Adam Bieńkowski „Żołędź”
Nazywam się Adam Bieńkowski, urodziłem się w marcu 1929 roku w Warszawie. Pierwsze lata dzieciństwa, co jest oczywiste, może nie oczywiste, ale spędziłem w Warszawie. Mieszkałem na Mokotowie, właściwie mokotowianinem jestem z urodzenia, z wychowania i tę tradycję kontynuuję do dzisiaj. Do dzisiaj mieszkam na Mokotowie, oczywiście adresy się zmieniały, były pewne przerwy w związku z Mokotowem. Wracam do dzieciństwa. Dzieciństwo jak to dzieciństwo, pierwsze przeżycie to była śmierć marszałka Piłsudskiego. Wtedy byłem małym dzieckiem, spałem jeszcze, matka mnie zapłakana obudziła, przestraszony byłem, bo nie wiedziałem, co się działo, wtedy matka mówi: „Adaś wstawaj, dziadek umarł.” Moje przerażenie tym bardziej wzrosło, bo dziadków nie miałem żadnych, ani ze strony matki, ale o Piłsudskim się w domu mówiło dziadek. Dlaczego o tym wspominam? Wspominam, dlatego żeby uzmysłowić, uprzytomnić, jak była traktowana w naszym domu postać Piłsudskiego.
- Czym się zajmowali pana rodzice?
Czy ja wiem? No, nie ma się czym chwalić, ojciec… to znaczy samym zawodem ojca nie ma się czym chwalić, był policjantem, starszym przodownikiem z cenzusem, tak się to nazywało. Nie wiem, dlaczego nie kończył oficerskiej szkoły, natomiast przeszłość ojciec miał dosyć ciekawą. Babka, to znaczy moja babka, a jego matka, pochodziła z Wielkopolski, była obywatelką pruską, taki był wtedy stan rzeczy, ale wędrowała. Wstyd powiedzieć, ale nie znam dokładnie miejsca pochodzenia babki. Ojciec się urodził w Zduńskiej Woli, ale wychowywał się, jak zresztą większość jego rodzeństwa, w Łodzi. Babka, może stąd się ten kult Piłsudskiego bierze, bo babka była związana ściśle z Piłsudskim, współpracowała, byli towarzyszami partyjnymi, tak to się wtedy nazywało, w PPS-ie. A efekt był taki, bo tych stryjków miałem mnóstwo, ciotek mniej i większość tych stryjków to poległo w 1905 roku od nahajek, od strzałów carskich. Tak że właściwie z ojca rodziny to znam ojca, jego brata Leona i ciotkę Zofię, a tego rodzeństwa było mnóstwo, nawet nie wiem, ile i oni nie żyją. Jeszcze Bronisław Bieńkowski umarł już własną śmiercią.
- Czyli takim najsilniejszym pana pierwszym wspomnieniem z dzieciństwa, to śmierć Marszałka?
Śmierć Marszałka, tak.
- Gdzie pan poszedł do szkoły?
Ale jeszcze chwilę, bo się urodziłem, ale skąd się wziąłem na tym świecie, to znaczy skąd, już jakąś rodzinę miałem, ojca, o którym powiedziałem przed chwilą trochę, no i matka. Ojciec matki, czyli mój dziadek, też przepraszam za słowo niecenzuralne, ale taka cholerna tradycja w tej rodzinie jest, że z kimś wojowali. Dziadek jako młody chłopak należał do partii, tak to się nazywało wtedy, w 1863 roku i jako smarkaty mało też życia nie postradał. Gdzieś przewoził meldunek z oddziału do oddziału, złapali go kozacy, on na szczęście zdążył zjeść ten meldunek, połknąć. Ale skatowali go na tyle, że ledwo go do życia przywrócili ludzie, którzy go znaleźli. To może tyle o tym pochodzeniu. Może powiem, może ktoś będzie tego kiedyś słuchał, taka moja obserwacja, jest pieśń powstańcza z 1863 roku, którą nie każdy może pamięta, nie każdy zna, zaczyna się słowami: „Hej strzelcy wraz, nad nami Orzeł Biały.” Ale dalej jest o przygotowaniu do walki i jest: „Więc gotuj broń i kulę bij głęboko.” Wtedy kule się nabijało od strony wylotu lufy. „ O ojców grób bagnetów naostrz stal.” To jest właściwie streszczenie naszej historii: „O ojców grób bagnetów naostrz stal.”… Jakąś dygresję zrobiłem i zapomniałem o wątku głównym. W każdym razie był Piłsudski i byłem na pogrzebie Piłsudskiego. Teraz się dowiaduję, bo wtedy nie było wiadomo, że cała trasa z Warszawy do Krakowa, trasa kolejowa była obstawiona ludźmi, ludzie wylegali, nikt im nie kazał.
- To było ogromne przeżycie. Miał pan wtedy sześć lat, czyli zaraz szkoła. Gdzie pan poszedł do szkoły?
Szkoła fajna była. Szkoła to była przerwa w mokotowskim życiorysie, na Grochowie mieszkaliśmy wtedy. Była szkoła pięćdziesiąta czwarta, wtedy się nazywała powszechna nie podstawowa, imienia Bohaterów Olszynki Grochowskiej. Kierownikiem szkoły był pułkownik Malanowski, chodził w mundurze, nie wiem, na jakiej zasadzie, pewnie był pułkownikiem rezerwy i miał prawo chodzić w tym mundurze. Ale ponieważ szkoła miała takie imię, ponieważ na ulicy Floriana było schronisko dla powstańców z 1863 roku, więc na każde święto państwowe (11 Listopada, 3 Maja, czy inne) dyrektor z tego schroniska zapraszał któregoś z uczestników, czy pensjonariuszy a uczestnika Powstania z 1863 roku i on nam opowiadał różne rzeczy, tak jak w tej chwili to robię, tylko już na temat mniej odległy w czasie. Dobra szkoła była, były kultywowane tradycje legionowe, wolnościowe i tak dalej. Tak szczęśliwe dzieciństwo w domu matki i ojca, w szkole pułkownika Malanowskiego trwało do 1939 roku.
- Jak pan wspomina 1 września, jak wyglądała wtedy Warszawa? Czy może już jakieś plotki o wojnie wcześniej w społeczeństwie się przemieszczały?
Spędzałem wakacje u wujostwa, oni mieszkali w Limanowej. To byli zamożni ludzie, wujek był dyrektorem jakiejś fabryki. W każdym razie miałem dziesięć lat wtedy, tak że dla mnie sprawa wojny, zagrożenia… To znaczy już przed wyjazdem na te wakacje, no to coś się zaczęło dziać. Były plakaty z Rydzem-Śmigłym, z „Silni, Zwarci, Gotowi!”, po niebie przelatywały samoloty w ładnych szykach trójkowych z wielkim hukiem. Były ćwiczenia przeciwlotnicze, bardzo mi się one podobały. W sąsiednim budynku na przykład zgromadzili jakąś petardę, którą umieścili na dole, na górze ktoś wlazł na dach, w tę petardę udało mu się… To był kalichlorek, z jakiego się na Wielkanoc do niedawna jeszcze strzelało. Udało im się w tę petardę trafić, więc był wielki huk, wielki wybuch. Oczywiście [były] ćwiczenia w schodzeniu do schronów i tak dalej. Atmosfera tej wojny była wyczuwalna. Ona osłabła, jeśli chodzi o mnie i o odczucia tego stanu poprzedzającego wojnę, na wakacjach, bo to wakacje, fajna Limanowa, góry, rzeczka jakaś, rzeczy fajne dla dzieciaków. Wujek mnie kiedyś spytał: „Adam, jak sądzisz, będzie wojna?” Dziwne pytania do dziesięcioletniego chłopaka, ale mnie spytał, nie wiedziałem, i ta wojna przyszła.
- Gdzie był pan wtedy, kiedy 1 września Niemcy przekroczyli granicę?
1 września byłem [...] [na wakacjach]. Potem ciotka nas, dwie kuzynki, kuzyna, który jeszcze był też na wakacjach… wujek gdzieś zniknął, nie wiem gdzie, czy został powołany do wojska, nie wiem tego, a ciotka dała nam jakieś bety, pościel na plecy i gdzieś w góry do znajomej góralki, tam żeśmy uciekli. Fajna chałupa na zboczu dosyć łagodnym, a w dole była widoczna szosa w kierunku Bochni. Następnego rana szosa przestała być widoczna, bo się nad nią tuman kurzu unosił. A tuman kurzu się unosił stąd, że nieprzerwana kolumna… (to musiał być drugi, trzeci września już) samochodów niemieckich jechała i pył [był ogromny]… To była droga z tłucznia, pogoda była cudowna wtedy, wszystko wyschnięte i ten pył się unosił w górę, tak że to było przygnębiające. Potem gdzieś za górami grzmiała artyleria, coś się działo, potem ucichło wszystko. Jak ucichło, to wróciliśmy do willi gdzie oni mieszkali, tam już był jakiś sztab niemiecki, ale bardzo kulturalnie się panowie oficerowie niemieccy zachowywali. Uprzedzili, że oni jakieś dwa pomieszczenia będą zajmować, z pozostałych pomieszczeń możemy korzystać. No i co? Z kuzynem, jak to chłopaki, zaczęliśmy myszkować. Nie wiem jak, ale na stację kolejową poszliśmy. To był trochę szokujący widok, rozkręcone tory, nasi żołnierze jeszcze zdążyli zanim się wycofali rozkręcić tory, zepchnęli jakieś wagony, te tory się rozjechały, wagony się poprzewracały. Tak że trochę Niemcom przeszkodzili, nie wiem czy na długo, ale skutecznie. Tu się do dzisiaj zastanawiam, skąd się ten pomysł mi w głowie zrodził, ale jakiś instynkt sabotażysty się we mnie urodził, bo jeśli są Niemcy, to kolej już nie jest nasza, tylko jest niemiecka, to trzeba ją uszkodzić. Do wszystkich wagonów, jakie na stacji stały, żeśmy do panewek wsypywali żużel, piach, szuter, kamienie i tak dalej. Nie wiem czy te panewki się pozacierały, czy nie, ale takie były działania. W każdym razie to był szok straszliwy, te niemieckie wojska, ale z jednej strony byliśmy sabotażystami, a z drugiej strony… bo była nieczynna rafineria ropy naftowej w tej miejscowości. Duży teren, nieczynna, bo firma splajtowała, to była jakaś francuska firma „Karpaty”, która splajtowała i cały teren tej rafinerii był otoczony płotem drewnianym. Co Niemcy zrobili? Niemcy zrobili obóz jeniecki, spędzili naszych żołnierzy i oni tam przebywali. Z jednej strony to myśmy w jakikolwiek sposób mogli, to tym żołnierzom pomagali, głównie jabłka żeśmy zrywali, nie wiem, dlaczego, ale najbardziej dostępne, przerzucaliśmy przez płot. A z drugiej strony to żeśmy się kręcili koło tych żołnierzy niemieckich, którzy też na chłopaków popatrzyli i chłopaków zupą poczęstowali i tak dalej, ale takie obrazki. Wakacje się skończyły tragicznie, bo matka była w Warszawie, rodzina była w Warszawie, gdzieś pod koniec października…
- Długo pan w tych górach przebywał?
Gdzieś do końca października. Tam zacząłem chodzić [do szkoły]. Z początku nie było niczego, potem uruchomili szkołę, już pod koniec października, tak że z tymi Góralczykami chodziłem do szkoły. Bardzo mi dokuczali, bo to miastowy, no to trzeba dokuczać, ale szkoła była wspaniała. Limanowa miasto, ale wieś się nazywała Sowliny i szkoła wybudowana przez tak zwaną Macierz Szkolną. Była taka organizacja Macierz Szkolna, której głównym zadaniem było budowanie szkół właśnie, gromadzenie pieniędzy i budowanie. Szkoła ze wspaniałą salą gimnastyczną, z salą widowiskową, z estradą, sceną, takie rzeczy.
- Skończył się październik, pan wrócił do Warszawy.
Dotarła do mnie jakoś matka, która mnie zabrała do Warszawy. Ponury przemarsz z Dworca Głównego chyba… tak z Dworca Głównego, który się mieścił vis-a-vis Hotelu „Polonia”, jeszcze nic nie było czynne, tramwajów chyba nie było, a może była noc po prostu, jakoś w nocy przyjechaliśmy…
- Pamięta pan, jak pan odczuł miasto, jak ono wyglądało, jak wyglądali ludzie?
Miasto makabryczne było, zniszczone, zgliszcza, gruzy, na trawnikach mogiły, groby. Na Grochów na piechotę żeśmy szli, przez Most Poniatowskiego trochę też podziurawiony, ulicę Zieleniecką, na Zielenieckiej znów gdzieś groby i dotarliśmy do domu. Potem następne silne wrażenie okupacyjne, święta, pierwsze święta, wpadają znajomi jacyś, koledzy siostry, siostra była starsza ode mnie o kilka lat, przerażeni, okazuje się, że w Wawrze rozstrzeliwują Niemcy, pierwsza egzekucja masowa była. Gdzieś jakiegoś Niemca w knajpie zabili, zastrzelili, czy coś takiego i była natychmiastowa reakcja. Ale potem wróciliśmy znów na Mokotów do domu trochę zburzonego, trochę… ale jakoś mieszkaliśmy.
- Pan się zetknął z harcerstwem?
Do tego docieram właśnie powolutku. Szkołę podstawową skończyłem… w 1942 roku. Siedem klas skończyłem, co uprawniało do pójścia od razu do drugiej klasy gimnazjalnej. W międzyczasie już nie było gimnazjów, już Niemcy zlikwidowali gimnazja, nie mówiąc o wyższych uczelniach oczywiście, ale były szkoły zawodowe i poszedłem do takiej szkoły zawodowej. Nawet nie wiedziałem wtedy, to znaczy ja, matka mnie zapisywała do tej szkoły, ale nie wiedziała o tym. Szkoła oficjalnie się nazywała Obowiązkowa Zasadnicza Szkoła Ogrodnicza numer 8. Mieściło się to na ulicy Śniadeckich, w budynku, który do dzisiaj stoi, tam jakieś Towarzystwo Matematyczne jest, a to był Reytan pod taką zakamuflowaną nazwą. Owszem były przedmioty zawodowe, sadownictwo, gleboznawstwo, język polski to była literatura… nie literatura, korespondencja zawodowa. Nie wiem, jak to w ogóle działało, ta konspiracja szkoły. Właściwie wszyscy chodzili i wszyscy wiedzieli, że oprócz tych przedmiotów zawodowych to jest łacina, historia, geografia i to wszystko było już w mieszkaniach prywatnych na tak zwanych kompletach. Wspaniały dyrektor był, Stanisław Ostrowski, profesorowie, dużo profesorów było z racji ogrodnictwa, to byli profesorowie SGGW. W szkole działała konspiracja szkolna, w szkole też każdy gdzieś był. Mnie dopadli w 1943 roku. Rozróżnialiśmy się po tym, bo starsi koledzy akowcy chodzili w oficerkach, AL-owcy chodzili w jakichś kamaszach, bechowcy chodzili w saperkach i tak po butach żeśmy się rozpoznawali. Ale każdy gdzieś był. W każdym razie pod koniec 1943 roku, pewnie był to listopad, dostałem propozycję wstąpienia do ZHP. Szkoła to był Reytan, a ZHP to nie był, bo przy Reytanie działała tak zwana „Czarna jedynka”, która do dzisiaj działa, ale działała XXI Warszawska Drużyna Harcerzy Zwiadowców, tak to się wtedy nazywało. „Zwiadowców” dostała nazwę w czasie wojny, przed wojną się tak nie nazywała, a była związana ze Szkołą Mazowiecką, która się mieściła na ulicy Klonowej przed wojną, nie wiem czy w okupację też.
- Jak wyglądało takie przyjęcie do harcerstwa? Jakaś obrzędowość była z tym związana?
Strasznie byłem tym przejęty oczywiście, ale to miało dużo z tradycji, to znaczy kontynuowało tradycje harcerstwa przedwojennego, bo pierwsza zbiórka to była demonstracja jak wygląda mundur, jak wygląda krzyż harcerski, cała ideologia krzyża harcerskiego… Zapomniałem, co jest na krzyżu harcerskim… Czuwaj było, była lilijka i był granulowany w takie kropeczki… Lilijka już nie pamiętam, co ideologicznie wyrażała, czuwaj to oczywiste, a te kropeczki oznaczały, że harcerz musi tyle w życiu dobrych uczynków zrobić ile jest kropek na krzyżu. Trochę rozczarowany byłem, bo do tajnej organizacji wstępuję, to od razu dostanę karabin do ręki, albo pistolet, albo przynajmniej granat i pójdę zabijać, ale nic z tych rzeczy nie było. Potem było zaprzysiężenie, rota zaprzysiężenia była ta sama też, co przed wojną. Węzły, nie węzły, takie rzeczy jak to w harcerstwie. […] Był bieg na młodzika chyba z początku, trzeba było ogień rozpalać najwyżej dwoma zapałkami, takie przepraszam duperele różne. Ale po tym biegu, jak już zostaliśmy młodzikami, no to się zaczęło szkolenie, już luźniej związane z harcerstwem, a bardziej z jakąś działalnością konspiracyjną, była to przede wszystkim łączność. Łączność przewodowa, bezprzewodowa, wszystkie „morsy”… Semafory i właściwie niewiele więcej. Miałem wtedy czternaście lat, no to byłem smarkacz jeszcze. Mieliśmy takie, ponieważ byliśmy zwiadowcy, to nie wiem, czy w ramach chyba jakiś pożytek z tego był, ale takie zwiadowcze działania. Na przykład rejestracja słupów ogłoszeniowych, tablic ogłoszeniowych z wywieszonymi listami zakładników, straconych, przeznaczonych do stracenia, to jest jedno. Potem, pamiętam zmarzłem wtedy jak cholera i chyba dlatego tylko żadna żandarmeria nas nie złapała, ale zadanie polegało na rejestrowaniu ruchu samochodów na Moście Poniatowskiego, z podziałem na osobowe, ciężarowe, z podziałem na rejestracje, SS, WH, Wehrmacht Here, to znaczy wojskowe, Luftwaffe, takie rzeczy. Jakoś zimno wtedy było, cholera zmarzłem i to tak, jak punkty w siatkówce się znaczy tymi piątkami, to się znaczyło te samochody. Ale jakoś się żaden Niemiec tym nie zainteresował. Jeszcze coś robiliśmy, takie rzeczy. Potem gdzieś na wiosnę się zmieniło i o samolotach wszystko. Były takie książeczki
Kriegszweige niemieckie, one co roku wychodziły i tam były wszystkie samoloty obce dla Niemców, było trochę o niemieckich samolotach, to te wszystkie dane, pułap, zasięg, uzbrojenie, ładunek i tak dalej. Te rzeczy wszystkie trzeba było wiedzieć, trochę jakieś o… no to już wtedy archaiczne, o odbieraniu meldunków lotniczych. Meldunki się odbierało tak, że była tyczka z rozpiętym sznurkiem, na sznurku był meldunek, a lotnik leciał awionetką z kijem i łapał. Ale takich rzeczy też nas uczyli. Potem po wojnie się dopiero dowiedziałem skąd ta zmiana, bo nasza drużyna, właściwie Oddział Zwiadowczy „Żbik”, w którego skład wchodziła drużyna, przekształcił się z oddziału zwiadowczego w II Samodzielną Harcerską Baterię Przeciwlotniczą. Ktoś miał taki pomysł, żeśmy ze zwiadowców zrobili się kanonierami przeciwlotniczymi.
- To była wiosna 1944 roku?
To była wiosna 1944 roku. Potem był koniec roku, bo nasza działalność, rytm naszej działalności był związany z rytmem zajęć szkolnych. Koniec lipca 1944 roku. Za Wisłą huk armat, huk katiusz, coś się dzieje, nie wiemy, co, ale wiemy, że wszystkimi drogami ze wschodu na zachód ciąg niemieckich pojazdów, różnych, wojskowych, cywilnych, wozy zaprzężone w konie i całe towarzystwo spiernicza jak się da. To bardzo budujący był widok, każdy, kto mógł to chodził i się przyglądał, jak Niemcy uciekają. W tym czasie dostałem zawiadomienie, że mam się stawić na ulicy Lekarskiej i czekać. Głupio mi się czekało, bo były same dziewczyny, kilka dziewczyn, ja jeden chłopak, one albo w tym wieku, co ja, albo nieco starsze i jak to dziewczyny miały swoje tematy, a mnie lekceważyły. Tak żeśmy czekali do późnego wieczora, nic się nie działo. Sprawę rozwiązała matka, która przyszła i powiedziała: „Słuchajcie, czekacie tutaj, nikt od was nic nie chce, a się godzina policyjna zbliża, no to wracajcie do domu.” Wróciliśmy do domu i w tym domu siedziałem do dnia 1 sierpnia. Nie dostałem rozkazu mobilizacyjnego. Powstanie wybuchło, a dla mnie wybuchło dosłownie, bo siedziałem na ganku, a po przeciwnej stronie jakiś pocisk rąbnął w komin i komin się zawalił, kawał dachu się zawaliło. Miałem dużo szczęścia, bo koło mnie w ścianę się wbiło dużo odłamków, a żaden we mnie się nie wbił. Potem jacyś ludzie biegający, jakieś okrzyki, no to się zorientowałem, że się zaczęło. Co mam robić? Nie zrobiłem nic, bo miałem ojca, który leżał w łóżku, czekał spokojnie na śmierć, śmiertelnie chory, nie mogłem go zostawić. Siostra w pracy, matki też nie było, nie wiem, co robić. Ale siostra jakoś, ona pracowała w Wilanowie, udało jej się przedostać, można chyba było się przedostać skoro się przedostała, więc sprawa częściowo się rozwiązała, ale już się zrobił wieczór, już nie wiadomo, co dalej robić. Rano narada, ona mówi: „To ja zostanę z ojcem. A ty, co?” „A ja pójdę, na tą Lekarską pójdę.” Lekarska to jest ulica poprzeczna do Wawelskiej, a mieszkałem na dalekim Mokotowie na Wierzbnie. Ubrałem się w jakieś najbardziej polowe, jakie udało mi się znaleźć sorty, do czapki przypiąłem orzełka i zacząłem iść na Lekarską. Na szczęście na Mokotowie w tym czasie, dla mnie na szczęście, sytuacja była zupełnie niewyjaśniona, bo z równym powodzeniem mogli mnie zatrzymać Polacy, jak i Niemcy. Nie zatrzymał mnie nikt, aż doszedłem do narożnika Odyńca i Alei Niepodległości, na zachód od Alei Niepodległości, to był już koniec Warszawy i były jakieś pola uprawne, żytko sobie rosło, pomidory rosły i w tym życie siedział jakiś facet z karabinem i on do mnie: „Stój! Dokąd idziesz?” Mówię, że idę na Lekarską. „Nie, to nie masz, co iść, bo tutaj są już Niemcy.” Ktoś wyszedł z budynku, stoi do dzisiaj ten budynek na rogu Alei Niepodległości i Odyńca i jeszcze krótkie przesłuchanko. Kto? Gdzie? Dokąd? Po co? „No, to jak chcesz, to możesz z nami zostać.” No, to chciałem. I w ten sposób się znalazłem w „Baszcie”, bo się okazało, że to była „Baszta”.
- Na czym polegały pana obowiązki ?Jakie były najważniejsze wydarzenia, które pan pamięta? Jak wyglądały pana pierwsze dni w „Baszcie”?
Wrażeniowo to będzie, raczej wrażeniowo. Pobyliśmy tam, bo 1 sierpnia zaczął wieczorem siąpić deszczyk, ten deszczyk się utrzymał przez całą noc. Budynek, w którym się znalazłem, konkretnie był to II Pluton Kompanii „B3”, gdzie przebywał ten II Pluton. Budynek był niewykończony jeszcze wtedy, w trakcie budowy, więc wszyscy zmoknięci, zmarznięci, zziębnięci czekaliśmy, co dalej. Ale nie wiem… Aha, może takie wyjaśnienie na początku, że wszystko, co będę mówił, to dotyczy… to, co mówię, będzie oglądane tylko z mojej perspektywy i wąskiej grupy ludzi, wśród których się znalazłem, czasami plutonu, a bardziej drużyny nawet. Bo z tymi ludźmi miałem bezpośredni kontakt i byłem wykonawcą decyzji, które zapadały gdzieś wyżej już. Szczebel dowódcy plutonu, to był już dla mnie wysoki szczebel i mi nieznany i decyzje podejmowane na tym szczeblu były mi nieznane. W każdym razie z tego budynku na skrzyżowaniu Alei Niepodległości i Odyńca żeśmy wyszli, dotarliśmy do ulicy Malczewskiego. Tu znów nie bardzo było wiadomo, co z nami robić, a na Mokotowie, to już później wiedziałem, sytuacja była taka, że nikt nie wiedział, co robić. Nikt nie wiedział, co robić, dlatego że łączność była bardzo utrudniona, nie było żadnej radiowej, to mowy nie ma, ale telefonicznej również. Łączność była poprzez łączników, gońców. Nie wiadomo było, jaka sytuacja, która część terenu jest opanowana przez nas, która przez Niemców i tak dalej. Tak że każde przemieszczenie się, nie wiadomo było, czy było celowe i jaki będzie dalszy kierunek naszego przemieszczania się. Znaleźliśmy się na ulicy Malczewskiego, przemokliśmy jeszcze bardziej. W międzyczasie, zatrzymaliśmy się w willi państwa Brodziszów. Brodzisz to był przedwojenny aktor popularny, znany. Państwo Brodziszowie podjęli nas herbatką gorącą, która nam bardzo dobrze zrobiła i tam dotarła skądś wiadomość, że będzie natarcie czołgów i my mamy się tym czołgom przeciwstawić. To natarcie, nie wiem skąd, ale wiadomo było, że na ulicę Goszczyńskiego, kierunkiem ich natarcia będzie ulica Goszczyńskiego. Na ulicy Goszczyńskiego do dzisiaj stoi szpital, wtedy nazywał się szpital Elżbietanek, taka była popularna jego nazwa, ogrodzony był stalowym ogrodzeniem na niskiej podmurówce, murowanej wysokości około sześćdziesięciu centymetrów. Rozwinęliśmy szyk plutonu za tą częścią podmurowaną i czekaliśmy na atak czołgów z bronią przeciwpancerną składającą się z kilku pistoletów, kilku granatów, praktycznie żadną, jakimś jednym karabinem, jednym karabinem maszynowym. Na szczęście natarcia czołgów nie było. Znów nie wiem, dlaczego, ale zaczęliśmy się przemieszczać.
- Jak generalnie wyglądała ta atmosfera pierwszych dni sierpnia na początku?
Atmosfera była taka, że nikt nic nie wiedział, ale gdzieś jakieś rozkazy, ktoś tym kierował, jakieś rozkazy docierały. Myśmy dostali rozkaz przemieszczenia się od ulicy Malczewskiego wzdłuż ulicy Puławskiej, w kierunku szkoły na ulicy Woronicza, którą mieliśmy zdobywać. Przemieszczaliśmy się wzdłuż ulicy Puławskiej, nie od strony ulicy, tylko od strony podwórek. Zostałem wtedy uzbrojony w pierwszą broń, a tą bronią były nożyce do cięcia drutów, było to bardzo przydatne, a… to teraz tak widzę, że… a może i wtedy widziałem. Jako pierwszy musiałem się posuwać, bo byłem tym, który ciął w ogrodzeniach siatki, przez które można się było posuwać do przodu. Tak doszliśmy do ulicy Naruszewicza, którą trzeba było przeskoczyć. Nie wiadomo znów, jaka jest sytuacja. Sytuacja się szybko wyjaśniła, bo kiedy byliśmy już po drugiej stronie, dostaliśmy się pod ogień, ale huraganowy dosłownie, granatów ręcznych. Zgłupiałem, bo huk, ogień wszędzie, psia krew, nie wiadomo, co się dzieje. Nawet nie wiedziałem, że to granaty ręczne, dopóki nie zobaczyłem takiego granatu jak koło mnie się rozerwał. Później się okazało, że w tym budynku… aha, budynek był na rogu Puławskiej i Naruszewicza, jakaś grupa przypadkowych lotników niemieckich się schroniła, gdzieś na wyższych kondygnacjach. Jak zobaczyli ludzi przeskakujących przez ulicę, to zdawało im się, że muszą się włączyć w walkę, mieli tych granatów sporo przy sobie, krzywdy nam wielkiej nie porobili, ale przestraszyli potężnie. W każdym razie ten ogień granatów ucichł, myśmy przeskoczyli przez ulicę, przez jakiś budynek na ulicy Tynieckiej, dotarliśmy w bezpośrednie sąsiedztwo szkoły na Woronicza, a właściwie to ona bardziej na Tynieckiej była niż na Woronicza. Co się okazuje? Szkoły nie musieliśmy zdobywać, bo Niemcy, którzy wcześniej tam byli, opuścili ją, zwiali. Jakieś łuski na chodniku przed szkołą były, jakieś po pociskach karabinowych, jakieś pociski karabinowe i to wszystko właściwie. Zaczęliśmy kontynuować marsz wzdłuż Puławskiej, przeszliśmy na drugą stronę Puławskiej, do Królikarni, przez Królikarnię, wzdłuż skarpy. Nigdzie Niemców, nigdzie żeśmy kontaktu z nieprzyjacielem nie nawiązali. Gdzieś daleko, za tereny obecnej skoczni narciarskiej, dotarliśmy i nic. Właściwie już się zaczęły wioski, bo tak wtedy było, pola, więc nie było sensu dalej się posuwać, bo nie byliśmy przygotowani na to. Zresztą mało nas było, co tu dużo mówić. Zaczęliśmy się cofać i dotarliśmy w tym cofaniu się, na linię… wtedy ona była mało czytelna, ale była czytelna, ulica Woronicza, ona gdzieś niedaleko od Puławskiej się kończyła. Tam była już zabudowa willowa i Warszawa się kończyła, zaczynały się pola uprawne. Zatrzymaliśmy się właśnie w tych budyneczkach zbliżonych do… które stały przy obecnej ulicy Woronicza.
- Pierwszy kontakt z nieprzyjacielem, z Niemcami, gdzie pana drużyna nawiązała?
[...] Pierwszy mój kontakt z Niemcami?… Byliśmy w tych budyneczkach i na Mokotowie już się sytuacja wyjaśniła, już stan posiadania się wyjaśnił, który był… mogę niedokładnie mówić, ale to były właśnie: zabudowa przy ulicy Bukowińskiej, zabudowa Puławska 162 konkretnie na ulicy Puławskiej, potem ten stan posiadania się trochę cofał i to była ulica Woronicza aż do Alei Niepodległości, Aleja Niepodległości aż do ulicy Szustra, w tej chwili Jarosława Dąbrowskiego, ulica Szustra do Puławskiej. Tutaj jeszcze była sprawa niewyjaśniona na ulicy Belgijskiej, tu zresztą Niemcy palili i mordowali ludzi, ale potem Belgijska już była nasza aż do skarpy i z powrotem skarpą aż do końca Bukowińskiej, może do Wilanowskiej. Potem ten stan się powiększył i to znacznie, bo po stronie północnej był aż do Belwederskiej, tam był zakład przemysłowy Bruhn-Werke, to było przez nas opanowane, wzdłuż ulicy Belwederskiej, Chełmskiej aż do Czerniakowskiej. W późniejszym czasie aż po Fort na Sadybie, olbrzymi teren, przy małej ilości ludzi i ludzi bardzo słabo uzbrojonych. Ogólnie pierwszy kontakt z Niemcami, to był pierwszego dnia i to, co się zdołało opanować, albo to, skąd się Niemcy wycofali, to znalazło się w naszych rękach. Na Mokotowie właściwie akcji ofensywnych było niewiele. Akcja ofensywna miała miejsce na Czerniakowie, celem jej był atak wzdłuż Czerniakowskiej aż do połączenia się ze Śródmieściem, na Czerniakowie też, gdzie później lądowali berlingowcy i gdzie walczyła „Zośka”, „Parasol”. Ale to się nie powiodło, nie powiodło się, bo musiało się nie powieść, bo Niemcy byli tak mocni, tutaj cały rejon Podchorążych, Łazienek i tak dalej, już nie wiem, no byli mocni, nie do przezwyciężenia. Właściwie walka na Mokotowie ograniczała się do takich złośliwości, Niemcy trochę do nas postrzelali, my trochę do Niemców, ale obydwie strony jakiejś aktywności nie wykazywały. Myśmy sobie siedzieli w jednej z willi przy Woronicza, potem nas ostrzelali granatnikami, to żeśmy się wycofali na ulicę Tyniecką, gdzie było trochę bezpieczniej. Potem jak nas granatnikami ostrzelali, to ustaliliśmy skąd strzelają, żeśmy jakiś patrol wysłali, zresztą brałem udział i im trochę postrzelałem po oknach tego budynku skąd oni [strzelali]. Budynek nazywał się dworek na ulicy Zagościniec, nie wiem czy w tej chwili ta ulica [jest], pewnie nie ma już tej ulicy, ani tego dworku. Była jakaś barykada na rogu Krasickiego i Woronicza. Barykada nędzna dosyć, bo wywrócona furmanka jakaś konna i kilka desek, ale mieliśmy posterunki, czujki tak zwane. Kiedyś na tej czujce byłem, to Puławską się zapędził jakiś niemiecki samochód, nie do końca oni byli zorientowani też dokąd im wolno, dokąd mogą, dokąd jest dla nich bezpiecznie, no to sobie strzeliłem z dwa razy z karabinu do tego samochodu. Jeszcze go na Puławskiej 162 ostrzelali i nie wiem czy udało się tym Niemcom zwiać. Jakieś zasadzki na ulicy Wilanowskiej żeśmy robili. Kiedyś koledzy przywieźli [...] oplem kadetem na przestrzelonej oponie przyjechali, przywieźli kapitana niemieckiego, nieboszczyka. Były zasadzki na samochody, bo od czasu do czasu Niemcy się zapuszczali, zdezorientowani Niemcy, chcieli przejechać przez Warszawę, jechali skądś, chcieli gdzieś dojechać, po drodze nie ostrzegli ich koledzy. Potem jakiś czas broniliśmy, tak to się nazywało, ulicy Bukowińskiej. W ostatnim budynku przed nami był dworzec kolejki, nazywam to grójeckiej, a to się nazywa Dworzec Południowy, różne takie rzeczy, ale w zasadzie pola. Żeśmy sobie grzecznie siedzieli na Bukowińskiej, Niemcy nam dawali spokój, my też Niemcom dawaliśmy spokój.
- Jak było z wyżywieniem, z aprowizacją?
Nie pamiętam. Jak sobie usiłuję przypomnieć co jadłem, to mam wrażenie, że nic nie jadłem przez te dwa miesiące. Pamiętam raz tylko coś, co się nazywało zupą, a to była rozgotowana kasza, w której dużo robaków pływało, takich gąsieniczek malutkich. Koledzy to pracowicie wyławiali i wyrzucali, mówię: „Ty jedz, bo to przecież cała kasza jest tego, a trochę białka…” Prawdziwą zupę zjadłem już po kapitulacji, na Forcie Mokotowskim.
- No właśnie, to może pan opowie o tym, jak wyglądała ta kapitulacja? Czy spodziewaliście się tego?
Nie.
Do kapitulacji to jeszcze daleko, jeszcze zdrowo w tyłek dostałem zanim była kapitulacja.
W każdym razie na Bukowińskiej trochę żeśmy byli, potem znów do odwodu na kwaterę na Racławicką ulicę. Na Racławickiej bardzo ciężki nalot przeżyłem. Na niewielką przestrzeń zamkniętą ulicą Racławicką, Tenisową, Ursynowską i właściwie bliżej niż Puławska, Olkuską, bo Olkuska… Nie... Bałuckiego. Siedemnaście sztukasów, oni już przedtem bombardowali Malczewskiego, Odyńca, przy Puławskiej narożniki, jeszcze coś. Kościół Michała wtedy zbombardowali i przyszła kolej na nas, bo oni systematyczni są, po kolei to robili. Wtedy, muszę powiedzieć, miałem pełne portki, ale nie do końca jednak pełne, ale to osobiste już bardzo jest.
- Jak pan ma ochotę, to proszę opowiedzieć.
Kwaterę mieliśmy na rogu Racławickiej i Tenisowej, jak te sztukasy zaczęły, najpierw okrążyły ten teren, na którym miały zamiar działać, to jak już wracały z tego nawrotu, to nie było sensu siedzieć w budynku, bo to najniebezpieczniej. Wyszliśmy z tego budynku, a tam było pole też, na którym rosły jakieś drzewa, a jak wszystko w tym czasie na Mokotowie, to pole było pocięte różnego rodzaju rowami, typu schron, typu rów łącznikowy, ale to tak na marginesie, dygresja. Cały Mokotów był pocięty, olbrzymia robota saperska była wykonana, wszystkie ulice były, wszystkie budynki były połączone rowami, którymi się można było bezpiecznie, w miarę bezpiecznie poruszać, a w budynkach o zwartej zabudowie, to między budynkami były poprzebijane dziury i też nimi można się było poruszać. Ale wracam. Wskoczyłem do jakiegoś rowu pod orzechem włoskim, który miał mnie maskować. Ale pierwsza trójka zanurkowała, gdzieś te bomby kilkanaście metrów, huk jak cholera i tak odruchowo jakoś zupełnie, nie wiem, ludzie, którzy pod grupą tych drzew siedzieli razem ze mną, zaczęli w prawo, w lewo się przemieszczać. Nadleciała następna trójka i uczucie cholerne, bo ten samolot się zbliża, powiększa i w końcu widziałem gębę tego, twarz tego pilota, który poderwał jakimś, zdawało się, że on rąbnie w ziemię, a on wyprowadzał maszynę w górę, a spod jego kadłuba te trzy bomby leciały i bomby upadły dokładnie w tym miejscu gdzie przed momentem byłem. Cały czas jeszcze w rowie byłem, więc wrażenie cholerne, bo huk, te ściany rowu się zbliżyły do siebie, oddaliły się, wróciły do… to się szybko działo, ale w tempie takim, że to sobie zapamiętałem doskonale, więc wróciły na swoje miejsce. Wtedy na plecy mi się zaczęła ziemia sypać, sypać, sypać, kurczę blade, zdawało się, że końca tego nie będzie, a w końcu się przestała sypać. Jakoś przetrwałem te następne trójki, bo oni jakoś przesuwali swój ogień, więc pierwsza trójka zrzuciła za mną, druga dokładnie w tym miejscu gdzie byłem, a następne to już jakoś bliżej. W każdym razie niesamowite to było, odlecieli. To pole, na którym coś rosło, rosły drzewa, rosło coś, nie było pola, była ziemia, równa ziemia. Wyskoczyłem i w pewnym momencie widziałem, że ziemia się rusza, więc zacząłem rozgarniać to, człowiek był, który jak wyciągnięta na wierzch ryba, próbował przez tą warstwę oddychać.
- Odratował pan tego człowieka?
Nawet nie musiałem, bo on był troszkę ogłuszony, trochę nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje, ale cały był. Wszyscy, którzy się tam znaleźli i którym się do kupy udało pozbierać, ratowali tych, których… Najbliższy punkt był na ulicy… nie wiem, Misyjna ona się chyba nazywa, tam coś sakralnego jest, jakiś zakon żeński jest na rogu Misyjnej i Racławickiej. Tam był szpital polowy i tych rannych znosiliśmy. Tak na marginesie, to też było niezapomniane wrażenie, co to jest szpital polowy. Szpital polowy to jest smród odchodów, medykamentów, potu, brudu, nie wiem, czego jeszcze i ludzie leżący w straszliwych warunkach na jakichś barłogach, owinięci jakimiś szmatami, bandażami, strasznie. Ale jakoś ci lekarze, te sanitariuszki, potrafili się w tym poruszać. Krótko po tym nalocie broniliśmy (cały czas mówię „broniliśmy”, może z takim naciskiem, albo w cudzysłów bym to wziął), broniliśmy skarpy, wzdłuż skarpy na wysokości obecnego stadionu „Warszawianki”. Mieliśmy pokopane jakieś rowki, jakieś dołki i żeśmy mieli swoje stanowiska. Byliśmy dosyć bierni, Niemcy już w tym czasie zajęli cały Dolny Mokotów, tak że byli już poniżej skarpy na ulicy Piaseczyńskiej. Byliśmy bierni, bo małe szanse są na to, żeby Niemcom coś zrobić, natomiast Niemcy ostrzeliwali nas, tak że lepiej było łba nie wychylać z tych dołków. Takie może śmieszne zdarzenie, że koledzy, którzy stali i się nie chowali, rozmawiali ze sobą, a seria między nimi przeleciała. Jeden miał obydwie wargi ranne, przeleciał mu pocisk po wargach. Na tej skarpie, jak żeśmy jej bronili, miał miejsce przelot samolotów alianckich, chyba amerykańskich. To było przeżycie cholerne, bo nadleciały te samoloty z północnego zachodu, znad Śródmieścia i zaczęły pojawiać się spadochrony. Radocha jak cholera, bo desant. Niemcy po tych spadochronach otworzyli ogień, straszne rzeczy działy się w górze, potem żeśmy się zorientowali dopiero, że to nie desant. Nie lecieli specjalnie wysoko, ale na tyle wysoko, że po rozwinięciu spadochronu trudno było ocenić, co to jest, czy to człowiek, czy co innego. Okazało się, że to był zrzut z zaopatrzeniem, ale tych maszyn było chyba… teraz oceniają, że dwieście ileś było i chyba tyle ich było. Niestety większość tego zrzutu... a jeszcze wiaterek korzystny był dla Niemców, że to wszystko poleciało na stronę niemiecką. Ze skarpy żeśmy mogli patrzeć jak chłopcy, którzy przy Dolnej ze strasznym wysiłkiem, ale wykorzystując dosłownie każde zagłębienie terenu… nie było ich. Tak jak pies nieraz jak coś zbroi, to psa nie ma, bo pies tak się wciśnie w podłogę, tak oni się wciskali, zaczepili jakieś linki i taki jeden zasobnik na Dolną przetransportowali. Jeszcze a propos tego zrzutu, to omal nie zginąłem właśnie z powodu aliantów, bo miałem służbę przed kwaterą w nocy i stałem. Cicho było, spokojnie, nikt się nie szwędał, ale w pewnym momencie usłyszałem dźwięk silnika bzi, bzi, bzi, coś na górze brzęczało. Brzęczało, przestało brzęczeć i słyszę w pewnym momencie szum i łup! Coś uderzyło w ziemię, patrzę, a czasza spadochronu opadła. Zrzucił z góry jakiś zasobnik z czymś, a ten zasobnik upadł kilkanaście metrów ode mnie. Tak że miałem trochę szczęścia, że w łeb od niego nie dostałem.
- Co w takim zasobniku było?
W tym zasobniku… oj, wtedy bardzo skorzystałem na tym zasobniku, bo dostałem znaleźne, które z pistoletu maszynowego się składało, ze stena. Nie wiem, ile stenów było, dużo amunicji, jakieś mundury, jakieś coś jeszcze. Żeśmy się nie przyznali do tego, to znaczy pluton się nie przyznał, że wszedł w posiadanie tego zasobnika i tak jakoś żeśmy zagospodarowali zawartość tego zasobnika. Może jakieś ogólne moje wrażenie, ale wrażenie już, które sobie wyrobiłem nie wtedy, a teraz, że walki na Mokotowie charakteryzowały się nie jakimiś spektakularnymi akcjami ofensywnymi, obronnymi, natarciami zmasowanymi niemieckiej piechoty, czołgów i tak dalej, to były walki pozycyjne. Teraz, jeśli wolno mi swoją opinię, nie wiem, jak to nazwać, bo to już nie jest wrażenie, na czym polegała nasza zasługa, że myśmy trwali, myśmy byli. To już takie moje analizy są, że wojna nie składa się z tego, że się zabija, tylko wojna się składa albo z opanowania terenu, albo z obrony terenu, na którym się jest. Temu czasem towarzyszy zabijanie, atakowanie i tak dalej. Myśmy bronili, broniliśmy skutecznie... Aha, w związku z tym trwaniem, ze stratami, bo straty były olbrzymie, ale straty miały miejsce pierwszego dnia, trochę drugiego dnia... [...] Straty miały miejsce głównie z powodu nieustającego ognia różnego rodzaju, poprzez granatniki, ostrzał artyleryjski, poprzez broń strzelecką, Niemcy byli powstrzeliwani w różne punkty, skrzyżowania ulic, budynków. „Szafy grające” nam dokuczały okropnie, bo to było to ułułuł! Nagrywanie tak zwane, a potem nie wiadomo, gdzie to wybuchało. To były główne powody strat i to zarówno wśród wojska, jak i ludności cywilnej. Wspaniała była ludność cywilna, bez słowa skargi znosili to co się dzieje, a czasami brali jeszcze udział w kopaniu rowów, jakichś saperskich czynnościach. Taki epizod: pod komendę placu zajechała bryczka zaprzężona w cztery konie, bardzo elegancko ubrani oficerowie, Węgrzy się okazało.
Nie wiem, przecież nie miałem z nimi kontaktu, tylko przypadkiem się tam znalazłem i przypadkiem ich widziałem. Wtedy się mówiło, że przyjechali sprzedawać artylerię. Teraz nie sądzę, żeby oni chcieli artylerię sprzedawać, ale oni chcieli zadaje się, w ogóle wejść w skład sił powstańczych, tylko oni jakieś warunki stawiali i te warunki chyba były nie do przyjęcia. Chodziło o jakieś zapewnienie im bezpieczeństwa w przypadku wzięcia do niewoli przez Niemców, nie wiem, naprawdę nie wiem. Ale wyglądali imponująco w tej bryczce.
- Ten nalot miał miejsce kiedy, to już był wrzesień, czy jeszcze sierpień?
To już był wrzesień, bo zaraz potem byliśmy na skarpie, a na skarpie miał miejsce zrzut, a to był już chyba 22 [września].
- Ale mieliście panowie świadomość, że Powstanie już się kończy, że to już dłużej tak nie może trwać?
Tak, już troszkę. Nikt tego nie powiedział.
Ale jakoś już nie było tej euforii, te flagi powiewające już nie wzbudzały takiego entuzjazmu. Wiadomo już było, że za Wisłą są Rosjanie, czy Polacy (jak kto woli to nazwać) są i nic, także taki zawód. Jak z zaopatrzeniem? Głodni chodziliśmy, permanentnie głodni chodziliśmy, poza tą zupką nie pamiętam żebym coś jadł. Coś musiałem jeść. Pamiętam, jak na pomidory na pola żeśmy… ale to nieistotne rzeczy są. W każdym razie pomidory zbieraliśmy w nocy, a zbierałem dotąd, dopóki się na tyłek nie natknąłem, któregoś który przede mną zbierał, a już przestał zbierać, bo ostrzeliwali z Fortu Mokotowskiego Niemcy, na wszelki wypadek. W każdym razie to już był koniec września i nadszedł dzień 24 września, pierwszy dzień ataku zmasowanego Niemców na Mokotów. Zaczęło się piekło, dosłownie piekło, cały Mokotów pokryli ogniem, walili w nas ze wszystkiego, gotowało się. Przykład, jakie nasilenie miał ten ogień… między ulicą Ursynowską a ulicą Odyńca, wzdłuż ulicy Kazimierzowskiej, (Krasickiego się kończy na Odyńca, to już Kazimierzowska) przez Park Dreszera był wykopany rów. Olbrzymi rów o głębokości człowieka i kawałek, jeszcze nasyp i odbywał się w miarę normalny ruch pieszy w każdym razie. Gdzieś z boku była wnęka, czy nisza, po wojskowemu nie wiem, dlaczego to się nazywa wnęka, tam miał posterunek jakiś żandarm, ktoś miał posterunek, który regulował ruchem: „Stój! Kto idzie? Hasło!” Bzdura, bo jak się hasła nie znało, to się przechodziło przez Park Dreszera górą, ale w każdym razie [przechodziło]… Zaczęło się piekło, mój pluton był na kwaterze na ulicy… Racławickiej róg Tenisowej chyba ta uliczka się nazywa. Ten ostrzał cholerny i nie wiem, o co chodziło, ale patrol, czterech nas chyba było w tym patrolu… Mieliśmy nawiązać łączność z budynkiem, tym, od którego zacząłem, na rogu Odyńca i Alei Niepodległości, czy tam jesteśmy my, czy tam są Niemcy, w ogóle, co się dzieje. Żeśmy wyruszyli z Racławickiej, bez przerwy padając, bo bez przerwy świst, huk, świst, huk. Tak to wyglądało, aż doszliśmy do rogu Ursynowskiej, na chwilę schowaliśmy się w piwnicy, z której żeśmy szybko uciekli. Wrażenie niesamowite, grupa ludzi, jakaś starsza pani z dzwoneczkiem srebrnym i cudownym, który pochodził nie wiem skąd i gdy coś wybuchło, to pani dzwoniła dzwoneczkiem, a pozostali mówili: „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna…” Makabra, ludzie czekający na śmierć, psia krew, za którymś hukiem. Dobiegliśmy do tego rowu, który był wspaniały i bezpieczny, a myśmy szli zagłębieni dotąd tylko, bo reszta się zawaliła, zasypała się. Śmieszne jeszcze, że w tej wnęce siedzi facet, był stolik, on miał jakąś książkę, w której coś sobie notował, siedzi człowiek o ten stół oparty, karabin gdzieś stoi. No to, co? To nieżywy. Ale podlazłem do niego, a ta wnęka akurat się nie zasypała, cały był, zaczynam go trząchać, a on: „Co?! Co?! Co?!” Spał facet, tak był cholernie zmordowany ilomaś nocami nieprzespanymi, że jemu to, co się działo na zewnątrz nie przeszkadzało, a może był głuchy, może przy pierwszym pocisku ogłuchł. Doszliśmy do [placówki]… to się nazywało Alkazar 2, bo Alkazar 1 był na rogu Madalińskiego i Puławskiej, a ten na rogu Odyńca i Alei Niepodległości to był Alkazar 2. Gdzieś było Westerplatte, już nie pamiętam gdzie, a Liceum Ojców Augustianów obecne, to było Pudełko. Do Alkazaru 2 żeśmy dotarli jakoś bez strat, całą czwórką. Wróciliśmy na Racławicką i nas szybciutko, w trybie alarmowym na Woronicza. Dotarliśmy na Woronicza i tu się okazało, że jest kiepściuchno, bo Bukowińska zajęta przez Niemców, Puławska 162 zajęta przez Niemców, Królikarnia zajęta przez Niemców, tak że pierwszą linią się zrobiła ulica Woronicza. Jakieś oddziały, grupy, kompanie broniły szkoły przy Woronicza, mój pluton znów się rozmieścił gdzie żeśmy zaczynali, w tych budyneczkach na zachód od ulicy Krasickiego i Niemcy jakoś zrobili sobie przerwę. Zrobił się wieczór i ma być przeciwnatarcie żeby odzyskać to, co się straciło. Sytuacja jest taka, że tu gdzie stoją szkoły milicji, policji obecnie, to było pole i dopiero na Puławskiej była zabudowa, tu była przerwa, Królikarnia miała swoje ogrodzenie, swój mur. Myśmy w rowie się rozmieścili wzdłuż ulicy Woronicza, za nami budynek na ulicy Woronicza płonący, który nas wspaniale oświetlał jakbyśmy łeb z tego rowu chcieli wystawić, a przez to pole gdzie teraz jest komenda policji, nie wiem stołeczna, czy główna…
Stołeczna chyba jest w Pałacu Mostowskich, a to główna chyba jest. Na tym polu Niemcy gdzieś z dwóch stron ustawili karabiny maszynowe i ciurkiem, dosłownie ciurkiem posyłają serię za serią, serię za serią, krzyżowym, tak zwanym ryglowym ogniem pokryli to pole. Tak że nie ma sposobu, żeby się wychylić z tego rowu i atakować, zresztą to uzbrojenie się trochę poprawiło, trochę więcej tego było, bo trochę ze zrzutów, trochę zdobycznego, trochę po nieboszczykach, którzy zginęli, było trochę tego. Ale szturm na Królikarnię się zaczął, tak że chłopcy dotarli do muru. Niemcy jak się zorientowali, że z drugiej strony muru coś się dzieje, to przez ten mur z granatników zaczęli ostrzeliwać, tak że piechota zaległa, nie było mowy o tym. [...] To trwało gdzieś do… przed świtem i przed świtem nam kazali się cofnąć na pozycje wyjściowe, do pozycji obronnych. Już nie będę opowiadał w szczegółach, ale następne dwa dni były takie, żeśmy zajmowali jakiś budynek, to potem nas Niemcy stamtąd wykurzyli, to myśmy się cofnęli do innego budynku, a potem się okazało, że Niemcom albo się znudziło, albo doszli do wniosku, że bezpieczniej będzie gdzie indziej, to myśmy znów się [schowali]… Był budyneczek, nie ma go w tej chwili, ale to były tylko fundamenty, to znaczy wzniesiony do jakiegoś poziomu ponad ziemię. Tam się znalazłem, było nas dwóch. Od strony teraz Ksawerów, a kiedyś to była ulica Wężyka, spośród tych willi rano wyjechały czołgi. Kurde, niesamowite, wyjechały i stanęły. Co my możemy robić? Patrzymy na te czołgi i po chwili one zaczęły strzelać. Cholernie głupie uczucie jak widzę czołg, widzę lufę i wiem, że on strzeli we mnie. On sobie tą lufą czasem popatrzy w lewo, w prawo, ale cały czas mam wrażenie… Nie wiem, jak długo one strzelały, można nie wierzyć, ale te pociski się rozrywały w takiej odległości, jak do tego stolika. Dlaczego żyję, to nie wiem. W każdym razie było nas dwóch, napięcie było tak cholerne, że nie sposób było wytrzymać dłużej jak kilka, kilkanaście sekund i ten, co był na górze, co patrzył, to złaził na dół, a ten, co na dole, to go wypychał. Z kolei ten, co na górze, to go ciągnął: „Chodź tutaj, bracie.” Ale ciągle nas mało było, bo tu było dwóch, tu było czterech, tak że, jakby Niemcy atakowali, to oni by poszli jak nie wiem co. Na szczęście te czołgi postrzelały i się wyniosły, z powrotem się wycofały. Nie wiem czy to było przygotowanie do natarcia, bo natarcia nie było w każdym razie. Potem, jak popatrzyłem, to tylko oczy było widać, dosłownie, bo ja i ten kolega byliśmy wspaniale maskująco ubrani, bo żeśmy z tym gruzem, z tym pyłem byli zjednoczeni. Nic się nie słyszało, widzieć się widziało przez te szparki, z tym że w tych szparkach… Bo w piwnicy tego domu, to potem dopiero wykapowałem, ktoś mieszkał i on sobie zupę gotował, cholera i do dzisiaj pamiętam ten zapach kapustki fajnej, ale go nie było, on się wyniósł gdzieś chyba. Jak żeśmy weszli, to ta zupka była, ale się nie dało jeść, bo w niej tyle cegieł, tyle gruzu, że to się nie dało jeść. Potem przez najbliższe dwa dni była taka przeskakiwanka. My tu to oni tu, my tu to oni tu, oczywiście ze strzelaniem do siebie. Taki obrazek: widzę Niemca, stoi w rowie, a oni właśnie się ubierali tak, jak my w kombinezon i on: „Eee!” Coś do mnie po niemiecku. Nie wiem, dlaczego nie strzeliłem, miałem stena, a ten cholerny sten mi się zacinał, może dlatego do niego nie strzeliłem. Ale jakaś taka kalkulacja, jak ty jesteś tu, to ty sam nie jesteś, to są inni, a jak do ciebie strzelę, a mi się zatnie, to tamci inni wyskoczą i… Nie strzeliłem do niego i chyba dobrze zrobiłem, bo myślę sobie: „Cholera, jak wy tu jesteście, to ja tu nie mam nic do roboty.” A sam się znalazłem, nie wiem, dlaczego sam się znalazłem i za jakąś willę, schodki, taras, zaczynam iść po schodkach, na taras wylazłem, wchodzę do pomieszczenia, a tam kupa Niemców, cholera. Pociągam za tego stena, za spust, rzeczywiście mi się zacina, a mnie za frak ktoś łapie z tyłu, ciągnie za winkiel i granat, filipinkę szturmową, tak to się nazywało, nie wiem skąd, zasunął tam. Fu! Kupa ognia, ale nie czekaliśmy na efekt tego, nie zaglądaliśmy już tylko cyk, wycofaliśmy się. Czy miałem kontakt? Miałem kontakt dosyć bezpośredni. To już było na Krasickiego 7, znów był najazd, atak czołgów i tym razem było już z piechotą, już za czołgami się posuwała piechota. To do tej piechoty żeśmy grzali z czego kto miał i chyba skutecznie grzaliśmy, bo i te czołgi i ta piechota się wycofali. W tym czasie były walki bardzo ciężkie o szkołę na Woronicza, rzeczywiście walczyli chłopaki o każdą klasę. W każdym razie ten wieczór, nie wiem, który to był już… to musiał być 26 września, znalazłem się na ulicy Tynieckiej, na pierwszym piętrze, chyba w zabudowie jednopiętrowej, też z kolegą, z rusznicą przeciwpancerną, ze zrzutu sowieckiego z kolei. Też o tych zrzutach można by powiedzieć, ale oni bez spadochronów zrzucali, z kukuruźnika zrzucali i to się rozbijało, niszczyło wszystko. Nawet zaopatrzenie, masło zrzucili, to jak taki worek z masłem rąbnął, to masło całe ochlapało budynek, tak że potem ludzie zeskrobywali ze ścian to masło. W każdym razie z kolegą, znów tylko dwóch nas było, a może gdzieś obok było kolejnych dwóch i kolejnych dwóch. On z tym peteerem, z rusznicą, protiw tankowa rusznica, to jest peteer. Na Tynieckiej się znaleźliśmy, na budynku przy Naruszewicza, który był dla nas vis-a-vis, pojawił się czołg niemiecki oczywiście i ten czołg sobie zaczął strzelać w ten budynek, w którym myśmy byli. Na szczęście on strzelał po parterze, a myśmy byli na pierwszym piętrze, ale co na dole wybuchło, to myśmy podskakiwali. Do Tynieckiej dotarliśmy, szkołę na Woronicza już zajęli Niemcy, przed nami Niemcy, na Naruszewicza jeszcze byli nasi chłopcy, to teraz już wiem, ale wtedy nie wiedziałem. Ale Malczewskiego, Odyńca, Ursynowska już się wdarli Niemcy, już te ulice pozajmowali, a myśmy jak te sieroty na tej Tynieckiej zostali.
Zostaliśmy na tej Tynieckiej i skądś w nocy jakiś łącznik przyszedł i zaczął zbierać do kupy tych, którzy właśnie zostali. Jak ich zebrał, nie wiem ilu nas było, kilkunastu, to jakoś do skarpy, wzdłuż skarpy, przy zburzonym już kościele Świętego Michała, żeśmy gdzieś Olkuską doszli do Bałuckiego. Tutaj żeśmy się zaczęli gromadzić, zbierać w kupkę. Kto żyje? Kto ranny? Kto nie żyje? Kto został? Gdzie został? Tego rodzaju informacje. Już nas mało było. Na Tynieckiej Władek zginął, dowódca plutonu. Przez swoją głupotę, bo on stał w oknie, przez lornetkę obserwował i dopadli go. W każdym razie smuteczek był już na Bałuckiego, bo to już było widać, że to już koniec. Jeszcze takie docierały wiadomości, a tu jakaś grupa atakowała, a tu gdzieś zajęli na Ursynowskiej coś, ale to już stan posiadania był minimalny. Była Ursynowska, ale też problematycznie, Bałuckiego, Różana, Puławska, to już cały Mokotów był i wszyscy ludzie, którzy na Mokotowie byli.
Mnie smarkatego... jeszcze Andrzej był dowódcą drużyny… „Żołędź” miałem pseudonim, to z harcerstwa, bo byłem w zastępie „Dębów” i był „Konar”, „Liść”, mi się „Żołędź” bardzo podobał, teraz bym sobie takiego nie wybrał, no ale wybrałem. Andrzej, dowódca drużyny mówi: „<<«Żołędź»>> jesteś dowódcą patrolu, twoje zadanie dojść do skrzyżowania Wiktorskiej i Kazimierzowskiej i ustalić w czyich rękach jest.” Dostałem dwóch podkomendnych i zacząłem patrol prowadzić. Rowek był taki, że się człowiek ledwie w nim mieścił, wzdłuż… Nadolańska, czy Wiktorska? Nie wiem już… Nadolańska chyba. Trzeba było tym rowkiem przejść koło takiego budynku, gdzie Niemcy jak w kaczy kuper bili, nie wiadomo, dlaczego. Czy oni się wstrzeliwali, czy im się podobał ten budynek, bo był biały? To nie były jakieś ciężkie pociski, ale ciągłe. Trzeba było, cholera… Jakoś się wtuliłem w ten rowek, poszedłem dalej i dotarłem do tego budynku, czy jakiś… przynajmniej mi się wydawało, a może to wyobraźnia mi podpowiedziała, w tej chwili się zastanawiam, jakieś głosy niemieckie. Ale jak się obejrzałem, to tych ludzi, którymi dowodziłem, to nie było, chłopaki zwiali, psia krew. Ale wróciłem, zameldowałem, o co chodzi i tej nocy zaczęła się ewakuacja kanałami. Na skrzyżowaniu Bałuckiego i Szustra, czy Dąbrowskiego obecnie, był właz i tym włazem schodzili do kanałów przede wszystkim ranni, ale nie tylko. Też w tej kolejce stałem, a kolejka jak cholera, ale długo nie stałem, bo się okazało, że naszą kompanię odwołali do osłony ewakuacji, no to żeśmy osłaniali tę ewakuację. Potem się nie wszystkim udało, pobłądzili w tych kanałach, wyszli na Dworkowej, na Dworkowej dużą grupę Niemcy wyciągnęli z kanałów, rozstrzelali. Tak że makabryczny był ten pobyt w kanałach, a myśmy tak osłaniali aż do rana i już w ogóle był kops, już każdy wiedział, że coś…Kolega, dużo starszy ode mnie, mówi: „Ty, chcesz sobie postrzelać?” Mówię: „No.” On miał karabin maszynowy MG42, co po polsku się nazywało Maszinen Gewer rocznik 42. „Wilk” kolega miał pseudonim, ustawił go na balkonie, bez żadnej osłony, mówi: „Chodź, amunicyjnym będziesz.” To byłem amunicyjnym, podawałem mu te pasy z amunicją, on grzał. Nie, bez żadnego celu właściwie, tak sobie strzelał, spodziewał się, że gdzieś Niemcy są. W pewnym momencie z tego balkonu żeśmy zeszli i [dostaliśmy] wiadomość: „Kapitulacja. O wpół do dziesiątej kapitulacja.” To makabra była, to wiadomość, która mogła załamać. „Przygotować się do kapitulacji.” Nie wiem, jak się można było przygotować, wiele się nie przygotowywałem, tyle się przygotowałem, że zamek ze stena wyjąłem i wyrzuciłem gdzieś do cholery. To było na ulicy Bałuckiego i wychodziliśmy z bramy, przed bramą już stoją Niemcy, my ręce w górę z bronią. Potem nam pokazywali gdzie zrzucać tę broń, tej broni rosło, rosło, dosyć dużo tego urosło. Zgromadzili nas w jakichś fundamentach na rogu, już nie wiem, Wiktorskiej i… Bałuckiego, ustawili karabiny maszynowe, ciasno w tych fundamentach było jak cholera. Myśleliśmy, że jak te karabiny, no to, co? Dobrze się rozstrzeliwuje w takich fundamentach, ale nie rozstrzeliwali. Wyciągnęli tylko kilku… trochę jeńców było, też tych jeńców pilnowałem jakiś czas, oni wodę nosili, jakieś gospodarcze rzeczy robili. Ale byłem tolerancyjnym strażnikiem, tym jeńcom nie dokuczałem specjalnie, ale byli ludzie, którzy im dokuczali. Jak byliśmy w tych fundamentach, to oni chodzili po tych fundamentach, ci oswobodzeni jeńcy, ci Niemcy i wyłuskali dwóch, czy trzech. Co się z nimi dalej stało, nie wiem. W każdym razie zbierali nas do kupy, w jakimś momencie uformowali w kolumnę i zaczęli prowadzić. Dokąd zaczęli prowadzić – nie wiem. Po lewej stronie tej kolumny stał major „Burza”, porucznik „Nygus”, to byli ludzie, którzy prowadzili rokowania kapitulacyjne, jeszcze z bronią krótką byli. „Burza” miał zresztą bardzo ładny mundur angielski, „Nygus” troszkę gorszy, ale też niezły. Ktoś na przedzie kolumny podał komendę: „Baczność! Na prawo patrz!” Wiem, żeśmy zaczęli przytupywać, jak kto potrafił, na prawo żeśmy ładnie patrzyli, „Burza” nam salutował w ten sposób, odbierał ten przemarsz. Ponuro było, bardzo ponuro. Wrażenie jakie? Cisza, cholerna cisza, cisza tak wnikliwa, tak natrętna, tego się nie da opisać w ogóle. Nic się nie działo, myśmy też nie gadali i zaprowadzili nas na Fort Mokotowski przy Racławickiej. Tu przyjechał jakiś… nie wiem, chyba to był von dem Bach-Zelewski, ale nie jestem pewien. Tak samo nie pamiętam w tej chwili, czy mówił po polsku, czy po niemiecku, a tłumacz tłumaczył, w każdym razie jakaś była mowa. Zajechał volkswagenem terenowym, łazikiem, wysiadł, jemu salutują, jakiś wysoki rangą facet był, a mowa państwowo-twórcza polegała na tym, że najpierw nas zapewnił o naszym absolutnym bezpieczeństwie. Aha, cofnę się jeszcze, bo przed kapitulacją rozeszła się wieść, że zostaliśmy uznani za kombatantów. Dla mnie słowo kombatant wtedy było zupełnie nowe, nie rozumiałem znaczenia tego słowa, ale coś kombinowałem i z kim współwalczę, czy kto ze mną walczy. Niemcy jakoś dostali wiadomość, że ci na zachodzie nas uznali za kombatantów, w związku z tym do niewoli poszliśmy na prawach żołnierzy, na prawach jeńców wojennych. Co nie przeszkadza, że tych jeńców na Dworkowej już po ogłoszeniu kapitulacji rozstrzelali. Więc ten oficer, który do nas przemawiał, właśnie powiedział, że jesteśmy traktowani jak kombatanci, wobec tego zachowujemy wszelkie prawa jeńców wojennych, „Oczywiście was też obowiązują zasady określone Konwencją Genewską.” Że on jest dla nas pełen uznania, dla nas, dla naszej waleczności, naszego bohaterstwa, takie słowa padały, że tak jak Niemcy walczyli na Mokotowie, to do tej pory walczyli tylko w Stalingradzie. Takie za przeproszeniem pierdolety nam opowiadał. Potem pojechał, potem podjechała kuchnia polowa i wtedy po dwóch miesiącach pierwszy raz zjadłem zupę, a problem, że zjadłbym, a nie mogłem jeść wynikał stąd, że nie było w czym. Myśmy poszli do niewoli tak jak staliśmy. Ale na szczęście leżały kupki puszek po konserwach, a Niemcy jak to Niemcy zbierali złom, tak że jest w czym jeść. Ale następny problem, że te puszki były stare i przerdzewiałe, okropne te puszki, ale wziąłem taką puszkę, do kuchni odstałem kolejkę. Jak mi nalali to wszystkimi możliwymi dziurami ta zupa wyciekała, ta puszka parzyła jak cholera, ale to gęste zostało i to bardzo fajne było. [...] Z tego Fortu zaprowadzili nas do Pruszkowa, do obozu przejściowego. Znów problem z jedzeniem, znów zupka była doskonała, fajna zupka była w Pruszkowie, a nas umieścili w halach warsztatowych. Hala jak to hala, nic, pusto, ale jak zupa pojechała, to trzeba w czymś jeść. Były dwie wersje, jednym się udało kule, takie klosze poodkręcać i takie klosze bardzo się nadawały na zupkę. Trzymałem się z dwoma kolegami, więc myśmy byli w dobrej sytuacji, bo mieliśmy pudełko od maski gazowej niemieckiej, ale byli tacy, dla których tych kloszy nie starczyło. Do tej hali była przybudówka socjalno-biurowa, a tam były też piece kaflowe, więc te piece natychmiast chłopcy rozebrali, wykruszyli, wytłukli glinę i w tych kaflach można było zupkę jeść. W każdym razie w Pruszkowie nie pamiętam ile myśmy byli, ale niedługo byliśmy, może dwa dni, może trzy. Wsadzili nas w wagony i zaczęli wieźć, nie wiadomo dokąd. Po jakimś czasie nas ktoś, gdzieś ostrzelał, plotka była, że to jakieś oddziały skądś nas chciały odbić, nie wiem czy to prawda, czy nie prawda, ale po wagonach leciały drzazgi. Może drzazgi były skierowane do wartowników, którzy na tak zwanym breku jechali, to taka budka na wagonie dla hamulcowego. Dowieźli nas do Skierniewic. „Wyładować!” W Skierniewicach na szczęście też niedługo byliśmy, bo warunki były makabryczne. Ziemianka, dach ziemianki wystawał nad ziemię, reszta w ziemi. Gdzieś jakieś światło musiało być, jakieś świetliki, bo dosyć widno było i dwa poziomy pomostów, na pomostach coś, co kiedyś było słomą. Nawet nie zgniłe, bo tego było kilka słomek, ale te pokolenia tych, którzy korzystali z tego, to znikło, wykruszyło się. To, co zostało z tej słomy, to się ruszało od wszy, dosłownie, bez żadnej przesady. Znów te zupki były dobre, już nie wiem, chyba miałem w czym jeść, ale już nie pamiętam, w czym jadłem. Pierwszy raz Neskę wtedy piłem, nie wiedziałem jeszcze, że to jest Neska, ale piłem coś co mi bardzo smakowało. Skąd ta Neska się wzięła? W czasie okupacji zamiast Czerwonego Krzyża Niemcy pozwolili na działalność tak zwanej RGO. Co to było RGO? RGO to była Rada Główna Opiekuńcza i oni się zajmowali wszelkimi… przejęli funkcję Czerwonego Krzyża. Zaopatrzenie, pomoc materialna, pomoc żywnościowa, szukanie rodzin, takie rzeczy. RGO nas zaopatrywało, chyba i w jedzenie nawet. W każdym razie w dobrej sytuacji byli ci, którzy przed skapitulowaniem dostali zaległy żołd, bo tego żołdu to było ileś „górali”, pięćsetzłotówek i dwadzieścia dolarów chyba. Niestety nie znalazłem się w tej grupie, ale ci, którzy mieli pieniądze, to sznurek przywiązywali do kamienia, do tego samego kamienia karteczka z imieniem, nazwiskiem i za druty. Za drutami byli już ludzie, którzy podnosili to i kupowali za to żywność. Wieczorem na teren obozu wjeżdżała furmanka wyładowana prowiantem i wyczytywali, taki, taki i odbierali. Tak że na pewno ludność skierniewicka zarabiała na tym, to jest niewątpliwe, ale byli skuteczni. Tam z berlingowcami się zetknąłem, tylko oni byli w innym sektorze, oddzieleni drutami, myśmy byli w innym. Oni nam sprzedawali coś, co oni nazywali wodą, a to była glina z wodą, manierka tej gliny kosztowała trzy junaki. Fajne chłopaki.
- Długo był pan w Skierniewicach? Już do końca?
W Skierniewicach nie, w Skierniewicach trudno mi to powiedzieć, trudno określić to w dniach, niedługo.
Znów załadowali nas na wagony, dwa razy nas… Widać oni też, cholera, bo pierwszy raz to po wapnie wagony były, tak że, cholera, byśmy się rozpuścili od tego wapna jak byśmy na miejsce dojechali. Ale widocznie oni też mieli jakieś inspekcje sanitarne, czy coś takiego, bo cofnęli nas z tego transportu i następnego dnia już do wagonów normalnych.
Vierzich Mann oder Acht Pferde – czterdziestu ludzi albo osiem koni, tylko, że jak jest
Vierzich Mann, to są podesty, a tam było bez podestu, tak że jak nas czterdziestu do wagonu załadowali, to jeden na drugim siedział, cholera, kibel ładny, śmierdzący. W każdym razie dojechaliśmy dosyć szybko do Sandbostel, to był obóz w okolicach Bremy, mniej więcej na południe od Bremy, z przystankiem w Berlinie. W Berlinie jeszcze nas nalot złapał, na szczęście nie w nasz skład, tylko gdzieś na inne perony padały te bomby, ale nasz skład sobie podskakiwał, a wachmani się schowali pod wagony z niektórymi chłopcami, koegzystencja istniała w każdym razie. W Sandbostel nie wiem ile czasu byłem, około miesiąca, a stamtąd do Hamburga i w Hamburgu już prawie do końca wojny. Koniec opowieści, nie opowiadam dalej.
Warszawa, 17 marca 2007 roku
Rozmowę prowadzi Mateusz Weber