Zdzisław Kunowski „Nina”
Powstanie rozpoczynałem w stopniu strzelca. W czasie Powstania należałem do Czwartego Zgrupowania „Gurt” 4 kompanii, 3 pluton. W czasie konspiracji należałem do Armii Krajowej, do Wojskowej Służby Powstańczej tzw. WSOP z tym, że nie wiedzieliśmy, jaka to będzie kompania, bo konspiracja polegała na systemie posiadania danych wizualnych jeden do pięciu. Oznacza to, że mogliśmy poznać tylko pięciu kolegów czy koleżanek. Nie znało się więcej adresów czy kontaktów. Nazwisk nie znaliśmy tylko pseudonimy. Nie mieliśmy wydanych legitymacji.
- Porozmawiajmy najpierw o pana dzieciństwie. Wychował się pan w Warszawie, chodził pan do warszawskich szkół.
Tak. Szkołę podstawową ukończyłem przy ulicy Wspólnej. Potem zdałem egzamin do gimnazjum Lelewela przy ulicy Złotej 63. Należałem do 5 WDH, która zaszczepiła we mnie wielki patriotyzm i do dnia dzisiejszego trwam w nim. Maturę robiłem w roku 1940, w konspiracji. Mieszkałem w Alejach Jerozolimskich 14.
- Proszę powiedzieć o harcerstwie.
Patriotyzm zaszczepili mi starsi koledzy – harcmistrze z 5. WDH. Wskazali mi linię postępowania i dali bodziec do szukania źródeł konspiracyjnych. Było bardzo ciężko. To nie zakupienie gazety, wyjście do kiosku. Wielkie zaufanie trzeba było mieć, żeby komuś zdradzić swoją przynależność do wojska tajemnego jakim była Armia Krajowa.
- Proszę powiedzieć, zanim przystąpił pan do konspiracji, na czym polegała działalność, takiego harcerza przedwojennego? Jak były przekazywane te wartości, działania?
Harcerstwo organizowało nam życie poza uczniowskie. Uczyło nas historii. Na przykład organizowaliśmy w szkole Dni Powstańców z 1863 roku, którzy przyjeżdżali w rocznicę danego powstania do szkoły. Były opowiadania i wspomnienia ze ich strony, byli poubierani w mundury granatowe, powstańcze, w rogatywkach – pamiętam – granatowych. Ci powstańcy opowiadali nam o swoich przeżyciach, o walkach. Niezależnie harcerstwo organizowało także spotkania z uczestnikami walk Cudu nad Wisłą. Przyjeżdżali, opowiadali. Te opowiadania i wizyty w szkole utrwalały poczucie, że człowiek jest Polakiem.
Jeżeli chodzi o 5. WDH to wielu kolegów zginęło już na samym początku, gdy Niemcy zajęli Warszawę. Janek Michalak, harcerz, kolega z mojej klasy, Janusz Cywiński – podharcmistrz, Podkowiński założyli w 1939 roku szklarnię na ulicy Żelaznej. Tam nastąpiła wsypa. Rezultatem było aresztowanie ich przez gestapo, a następnie rozstrzelanie. Bliższych danych już nie poznałem, bo bardzo szybko Niemcy zrobili ta akcję. Jeszcze nie miałem kontaktu ze źródłami konspiracyjnymi.
- Proszę powiedzieć zanim pana koledzy zginęli, zanim przystąpili do konspiracji, jak wybuchła wojna – jak zapamiętał pan ten moment?
Jak się wojna zbliżała to muszę wspomnieć, że mieliśmy już za sobą przysposobienie wojskowe. Myśmy mieli stopnie z przysposobienia wojskowego. Pamiętam, że kierownikiem, właściwie profesorem był profesor Durko od wychowania fizycznego. Uczył nas gimnastyki, a jednocześnie raz w tygodniu, w każdy piątek mieliśmy musztrę wojskową z karabinami, strzelaniem na strzelnicy. Nauczono nas, więc rygoru wojskowego.
- Co się działo z panem we wrześniu 1939 roku?
W 1939 roku jak wojna wybuchła, to zastała mnie w mieszkaniu w Alejach Jerozolimskich 14. Bardzo się cieszyłem, że do szkoły nie muszę iść. Zobaczyłem walkę niemieckich samolotów z polskimi myśliwskimi nad Okęciem i cieszyłem się z tego, nie zdając sobie sprawy, że to wojna. Dopiero jak odłamki z pocisków artylerii przeciwlotniczej poleciały, to okazało się, że to już jest wojna, o której gazety od paru miesięcy pisały. Pamiętam jeszcze spokój jak byłem uczestnikiem wielkiego spontanicznego spotkania na Nowym Świecie – róg Smolnej przed ambasadą brytyjską, a Fraskati przed ambasadą francuską. Tłumy ludzi, młodych i starych z entuzjazmem witało przemówienia ambasadorów francuskiego i brytyjskiego, w chwili, gdy Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom po zaatakowaniu Polski przez Hitlera. Później, kiedy zaczęły się wielkie naloty i zaczęto bombardować miasto, domy zaczęto podpalać to zobaczyłem, że to już nie jest zabawka. 7 września z komunikatów radiowych dowiedziałem się, że wojska niemieckie zajęły bardzo dużą połać, pod względem strategicznym, ziem polskich. Pamiętam także przemówienie pełnomocnika prezydenta Pomianowskiego wzywające do opuszczenia Warszawy. Mama dała mi słoik konserw, szproty, jasiek, koc i uciekałem pieszo z tłumem ludzi w stronę Garwolina, potem dotarłem do Sienic, do Chełma. To był 17 września, ale wcześniej, kiedy dowiedziałem się, że wojska radzieckie idą z drugiej strony, cofałem się do Warszawy. Warszawa była prawie otoczona, w ostatniej chwili udało mi się dotrzeć. Wracałem przez most Poniatowskiego – był bardzo uszkodzony, były dziury. Mój dom w Alejach Jerozolimskich stał jeszcze. Najgorszy był dzień tuż przed kapitulacją Warszawy wobec przeważających sił niemieckich. Niemcy straszne bombardowanie zrobili 24 lub 25 września. Bomby rzucali burzące i zapalające. Wtenczas pod względem materialnym Warszawa, szczególnie centrum, poniosła ogromne straty. A linie boczne obronne załamały się. Pamiętam, że 21. Pułk Piechoty – taki był komunikat – musiał wyjść z Sadyby. Koło kościoła Świętej Katarzyny na Stegnach też była linia obrony i musieli się wycofać. Także obrona skupiła się na bliskim Mokotowie, Żoliborzu i Śródmieściu. ,
- Zaczęła się okupacja po wrześniu. Proszę powiedzieć jak pan sobie radził?
W czasie okupacji Niemcy nas wyrzucili – w 1940 roku dali nam mieszkanie zastępcze na ulicy Wielkiej 4. Ojciec nas zostawił. Siostra moja już była mężatką i mieszkała na Hożej. Uczyłem się, robiłem maturę, zacząłem pracować w firmie budowlanej Roman Białkowski. Dostałem bardzo dobrą przepustkę
Reichswehrministerium Berlin. Budowaliśmy parowozownię na Pradze, częściowo Dworzec Główny odbudowywaliśmy. Musiałem pracować żeby na chleb zarobić. Jednocześnie w 1943 w lutym, nawiązałem ważny kontakt. To było w mieszkaniu pana Kalwarczyka na ulicy Widok 22 lub 24. Kolega krawiec, którego poznałem doprowadził do tego, że na początku lutego złożyłem przysięgę do Armii Krajowej. Moim dowódcą był porucznik Madejski „Kłos”.
- Na czym polegała pana konspiracyjna działalność?
Na przykład raz dostałem rozkaz od porucznika Kłosa, żeby zawieźć skrzynki po gwoździach na ulicę Towarową – do magazynów, takich półzniszczonych, kolejowych. To było wieczorem. A pracowałem w firmie budowlanej, wziąłem
Lieferwagen Fiat 509, półciężarówkę małą i zawiozłem je. Okazuje się, że to nie były gwoździe tylko granaty, amunicja. „Kłos” wiedział, że ja mogę wykombinować samochód i dlatego dał mi takie zlecenie. Oczywiście mój ówczesny dyrektor – inżynier Roman Białkowski, rodem z Poznania, nie wiedział o niczym. Później się przyznałem, że wziąłem sobie samochód, ale nie mówiłem, w jakiej sprawie.
- Kiedy dowiedział się pan, że to nie były gwoździe?
W czasie Powstania, od tego samego dowódcy. Jeżeli chodzi o konspirację to pamiętam też, że raz polecono mi zanieść paczki, zdaje się, że z biuletynem informacyjnym. Następnie konspiracja zaczęła się jak wynająłem mieszkanie na ulicy Ciepłej 26. U mnie rozpoczęły się pierwsze wykłady z zakresu podchorążówki. Uczyliśmy się z podręcznika podchorążówki piechoty. Były dwa czy trzy wykłady i później Powstanie.
- Czy był pan przygotowany do Powstania?
Jeżeli chodzi o przygotowanie do Powstania, to zaczęto nas przygotowywać na wykładach. Były dwa w moim mieszkaniu i jeden gdzie indziej, nie zdążyliśmy więcej. Organizował to pan Gejsztort. Później, w czasie Powstania, dowiedziałem się, że miał księgarnię na ulicy Złotej. Wykłady odbywały się w systemie piątkowym – pięć osób. To było przygotowanie tylko teoretyczne. Mieliśmy jechać na tajną strzelnicę do Komorowa, do lasu, żeby strzelić chociaż raz z rewolweru czy karabinu. Oczywiście nie doszło do tego, gdyż wybuchło Powstanie. Ale na temat wybuchu Powstania muszę powiedzieć, ze mieliśmy pierwszą mobilizację 25 lipca. Myśmy myśleli: „O nareszcie, nareszcie Warszawa będzie wolna!”. Domyślaliśmy się, że będzie Powstanie. Pamiętane egzekucje stworzyły nastrój wśród ludności, aby jak najszybciej było Powstanie. Tym bardziej, że Niemcy szli z rosyjskiej strony. Na to wszystko przyszedł rozkaz. My byliśmy wtedy u Mundka Jarząbka, mieliśmy mobilizację, było nas dwudziestu chłopaków. Czekaliśmy tylko na przywóz broni. Zamiast broni przyszła łączniczka, żeby powiedzieć, że odwołany jest rozkaz. Rozeszliśmy się do domu. Niemcy się z powrotem zmobilizowali, przyszła dywizja Herman Goering, pancerna, taka wyborowa i porządek zrobiła. Jednocześnie brygady Kamińskiego, które nienawidziły sowietów, przeszły na stronę niemiecką i część z nich utworzyła wojsko. Niemcy wykorzystali sytuację i stworzyli brygady, które odznaczyły się wielką okrutnością wobec ludności, szczególnie na wojnie. Myśmy zatem dalej czekali.
Dostałem rozkaz – zawiadomienie 1 sierpnia, kiedy byłem na Hożej u brata ciotecznego, o godzinie 16. Szukali nas, aby powiedzieć, że jest Powstanie o 17. Wsiadłem szybko w tramwaj na Marszałkowskiej i pojechałem do kina „Stylowy”, w stronę Złotej, do Mundka Jarząbka, tam gdzie pierwsza mobilizacja była. Nie dostałem się już. Na Chmielnej Niemcy mnie wyrzucili, pierwsza strzelanina się rozpoczęła. Było tam kino „Stylowy” [na Marszałkowskiej 112] i schowałem się, ale nie było wyjścia. Bałem się, że lada chwila wpadną do tej kamienicy, gdzie kino „Stylowy” i wymordują nas z miejsca, szczególnie młodych ludzi. Nie miałem żadnej opaski ani nic. W każdym razie później okazało się to prawdą. W kinie „Stylowy” wymordowano wszystkich.
Uciekłem. Poprzez dachy na ulicę Złotą. W międzyczasie ludność wybudowała barykadę na Marszałkowskiej przy Chmielnej i uciekłem na Złotą 58, do Mundka Jarząbka, tam gdzie był pierwsza mobilizacja. Ale już go nie zostałem, bo dotarłem dopiero w nocy. Na drugi dzień odnalazłem swój oddział porucznika „Kłosa”, 3. pluton. Ta sekcja w 3. plutonie była zdekompletowana, bo bardzo dużo powstańców nie dotarło na miejsce zbiórki. Chciałbym zaznaczyć, ze bardzo dużo powstańców, z naszego zgrupowania pochodziło z Pragi, więc nie miało jak dotrzeć. Dowódcą naszej sekcji został mój kolega Tadek Szykulski pseudonim „Tadeusz” z „Zośki”. On też nie dotarł do swojego zgrupowania. Był dowódcą naszej sekcji – podchorążym, wcześniej wstąpił i zrobił tajną podchorążówkę. Potem, kiedy 1 września „Zośka” dotarła na Czerniaków, przez Stare Miasto kanałami, dołączył do swojego macierzystego zgrupowania. Później dowódcą naszej sekcji został kto inny. Nasza kompania przechodziła w czasie Powstania szereg reorganizacji.
- Proszę powiedzieć, na czym polegały walki w waszej kompani? Jakie to były akcje?
Wszystko jest wspaniale opisane w książce poświęconej Czwartemu Zgrupowaniu, autorstwa redaktora Kmiecia. Zebrał wszystkie dane od żyjących jeszcze powstańców, nawet z archiwum w Londynie.
Mieliśmy front w Śródmieściu, w okolicy ulic Chmielnej, dworca, Marszałkowskiej do Królewskiej, placu Grzybowskiego do Żelaznej. Zgrupowanie „Gurt” miało swoją siedzibę na ulicy Wspólnej. Moje zdanie po dzisiejszym dokonaniu reasumpcji jest takie, że zadaniami postawionymi przed tym zgrupowaniem było: zdobycie Dworca Głównego, zdobycie Dworca Pocztowego, zdobycie Instytutu Geograficznego, Telefonicznego Urzędu Komunikacji. Nas było mało i byliśmy kiepsko wyposażeni. Taka „Zośka”, która miała uzbrojenie dobre. Batalion „Parasol” zanim zaczął działania, został wyposażony. Chciałem tylko dodać, że informacje o naszym głównym składzie amunicji – dowiedziałem się z przykrością piętnaście lat temu – wydał jeden z akowców. Niemcy otoczyli to miejsce i wykradli amunicję. Także myśmy posiadali jej bardzo mało. Byliśmy uzbrojeni w butelki z benzyną – ale to przecież jest śmieszne, granaty, Steny. Później też zdobyczne karabiny. Nie brałem udziału w tym, ale widziałem jak został zdobyty jeden wagon pociągu niemieckiego przejeżdżającego wykopem, który prowadzi jak się jedzie na Dworze Śródmieście. Tam zdobyto trochę: jednego Pancerfausta, trochę karabinów mauzerów, trochę schmajserów, ale to była kropla w morzu w stosunku do potrzeb.
- Proszę powiedzieć, w których akcjach Zgrupowania „Gurt” brał pan udział?
Brałem udział w obronie ulicy Chmielnej, gdzie na pierwszym piętrze stanowiliśmy obronę. To było na linii frontowej, gdzie dziś stoi Pałac Kultury. Niemcy nas ostrzeliwali, strasznie się baliśmy. Niemcy strzelali do okien. Baliśmy się, że granat wleci i rozerwie się w środku. Strzelaliśmy do Niemców, przy aptece
vis-à-vis Alej Jerozolimskich. Niemcy mieli płyty chodnikowe położone, strzelali do nas, my do nich. Utkwił mi w pamięci ten obraz. Była akcja też przy hotelu „Polonia”, który został odbudowany. Oczywiście ten hotel nigdy nie był zdobyty przez powstańców, ani Dworzec Główny, tylko Dworzec Pocztowy został zdobyty. W hotelu „Polonia” w oknach powiewały białe prześcieradła, a na parapetach Niemcy ułożyli – dowiedziałem się – płyty chodnikowe z małą strzelnicą. Wycięli otwór strzelniczy w tym płótnie, które wisiało za kamiennymi płytami. Taki mam widok, białe prześcieradła z otworami, zza których od czasu do czasu strzelcy wyborowi strzelali, że tylko głowę jak ktoś przechylił w nieumiejętny sposób to od razu został zabity. Tak mój kolega Zbyszek [Ocewski] został zabity na Czerniakowie przez niemieckiego strzelca wyborowego.
Braliśmy udział również W zdobywaniu Past-y. Zgrupowanie „Kiliński” zdobyło, a myśmy szli jako oddział pomocniczy, wspierający.
- Na czym polegała pana rola?
Byłem żołnierzem. Trudno wymienić jest wszystkie akcje, bo każdego dnia coś się działo. Były dni, że dwanaście godzin byliśmy na froncie, to znaczy musieliśmy strzelać, obserwować przedpole żeby nie zakradli się Niemcy. Ale musieliśmy kiedyś spać, mieliśmy sześć czy osiem wolnych godzin, musieliśmy jeść. W tych godzinach wolnych odrywano nas często do ratowania zasypanych ludzi. Pamiętam taki epizod. Sosnowa – róg Złotej, bomba padła, zasypała bardzo dużo ludzi i jedną kobietę do połowy. Krzyczała o pomoc, a my nie mieliśmy jak [jej wyciągnąć], bo ciągle samoloty latały i atakowały. Oczywiście robiliśmy to z ludnością cywilną. Z poważniejszych akcji to była akcja 21 czy 22 sierpnia w nocy. Akcja na Halę Mirowską. Organizował ją porucznik „Groźny”, który był wtedy moim bezpośrednim zwierzchnikiem. Przebiliśmy się przez Grzybowską, Krochmalną, róg Krochmalnej i ulicy Ciepłej była fabryka łóżek Jarmużkiewicza. Tam była ostatnia linia obrony powstańców. Powstańcy nas uprzedzili, gdzie są linie niemieckie i weszliśmy od ulicy Grzybowskiej. To była noc. Mieliśmy przejść Grzybowską i dojść do Towarowej, żeby zlikwidować czteropiętrowy budynek – gniazdo karabinów maszynowych. Doszliśmy do rozlewni mleka, do dzisiaj istnieją te budynki na ulicy Grzybowskiej. Tam zrobiliśmy zbiórkę przed ostatecznym atakiem. Po drugiej stronie na ulicy Grzybowskiej już domy płonęły. Ludności cywilnej już nie było. Wiedzieliśmy, że za płonącymi domami, w stronę Towarowej są Niemcy. Zebraliśmy się i podchorąży „Goliat” wziął mapę i udzielał ostatnich wskazówek gdzie, kto ma iść i w jaki sposób strzelać. W pewnym momencie zobaczyłem błysk, huk i straciłem przytomność. Po pięciu minut stojący za mną strzelec „Żbik”, kolega Edmund Jarząbek – już nie żyje, powiedział, że weszliśmy na naszą minę. Powstańcy, którzy byli na linii frontu zapomnieli nas o tym uprzedzić. Podchorąży „Goliat” stał na tej minie, na zapalnik nadepnął i nastąpił wybuch.
Oczywiście było ośmiu rannych, hospitalizowanych, kontuzjowanych. Porucznik był groźnie ranny w podbrzusze, mi krew ciekła z uszu – do dnia dzisiejszego odczuwam tą kontuzję, przez pięćdziesiąt pięć lat. Byłem hospitalizowany jeden dzień na ulicy Złotej 22 w szpitalu polowym, który prowadził doktor później profesor – już nie żyje – Deter pseudonim „Pigoń”.
- Czyli po jednym dniu pobytu w szpitalu powrócił pan do walki?
Tak. Żadnych ran nie było, tylko stwierdzili uszkodzenie ucha i powyciągali mi ziemię z nóg. Zdezynfekowali nogi i ciało. Następnie wypuścili mnie, ale przez pomyłkę dali mi do napicia się wody w naczyniu, w którym przed tym mocz się znajdował. Okazało się też, że mam żółtaczkę. Z tą żółtaczką kołatałem się przez całe Powstanie. Widać, że nie było to silne zatrucie, bo później wyleczono mnie dziurawcem i ścisłą dietą.
Wracając do opisu akcji, to utkwiła mi w pamięci, dlatego że ponieśliśmy straty – kilku rannych, jeden zabity, paru kontuzjowanych przez jednego zdania, że pole jest zaminowane.
- Co się dalej działo z panem w drugiej części Powstania?
W drugiej części Powstania też mieliśmy różne akcje. Między innymi przy budynku PAST-y na ulicy Siennej, ale to był wspomaganie już po zdobyciu przez zgrupowanie „Kilińskiego”. Następnie mieliśmy linię obrony na Chmielnej. Potem, jak Starówka się wycofywała z nocy 31 sierpnia na 1 września, żeby przebić się na plac Bankowy, przechodziliśmy piwnicami. Dostaliśmy się tylko do Hali Mirowskiej, obecnie stojącej pierwszej hali. Wszystko było zniszczone, spalone, masę osób pozabijanych, leżących. Tam ostrzelano nas z granatników niemieckich i musieliśmy się cofnąć. Tam też nikt nie mógł udawać bohatera.
- Kiedy pan przechodził piwnicami albo w innych momentach Powstania stykał się pan jako żołnierz AK z ludnością cywilną. Jakie był reakcje tej ludności?
Wtedy zauważyłem zniechęcenie ludności, zaufania do powstańców, nawet takie spojrzenia ostre w stosunku do nas, mówiące, że nie potrzebne to Powstanie.
Tak. Sierpień, wrzesień. Uważam, że nastawienie ludności pogarszało się w stosunku do pierwszych dni Powstania, kiedy był wielki entuzjazm. Nie dziwię się. Ludzie narzekali, bo nie mieli warunków, mieli małe dzieci, nie mieli co jeść, wody do picia nie było. To było coś strasznego. I tak dużo wytrzymali przez te trzydzieści dni. Chcę powiedzieć, że ludność czekała na Powstanie. Sam słyszałem jak radiostacja „Kościuszko” nawoływała do Powstania. Sam słyszałem. Radiostacja z Lublina. Żeby sowieci i inne dowództwo było, jakby nie było rozgrywek politycznych, wojsko radzieckie na pewno by pomogło. Warszawa byłaby szybciej wyzwolona. To była rozgrywka polityczna. Dzisiaj jeszcze będą rozprawy naukowe, historia nam powie prawdę. Już odkrywamy prawdę, że to wszystko było ustalone w Jałcie.
Przechodząc do sedna pytania, w drugiej połowie Powstania ludność miała już dosyć. Dowodem jest to, że 12 września Niemcy pozwolili pierwszej partii ludności wychodzić.
- Powiedział pan nam swoje przemyślenia na ten temat, a jak się myślało i rozmawiało w czasie Powstania. Na pewno był taki moment, kiedy człowiek nad tym wszystkim się zastanawiał, może z kimś rozmawiał. O czym się wtedy rozmawiało?
Jeśli chodzi o rozmowy to była w nich troska o rodzinę. Ja na przykład troszczyłem się o matkę, którą ulokowałem w podziemiach kościoła Wszystkich Świętych. Martwiłem się o członków rodziny, co robią, czy żyją. Trzeba powiedzieć, że bardzo dobrze działała poczta dziecięca – młode dziewczynki, chłopcy. W ogóle organizacja była wspaniała w czasie Powstania. Starostwa działały. To wszystko było zorganizowane, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Tylko owało nam broni ciężkiej i amunicji, i jedzenia.
- Jakie nastawienie do Powstania mieli pana walczący koledzy?
Myśmy mieli nastawienie jednakowe. Nie buntowaliśmy się. Baliśmy się pod koniec Powstania, kiedy ludność etapami opuszczała Warszawę. Po 12 września, kiedy owało już amunicji i panował głód, obawialiśmy się – rozkazów przychodzących z dowództwa Armii Krajowej – że będziemy się bić do ostatniego żołnierza. A ludność cywilna ewentualnie by wyszła. Tego się baliśmy. Zresztą to szeroko w literaturze zajmuje miejsce. Cieszyliśmy się, że jest kapitulacja, która również obejmuje żołnierzy, że pójdziemy do niewoli, że nie będziemy walczyć do ostatniej kropli krwi. Poza tym życie było normalne. Były flirty i śluby, i miłości były też.
Pamiętam. Już nie pamiętam pseudonimów tych osób. Na ulicy Moniuszki, tego kościoła nie ma tam, był ślub podchorążego z młodą łączniczką. Zresztą został uwidoczniony w kronice powstańczej na filmie. Było bardzo dużo młodych kobiet sanitariuszek, łączniczek. Dzisiaj trudno się wzajemnie poznać, już nie rozpoznajemy, jak, kto wyglądał. Dobrze, że w książce, o której wspominałem na początku, są zamieszczone zdjęcia powstańców. Poza tym powiem, że w pierwszych dniach Powstania, tam gdzie kino Apollo, to byłem na filmie powstańczym. Wyświetlono film – Kornika Powstańcza, zdobycie Prudentialu. Jakaś aktorka śpiewała w „Palladium”, który notabene już po siedmiu, ośmiu dniach został zmieniony na szpital – schron. Pamiętam, że Fogg śpiewał w kawiarence.
- Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z jeńcami niemieckimi?
Nie miałem.
- A z przedstawicielami innej narodowości niż Niemcy?
Spotkałem się. Na Chmielnej 66, tam gdzie mieliśmy front, na drugim piętrze. Tam brał udział Holender, był dwadzieścia cztery godziny z nami. On uciekł z obozu niemieckiego i przywiózł z Fortu Bema dobry karabin. Z rozkazu porucznika został przeniesiony do innego batalionu, który posiadał więcej broni. Były też szturmowe oddziały formułowane.
- Dobrze rozumiem, że przez chwilę był w „Gurcie”?
Był w „Gurcie” i przeszedł do innych oddziałów w „Gurcie”, które miały więcej broni niż my. Kompletowano tam, gdzie było część zalążków broni.
- Czy w czasie Powstania był pan świadkiem jakiejś zbrodni?
W czasie Powstania zbrodnia to nie była, ale byli gołębiarze. Do mnie strzelał gołębiarz, na ulicy Złotej, kiedy szedłem na kwaterę. Ci gołębiarze spełniali podwójny cel, bo dawali znaki lotnikom, gdzie bombardować, gdzie są skupiska żołnierzy. Ci gołębiarze spowodowali sporo strat, zresztą w literaturze powstańczej są opisy.
- Kiedy pan myśli o Powstaniu, to które ze wspomnień wybija się jako takie najtrudniejsze, najgorsze, najtragiczniejsze?
To, co powiedziałem o ulicy Grzybowskiej.
Kiedy zobaczyłem w kinie „Palladium” film, pierwszą Kronikę Powstańczą, zdobycie Prudentialu na obecnym Placu Powstańców Warszawskich.
- Pomówmy teraz już o końcu Powstania. Co z panem się działo, kiedy Powstanie upadało, dochodziło do kapitulacji?
Opisałem to nawet w swoim pamiętniku, te strony ocalały. Przyszedł pułkownik „Monter”. Powiedział nam: „Chłopcy trzeba dobrze się trzymać, bić się i skapitulujemy, ludność wyjdzie”. Ale powiedział, może teraz przekręcam jego słowa, że Niemcy zapowiedzieli bombardowanie bombami rdzewnymi. Była to już mowa o tym, że Niemcy już pracowali nad bombami jakimiś pseudo-wodorowo-atomowymi. Hitler przecież w ostatniej chwili myślał o nowoczesnej broni, zresztą wyprzedził pod tym względem – jeżeli chodzi o lotnictwo – aliantów. Pierwszy wprowadził w 1945 roku samoloty odrzutowe, tuż przed upadkiem. Przyjęliśmy te odwiedziny, lustrację i wizytację ze strachem o to, co będzie. Ale później jak dowiedzieliśmy się, że będzie kapitulacja, czuliśmy, że jest potrzebna. Pod koniec Powstania Niemcy zachowywali się w sposób bardzo dziwny. W dzień o 7 rano rozpoczynali ostrzał linii polskich powstańców. W nocy przeważnie cisza panowała. W ostatnich dniach Powstania zaczęli ostrzeliwać Warszawę z „Grubej Berty” – wielkiego działa, ulokowanego w Pruszkowie. Jak walnął pocisk, który ważył około tony, od razu kilka kamienic niszczył. Taki pocisk upadł w czasie Powstania na restaurację „Adria” i nie wybuchł. Sam go widziałem, przez ciekawość poszedłem. Wielkości kredensu, dwa metry długości, a średnicy dziewięćdziesiąt centymetrów. Pocisk został potem wykorzystany. Nasi saperzy trotyl z tego wyciągnęli i robili granaty ręcznej produkcji, na sznurek.
Niemcy bombardowali też działami kolejowymi. Na przykład na Wilczej, w Śródmieściu kilka takich pocisków padło w nocy. Ludzie przygotowywali się do kapitulacji, bo rozmowy były prowadzone. A jednocześnie w nocy rzucali te pociski. Powodowali w ten sposób straty, także wśród ludności cywilnej.
- Kiedy doszło do kapitulacji, co się z panem działo?
Dostałem wiadomość, że moja matka została ciężko ranna. To było już po tym jak przeprowadziłem ją na Hożą 66. Stało się to przez bombę lotniczą, dom został zasypany. Moja mama, można powiedzieć, ocaliła życie swojej wnuczce Ricie, która była ranna. Ciotka była zabita, a siostra ze szwagrem byli w drugiej oficynie, która nie została spalona przez bombę i w ten sposób ocaleli. Siostra zaniemogła na kolano wtenczas. Przysłała mi pilny telegram, że matka jest ranna i żeby zorganizować pomoc. Tak się stało, że prosiłem dowódcę, abym się odłączył i poszedł ratować matkę. Przeszedłem przez kanał, tunel zwany rów w Alejach Jerozolimskich – jedyne miejsce łącznikowe Śródmieścia Południowego z Północnym. I wyszedłem, ratując matkę, która miała szczękę złamaną w szesnastu miejscach, udo wyrwane, pierś wyrwaną. Na desce od prasowania ciągnąłem ją ze szwagrem do Pruszkowa. Siostra moja niosła Ritę – swoją córkę na rękach. W Pruszkowie była straszna gehenna.
Bardzo złe. Nie było jedzenia. Siostra moja – lekarz i szwagier – lekarz mieli dostęp do wody i do jakiś racji żywnościowych, więc ratowali Ritę i moją matkę. Skracając opowieść, chcieli mnie też ratować, chowając w siano, na wozie chłopskim ciągniętym przez konia. Tam też leżała moja matka.
- Podczas drogi do Pruszkowa?
To było, podczas gdy siostra ewakuowała moją matkę z obozu do Milanówka. Niemcy mnie odkryli, wyciągnęli. Oni wszyscy wyjechali, a ja zostałem sam z żółtaczką. To była dla mnie największa tragedia. Rodzina poszła do szpitala w Milanówku, a ja zostałem w obozie. I gdzie iść? Zostałem. Tylko tak kombinowałem żeby nie być wywiezionym pod bomby. W końcu dostałem się do hali, gdzie powiedziałem Niemcowi, że jestem chory, żeby popatrzył na moje oczy, że są żółte. I on mnie przeznaczył na transport dla starych. Zostałem wywieziony w okolice Lelowa. Tam mnie wysadzili z pociągu widząc, że jestem młody. Rozdzieli mnie od starych, nie patrząc na moje oczy. Niemcy wyznaczyli mnie do kopania okopów. Stamtąd uciekłem do wsi koło Lelowa, nie pamiętam już teraz nazwy. Uczyłem dzieci arytmetyki z zakresu pierwszej gimnazjalnej klasy.
To trwało od października. Kurowano mnie dziurawcem na żółtaczkę i mnie wyleczono. Do miesiąca kwietnia, kiedy znalazłem wieść o mojej matce i szwagrze, że są w Piotrkowie Trybunalskim. Pojechałem tam. Wtedy matka została ranna po raz drugi, przez odłamek bomby radzieckiej, z samolotu, który atakował Niemców. Tam też siostra moja przechowała mnie do czasu powrotu do Warszawy. W Warszawie zamieszkałem w spalonym mieszkaniu kolegi.
- Czy po wojnie spotkał się pan z jakimiś represjami, w związku z tym, że był pan w AK, że był powstańcem?
Po wojnie zamieszkałem u kolegi, Tadeusza Cieszkowskiego. Jego ojciec prowadził słynny sklep z kapeluszami – Cieszkowski. Szukałem możliwości nauki, przecież miałem tylko maturę. Wstąpiłem na Uniwersytet Warszawski, na Wydział Prawa, który był całkowicie spalony. U karmelitów się uczyłem. Jeszcze byłem wśród tych wychowanków, gdzie profesor Sawicki wykładał prawo kanoniczne. Jak wydział prawa skończyłem, zacząłem pracować w Państwowych Wydawnictwach Szkolnych. Organizowano partię, ja – nic nie mówiłem – domyślali się, że byłem w Powstaniu. Pan Lisowski organizował PPS i wciągnął mnie do PPS-u. Już miałem pewną linię oparcia, żeby mnie nie atakowali. Mogłem pisać „żołnierz Armii Krajowej” tylko szeregowy, bo byłem szeregowym a nie żadnym oficerem. Później założyłem rodzinę, skończyłem Uniwersytet, zamieszkałem na ulicy Wilczej. Pracowałem w resorcie Łączności. Chwilowo u Kasprzaka pracowałem w budowie, bo dobre pensje były inwestycyjne. Tam miałem większe represje do 1956 roku.
Represje polegały na tym, że szef UB dowiedział się, że jestem z Armii Krajowej. Zrobił w ten sposób, że mając dziecko dostałem powołanie do wojska, do Bydgoszczy. A ja nie chciałem tam iść. Później chcieli mnie aresztować w nocy. Uprzedzono mnie o tym, więc uciekłem z domu. Mieszkałem wówczas na Wolskiej 40. Później zwróciłem się do dyrektora zakładu Kasprzaka Brochsteina. On zadzwonił do swojego drugiego szwagra, który miał jakieś wejścia i przeniósł Maślanko szefa UB w Zakładach imienia Kasprzaka – mojego prześladowcę – w inne miejsce.
- Okazuje się, że ma pan przy sobie pamiętnik, który ocalał przez sześćdziesiąt lat. Pamiętnik, który zaczął pan spisywać zaraz po Powstaniu. Czy zechciałby pan nam przeczytać parę fragmentów?
Fragment z pamiętnika 30 września 1944 roku. Warszawa krwawi i walczy. To krótkie słowa, w których niejeden telegrafista mógł opisać epopeję męki a zarazem hartu ducha ludności cywilnej miasta – twierdzy. Sześćdziesiąt dni upłynęło, każdy z tych dni przynosił nam nowe pomysły, a szczególnie straty i ofiary. Długie godziny spędzone w piwnicach, norach dawały nadzieję, ze świt jutrzenki wolności jest bliski. Jak były radosne chwile, ale zapalały się one w naszych sercach słomianym ogniem. Potężny huk liberatorów czy dźwięczne śpiewy szturmowników lub wycie bączków dawały nam złudzenie, że oni – ci tam w Londynie albo za Wisłą, myślą o nas. Że wybawią nas, że ocenią nasz szereg krwi. Lecz krew polska obficie, co dzień zbraczała chodniki, jezdnie, barykady. Zapał i brawura rosły w nas do kwadratu. Wszyscy mieliśmy jeden cel – wolność. Żołnierz Armii Krajowej stający częstokroć na stanowisku z pistoletem albo granatem, drżąc z zimna i głodu, wydawał z siebie wysiłki nadludzkie, po prostu heroizm opanował dusze żołnierzy – bohaterów. A ludność cywilna wijąca się jak krety w swych piwnicach, gruzach trwała przy stanowisku wytrwale. Ona to chciała widzieć ten realny cel, końca tej niewspółmiernej pod względem uzbrojenia, sił walki. Lecz koniec był daleki. Biedna Warszawo – spadają na ciebie ciosy. Powiśle padło, broni się [Talin]. Przecież w Londynie myślą o nas. Czerniaków padł – wytrwamy. Armia Rokossowskiego na Pradze, Mokotów pada. Wytrwajcie – nawołują do nas przez fale eteru, wytrwajcie, pomoc nadchodzi. Aż biedna matka – Śródmieście, straciła swe ostatnie dziecko – Żoliborz. Krótka wzmianka, w szarej naszej prasie, oddziały armii skapitulowały. Władze pertraktują w sprawie ewakuacji ludności cywilnej. Szare dni jesienne. Ponure czarne chmury deszczowe zwisają nad zgliszczami i ruinami miasta. Gdzieniegdzie dopala się jakiś dom. Zwęglone stropy obalają się z łomotem, czerwone języki ognie starają się pochłonąć wszystko, co jest palne. Żywioł szaleje. Tu niedaleko wyrasta olbrzymia masa gruzu, cegieł, belek. Tam niedawno był dom dający podstawy życia setkom istnień ludzkich. Dzisiaj olbrzymia pustka. Przestrzeń pokryta bezkształtną lawą zniszczenia wydzielająca odór, który daje nam zrozumienia, że tam leżą ci, którzy byli przesiąknięci głęboką wiarą w zwycięstwo. Jak bohatersko zginęli ci ludzie, bez broni u nóg, dzieci, matki, starcy, mężczyźni? Niedawno tętniące serca rytmem wolności, a teraz? Bezkształtne masy ciał, przedstawiające tylko wspomnienia, że żyli tu ludzie. Tu gdzie był chodnik, to teraz cmentarz, drewniane krzyże a w nich napisy – zginął, zmarł, poległ. To bojownicy. Gdzieniegdzie leży kilka zwiędłych kwiatów a obok zwiędła, zniszczona wstęga biało-czerwona. A dalej grób, to masa gruzu, a pod nim mogiła, w której nic już nie widać. Nowe codzienne zniszczenia [planktowały?] groby z powierzchni trotuarów. Można powiedzieć, ze zniszczenie pozamieniało miasto w piekło. Nieco w bok, olbrzymich rozmiarów krater – lej od bomby. Na samym dole krzyżyk – śpij kolego. Tak, Warszawo – tysiące twoich warszawiaków śpi już snem wiecznym. Byli dziećmi i umierali. Bohaterstwo ich nie miało granic, ale ofiary te zostały złożone na ołtarzu wolności. Te pytania nasuwają się dzisiaj w dniu 30 września 1944 roku. W ustach ludzi tkwi zdanie – Po co było Powstanie, dlaczego. Trudno odpowiedzieć. Historia nam kiedyś o tym opowie.
Trzydziestego września. Spokojny ranek zastał mnie przy ulicy Chmielnej 64. Niebieski lazur nieba roztaczał się nad polem walki. Przygnębiony najnowszymi wiadomości, dostałem polecenie udania się ze szpitala na ulicę Chmielną, gdzie miałem objąć nadzór nad budową trzech bunkrów. Budowa była żmudna. Cywile noszący cegły i piasek gderali, narzekali, a nawet oponowali. Moim zarządzeniem zapał wśród nich mijał już szybko jak pamięć po koszmarnym śnie. Koło godziny dwunastej odwiedził nas pułkownik „Monter”, twierdząc, że na czwartą popołudniu praca nasza musi być zakończona. Pomyślałem sobie – lakoniczny rozkaz. Ale trudno, jak rozkaz to rozkaz. Przerwa na obiad. Och jak szalenie jestem głodny. Z jaką rozkoszą bym zjadł kaszę z sokiem. Choroba mi nie pozwala. Ciągłe wymioty, osłabienie mi nie pozwala. Długotrwała cisza w działaniach zaintrygowała mnie. Czyżby przygotowania przed generalnym atakiem, a może to pertraktacje tej bezsensownej walki. Po skończonej pracy udałem się na kwaterę, żeby położyć się.
- Chciałabym panu zadać ostatnie pytanie. Zawsze na końcu pytamy się powstańców o taką osobistą refleksję, osobiste przemyślenia na temat Powstania. Jak pan dziś z perspektywy człowieka dorosłego, dojrzałego ocenia Powstanie?
Jest to bardzo trudna odpowiedź i bardzo złożona. Jeżeli weźmiemy względy polityczne to nie ulega wątpliwości, że Powstanie byłoby potrzebne o ile by trwało nie dłużej niż siedem dni. I o ile by było skoordynowane z najwyższymi sojusznikami. Ale wiemy z dotychczasowych materiałów publikowanych w prasie, w telewizji, że przesądzono politycznie o lasach Polski już na Jałcie. Zresztą to prezydent Wałęsa mocno zaakcentował w swoim wystąpieniu w Senacie, w Stanach Zjednoczonych. Wydaje mi się, że nie wzięto pod uwagę bilansu strat i zysków. Zyskiem – szybkość działania, szybkość okrążenia – siedem dni. Straty małe byłyby. Nie wzięto pod uwagę, co będzie, gdy czołgi sowieckie pokazały się w Markach, w Ząbkach, w Wołominie i ugrzęzły w błotach tamtejszych i nie pomogą, nie wejdą. A co się stało jak żołnierze I Armii Kościuszkowskiej wylądowali na Czerniakowie. Moi znajomi żołnierze z Armii Krajowej, którzy byli na Czerniakowie, opowiadali, że nie byli przygotowani do walk ulicznych. W walkach ulicznych żołnierze stają się dowództwami indywidualnymi. Oni byli przeszkoleni do walk zbiorowych, do zdobywania okopów razem z czołgami, frontalnej linii natarcia. Tutaj dowódcami stawał się każdy z nich. Trzeba powiedzieć, że bardzo dużo pomogli im żołnierze z Armii Krajowej. Reasumując historia kiedyś nam powie, po udostępnieniu całkowitej dokumentacji, czy było potrzebne czy nie było potrzebne.
- Co dla młodzieży dzisiejszej, na temat Powstania, jest najważniejsze? Jakie jest przesłanie dla młodzieży od pana?
Zanim się wypowiem, to chcę w imieniu własnym podziękować prezydentowi Miasta Warszawy – panu Kaczyńskiemu za to, czego inni nie mogli zrobić, za upamiętnienie czynu bohaterskiej ludności Warszawy i powstańców. Zrobił to nasz obecny prezydent. Za to, jemu wielkie słowo: dziękuję. Muzeum Powstania Warszawskiego – to jest pamiątka dla młodzieży, dla pokoleń. Trzeba podkreślić, że zrobione w sposób nowoczesny, który nie tylko obrazuje przebieg Powstania, ale uczy zrozumieć jego sens.
Warszawa, 5 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Zielińska