebyśmy się wynieśli. Zamieszkaliśmy na ulicy Odyńca, na parterze w niedokończonej jeszcze całkowicie willi, w budowie.
- Pan pisze, że ta zamiana była szczęśliwa, tak?
O tyle szczęśliwa, że w czasie Powstania wojska [RONA], ukraińskie, które były w armii niemieckiej, one wyciągnęły całą ludność okoliczną z tych wszystkich domów [na ulicy Grażyny], między innymi z naszego. Tam już była część Niemców, część Polaków, ale Polaków była większość. I [wszystkich], którzy się okazali [Polakami] zapędzili na ulicę Olkuską, to jest taka uliczka bliżej Rakowieckiej, do piwnicy i tam wszystkich wymordowali. Tak że z tych naszych współtowarzyszy, którzy mieszkali (tam cały dom to była klatka schodowa), to właściwie nikt nie został, bo wszyscy zostali granatami wybici w piwnicy. Dlatego był taki dość szczęśliwy zbieg okoliczności.
- Jak pan trafił do konspiracji?
Ja rozpocząłem [działalność konspiracyjną w czasie okupacji] dosyć wcześniej, bo to były ostatnie klasy [szkoły powszechnej]. Przed wojną to było tak, że można było albo pójść po sześciu klasach do siódmej klasy i na tym się kończyła edukacja, albo po skończeniu sześciu klas iść do gimnazjum, do liceum i tak dalej. Ponieważ to była szkoła powszechna, szkoła zrobiła dla nas, dla ostatniej klasy, program pierwszej klasy szkoły gimnazjalnej, a oficjalnie to było jako klasa siódma. Po skończeniu tej siódmej klasy, czyli pierwszej gimnazjalnej, uczyłem się razem z kolegą. Uczył nas student prawa na ulicy Narbutta i jak mógł, to nas edukował. Po drugiej klasie, ponieważ matka moja była ewangeliczką, więc zapisała mnie do szkoły ewangelickiej imienia Reja na komplety. Chodziłem do trzeciej klasy szkoły gimnazjalnej na tych kompletach. Czyli do Powstania.
W międzyczasie szukałem kontaktów z harcerstwem i przez kolegę Andrzeja Ostrowskiego dostałem się do drużyny harcerskiej numer 2. U nich byłem rok: normalne zbiórki, normalne zebrania, a i oni nawet urządzili, zorganizowali obóz letni pod szyldem RGO. To była Rada Główna Opiekuńcza, czyli taka organizacja społeczna, która się opiekowała dziećmi. Myśmy tam pojechali. Ale to był normalny obóz – w Chylicach, na terenie szkoły, z namiotami, z masztem. Że nas tam nie zgarnęli, to...
Była mała wpadka w domu. Mój ojciec z racji swojej funkcji zawodowej i przekonań był osobą trochę lewicującą, raczej zbliżoną do socjalistów. Była zbiórka u nas w domu, drzwi się nie domykały, bo to było spaczone wszystko i w pokoju leżał ojciec, który był na zwolnieniu, [wszystko słyszał]. Ja się nie orientowałem zupełnie w sprawach partii, politycznych. Dla mnie to była rzecz ciemna. Po tym zebraniu ojciec powiedział krótko, węzłowato, że nie życzy sobie, żebym ja był w harcerstwie, bo – mówi: „To jest harcerstwo prawicowe”, obce mu zupełnie, żebym to zmienił. Wypisałem się bez żadnych boleści z tej drużyny harcerskiej.
Tutaj przyszła mi z pomocą siostra, która była starsza ode mnie, bo ona przed Powstaniem zrobiła maturę. Skontaktowała mnie ze swoim dowódcą, porucznik „Elą”. Ona się nazywała Elżbieta Ostrowska. One przyszły, te panie we dwie, do rodziców, żeby wyrazili zgodę na moje wstąpienie do wojska, służby łącznościowej, ale musieli uzyskać zgodę rodziców, bo byłem małolat kompletny. Rodzice oczywiście wyrazili zgodę i wtedy się przeniosłem do łączności. Przeszedłem pierwsze przeszkolenia łącznościowe. To trwało rok. Jako tako już obeznany z tym sprzętem łącznościowym rozpocząłem [służbę]. Rozpoczęło się w zasadzie Powstanie.
Tak.
Nie bardzo pamiętam.
- Ale to przed panią porucznik Elżbietą Ostrowską?
Przed Elżbietą Ostrowską, tak, ona była wtedy. Znaczy ja miałem dwie przysięgi. Jedną miałem harcerską, to ją pamiętam doskonale, bo to była na Powiślu w szkole, a później była druga. Tego to już, przyznam się, że nie bardzo pamiętam. Ale musiała być.
- Pseudonim „Michaś” to już sobie pan sam wybrał?
Tak. Tak mnie nazywali po prostu – „Michaś”. Byłem szczupłym chłopaczkiem i rzeczywiście, jak się później okazało, nadawałem się do łączności. Bo tam niestety ludzie z brzuszkami takimi jak ja [mam teraz] nie mieli racji bytu.
- Pana siostra jak się nazywała?
Hanna Jasińska. Teraz się nazywa Dobraczyńska. Tam państwa ekipy składały u nich wizyty, chyba dwu- czy trzykrotnie, bo on był w kompanii „Gustaw”.
Antoni, tak. Na pewno dużo do powiedzenia miał. […]
- Świat jest bardzo mały. Siostrę pana poznałam.
To świetnie. Ona właśnie mnie wciągnęła do kompanii łączności co, później się okazało, [było] bardzo dobrym posunięciem, bo ta drużyna harcerska, w której ja byłem, ona znalazła się w zgrupowaniu „Gustawa”, czyli tam gdzie był mój obecny szwagier, gdzie pani była u niego, i
gros z nich zginęło przy tym czołgu. Ten Andrzejek też i kupa chłopaków. Oni akurat byli na kwaterze, jak ten czołg tam jechał, i go obsiedli, i to wybuchło wszystko. Tam mało kto został z tych harcerzy. Ale to było trochę później. Natomiast tutaj właściwie w ostatniej chwili przyjechałem do Warszawy. [Jak było] pierwsze jak gdyby zgrupowanie i pierwszy alarm, który był w lipcu, mnie w Warszawie nie było.
Myśmy przyjechali do Warszawy zupełnie przypadkowo, nie wiedząc nawet o tym, ale na drugi alarm, pogotowie już żeśmy zdążyli. Gdzie indziej w ogóle poszliśmy, z siostrą byliśmy w zupełnie innych komórkach. Ona właśnie poszła od razu w Aleje Jerozolimskie, do tak zwanej Eski [Okręgowej Składnicy Meldunkowej „S”], a ja miałem zgrupowanie na Puławskiej, [róg] Wiktorskiej. Stary dom, drewniany, stropy drewniane pamiętam, [w mieszkaniu kolegi Ryszard Gazda pseudonim „Leoś”]. Tam siedzieliśmy aż do godziny dwunastej 1 sierpnia, gdzie przyszedł rozkaz, że mamy się przenieść na Powiśle. Ja miałem rower, wziąłem te wszystkie bambetle kolegów i koleżanek na rower, żeby nie dźwigali, i pojechałem na rowerze najkrótszą drogą, więc na dół Dolną, później do Podchorążych i na Podchorążych mnie jakiś żołnierz niemiecki zatrzymał, który stał na warcie. Okazało się, że chciał tylko ode mnie dokument na rower, prawo jazdy, kartę rowerową czy coś. No to kartę rowerową pokazałem i puścił mnie, chwalić Boga. Dojechałem do tego domu. Nasza kwatera była na Solcu. To był taki dom, który wychodził na Solec i na Wisłę. Tam była ulica Wioślarska na zapleczu. Dlatego Wioślarska, że tam były na zapleczu magazyny na łódki różne i tak dalej. To było, ja wiem, sto pięćdziesiąt, dwieście metrów od mostu Poniatowskiego. Tam mieliśmy za zadanie nawiązanie kontaktu, łączności z Powstaniem na Saskiej Kępie. [Naszym dowódcą był Marian (Ludwik) Czeluściński – stacji przeprawowej 95a]. To był teren bezpański, ani nie było Niemców, ani nie był opanowany przez Powstanie. Ten teren bezpański to się ciągnął, praktycznie rzecz biorąc, aż do placu Trzech Krzyży. Niewiele tam widzieliśmy, ale oczywiście kontaktu żadnego żeśmy nie nawiązali, bo nie było z kim. Tam Powstanie szybko padło. Natomiast widać było egzekucje [dokonane przez] Niemców. Z takiej odległości to nie widać było, kto to jest – to byli ludzie – ale czy po cywilnemu ubrani, czy to byli akowcy, czy to była ludność cywilna, cholera wie. Wprowadzali do Wisły i strzelali. Oni padali i [Niemcy] nie mieli kłopotu z ciałami, spłynęły Wisłą dalej.
Tak, po stronie praskiej. Doprowadzali do jakiegoś tam poziomu i strzelali jak do kaczek.
Myśmy byli w tym budynku nie więcej jak jakieś chyba dziesięć dni i zostaliśmy wycofani, no bo już nie było sensu tam siedzieć. Widocznie się Niemcy zorientowali, że coś tam się działo na strychu – bo myśmy tam stworzyli takie stanowisko widokowe na Saską Kępę – bo raz do nas wywalili salwę z mostu Poniatowskiego, z takich działek przeciwlotniczych. Jak żeśmy wyszli, po dwóch dniach przyszli Niemcy, zabrali tą całą ludność, która tam była, mieszkańców, i niby łagodnie się z nimi obeszli, bo przeprowadzili ich przez most na Pragę i tam chyba ich puścili. Natomiast my przeszliśmy przez teren gazowni koło Czerniakowskiej, koło szpitala, Książęcą na górę… Tam było przejście trochę trudne, bo na Książęcej był obstrzał z Muzeum Narodowego. Tam była pusta ulica, widać [wszystko]. W każdym razie dostaliśmy się do Śródmieścia. W Śródmieściu żeśmy się trochę tułali po różnych kwaterach przez parę dni, póki każdy nie dostał przydziału. Ja dostałem przydział właśnie do tej „Eski” [Okręgowej Składnicy Meldunkowej „S”] w alejach Jerozolimskich. Taki dosyć znany dom, tablica jest. Właściwie jedyny dom przejściowy między południem a północą. W różnych to etapach było. Najpierw po prostu przelatywało się przez jezdnię, ale był ostrzał z dwóch stron, i od BGK, i z „Cafe Clubu” z jednej strony, a z drugiej strony od Marszałkowskiej. Tak że tam nieraz była dosłownie jatka. Raz się zdarzyło, że po stronie Chmielnej czy po przeciwnej stronie wystrzelili z czołgu w momencie, gdy tam się zebrała grupa ludzi. Tam się przechodziło partiami, raz z jednej strony, raz z drugiej i tam się zebrała grupa dwudziestu paru osób, która miała przejść przez jezdnię na naszą stronę, na stronę Nowogrodzkiej jak gdyby. W tym momencie wpadł tam pocisk chyba z czołgu i tam była jatka jak cholera. Pozabijało ludzi strasznie. Później przyszli saperzy i usiłowali zrobić przekop [przez Aleje Jerozolimskie], ale przekop można było zrobić tylko w części, bo tam dosłownie pół metra pod nawierzchnią było sklepienie tunelu kolejowego, wiec tutaj trochę można się było wkopać, a tam były worki obsypane. Jakoś warunki przejściowe się wtedy polepszyły.
Ja na początku siedziałem przy centrali telefonicznej, mało biegałem po mieście. Ale przyszedł moment, kiedy już nastąpiła jak gdyby stabilizacja granic Powstania. Zaczęto szukać jakichś innych możliwych dróg łącznościowych między tymi dzielnicami, bo tak do tej pory to część łączniczek szło wzdłuż Wisły do dzielnic południowych czy do Piaseczna, do Kabat, do tych oddziałów partyzanckich, ale to się skończyło i zaczęto szukać dróg kanałowych. Pierwsze drogi to były... Aha, i ta „Eska” została wyznaczona jako patron łączności z Mokotowem, z tą częścią południową. Pierwsze przejście, to też relację mojej siostry u państwa są, to były pod Alejami Ujazdowskimi, Szucha, Puławska, aleja Niepodległości i Mokotów. Ale to się szybko skończyło, bo Niemcy to rozwidlenie, które jest w alejach Ujazdowskich, na Szucha zasypali piachem. […]
- Pan chodził tymi kanałami?
Tak.
- Kiedy było pana pierwsze zejście do kanału?
Właśnie wtedy, kiedy dostałem polecenie przejścia, szukania drogi, bo wszyscy wiedzieli, że jest jakieś przejście między Alejami Ujazdowskimi a częścią dolną Warszawy. Ja wtedy poszedłem. Moje pierwsze wejście było z łączniczką o pseudonimie „Lilka”. Ona już była trochę zaprawiona w tych kanałach i mieliśmy szukać przejścia. Niestety, przeszliśmy do końca, do Szucha – tam ten piach był. Spotykaliśmy się w tą i z powrotem ze szczurami, które leciały przed nami, bo się wypłoszyły. Poleciały do tego piachu, tam nie miały przejścia, z powrotem gdzieś przeszły ocierając się nam o nogi. Znaleźliśmy w końcu jeden kanał, który biegł w kierunku [Wisły]. To chyba był kanał pod Parkiem Ujazdowskim, pierwszej klasy, czyli mały kanał. On miał dziewięćdziesiąt centymetrów wysokości i sześćdziesiąt centymetrów w pachwinie, takie jajo. No i żeśmy poszli kawałek tym kanałem. Później były włazy pootwierane. To była męcząca droga. Ja się położyłem pod tym włazem, patrzyłem w niebieskie niebo, piękna pogoda była. Był ostrzał artyleryjski Rosjan na ten brzeg i w związku z tym chyba Niemcy, którzy tam byli, przelatywali. Jak zobaczyłem jednego, że mi przelatuje nad głową i skacze przez ten kanał, to się z tego interesu wycofałem z powrotem. Przyszliśmy bez żadnego rezultatu.
Tak, ale się nie używało. To było tylko w jakichś wypadkach krytycznych.
Ciemno było jak cholera. Tak.
- Dokładnie kiedy to miało miejsce, jakiego dnia? To był środek Powstania, początek?
Koniec sierpnia. Jak myśmy przyszli z powrotem na naszą bazę, to po paru dniach dowiedzieliśmy się, że jest już znalezione przejście. Jak to zostało odkryte, to nie wiem. W każdym bądź razie poszliśmy [następnym razem] według nowej instrukcji do Pięknej i tam na ulicy Pięknej nasz kanał, który jest pod Alejami [Ujazdowskimi], miał przelewy burzowe, to znaczy na pewnej wysokości tego kanału była szczelina [pozioma o wymiarach 35 centymetrów wysokości i około 3 metry długości, i swobodny zjazd do dołu]. To znaczy to było zrobione po to, żeby jak będzie nadmiar wody opadowej na górze, żeby mogła ta woda opadowa spłynąć do kanałów dolnych. Myśmy zjechali na dół. Poszliśmy kanałem, tu była ulica Piusa, teraz się nazywa Piękna, [kanał] poleciał dalej pod schodkami na Górnośląską i tam się połączył z głównym kolektorem, który biegł w kierunku Wisły, a na prawo szedł w kierunku Mokotowa.
Pierwszy raz szedłem z panem Karlikiem. Starszy ode mnie gość. Miał cholerne wyczucie. Ja go podziwiałem. To był kanał zupełnie ciemny, światła się baliśmy, nie chcieliśmy świecić, bo wiedzieliśmy, że zaglądają do niego Niemcy, ale on miał takie wyczucie odległości między tymi kanałami, studniami rewizyjnymi, że jak zbliżaliśmy się do tego miejsca, gdzie była studnia rewizyjna, to on wtedy zwalniał i żeśmy tak szli noga za nogą, macając po ścianach, żeby się zorientować, i wtedy dopiero włączało się jakieś oświetlenie. Dlaczego tak? – Dlatego tak, że Niemcy wieszali granaty na [stopniach włazowych]. [Do zawleczki granatu przymocowali] drut do szlamu i jak ktoś szedł, na pewno nie poczułby, że pociągnął jakiś drut [nastąpiłby wybuch]. On te granaty zdejmował, a mniej więcej co druga, co trzecia studnia to granat wisiał. Tak żeśmy doszli już niedaleko Dworkowej. Niemcy porobili [w kanale] poprzeczne barykady z dużych profili metalowych, między którymi można było przejść, przecisnąć się. To nie było szczelne, ale tamowało przepływ ścieków. I o ile tutaj, na tej części, na którą myśmy przeszli, było tych ścieków po kolana, o tyle tam, jak się przeszło po konstrukcji tej zapory na drugą stronę, to od razu się wpadało w poziom ścieków po ramiona, tak płynąc, rozgarniając, bo to był szlam, [posuwaliśmy się do przodu]. Były dwie takie zapory. Po nich jak się przeszło, kanał główny się kończył i była w prawo odnoga do góry, [pod ulicą Dworkową]. [Kanałem pod] Dworkową szło się do Puławskiej, tam [dalej] na lewo do Wiktorskiej i później taka ostatnia droga na deser to małym kanalikiem – on chyba nawet mniejszy był niż pierwsza klasa na długości około trzydziestu metrów od Puławskiej do pierwszej studni rewizyjnej – tam się wychodziło. Tam czekał na nas zawsze pan „Kapitan” – o pseudonimie „Kapitan”. Tych kursów [kanałami] robiłem sporo. Dlaczego z chęcią? – Dlatego że na Mokotowie byli rodzice, Grażyny 13 to było Społem. Budynek stoi [do dzisiaj]. Oni tam mieszkali, bo [mieszkanie] na Odyńca [zostało zburzone]. I zawsze u mamy dostałem coś jeść, mogłem się wymyć. Ale te wizyty długo nie trwały.
- Chodził pan sam, czy cały czas z tym panem, Edmundem Karlikiem?
Raz szedł ze mną, żeby mnie wprowadzić na trasę […].
- Przychodził pan sam czy z nim?
Nie, raz tylko szedłem z nim. Tak to zwykle kogoś dostawałem do przeprowadzenia. Właściwie to nie zdarzyło się, żebym ja sam szedł. Zawsze miałem pocztę, korespondencję, meldunki i ktoś jeszcze szedł.
- Wchodził pan na Piusa, tak?
Nie. Wchodziłem do kanału w Alejach Ujazdowskich, róg Wilczej.
Wychodziłem na [pierwszej studni rewizyjnej] na ulicy Wiktorskiej. Stamtąd już po Mokotowie się [poruszałem], z tym że musiałem podać swoje miejsce postoju na Mokotowie. Rzeczywiście, nie minęło parę godzin, od „Karola” łącznik przylatywał, żebym się zameldował i był koniec zabawy. Dostawałem zwykle kogoś do przeprowadzenia, jakieś meldunki i szedłem z powrotem tą samą trasą. Taka trasa wahadłowa. To tak trwało w zasadzie prawie do końca września.
- Pan tu pisze: „Ostatni kurs ze Śródmieścia na Mokotów miał miejsce 23 września. Miałem przeprowadzić trzech...”.
To wtedy dostałem, chyba z Komendy Głównej, trzech młodych ludzi. Nie wypadało się pytać, co i jak, w każdym razie tylko tyle powiedzieli, że oni mają rozkaz wyjścia z Warszawy. Liczyli na to, że z Mokotowa będzie łatwiej im się wydostać. Ja tych trzech panów przeprowadziłem tą swoją trasą na Mokotów, ale jak wyszedłem już z kanałów ulicy Dworkowej na Puławską, no to tam się zaczęły dziać dantejskie sceny. Kanał był zawalony ludźmi. Tam mi powiedziano, że wyjścia na Wiktorskiej nie ma, że został [kanał] zbombardowany i zasypany. Nie ma mowy, żebym tam wyszedł od [strony] ludzi, którzy tam byli. Ale i tak bym nie mógł tam wyjść, bo nie ma mowy, żeby się dwie osoby minęły w takim kanale. Albo się idzie w tą, albo w tą, nie ma cudów. To był za mały prześwit. Właściwie więc byłem bez wyjścia i mówię do nich, że nie ma rady, ale musimy się wycofać z powrotem do Śródmieścia. Bo co mam z nimi zrobić? Ludzie puścili mnie, widocznie myśleli, że jak jestem łącznikiem, jestem w stanie ich wyprowadzić. To zupełnie był jakiś obłęd. Ci ludzie weszli do kanałów, nie wiedzieli, po co, gdzie iść.
Byli ubrani po cywilnemu, ale kto to był, to nie wiem. I tak się stało, że puścili nas – ich trzech było, ja czwarty – na czoło. Ale oni się tak zachowywali, jak się w ogóle nikt nie powinien zachowywać w kanale. Hałasowali, krzyki były, świecili, straszne rzeczy tam się działy. Więc myśmy dali dyla do przodu czym prędzej, żeby się od nich odbić. Ja im pisałem strzałki do przodu na ścianach kanału, jak mają iść. Tam zresztą możliwości żadnych nie było: wyjście na dół do kolektora, a później jedyne wyjście na lewo i prosto. Jedyne załamanie to było pod Piękną, żeby nie poszli dalej w prawo, bo tam by się dostali do Wisły. Musieli pójść na górę. W każdym razie wszedłem w nocy do kanału, wyszedłem w nocy. Ileś tam godzin... W końcu żeśmy wyszli do Alej Ujazdowskich i do włazu. Już wszystko było OK, wyprowadziłem ich i oni sobie poszli. Oczywiście była fatalna reakcja. Mój dowódca, major [K. Larys pseudonim] „Adwokat”, strasznie zaczął ochrzaniać wszystkich po kolei, że ja ich [nie] wyprowadziłem [na Mokotowie]. Nie zdawali sobie ci ludzie sprawy, jaka jest tam [w kanałach] sytuacja – to raz. Po drugie, nikt mnie nie poinformował, że kanał jest zawalony. Taka informacja prawdopodobnie tutaj na Śródmieściu już była. Ale nic.
- Pan powiedział, że ostatni kurs do Śródmieścia miał miejsce 23 sierpnia. Może września?
[Tak]. Września. To był już moment, kiedy zaczął się wycofywać Mokotów. Ale dużo czasu nie minęło, parę godzin, jak u nas na „Esce” zaczął się ruch, bo przyszedł rozkaz „Montera”, że pułkownik „Karol”, który się wycofał z Mokotowa, ma rozkaz pójścia tam z powrotem. Zaczęli szukać, kto ich może poprowadzić. Na mnie też padła propozycja, ale „Ela” stwierdziła, że po prostu nie wytrzymam fizycznie. Poszła ona sama z „Marysią”, była taka łączniczka, ona też była dobra.
Już wiadomo, że oni [Powstańcy „Karola”] nie dotarli do Mokotowa. Już był kanał, można powiedzieć, opanowany przez Niemców. Oni wtedy nawyciągali tych Powstańców, żołnierzy, którzy szli. Był czas, że rozstrzeliwali, później przyszedł rozkaz, że mają prawa kombatanckie, i przestali rozstrzeliwać. Różne rzeczy tam się działy. W każdym razie, one [„Ela”, „Marysia”] zostały tam obrzucone granatami. Wrzucali Niemcy karbid. Okazało się, że kanał jest zasypany. Tę samą metodę zastosowali co na Szucha. Jak zasypali, to przecież był klops, nie odkopie tego. W zasadzie one we dwie zostały na szpicy, a reszta oddziału, łącznie z „Karolem”, szybkim truchtem wycofała się z tego interesu do Śródmieścia. One też się jakimś cudem jeszcze wycofały i wróciły do Śródmieścia kanałem.
- Pan widział tych żołnierzy. Oni przecież byli zmęczeni, przeszli raz kanałami i musieli drugi raz wchodzić...
No tak, ale była jakaś tam przerwa. Ja tego nie widziałem, bo ja byłem w alejach Jerozolimskich, a oni gdzieś byli zakwaterowani w Alejach Ujazdowskich przy wejściu do kanału. Ja jeszcze później raz wchodziłem do kanału, po paru dniach, dwóch czy trzech dniach. Przyszli żołnierze z „Baszty”, którzy chcieli łącznika, żeby ich poprowadził, bo mieli nadzieję, że kolegów swoich znajdą – żywych czy umarłych, to wszystko jedno. Poszedłem z nimi. Poszliśmy tam, dokąd chcieli. Powiedzieli, że już dalej nie pójdą, żeby się wycofać, ale nikogo żywego nie znaleźliśmy. Właściwie żywa istota to była jedna. To była chyba jakaś sanitariuszka czy łączniczka z ich oddziału. Ona była w stanie agonalnym, bo strasznie jęczała. Jak jęczała, to echo szło po kanale jak cholera. Ja już nie wiedziałem, co z tym fantem zrobić i dowódca mówi: „To wy idźcie dalej, a tutaj zostaną sanitariuszki z nią”. Tak się stało. Niestety, jak żeśmy wracali, to te sanitariuszki widocznie nie wiedziały, co zrobić i ją zakneblowały i ta dziewczyna umarła tam.
- Nie można jej było jakoś wyciągnąć?
No nie wiem, sytuacja była dosyć ciężka. Różne cuda niewidy działy się w tym kanale. Na przykład ten „Kapitan”...
- To tych sanitariuszek też już nie było przy niej?
Nie.
- One jej zakleiły czymś usta?
Zakneblowały ją czymś, żeby nie było słychać. Ale ona się udusiła. Trudno posądzać, żeby one specjalnie ją udusiły, ale w każdym razie tam się rzeczy działy straszne w tych kanałach. Bo na przykład „Kapitan”, taki facet dorosły, dojrzały, który pilnował i nadzorował przy włazie na Wiktorskiej, on sam uciekł do kanału, dostał pomieszania zmysłów i strzelał po prostu w tym kanale. Nie wiedzieli, co z nim zrobić i w końcu go zabili, bo co można zrobić z facetem, jak ma broń i kto się zbliży, to strzela? Więc tam działy się rzeczy rzeczywiście dantejskie [sceny].
- Faktycznie były tam jakieś takie tobołki, walizki porozrzucane?
Tak. Było porozrzucane. To się potem chodziło, nie wiadomo po czym – czy po jakichś nieboszczykach, czy po jakichś bambetlach. Tego było co niemiara. Mam wrażenie, że tam się później pracownicy wodociągów trochę obłowili. Każdy zabierał ze sobą, co najcenniejsze.
- Dużo było trupów w tych kanałach?
Do cholery.
- A w ogóle woda była w tych kanałach wtedy?
Nie. Nie było wtedy opadów, a to był kanał deszczowy. Tylko było spiętrzenie przy [zaporach]. Musiało jednak trochę ścieków lecieć. Mam wrażenie, że ścieki leciały z kanału na Puławskiej, bo tam nie było syfonu, tylko normalne połączenie. Te ścieki mogły kanałem przedostać się na Dworkową i zjechać na dół. Tam po paru metrach były te dwie zapory. Więc szlam, to wszystko się tam zatrzymywało.
- Ci Powstańcy z „Baszty” przyszli do pana, bo w kanałach zostali ich koledzy, tak? Żeby ich poszukać?
Oni nie przyszli do mnie, tylko do mojego dowództwa, żeby im dać kogoś do przejścia. Ja nie mogłem chodzić sam, samowolę jakąś wprowadzać, wyprowadzać ludzi, oddziały i tak dalej. Dostałem polecenie wejścia do kanału i poprowadzenia oddziału złożonego z około dziesięciu żołnierzy, to wtedy mogłem wejść.
- Każdy taki powrót z kanału wymagał sporej ilości wody.
Właśnie tak. Z tym był kłopot. To była niezależna sprawa od terminów, w każdym razie po jednym takim przyjściu zebrała się nas trójka, bo zawsze szukaliśmy „języków”, gdzie najłatwiej można dostać wodę. Woda na ogół była na podwórkach, gdzie były stare studnie, bo uruchamiali ludzie. U nas akurat nie było czegoś takiego. Powiedzieli nam, że najbliższa studnia i najłatwiej dostaniemy [wodę] po drugiej stronie Marszałkowskiej na wysokości Skorupki. Myśmy tam poszli we trójkę. Taki „Leoś” szedł, wysoki drab, wyższy ode mnie, jedna łączniczka i ja. We trójkę żeśmy poszli. Odstaliśmy swoje, każdy dostał wiadro wody i jeszcze szliśmy z powrotem. A szliśmy za pierwszą barykadą na Marszałkowskiej od strony Alej. Ona była jakoś licho zrobiona, przez nią wiele rzeczy było widać, których się nie powinno pokazywać. W każdym razie, jak żeśmy przechodzili, ja do tego „Leosia” mówię: „Zgarb się trochę, przecież cię widać. Cała głowa ci wystaje nad barykadę”. On tak z fasonem przeszedł, ale jak przeszedł, to snajper widocznie musiał zauważyć, że tu jest ruch. Szła pierwsza koleżanka, łączniczka, on drugi, a ja trzeci na końcu. Jak szedłem, to ja wtedy dostałem. Strzelił do mnie, tylko że nie trafił we mnie, tylko trafił w kubeł nad dnem. Ta kula wpadła do środka, trzy razy się odbijała, zrobiła trzy dziury i została w środku. Mam ją. Ja się zachwiałem, bo akurat jak byłem w rozkroku, to ten pocisk uderzył w kubeł, kubeł mi wpadł między nogi i już wszyscy myśleli, że dostałem. Ale nic się nie stało, tylko tyle, że nie było wody do mycia się. Nie wiem, może trochę dostałem od nich później, od tej pary, która miała pełne naczynia.
- Ten pana kolega „Leoś”, on zginął, tak?
On zginął. Oni później nie mogli już wytrzymać tego, że siedzą na takiej podrzędnej służbie łączności i we dwóch poszli do [Batalionu] „Kilińskiego”. Po jakiejś służbie, kiedy przyszli na kwaterę na noc (czy w dzień to było, nie wiem dokładnie), pod bombami zginęli obydwaj.
- To znaczy ten „Leoś” – Ryszard Gazda– i kto jeszcze?
Ja nie pamiętam, ale oni we dwóch od nas odeszli. [Ten drugi to Stanisław Daszuk].
- Ryszard Gazda, ile on miał lat?
On był trochę starszy ode mnie. Ze dwa lata może. Cóż więcej? Tak żeśmy zakończyli działalność powstaniową. Myśmy wyszli na plac Narutowicza 5 października, już na szarym końcu, w zasadzie jeden z ostatnich oddziałów. Tam nas rozbroili przy domu akademickim i dalej piechotą do Ożarowa. Szliśmy po ciemku. Zastanawiałem się, czy uciekać, dać dyla, ale trasa była obstawiona przez Niemców, to licho wie... Poza tym były fortyfikacje porobione, nie wiadomo, po ciemku, co to jest. Jak żeśmy przyszli do Ożarowa, to były puste hale, tam trochę słomy. Każdy padał, gdzie mógł, dosłownie, bo byliśmy zmordowani po całym dniu. Jedna rzecz była fatalna, bo okazało się rano, że nie wszyscy, ale większość tam, gdzie miała wolne [od ubrania] miejsca, one były zalane jakąś czerwoną farbą typu miniowego czy coś, w każdym razie paskudna farba, bo ona nie schodziła przy myciu. Jak już się później spotkali, to wiadomo było: „A to z Ożarowa przyszedł” – czerwone na twarzy, czerwone ręce miał. Dopiero musiało upłynąć ładnych parę miesięcy, żeby to można było zmyć.
Stamtąd zostałem przewieziony po paru dniach wagonem do [stalagu XI B] Fallingbostel – bardzo duży obóz międzynarodowy. [Zostałem zarejestrowany pod numerem 140992]. Tam byli żołnierze z 1939 roku i lotnicy angielscy,
wsja swołocz była, można powiedzieć. Warunki były kiepskie, bo oni nie mieli miejsca na taką ilość jeńców, tak że na naszej sali o trzech kondygnacjach na spanie, wypadało po dwóch na każdą kondygnację. Było wszystko dobrze, ale nie wytrzymywało tylu chłopa i były takie rzeczy, że się zarywało i sześciu było na podłodze. Coś tam dostawaliśmy do jedzenia, ale mnie tutaj ratowała siostra, bo ona też się znalazła w tym obozie. Miały żeński barak niedaleko. W zasadzie nie wolno było tam przychodzić – to było zaznaczone tak symbolicznie tylko, żadnego płotu nie było. Tym niemniej one stały się tam taką atrakcją dla jeńców, bo to babki z wojska. Robili składkę. Ci jeńcy z 1939 roku dostawali paczki przez tyle czasu; oni byli, że tak powiem, zasobni we wszystkie rzeczy żywnościowe. Dostawały różnych dobroci od tych starych współwięźniów, od Polaków, od innych chyba też dostawały. Ja w związku z tym byłem na garnuszku u siostry. Dostawałem coś tam.
- To znaczy, że oni pomagali tylko tym dziewczynom?
Dziewczynom, tak.
No nie, tam była chmara Powstańców. Ale właściwie wszyscy trochę odżyli, bo odpoczęli. Jedzenie było fatalne, ale było. Dostawaliśmy z reguły na zupę komosę gotowaną – to takie zielsko zielone, wysokie, duże. Ugotowana była.
Stamtąd już moje drogi z siostrą się rozeszły, bo ona pojechała do obozu, do Bergen-Belsen, jak się okazało, a ja pojechałem do Dorsten, to było jak gdyby tuż przed Zagłębiem Ruhry, w Niemczech Zachodnich. Też tam długo nie byłem w tym Dorsten, bo dalej nas wywieźli, już chyba samochodami, do takiego
Arbeitskommando w mieście Mönchengladbach. Były trzy baraki. Nas było koło dwustu. Tam pojechaliśmy po prostu do pracy. Był stworzony tak zwany barak młodzieżowy, czyli takich młodocianych jak ja, a później reszta [to] były dwa baraki już normalnych żołnierzy. To wyglądało w ten sposób, że codziennie rano odbywał się apel. Była zima, więc było ciemno. Przychodzili przedstawiciele poszczególnych firm, zarówno prywatnych, jak i miejskich, i każdy brał tylu jeńców do roboty, jakie jest zapotrzebowanie. Przypuszczam, że oni za to płacili, ale nie jestem pewien. Tak w zasadzie było codziennie. Z tym że ja, psia kość, dostawałem się w kiepskie miejsca, mianowicie do „Kanalbau”. To było takie przedsiębiorstwo, które robiło remont kanalizacji po bombardowaniach, więc to były roboty ziemne, na zewnątrz. Ale byli tacy, którzy mieli niezłe miejsce, mianowicie w rzeźni. Jak do rzeźni szedł, to gdzieś tam zawsze...
- A pan ciągle przy tych kanałach?
Ja ciągle przy kanałach. Muszę powiedzieć, że jak wszedłem w te kanały w czasie Powstania, to później jak w tych kanałach byłem – w Niemczech, po skończeniu Politechniki... Bo ja poszedłem na kanalizację [śmiech] i w tej kanalizacji siedziałem, siedzę do dnia dzisiejszego, ale to już jest inna bajka.
Tam tak wyglądało nasze codzienne życie, że coś dostawaliśmy do jedzenia, jakieś porcje kiepskie. Coś można było dostać, pohandlować. Ja w tym czasie nie paliłem papierosów, więc jeżeli miałem trochę jakichś papierosów, to wtedy mogłem uhandlować z palaczami za taki łój czy tłuszcz, mięso czy chleb. Różnie tam było. Ta służba wartownicza w zasadzie się z nami obchodziła nienajgorzej, a wręcz przeciwnie. Mieliśmy takiego komendanta, inwalidę, który na froncie wschodnim był ranny, a później jak padł, to mu czołg przejechał po nogach, więc miał protezy na nogach, chodził. To on był nawet tak, powiedziałbym, przyjaźnie do nas nastawiony, bo była taka sytuacja, pamiętam, że jak myśmy wracali do obozu, to, teoretycznie rzecz biorąc, była rewizja. Sprawdzali, czy czegoś niewłaściwego nie przynieśliśmy do obozu albo niestanowiącego naszej własności. Traf chciał, że tam był jeden... Grupa taka poszła odgruzowywać komuś samochód. Właściciel przyprowadził ich po odgruzowywaniu. Oni tam chyba parę dni chodzili. I okazało się, że jeden z nich ma na sobie buty wojskowe, stanowiące własność któregoś z tych Niemców. I co? Oczywiście z pretensją do komendanta, że ten [więzień] mu ukradł buty, a za to jest kula w łeb, od razu, z miejsca. Tam nas cholernie to dziwiło – te domy zbombardowane, to wszystko stało otwarte. Rzeczy, że tak powiem, tułały się po podwórzach, nikt tego nie podniósł. I dla Niemców, tym bardziej dla wszystkich innych, były takie sankcje. Wiadomo było, że jeżeli on to zobaczy, to ma [złodziej] przechlapane. On [komendant] mówi: „Proszę pana, niech pan przyjrzy się tym butom”. On [właściciel] ogląda, ogląda, mówi: „Tak, proszę pana, to są moje buty”. „To pan się myli, bo ja jemu te buty dałem”. Jak ten oficer tak powiedział, to ten się wycofał z tego interesu. Ale w ten sposób... No to był taki facet... Jego potem zabrali zresztą do jakiejś służby. […]
- Pan przeżył też nalot dywanowy, tak?
Tak.
Raz, jeden jedyny. Mianowicie, ponieważ Mönchengladbach to było miasto przyfrontowe w tym czasie, to wyglądało w ten sposób, że cały czas, od świtu do zmierzchu były patrolowane te tereny przez myśliwce. Samoloty jeżeli spotkały pociąg, nie daj Boże, czy nawet samochód, to od razu się zniżały i go rąbały. To było bardzo budujące, ale przez to myśmy w ogóle nie mieli żadnych środków do życia, bo nic nie dochodziło, żadne paczki. Raz przyszły paczki szwajcarskie Czerwonego Krzyża, a tu oni nie byli w stanie dojechać, dowieźć. Natomiast raz, wtedy kiedy pracowałem w składzie węgla – to wszystko są takie zbiegi okoliczności – rozpoczął się nalot dywanowy. Nie wiedziałem wtedy, że to jest nalot dywanowy. On wyglądał w ten sposób, że leciały bombowce – tego było całe niebo, można powiedzieć, bombowców. Na przedzie prawdopodobnie dowódca tego skrzydła strzelał rakietą dymną. Ta rakieta zostawiała ślad aż do ziemi. Teraz tam szły samoloty małymi eskadrami. Pierwsza eskadra, która nadlatywała nad ten [dym], cały swój ładunek zrzucała. To była potworna ilość bomb. Od razu [wszystkie] naraz. Nadlatywała druga, parę metrów dalej znowu cały ładunek. I tak oni załatwili ten Mönchengladbach od przedmieścia do przedmieścia. Te samoloty to ze dwie godziny krążyły, jedne odlatywały, drugie przylatywały. Ja byłem w składzie z opałem i miałem to szczęście, że była cała sterta węgla jak gdyby zrzucona na murowaną ścianę składu opału. Ja się, że tak powiem, przytuliłem do tej ściany, bo wiedziałem, że z drugiej strony jest węgiel, który na pewno zamortyzuje i rzeczywiście tak było. Z tym że spadła krawędź tej pierwszej kurtyny bomb tuż za tym parkanem. Tylko tyle zobaczyłem, zaczął się huk, fontanna ziemi i nawierzchni, która poleciała do góry, ale tego uderzenia w poziomie nie było, bo to wszystko zamortyzował mur przysypany opałem z drugiej strony. I to w zasadzie był jeden taki nalot, ale zniszczyli Mönchengladbach prawie w komplecie. Z tym że to było dziwne bombardowanie, bo na przykład fabryka wojskowa jakichś części – podobno do łodzi podwodnych – która mieściła się przez parkan naszego obozu, ocalała. Myśmy złośliwie twierdzili, że zrobili obóz, żeby tego nie zbombardowali razem z nami. Natomiast wszystkie dzielnice, gdzie mieszkali [Niemcy], wszystkie te centra, to wtedy poszło.
Tak żeśmy wytrwali do pierwszych dni, kiedy wyraźnie już ruszył front. Zawsze Anglicy szli z dużym przygotowaniem artyleryjskim. Tam nie było bohaterstwa. Oni szli, jak rozwalili wszystko dokładnie, to dopiero puszczali patrole, dopiero czołgi szły i tak dalej. Jak to się zaczęło, to wtedy nas wypędzili w kolumnę, pieszo już wtedy. Myśmy poszli nad Ren. Tam była przeprawa promem na drugą stronę do Solingen, ale też stale były ataki myśliwców. Obrona niemiecka oczywiście też była. W Solingen żeśmy byli parę dni i później szliśmy piechotą na wschód. Każdy miał jakiś plecak, coś, tobołek, ale to szliśmy na ogół nocą, robiąc tak do trzydziestu, czterdziestu kilometrów przez noc, z tym że nie było ciągłości tego marszu, tylko były zawsze jakieś postoje przewidziane przez Niemców. Z jedzeniem już było całkiem kiepsko, bo był i bałagan, i oni sami chyba nie bardzo mieli co jeść. Więc żywiliśmy się tym, cośmy dostali po drodze. Były takie całe tygodnie, że ja na przykład żywiłem się brukwiami, bo były pola, brukiew rosła, to można było wyskoczyć w momencie, żeby nikogo nie drażnić – można było zjeść. Szliśmy w zasadzie prawie cały czas aż do końca wojny. Traf chciał, że żeśmy przyszli z powrotem w rejon Fallingbostel. Tam było dziesięć czy piętnaście kilometrów, jak się potem okazało. Różne zdarzenia. Potrafili nas trzymać w zamknięciu na jakichś spichlerzach, gdzie były resztki owsa, które nam służyły do jedzenia.
- W czasie jednego postoju cała wasza obstawa uciekła.
To później, pod sam koniec już. To było tak, że w nocy nas zamknęli czy coś, a rano już ich nie było. Nie wiem dlaczego. Myśmy tam specjalnie... Pozostali już w końcu tylko ci, do których nawet trudno było mieć pretensje. Takie jakieś tam łajzy były.
Jak oni uciekli, to myśmy się wtedy zaczęli trochę organizować. Poszliśmy do miasteczka. Tam żeśmy wyciągnęli wóz strażacki. Wyrzuciliśmy cały ten sprzęt, który miał, i z piętnastu, dwudziestu się mieściło do środka. Zaczęliśmy penetrować [okolice], łącznie z Fallingbostel, bo to były tereny olbrzymich poligonów, które miało miasteczko, gdzie oni mieszkali. Obok to były płasko, wrzosowiska, takie z lekkim zadrzewieniem. Myśmy zaczęli jeździć i penetrować. To w tym magazynie żeśmy znaleźli jakieś suchary, to w tym jakaś marmolada była. W każdym razie to później stanowiło podstawowe nasze pożywienie. Pamiętam, jak przyjechałem, miałem jeden kubeł marmolady, drugi karton olbrzymi sucharów i jadłem suchary z tą marmoladą. Tak się delektowałem. Trochę żeśmy dostali bielizny, bo wszyscy byliśmy cholernie zawszeni. Ktoś powiedział, że to przede wszystkim trzeba pójść umyć się w rowie, ogolić, bieliznę spalić, a założyć nową, żeby nie było kontaktu. Tak zrobiliśmy, ale to nieprawda, później te wszy były jeszcze. To później, jak już byliśmy na kwaterach u Niemców, to pożyczaliśmy od gospodyni żelazko i tym żelazkiem się prasowało wszystko i wtedy dopiero tym żelazkiem można było zabić gnidy i wszy. To rzeczywiście wytępiło.
Raz skończyła się wyprawa bardzo przykro, bośmy tam jeździli, rozbrajali Niemców, mieliśmy pierwszorzędną broń. Pojechaliśmy kiedyś, bo powiedzieli nam, że jest jakiś tam magazyn z konserwami mięsnymi. Mięsa nie mieliśmy, tośmy oczywiście wsiedli, zaczęliśmy jechać. A sytuacja była taka, że szosa wiodła wśród wrzosów. Pusto na prawo, na lewo, tylko rów z jednej i z drugiej strony. W pewnym momencie widzimy, że z przeciwka jadą trzy wozy pancerne. Nasz kierowca zgłupiał i zatrzymał się. Zrobił błąd. Jak tamci zobaczyli, że żeśmy się zatrzymali, to od razu dwa [wozy] zjechały na skrzydła na wrzosowiska, jeden w środku. Podjechali na jakieś dwieście metrów do nas i zaczęli prażyć ogniem maszynowym do nas. Jeden z tych kolegów, który był z Królewskiej, dostał, [miał] przestrzelone spodnie. Jak wyskakiwał z samochodu, bo te wozy strażackie miały boczne wyjścia, to mu [kula] przeszła przez dwie pary spodni, a nogi mu nie drasnęła. Myśmy tam odpowiednio reagowali i oni w końcu przestali strzelać. Żeśmy jakoś tam z nimi doszli... A to byli Anglicy. Patrolowali te tereny poligonowe i wyciągali Niemców, którzy tam się pochowali, zadekowali. To się skończyło dosyć dla nas otrzeźwiająco, że możemy dostać jeszcze w głowę.
Daliśmy sobie już spokój z tymi jazdami. Stamtąd poszedłem piechotą, tam nas chyba było trzech albo czterech, łącznie z Fallingbostel, do obozu, gdzie wyciągnąłem prawie wszystkie dokumenty, bez fotografii, która gdzieś zginęła. Tam był bałagan straszny, plądrowali wszyscy. Wróciliśmy, [odzyskaliśmy] dokumenty wszystkie, łącznie z legitymacją akowską, wszystko się znalazło. Po jakimś czasie wzięli nas stamtąd. To wszystko się działo jakoś... Nie wiem, kto tym wszystkim dyrygował. W każdym razie były te oddziały jakoś pogrupowane. Szczególnie nas akowców było tam niedużo.
Chciałem powiedzieć, że wyszło nas z Mönchengladbach ponad dwustu, a doszło niecałych dwudziestu. Na ogół wszyscy uciekali po drodze, gdzie się dało, ale była sytuacja taka, że myśmy szli tuż przed frontem. Za nami zaraz szedł front. Nie wiadomo było, kiedy przyjdzie i jak jest daleko. Ja się trochę bałem, bo wiedziałem, że napotkać na żołnierzy frontowych to nie będzie należało do przyjemności, jak złapią. I rzeczywiście tak było. Do naszych żołnierzy strzelali, niektórych zabijali, niektórych nie. Ich losów ja nie znam. Ale doszło nas tylko kilkunastu. Pozbierało się nas tych kilkunastu z żołnierzami z 1939 roku, część była „berlingowców”, i zwieźli nas do Celle, tam przenocowali jedną noc na dechach i stamtąd zwieźli nas do Eversen. To jest taka dosyć duża wioska, wtedy była wioska, teraz to może jest miejscowość. Uformowano z nas trzy kompanie – dwie kompanie żołnierzy z 1939 roku, a nas połączyli z „berlingowcami” – i każda dostała się do jednej wsi czy dzielnicy tych wsi. Nam do poszczególnych domów wiejskich zostało przydzielonych mniej więcej po czterech żołnierzy.
Myśmy dostali takiego bambra. Oczywiście pierwsza rzecz, to kazaliśmy sobie dać jeść. Apetyty mieliśmy takie, że oprócz normalnego, wojskowego wyżywienia dostawaliśmy od niego jakieś tam sałatki, coś. Gospodyni, pamiętam, robiła tak zwaną sałatkę kartoflaną, z ogórkiem i cebulą, i myśmy to wszystko pałaszowali i [potem jeszcze] pałaszowaliśmy swoje porcje. Myśmy zjadali, ona dawała – trzeba przyznać – coraz więcej i w końcu przyniosła nam – były takie fajansowe miednice niemieckie – w takiej miednicy nam przyniosła... Już pamiętam, nad tą miednicą to myśmy się męczyli, ale mówili: „Musimy zjeść, bo cholera da nam mniej jedzenia”. Takie były historie z Niemcami. Oni byli ewakuowani z Prus Wschodnich. Tam taka była kobieta z dzieckiem. Wszystko było dobrze, ale skończyło się jakąś bijatyką, bo w tej wsi był dom, taki jak to u nas w tej chwili robią na wsiach, dom weselny, gdzie się spotykali miejscowi mieszkańcy i bawili się po prostu. Tam któryś poszedł, no i nie wiem, czy go uderzyli, czy on był wypity, czy coś, no w każdym razie zaczęła się draka. Nasi oczywiści zawołali, tamci za sztachety, powyciągali z płotów, dwóch czy trzech wskoczyło do środka, zaczęło machać tymi sztachetami i oni wszyscy pryskali, gdzie się dało, a tam już na zewnątrz czekali pozostali z tymi sztachetami i młócili Niemców. Wszystko się skończyło, nikt nie został zabity. Oni byli pokiereszowani mocno. Efekt był taki, że po trzech dniach przyjechała jakaś angielska żandarmeria, nas załadowali do samochodów i wszystkich wywieźli z powrotem do Fallingbostel. Tam nas zakwaterowali w stajniach, ale to były eleganckie stajnie, bo były podłogi i koryta z płytek różnych, nie z glazury, ale z płytek ceramicznych. Przywieźli nam łóżka, [niezrozumiałe]. Zimno już było, to z takiej beczki po benzynie zrobiliśmy kocioł. Pozdejmowaliśmy rynny w tym budynku. Te rynny posłużyły za kominy, myśmy palili. Samochodem pojechaliśmy do lasu, przywieźliśmy drzewa. Tam się zaczęło takie normalne tego rodzaju życie.
Będąc tam, zapisałem się do szkoły, do czwartej klasy gimnazjalnej. To była szkoła, gdzie było gimnazjum, liceum, nie wiem, czy podstawowa była. Lepiej, że była [utworzona] młodzieżowa, uczniowska kompania, w zasadzie na lepszych warunkach. Mieliśmy dowódcę kompanii, porucznika z września 1939 roku, ale on miał chyba trochę nie po kolei. Tego się tutaj u nas nie spotkało, ale bardzo dużo oficerów, szczególnie z 1939 roku, którzy siedzieli w więzieniu całą wojnę, dostawało kuku na muniu. To już tak jest. Myśmy w każdym razie byli w tej kompanii. Ja byłem do początku roku, gdzie zaczęły się formować wyjazdy do Polski, powroty. Ja się zapisałem do Polski, co nie było mile widziane.
- Wiedział pan wtedy, że rodzice przeżyli? Miał pan jakiś kontakt?
Miałem kontakt, bo ojciec pojechał służbowo do Anglii, bo jak wspomniałem, ojciec był w Międzynarodowym Związku Spółdzielczym, który był w Anglii dosyć czynny, znany. Przedtem był rok w Anglii na jakimś stażu. Nasze władze takie osoby wykorzystywały do nawiązania kontaktów handlowych i tak dalej. Ojciec był w Anglii, ale niestety do Niemiec się nie mógł dostać. Nie chcieli go puścić. Stamtąd ja dostałem korespondencję, tak że wiedziałem, że żyją. Ojciec nawoływał do tego, żebyśmy wracali do kraju, że jeszcze nie zdarzyło się w historii Polski, żeby emigracja odgrywała jakąś rolę w sprawach Polski, że nie mamy czego szukać na świecie, żebyśmy wracali. Siostra się już zapisała na uniwersytet w Belgii, więc chodziła na ten uniwerek, a ja ostatecznie mogłem w każdej chwili [naukę] przerwać i zapisałem się na wyjazd. Jak się zapisałem na wyjazd, to zostałem przeniesiony z tej kompanii szkolnej do takiej kompani karnej, gdzie dostaliśmy broń i pełniliśmy służbę wartowniczą przy obiektach komunalnych w Fallingbostel – oczyszczalnia ścieków, ujęcia wody, takie rzeczy. Nie było tam za bardzo kogo pilnować...
Tak. W końcu przyszedł moment wyjazdu. Też szczególny wypadek, było trzech braci Szelągowskich, dwie siostry i rodzice. Wszyscy byli na Starówce. Wiadomo, jak tam było. Wszyscy ocaleli.
- Wszyscy walczyli w Powstaniu?
Tak. Oni byli starsi ode mnie. Szelągowski najstarszy to był już stary facet. W każdym razie razem wagonami pojechaliśmy do kraju do Legnicy. Z tym że tam był miszmasz, cywilni i wojskowi w tym samym wagonie. W Legnicy było pierwsze spotkanie z PUR-em, gdzie trzeba było zdać relację, jakim sposobem się znalazłem w Niemczech, co, tego i tak dalej. Myśmy się zastanawiali, wiedzieliśmy, jaki tutaj jest stosunek władz do akowców, ale mówimy tak: „Spotkamy kogoś, licho wie, co on teraz robi, który powiedział: »Byłem«, to już lepiej powiedzieć wszystko, jak się było, niż coś zatajać, kręcić”. No i myśmy tak powiedzieli, jak było. A to było tak, że była taka mała salka. Stały trzy stoły i przy każdym stole spisywał dane jakiś facet, a w rogu siedział gość w butach z cholewami i słuchał. Akurat traf chciał, że przy jednym stole był gość, z którym żeśmy jechali razem w wagonie. On był głównym księgowym, jak się później okazało, i on tam spisywał. Myśmy tam powiedzieli [wszystko] jak na spowiedzi i wyszliśmy na korytarz. Są cytaty, które się pamięta. Myśmy wyszli na korytarz. Tak się zastanawiamy, co robić, którędy jechać. I on wyszedł do nas i mówi tak: „Wiecie co, ten facet, co tam siedzi w kącie, to jak wyście wyszli, to powiedział tak: »To wariaci. Sami nam się w łapy pchają«”. To mówimy: „Cholera, jeżeli tak, to wobec tego my nie jedziemy na Wrocław, tylko jedziemy na Poznań inną drogą, do Warszawy. Jak już jesteśmy w Polsce, to wypada się spotkać, zobaczyć z rodziną i za trzy dni wiejemy z powrotem”. No i tak było. Pojechaliśmy do Poznania. Akurat do Poznania przyjechaliśmy rano, jak pociągi przyjeżdżały z osobami spod Poznania, które pracowały w Poznaniu. Ten świat wyglądał trochę inaczej niż tam [w Niemczech], bo tam też propaganda działała, że tu wszyscy chodzą w workach, że tu straszna nędza i tak dalej. Trochę byliśmy zdziwieni, że tej nędzy nie było, nie widać było przynajmniej. Przyjechaliśmy do kraju. Każdy poszedł do swoich.
Zatrzymaliśmy się najpierw na Pradze gdzieś, nie wiem, u któregoś w rodzinie, i później następnego dnia żeśmy się rozeszli po swoich rodzinach. Ja oczywiście poszedłem do Społem. Rodzice byli wtedy w Łodzi. Matka po mnie przyjechała. I tak się właściwie zaczęło, że wszyscy zostaliśmy...
- Mam takie ostatnie pytanie do pana. Czy jakby pan miał znowu szesnaście lat, czy poszedłby pan do Powstania?
Oczywiście.
Warszawa, 5 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama