Nazywam się Zbigniew Andrzej Pełczyński. Urodziłem się 29 grudnia 1925 roku. W metryce mam Grodzisk Mazowiecki, bo tam mieszkali moi rodzice i tam prawdopodobnie zostałem poczęty i chrzczony. Natomiast według tradycji rodzinnej urodziłem się w Warszawie, w szpitalu ginekologicznym, który kilka lat temu zlikwidował się, w Alejach Jerozolimskich. Miałem, szczerze mówiąc, dość smutne życie, dlatego że mój ojciec, który był kupcem w Grodzisku, miał hurtownię i sklep detaliczny, zbankrutował w latach trzydziestych, a jednocześnie małżeństwo moich rodziców rozpadło się. Tak że troszeczkę tułałem się po znajomych, krewnych, po różnych szkołach. Opuściłem Grodzisk, kiedy miałem osiem lat. Najpierw mieszkałem w Milanówku, później mieszkałem z matką w Wawrze (opuściłem ojca, poszedłem do matki), później byłem w szkole, w internacie sióstr elżbietanek na Pomorzu, w Kamieniu Pomorskim (teraz nazywa się Krajeński). Skończyłem szkołę w 1938 roku i poszedłem do gimnazjum państwowego w Chojnicach, to było najbliższe gimnazjum. Brat, młodszy o parę lat (też był w Powstaniu, w AK), pozostał w tej szkole. Już nie wróciliśmy do szkół – [brat] do Kamienia, ja do Chojnic – ze względu na wojnę zajęcia szkolne zostały odłożone.
1 września 1939 roku zupełnie niespodziewanie wybuchła wojna. Pamiętam dokładnie, jak to było. Mama była urzędniczką Ministerstwa Komunikacji, więc jak zwykle pojechała do Warszawy, do pracy, rannym pociągiem. Myśmy spali z bratem, zaspaliśmy, zdaje się. Nagle ktoś wali w drzwi. To była sąsiadka, która słyszała radio i dowiedziała się, że jest wojna. Pamiętam – wali w drzwi: „Kaziku! Zbyszku! Otwórzcie drzwi! Wojna wybuchła!”. Przecieramy oczy, wychodzimy, otwieramy drzwi, mówi: „Wojna wybuchła! Wojna wybuchła! Chodźcie, posłuchajcie prezydenta Mościckiego”. Idziemy, jeszcze w piżamie, do jej mieszkania (to był chyba ten sam dom albo sąsiedni) i słyszymy głos prezydenta oświadczającego, że „Polska została zaatakowana niewinnie, bez pretekstu”, „przez Bogiem i historią” – pamiętam te słowa, których używał. Pamiętam, że moje wrażenia były… Nie przejmowałem się specjalnie, uważałem, że to może być ciekawa przygoda życiowa – wojna. Pamiętam, że kiedy zaczęły się naloty niemieckie na Warszawę parę dni potem, myśmy grali w piłkę ręczną. Nawet nie przerywaliśmy, tylko na chwilę patrzyliśmy w górę: „A, to niemieckie samoloty lecą” – i dalej graliśmy. Po paru dniach matka dostała zwolnienie z pracy, powiedziano jej, że ministerstwo przestaje komunikować – to już był 5, 6 września. Dostała odprawę i sugerowano, że jeżeli ma rodzinę, to żeby wyemigrowała na wschód. Mieliśmy rodzinę we Lwowie, spakowaliśmy się (mama spakowała, ja byłem trzynastoletnim chłopcem, starszym bratem, który mamie pomagał), wsiedliśmy do pociągu w Wawrze, to były pociągi ewakuacyjne dla ludności cywilnej, wlokły się strasznie, wagony towarowe ze słomą. Daleko nie zajechaliśmy, bo tylko do Międzylesia (od Wawra to dwie, trzy stacje). Obudziliśmy się rano, jedna z walizek zniknęła, mama się zdenerwowała, powiedziała: „Jak tak pójdzie dalej, to dojedziemy do Lwowa goli i nadzy”. Wysiedliśmy i spędziliśmy resztę kampanii wrześniowej w spokojnym, willowym miasteczku otoczonym lasami. Jeden dzień była „burza”, była strzelanina, były bombardowania. Przyszli Niemcy, kazali nam wyjść z domów, pójść do jakiejś szkoły. Zachowywali się bardzo grzecznie. Pamiętam, że moje pierwsze wrażenie ze [spotkania] Niemców było bardzo dodatnie. Oficer był wprost kurtuazyjny wobec nas – Geehrte Frau – „Szanowna pani, pani dzieci, proszę pójść za mną do szkoły”. Później front przeszedł bardzo szybko, myśmy wrócili do domu.
Potem wróciliśmy do Wawra. Później poszedłem do Warszawy szukać ojca. Odkryłem, że ojciec przeniósł się z Milanówka, założył jakiś biznes. Była trudna decyzja, bo mama nie chciała połączyć się z ojcem, więc bracia się rozbili – brat został z matką, ja zostałem z ojcem. Prawie do końca wojny byliśmy rozdzieleni, ale potem ojciec miał różnego rodzaju perypetie z Niemcami i jako handlowiec kiedyś został aresztowany. Mama pomogła wyciągnąć go z więzienia – z moją pomocą, mówiłem świetnie po niemiecku w tym czasie, interesowałem się językiem, miałem dużo prywatnych lekcji (co było rzadkie w owym czasie). Wtedy rodzice się znowu [zeszli] i staliśmy się jedną rodziną. To był chyba 1943 rok, tak że ostatni rok przed Powstaniem mieszkaliśmy razem. Podczas wojny przemieszczaliśmy się, ja i ojciec, mieliśmy pecha. Najpierw byliśmy przy placu Zbawiciela i to był początek dzielnicy niemieckiej. Później nas wysiedlono, poszliśmy do mieszkania na Marszałkowskiej, na rogu Litewskiej, poszerzono dzielnicę [niemiecką] i też nas stamtąd eksmitowano. To był koszmar, dlatego że to już było bardzo późno, to był rok 1943, było niesłychanie trudno znaleźć mieszkanie, Warszawa była zatłoczona, dużo zostało zbombardowane. Pamiętam, że ojciec do ostatniej chwili biegał po Warszawie, gorączkowo szukał i jakimś cudem odnalazł mieszkanie, które było puste – duże mieszkanie jakiegoś adwokata, który w ogóle nigdy nie otworzył swojej praktyki, kancelarii adwokackiej (mieszkał pod Warszawą). Udało się to mieszkanie wynająć do końca. To było w Alejach Jerozolimskich przy Starynkiewicza, gdzie notabene po wojnie ojciec mieszkał z bratem i do tej pory mój brat mieszka (Aleje Jerozolimskie 99). Niezburzony, olbrzymi, solidny [budynek], był zawsze w rękach niemieckich podczas Powstania.
Podczas wojny kontynuowałem szkołę. Szkoła została zamknięta bardzo szybko (gimnazjum) i została nazwana szkołą przygotowawczą do fachu elektrycznego. Ale to był kamuflaż, myśmy w gruncie rzeczy robili przedwojenny program – za wyjątkiem historii Polski, której nie było, i pamiętam, że nie wolno było robić łaciny. Był obowiązkowy niemiecki. Zrobiłem [szkołę], nie pamiętam, w którym roku skończyłem (to musiał być [chyba] 1941), i później poszedłem do liceum. Było podziemne liceum, już w kompletach, pięcioosobowe [grupy]. Wtedy nawet nie miało nazwy – było tak zakamuflowane. Chodziło o to, że jak by była jakaś wpadka, żeby nikt nie powiedział Niemcom. Znałem tylko dwa czy trzy profesorskie mieszkania, gdzie myśmy się spotykali na seminariach (jedno było na Mokotowie). Później okazało się, że to była podziemna szkoła Reytana, tak że po wielu, wielu latach, kiedy wróciłem do Polski, odnowiłem kontakt ze szkołą i dowiedziałem się, mniej więcej, o wojennych czasach. Po maturze, którą zrobiłem w alei Niepodległości, w prywatnym mieszkaniu jednego z moich kolegów (zawsze piątki, czy to konspiracja, czy AK, czy inna organizacja – zawsze piątka plus instruktor czy wykładowca, nauczyciel, który przychodził) zaczynam moją historię akowsko-powstańczą.
Początkowo nie miałem specjalnej chęci do Powstania. Wiem, że jeden z moich kolegów, wcześnie, zaraz po wojnie, wszedł do AK i wpadł, poszedł do Oświęcimia. Jakimś cudem udało się rodzinie go wyciągnąć – widocznie to nie było nic groźnego, ale wiem, że był w [obozie]. Tak że oczywiście wiedziałem, że koledzy byli w to zaangażowani, ale przyznam się, że początkowo nie przyszło mi do głowy, żeby się zaangażować. Nie pochodzę ze specjalnie patriotycznej rodziny – typowa, konwencjonalna, normalna rodzina, ale bez tradycji wojskowych, powstańczych czy heroicznych. Decyzja była moją decyzją, chociaż miałem dalszych krewnych, którzy byli zaangażowani. Jeden wujek był kurierem, przewoził bilety do Krakowa, skąd pochodził. Wpadł, został rozstrzelany na parę miesięcy przed Powstaniem na ulicy.
W Warszawie, tak. To były słynne czerwone afisze. To była chyba wiosna 1944. Nazywał się Marian Skuczyński (chyba), był adwokatem. To była dalsza rodzina, jego żona była pierwszą bliską kuzynką mojej matki, miały wspólnego ojca i matkę. Drugi wujek, też mąż siostry tej samej pani, nazywał się Eugeniusz Bączkowski, był dyrektorem PKO. Był numerem dwa przed wojną, wysokie stanowisko, dyrektorem chyba był pan Gruber, który razem z rządem opuścił [kraj]. Bank przejęli Niemcy, [wujek] był jakby zastępcą niemieckiego Treuhändera – powiernika, który to wszystko prowadził. Świetnie mu się powodziło, miał piękne mieszkanie (już nie pamiętam dokładnie gdzie), olbrzymi apartament. Zaangażował się również w ruch oporu. Ponieważ byli sami, nie mieli dzieci, pozwolił, żeby w ich mieszkaniu odbywały się spotkania podchorążówki AK. Wpadli. Nie wiadomo skąd, ale ktoś ich zadenuncjował do gestapo. Były pogłoski, że to była ich pokojówka, która chciała ich szantażować. Nie zgodzili się, nie dali żadnych pieniędzy i ich zadenuncjowała. Przyszło gestapo, rano (dowiedzieliśmy się o tej historii od stróża, który był tam obecny, który ich poprowadził, że tak powiem, do mieszkania) o szóstej godzinie. Weszli, zrobili rewizję, zaaresztowali jego, ją. On poszedł do Oświęcimia, ona pojechała do Ravensbrück. Oboje bardzo szybko zmarli. O niej słuch zaginął, a on – dostaliśmy wiadomość, że zmarł bardzo [szybko], w ciągu kilku miesięcy. Był słaby fizycznie, myślę, że w ogóle nie mieli szans przeżyć. Tak że jakby w tle była tego rodzaju działalność, ale nie w najbliższej rodzinie.
[Do konspiracji] dostałem się w dość ciekawy sposób. Na początku liceum natknąłem się na bardzo ciekawego, młodego człowieka, który nazywał się Włodzimierz Okoński. Był [niedoszłym] medykiem, studiował medycynę, ale był na podziemnym seminarium. Był głównym założycielem organizacji, w której ukazywały się książki, Grupy Katolickie – GK. To były grupy samokształceniowe. Myśmy się spotykali znowu piątkami, najpierw słuchałem, miałem pociąg do tych rzeczy – teoria, nauka kościoła, filozofia Maritaina, encykliki papieskie. Tak szybko wciągnąłem się, że zostałem instruktorem, chodziłem i wykładałem te przedmioty swoim kolegom. To było dość niejasne, ale przygotowywaliśmy się do aktywnej roli po wojnie. W pewnym momencie Włodek Okoński, z którym się zaprzyjaźniłem (potajemnie studiował w seminarium marianów i później został księdzem po wojnie i członkiem Zgromadzenia Księży Marianów), przychodzi i mówi do mnie i kilku kolegów: „Słuchajcie, doszliśmy do wniosku, że jeżeli mamy odgrywać jakąkolwiek rolę po wojnie, to musimy wejść do jakiejś militarnej organizacji. Dlatego że co się będzie liczyło, to nie samo szkolenie, nie to, że studiowaliśmy w podziemiu, ale będzie się liczyło to, co żeśmy dla Polski zrobili”. Testem, probierzem tego, jak patriotyczni byliśmy, jak bardzo byliśmy zaangażowani w przyszłość Polski, było wejście do [organizacji]. Były kontakty między nim a grupą „Baszta”. W ten sposób bardzo szybko przekonałem się do tego. Byłem osiemnastolatkiem, uważałem, że jeżeli nie byłoby wojny, to też bym poszedł do wojska, gdyby był pobór, uważałem, że to jest normalne i że to jest mój obowiązek patriotyczny, żeby wejść. Wstąpiłem w listopadzie 1943, pamiętam doskonale. „Piotruś”, którego później poznałem, zaprzyjaźniłem się, był naszym instruktorem. Pamiętam, że wyjaśnił, na czym polega konspiracja, co się będzie odbywało. Złożyliśmy przysięgę i trzeba było wymyślić sobie pseudonim. Byłem zupełnie nieprzygotowany, więc gorączkowo szukałem czegoś takiego i przyszedł mi do głowy Jagiełło, jako król Polski, który dzielnie walczył z Niemcami, z Krzyżakami, miał grunwaldzkie sukcesy. W ten sposób zostałem „Jagiełłą”. Później zawsze w konspiracji używałem [pseudonimu], potem w obozie jenieckim myśmy też właściwie nie używali imion, nazwisk, tylko kontynuowaliśmy pseudonimy.
Pamiętam dość dobrze. Była nasza piątka, przyszedł trochę starszy od nas kolega, który powiedział nam, że wie, że chcemy wejść, że zdajemy sobie sprawę, jakie są tego konsekwencje, że musimy utrzymać tajemnicę, że będziemy [składać] przysięgę na wierność i na dyscyplinę, że tego będą od nas oczekiwali nasi zwierzchnicy. [Informował], że będą tygodniowe spotkania w sekcjach, które powstały w tym momencie i od czasu do czasu będą wyjazdy do lasów pod Warszawą – właściwie nie pamiętam już dokładnie, jak to było blisko. Powiedział nam, co to było AK, skąd się AK wzięło. Całe szczęście, bo to wszystko było tak tajemnicze, że mógłbym wpaść do jakiejś zupełnie innej organizacji i bym później bardzo żałował. Tak że byłem potem bardzo zadowolony. Później mieliśmy instruktora – to nie był „Piotruś” („Piotruś” przychodził i prowadził szkolenia na wyższym szczeblu, co pewien czas), na co dzień, co tydzień spotykaliśmy się na trzy godziny w prywatnym mieszkaniu i mieliśmy instruktora, który miał pseudonim „Kruk”. To była śmieszna historia, bo to był chłopak z Woli, który mówił z plebejskim trochę akcentem, a tutaj miał grupę bardzo inteligentną, która kończyła maturę, później poszła na uniwersytet. Właściwie to było w pewnym sensie szczęście, dlatego że właściwie cała kompania składała się z „giekowców”, którzy wstąpili en mass. Nie wszyscy oczywiście wstąpili, ale dużo z nich było. Zresztą myśmy byli bardzo zintegrowani, myśmy się znali ze szkoleń samokształceniowych. Później spotykaliśmy się w lasach i gdzie indziej, później walczyliśmy w Powstaniu, później byliśmy razem w niewoli – to było bardzo, bardzo zintegrowane środowisko i niesłychanie zdyscyplinowane. Tak twierdzono potem, że wspaniałe morale. Może dzięki temu nie było absolutnie żadnej opieszałości, żadnej próby ucieczki.
Był świetnym instruktorem. Był bardzo kompetentny. Był starszy, był już chyba kapralem. Prowadził nas, robił nam musztrę, przewodził nam podczas wyjazdów – raz na miesiąc był wyjazd, głównie do Lasów Kabackich pod Warszawę. Myśmy go respektowali, dlatego że przede wszystkim był starszy, był doświadczony, ale również kompetentny. Poszedł z nami do niewoli, tak że później żeśmy się zaprzyjaźnili w niewoli, kiedy już różnice hierarchiczne nie [odgrywały] absolutnie roli. Opowiem ciekawą anegdotkę o nim i o moim młodszym bracie. Mój brat był w tym samym plutonie, ale w innej sekcji, która była złożona z ludzi trochę młodszych, bo mój brat był półtora roku [młodszy]. W jego sekcji był Bolek Tobolski „Juliusz”. Bolka poznałem właśnie z Grup Katolickich, później zaprzyjaźniliśmy się w niewoli, [byliśmy] razem w Anglii i do tej pory to chyba mój najbliższy przyjaciel, przyjaźń zaczęła się podczas wojny. Byłem oczywiście bardzo ostrożny, dlatego że wiedziałem, że moi rodzice byliby przerażeni, gdyby się dowiedzieli [o naszej działalności], w ogóle uważali, że to jest fatalny pomysł, więc ukrywałem to. Łączyło się to z bardzo śmiesznymi historiami. Mieliśmy dużo swobody, uczyliśmy się, rodzice nas nie kontrolowali – co robiliśmy, kiedy wychodziliśmy. Ale problemem były wyjazdy poza Warszawę raz na miesiąc. Jak wyjaśnić to, że nagle znikamy gdzieś w sobotę rano i wracamy w niedzielę? Wymyśliłem sobie hulankę, przyjaciela, który urządzał prywatki na prowincji. Myśmy wychodzili w garniturach, udając, że idziemy na hulankę weekendową, na tańce, alkohol (niewielkie ilości, ale był). Później biegliśmy do przyjaciela gdzieś niedaleko, zdejmowaliśmy formalny strój, zakładaliśmy najgorszy strój, jaki mogliśmy, zostawialiśmy tam, później szliśmy na dworzec i jechaliśmy kolejką. Był taki system, że wysiadało się na kilku stacjach i później schodziło się stopniowo, żeby nie zwracać uwagi. Później to samo robiliśmy odwrotnie – zrzucaliśmy zabrudzone, wyniszczone, czasem podarte ubrania u kolegi, zakładaliśmy garnitury i wracaliśmy pełni euforii, że mieliśmy wspaniały weekend, bardzo dobrze się bawiliśmy. Niestety ta strategia pękła. Pękła dzięki mojemu bratu, który miał pseudonim „Kotowski”. Był problem z mieszkaniem w jego sekcji, nie mogli się spotykać z jakiegoś powodu. Pyta się ich instruktor, czy ktoś może ma wolne mieszkanie i mogliby się spotykać. [Mój brat] lekkomyślnie powiedział: „Tak, tak, mamy duże mieszkanie w Alejach Jerozolimskich, jest puste, ojciec robi interesy, mama robi sprawunki od dziesiątej do pierwszej”. Umówili się, że któregoś dnia w tygodniu, właśnie między dziesiątą a pierwszą, będą się spotykali. Zdaje się, że jego instruktorem był również „Kruk”, tak sobie przypominam teraz. Spotykają się, wszystko idzie dobrze przez parę tygodni. Mama pewnego dnia wraca obładowana z wyprawy po jedzenie, udało jej się wcześniej kupić to, co chciała, i zdumiona słyszy jakieś wrzaski, krzyki, a to była musztra, która odbywała się właśnie w gabinecie u mojego ojca. Podsłuchuje, a „Kruk” mówi taką rzecz (to jest absolutnie autentyczne): „Słuchajcie, chłopcy. Od czasu do czasu będziecie posyłani na misje specjalne, przenoszenie broni czy coś takiego. Ale nie bójcie się. Dostaniecie pigułki z cyjankiem – tu wyjmuje pigułkę i pokazuje im – jak Niemcy was złapią, to wkładacie do ust i jak już widzicie, że koniec, że mają torturować, to rozgryzacie i w parę sekund śmierć”. Nagle szalony hałas, moja matka, która jeszcze [trzymała] torby z żywnością, mdleje. Oni wychodzą, oczywiście rozpraszają się. Już później nie było tych spotkań, ale mój brat skompromitował nas. Od tej pory już nie można było udawać, że jedziemy, matka wiedziała dokładnie, co robiliśmy, i przeżywała to niesamowicie, w weekendy modliła się. Nigdy nie zapomnę przykrego widoku, kiedy wracałem z Dworca Głównego (tak się wtedy nazywał) do domu, a matka siedziała we wnęce mieszkania w Alejach Jerozolimskich ze wzrokiem utkwionym w kierunku dworca – wypatrywała, czy wrócimy, czy nie wrócimy. Jest jeszcze jedna dość ważna rzecz: jednostka, w której się znaleźliśmy, była jednostką saperską, więc poza ogólną musztrą były zajęcia z różnych rodzajów dynamitu, jak robić bomby, jak rzucać bomby w domy, w drzwi, żeby się rozwaliły, jak zakładać miny (bo była sekcja minerska) pod koleje, były na przykład makiety mostów. Przyznam się, że przez cały czas, kiedy to się odbywało, byłem i w GK, i w AK, i w tym czasie już robiłem polonistykę na uniwersytecie, tak że potrójna konspiracja. Ale przyznam się, że byłem cały czas nastawiony na to, że kiedy w pewnym momencie załamie się front, Niemcy będą uciekali, a naszym zadaniem będzie – jeżeli nie rozbrajać Niemców, to wysadzać kolej, żeby opóźniać ich wycofanie. Nigdy nie myślałem, ani przez chwilę, do ostatniego momentu, że będę brał udział w jakiejś akcji czynnej. Mój brat troszkę flirtował z tego, był niespokojny duch. Myśmy mieli duży fortepian, na którym mieliśmy się uczyć grać, ale nigdy się nie nauczyliśmy. W pewnym momencie jakiś jego koleżka zaczął przychodzić co pewien czas z jakimiś dużymi pakunkami, a wychodził bez pakunków. Nie zwróciłem uwagi, ale później zacząłem podejrzewać, co się dzieje. Kiedy brata nie było – otwieram fortepian, a tam jest broń! Chłopak był w partyzantce poza Warszawą i używał naszego mieszkania jako składu. Oczywiście zrobiłem bratu awanturę, bo uważałem, że już i tak za dużo ryzykujemy, jeżeli chodzi o rodziców, więc to się skończyło. Wiem, że brat miał ciągotkę – myślał, że ucieknie do lasu, że to będzie daleko ciekawsza przygoda niż konspiracja akowska, domowa, że tak powiem, w mieszkaniach, w lasach. Na szczęście udało się przekonać go, żeby tego nie robił. Przechodzę do momentu Powstania. Nagle jakiś tydzień przed Powstaniem – to było bardzo późno… Później oczywiście skorygowałem to z tym, co czytałem o Powstaniu, o decyzji podjęcia Powstania. […] Ale o tym absolutnie nie wiedziałem, tylko w pewnym momencie orientuję się, że zmienia się jakby scenariusz mojej działalności wojskowej. Znikają mosty, znikają makiety torów kolejowych, pojawiają się makiety willi. Jedna z tych willi zaczyna do złudzenia przypominać koszary SS na Rakowieckiej, które bardzo dobrze znałem, bo miałem krewnych na Madalińskiego. Zresztą byłem tam fikcyjnie zarejestrowany w jakiejś niemieckiej fabryce jako pracownik, co mnie chroniło przez wywózką do Niemiec po szesnastym roku życia. Znałem te okolice doskonale. Nagle okazuje się, że już nie bawimy się w miny, kolej, ale torujemy drogę, ataki na budynki niemieckie. Więc [mowa] o tym, co, jakie są bunkry – co zrobić z bunkrami, jak wrzucać ładunki wybuchowe. Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że przygotowuje się Powstanie, że przygotowujemy się nie do akcji „zmiatania” po Niemcach, szczątków niemieckich, niemieckich pozostałości, tylko ostra walka. Przecież Niemcy byli wszędzie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że były momenty paniki, że zaczęli się ewakuować, zaczęto Niemki wywozić z Warszawy, zamykały się urzędy, ale w gruncie rzeczy Niemcy siedzieli, byli bardzo silni, umocowani, domy były obwarowane, zrobili z tego fortece. To było zaskoczenie, ale to był bardzo dobry PR – jak mówi się teraz. W bardzo krótkim czasie przekonano nas, że Powstanie jest nieuchronne, że jest konieczne i że spodziewają się [po] nas, że będziemy walczyli. [Zanim] Powstanie wybuchło, byliśmy skoszarowani przez ostatnie dwa dni, nie wolno było wychodzić z domów albo [trzeba było] podawać adresy, gdzie byliśmy, żeby można nas było powiadomić.
1 [sierpnia] przyszła wiadomość, byliśmy gdzieś na spotkaniu naszej sekcji, u kogoś innego – ktoś wpadł koło godziny jedenastej i mówi: „Zaczyna się”. Podał nam adres w parku Dreszera (jednej z kamienic na boku parku Dreszera). Kazano nam tam być o godzinie drugiej, zdaje się, po południu. Skoczyłem do domu, żeby się przebrać. Przyznam się, że byłem absolutnie nieprzygotowany. Poza tym, że wiedziałem, że coś się zaczyna – nie mogłem sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądało. Nawet przyzwoitych butów nie ubrałem. Nie wziąłem nawet płaszcza deszczowego, nic. Byłem przekonany, że to wszystko będzie trwało parę dni. I rzeczywiście później się dowiedziałem, że to miało trwać od dwóch do czterech dni – tak przewidywano. Myślałem, że wchodzę, za dwa dni wykonam to, co należy, oczywiście część Warszawy zdobędziemy – co mieliśmy zdobyć – i wrócę jako wielki bohater, z karabinem na plecach do domu. Oczywiście nie wolno nam było mówić, co się dzieje, nie mówiliśmy, ale wychodząc z domu, szczególnie silnie uścisnąłem matkę i obcałowałem ją, była bardzo czuła – tak normalnie nie robiłem, jak wychodziłem. Pyta: „Ty chyba wrócisz dziś wieczorem, tak jak zwykle?”. Bo wracałem przed godziną policyjną. Mówię: „Tak, oczywiście wrócę”. To był ostatni raz, kiedy widzieliśmy się przez dwanaście lat, kiedy wróciłem do Polski na Boże Narodzenie 1956 roku. Jak opowiadałem tę historię w Anglii, to robiło kolosalne wrażenie wśród moich studentów czy młodszych kolegów, że całuję matkę, wychodzę z domu i wychodzę z ich życia na dwanaście lat. To robiło czasami większe wrażenie niż opowieści czysto powstańcze, wojskowe. Nie mogli sobie wyobrazić tego rodzaju sytuacji rodzinnej.
Nie wolno nam było mówić. Chodziło o to, żeby nie zdradzić, żeby to czasem nie wyciekło. Oczywiście wyciekło, jak wiadomo, Niemcy byli przygotowani na to i to był jeden z błędów w tej całej strategii Powstania. Było wiele błędów, ale nie chcę o tym mówić, bo chcę mówić o swoich własnych odczuciach w tym czasie, a nie o tym, co później przemyślałem, przeczytałem, przestudiowałem wiele lat po wojnie. Po prostu to była absolutna tajemnica, nie wolno było tego mówić, chodziło o to, żeby ktoś przypadkiem nie powiedział. Była możliwość, że powiem matce, matka powie sąsiadce, sąsiadka powie komuś innemu i to wycieknie do Niemców. Doskonale to rozumiałem. Ale, tak jak mówiłem, o mało co się potknąłem – zdradziłem, że nie wrócę w nocy, że coś się będzie działo. Poszedłem do parku Dreszera ze swoją sekcją (czy dwoma sekcjami), myśmy byli w piwnicy, leżeli, czekali, później zaczęła się już strzelanina. Zresztą, jak wiadomo, parę godzin przedtem już zaczęło się, wcześniej to było sprowokowane, tak że jeszcze przed piątą. Ale o piątej przychodzi jakiś nasz starszy przełożony, oficer – nie pamiętam jego nazwiska, w każdym razie był chyba szefem plutonu – i każe nam wstać. Pamiętam moment, który był bardzo ciekawy, dlatego że miał normalne, cywilne ubranie, ale był przepasany wojskowym pasem i za pasem był pistolet. Pistolety nosiliśmy w kieszeni, zakamuflowane, a widok tego człowieka z pistoletem za pasem to był dowód, że wychodzimy z konspiracji. Przestajemy być konspiratorami, stajemy się żołnierzami, powstańcami. Wychodzimy od parku Dreszera, zbierają się jednostki z różnych domów, coraz więcej, coraz więcej – spora grupa, to już chyba była kompania, a z pewnością pluton albo dwa. Czekamy co dalej. Spodziewamy się, że [przyjedzie] jakiś samochód i przywiezie nam broń. Przyznam się, że obiecano nam broń – tutaj bardzo zawiodłem się na Powstaniu, dlatego że mówiono, że jest mnóstwo broni, świetnie wyposażeni, [żeby] nie przejmować się. Oczywiście chodziło po głowie, czym będziemy atakowali Niemców – z bunkrami, z workami z piaskiem na parterze, ale zapewniano nas, że wszystko będzie dobrze. Po pewnym czasie przychodzi dziewczyna z wiązką biało-czerwonych opasek, zakładamy opaski. No, dobrze, ale gdzie jest broń? W końcu przyjeżdża taksówka i zaczynają rozdawać broń. Kolosalne rozczarowanie, dlatego że mniej niż połowa nas dostała jakąkolwiek broń. Był tylko jeden Sten, który dostał dowódca. To był szok. To był pierwszy szok w Powstaniu, że rzucamy się na Niemców z butelkami. Dostałem butelkę – „koktajl Mołotowa” – i to było wszystko.
Bardzo niebezpieczne, bo jeden z moich kolegów, który też to miał w kieszeni, niechcący uderzył, to się rozbiło, podpalił się. Nigdy nie zapomnę, jak zbiegał z drugiego piętra w willi po schodach jak żywa pochodnia, dopóki nie dopadł [nas] – tam żeśmy rzucili się na niego, zasypaliśmy go piaskiem. Całe Powstanie spędził później w podziemnym lazarecie, w punkcie sanitarnym, w strasznych boleściach. Ale wyszedł, przeżył i później pojechał do Lublina (czy był z Lublina), studiował socjologię, został tam docentem. Nazywał się Adam Stanowski. Był jednym z senatorów Solidarności, pierwszym. Bardzo ciekawe – kiedy umarł, właśnie „Piotruś”, który również był profesorem na KUL-u, wstąpił na jego miejsce. Tak, że dwóch z naszej jednostki było senatorami Rzeczypospolitej Polskiej. Pierwsza noc była bardzo smutna, bo paliliśmy się do akcji, a tylko mała część, która miała jakąś broń, poszła. Walczyli, strzelali, wrócili rano z niczym.Wydarzyły się dwie rzeczy. Pierwsza – jestem człowiekiem dość czynnym, nie bohaterem, ale po prostu nie lubię marnować czasu, lubię coś robić, korzystać z okazji – proszono ochotników na patrol, żeby nawiązać kontakt z inną jednostką, której już dokładnie nie pamiętam (wiem, że dowódca nazywał się „Daniel”). Byli na Chocimskiej. Trzeba było przejść przez linie niemieckie – wszystko jeszcze było chaotyczne, niejasne – nawiązać kontakty, dowiedzieć się, co się tam dzieje (tam się zaczynała górna część Czerniakowa). Rzeczywiście poszedłem z kolegą, który miał rewolwer, jakiś pistolet, zresztą swój własny, prywatny, który przywiózł. Ja miałem butelczynę z benzyną. Doszliśmy – ogródki działkowe, Mokotów jeszcze był bardzo rzadko zabudowany, nie było problemów. Doszliśmy tam, zdaliśmy sprawozdanie, przekazaliśmy informację. Zaczęliśmy wracać i wtedy stało się to niebezpieczne, bo zaczęło świtać i wtedy byliśmy absolutnie bezbronni. Gdybyśmy natknęli się na patrol niemiecki, to byłby koniec, nie mieliśmy czym walczyć. Na szczęście udało się dotrzeć z powrotem. Zdaję sprawozdanie, później pytam się, gdzie jest mój brat. „Zniknął”. – „Jak to – zniknął?”. – „No bo kiedy byłeś na patrolu, [to] nad ranem przyszedł jakiś człowiek, nie wiadomo skąd, nie wiadomo kim był i powiedział, że Powstanie upadło i że jesteśmy wolni – wracać do domu”. Mój brat wziął to na słowo, zaczął iść w kierunku Alej Jerozolimskich. Zorientował się, że tam są Niemcy, wycofał się, poszedł na południe Mokotowa i później znalazł się w Lasach Kabackich, gdzie czekał przez kilka tygodni na możliwość powrotu. [Możliwości] nie było, w końcu zrezygnował, z inną grupą ludzi przez okupowane tereny niemieckie przedostał się do Grodziska Mazowieckiego, gdzie mieliśmy krewnych (wujka) i to był jego koniec Powstania. Właściwie nigdy nie brał udziału w Powstaniu. Był w AK, ale nigdy nie brał [udziału] w Powstaniu.
A tak bardzo chciał walczyć. Właśnie. Absolutnie. Był bardzo impulsywny. Niestety miał pecha. A może szczęście? Pamiętam, że to był dla mnie problem, bo ciągle go szukałem, nie wiedziałem, co się stało. Chodziły pogłoski, że go [gdzieś] widziano, że widziano go w szpitalu elżbietanek. Wziąłem przepustkę, poszedłem go szukać w szpitalu elżbietanek i przypadkowo zostałem trafiony bombą – ale o tym powiem za chwilę, to było jedno z moich dwóch tragicznych przeżyć, nie bohaterskich, ale bardzo nieprzyjemnych w Powstaniu. Po pewnym czasie już dostałem broń, oczywiście była musztra, było strzelanie. Ale, w gruncie rzeczy, tam było bardzo spokojnie. Myśmy utrzymywali front po jednej stronie Pola Mokotowskiego (już nie pamiętam, jak się ta ulica nazywa), po drugiej [stronie] byli Niemcy, pomiędzy nami była ziemia niczyja, były ogródki działkowe. Po pewnym czasie, kiedy zaczął się głód, tam żeśmy chodzili, patrolowaliśmy to. Niemcy do nas podchodzili, czasami podpalali domy. Ale na tym froncie nie było bezpośredniej walki, były tylko takie podchody. Jednym z regularnych zajęć były właśnie patrole, później brało się worki, brało się pomidory, fasolę, kartofle, cokolwiek, wracało się i pomagało się w aprowizacji, która stawała się coraz gorsza.
Miałem tam ciekawą przygodę, bo zostałem awansowany na starszego strzelca i dostałem swój pierwszy patrol do dowodzenia. Był tam Bolek Tobolski, trzech czy czterech z nas poszło. Naszym zadaniem było pójść do wypalonego domu w środku Pola Mokotowskiego, który nazywał się „Ogrodnik”. To było mieszkanie strażnika, który pilnował działek w nocy, żeby ludzie nie rabowali. Niemcy oczywiście przyszli [do tego domu], nie wiem, co się stało ze [strażnikiem], ale spalili dom, żeby nie był osłoną dla powstańców. Myśmy się bawili w dość niebezpieczną grę, kto pierwszy – Niemcy czy my – dojdziemy do „Ogrodnika”, wypalonego domku. Dostałem zadanie pójść do „Ogrodnika”, obserwować pozycje niemieckie, zorientować się, co się dzieje po tamtej stronie. Pamiętam to dobrze, ale bardzo ciekawe, że Bolek Tobolski był jednym z uczestników, był moim podkomendnym – robił podczas Powstania dziennik i opisał tę sytuację. Co się dzieje (kolosalne szczęście): idziemy tam i po pewnym czasie słychać Niemców. Nawet nie starali się specjalnie cicho chodzić. Pamiętam, że jeden palił papierosa, widać było papierosik. Zbliżają się, coraz bliżej, coraz bliżej do nas, więc rozstawiłem [ludzi] wokół domu, stanąłem sam, miałem jakiegoś Stena, pistolet maszynowy, a tamci mieli karabiny i granaty. Rozstawiłem ich przy oknach i czekamy – jak Niemcy się zbliżą, jak zobaczymy, to zaczniemy strzelać. Jest potworny wybuch, tuż przed, może dziesięć metrów. Olbrzymie, nieludzkie jęki. Jeden z Niemców musiał wysadzić się, pociągnąć granat. Widocznie odbezpieczał granat, chciał [go] do nas rzucić, do środka – byłby koniec, po nas, prawdopodobnie – i wysadził się w powietrze. Straszny hałas, już nie przejmowali się, wzięli go – jęki, jęki, jęki. Zabrali go i zniknęli. Tak się skończył mój pierwszy i jedyny patrol. Nie, nie jedyny, bo później byłem na innych patrolach, ale już jako podkomendny.
Za postawę, za chęć, zaangażowanie się. Zawsze byłem pierwszy do różnych akcji, byłem pierwszy – właśnie poszedłem na patrol, pierwszy podniosłem rękę. Zawsze byłem chętny, gotowy i zaangażowany. Zdaje mi się, że to było moją siłą. Tak że kiedy na początku września zdecydowano kogoś awansować, ja zostałem wybrany, moja pierwsza akcja to był właśnie ten patrol. Przyznam się, że nie brałem właściwie udziału – było kilka takich akcji, była jedna bardzo ciekawa akcja, gdzie „Piotruś” ze sporą grupą „basztowców” wdarł się do jakiegoś domu już na granicy niemieckiej i został otoczony – nie zdążyli wycofać się. Nie wiem, po co tam poszli, nie pamiętam, ale został odcięty i przez dwanaście godzin, do następnej nocy, bronili się przed strasznym atakiem niemieckim, ale przetrwali, strzelali. Ewakuowali się w nocy, kiedy się ściemniło. Chodziłem na patrole, ale właściwie poza jednym czy dwoma epizodami… Były ataki na żandarmerię na Dworkowej (czy dom Wedla, obok), ale akurat w tych nie brałem udziału. Były bardzo sporadyczne i właściwie były beznadziejne. Wiadomo było, że Niemcy są tak dobrze umocowani, że nie mieliśmy szansy.
Zaczęły się bombardowania. Pamiętam akurat pierwszy dzień ataku. Były trzy sztukasy, które leciały z podwarszawskiego lotniska, rzucały bomby – najpierw na inne części Warszawy, później na nas – wracały, godzina, dwie przerwy (pewnie wypili sobie herbatę), później wrócili – rzucili następną serię bomb. Właśnie tego dnia poszedłem szukać mojego brata u elżbietanek. Nadlatują sztukasy, człowiek nie bardzo wiedział, jak się zachować, jak reagować i zrobiłem głupstwo, bo trzeba było nic nie reagować – stać i patrzeć, przecież nie rzucali bomby na poszczególnych ludzi, ale instynkt był, żeby się schować. Wszedłem do domu, to była chyba ulica Kazimierzowska. Wybrałem sobie szczególnie duży dom, dwupiętrowy (były tam normalne jednopiętrowe albo parterowe wille, wziąłem [dwupiętrowy]). [Sztukas] również wybrał sobie ten dom. Schodzę do piwnicy, natłoczona, pełna ludzi – pada bomba, dom zawala się, jestem pogrzebany. Zawaliło się pół domu – od klatki schodowej po jednej stronie. O ile orientuję się, wszyscy zginęli, za wyjątkiem mnie, jakimś cudem przeżyłem. Zorientowałem się, jaki to był cud, kiedy mnie odkopano po kilku godzinach. Byłem pod gruzami chyba trzy, cztery godziny, straciłem przytomność w pewnym momencie, dusiłem się. Strasznie niebezpieczne. Najgorsze było duszenie się, dźwięki duszących się ludzi czy konających wokół mnie – niesamowite. Kobieta, która stała koło mnie, zdruzgotana zupełnie, zgnieciona. Później obudziłem się, kiedy usłyszałem kilofy, łopaty, później głosy, stopniowo, zacząłem krzyczeć, słabym głosem, dokopali się do mnie i wyciągnęli mnie. Wtedy pada snop światła przez dziurę, patrzę w górę i orientuję [się], co się stało: zupełnie przypadkowo stanąłem pod wielką belką, która szła od jednej ściany budynku do drugiej i kiedy dom się zapadł, [to] belka nie pękła, tylko się załamała – coś w rodzaju trójkąta. Wielkie odłamy, które zdruzgotały wszystkich innych, odbijały się od tej belki, a mnie uderzały tylko małe kawałki. Kiedy mnie odkopano byłem poraniony, miałem mnóstwo obrażeń, miałem również kontuzję lewej ręki (dopiero w niewoli mogłem używać tej dłoni). Ale to mi nie przeszkadzało. Po tygodniu, dziesięciu dniach wróciłem do jednostki, znowu dostałem karabin (tylko miałem problemy z utrzymywaniem karabinu, bo lewa ręka była półczynna).
Pamiętam takie rzeczy, jak bombardowanie, pamiętam ofiary cywilne. Później, pod koniec, już było coraz gorzej, coraz goręcej. Pamiętam, że strasznie mi było żal cywili. Kiedy zaczęło się Powstanie, myśmy byli wszyscy w bardzo radosnym nastroju. Człowiek nie myślał, że to będzie trwało tak długo, że to będzie tak ciągnęło się. Sam spodziewałem się, że to będzie parę dni i taka była kalkulacja Komendy Głównej Powstania, która liczyła na to, że zaskoczy Niemców, zdobędzie dużą część Warszawy, później przyjdą Rosjanie i dokończą dzieła. Tymczasem Rosjanie, jak wiadomo, nie przyszli, Powstanie utknęło. Niemcy nie mieli wystarczającej siły, żeby nas zgnieść, bo odpierali Rosjan po drugiej stronie Wisły, więc używali różnych sił – żandarmerii, lotników, jakichś batalionów kryminalnych, własowców – to byli jacyś renegaci sowieccy. Pamiętam jakąś jednostkę, już później, kiedy mnie brano do niewoli, ze skośnymi oczami. Niesłychane wrażenie. Nigdy w życiu Azjatów nie spotkałem – spotkałem ich w niemieckich mundurach, kiedy mnie brali do niewoli. Głód, straszne rzeczy. Pamiętam dobrze koniec Powstania, to znaczy koniec Mokotowa. Niemcy zaatakowali nas 25 września w nocy, to była niedziela. Żeśmy poszli rano na mszę, dużą jednostką – wiadomo było, że to są ostatnie dni i że [Niemcy] przygotowują się na nas, wykończyli Czerniaków, zdaje się, zbliżali się do Mokotowa. Zaczął się proces zmiękczania – moździerze, ciężka artyleria. Szybko skończyli mszę, ksiądz dał nam rozgrzeszenie, zaczęliśmy wracać chybcikiem na swoje kwatery. Po drodze – niesamowity ostrzał.
W pewnym momencie już nie można było kontynuować [marszu], rozpierzchliśmy się do najbliższych domów, do piwnic. I znowu pech, bo wybucha duży pocisk właśnie na zewnątrz piwnicy, gdzieśmy się schronili. Okna były [zasłonięte] nie workami z piaskiem, co się normalnie robiło, tylko cegłami. Cała sterta cegieł spadła mi na głowę – byłem najbliższy. Cud, że przeżyłem. Po wielu, wielu latach mój syn w Anglii kiedyś dotykał [mojej] głowy i mówi: „Tato! Ty masz tutaj takie ostre wklęśnięcie! Skąd się to bierze?”. To musiała być cegła, która mnie uderzyła i która mi prawie przebiła czaszkę, ale nie całkiem. Więc [byłem kontuzjowany], wiłem się z bólu, wymiotowałem, widziałem podwójnie, słyszałem podwójnie. Wycofałem się z akcji. Tak że ostatni dzień, dwa dni Powstania, to byłem inwalidą, można powiedzieć. Wiłem się z bólu, miałem obandażowaną głowę.
A tam się działy rzeczy straszne, w okolicy.
Nasza jednostka, która miała dość spokojne życie – czekała na atak Niemców od strony Rakowieckiej, który nigdy nie nastąpił – została wysłana na zaplecze, gdzie był główny atak, z czołgami. Ruszyli właśnie w nocy, 25. Moja jednostka, pod dowództwem „Piotrusia” Jerzego Kłoczowskiego, została wysłana na pomoc Królikarni. Tej jednej nocy połowa z nich zginęła. [„Piotruś”] miał taką przygodę, że rzucał granat przez mur do ogrodu Królikarni, pod murem siedział Niemiec i odstrzelił mu z pistoletu maszynowego rękę. Tak że koniec jego Powstania, amputowano mu rękę. Przeżył, poszedł do niewoli, studiował i został profesorem. Jest teraz słynnym historykiem średniowiecza i religijności w Polsce i w ogóle we Wschodniej Europie.
Leżę w piwnicy, jeszcze w bólach, z obandażowaną głową – przychodzi kolega i mówi, co się stało, że straszna masakra na Królikarni i że „Piotrusiowi” odstrzelono rękę, co było strasznym ciosem, bo wszyscy go kochaliśmy, to był nasz ulubiony dowódca. Później jest kolosalne bombardowanie, ostrzeliwanie – to jest poniedziałek, 26 września.
Wieczorem przychodzi jeden z moich kolegów i mówi: „Słuchaj, ewakuujemy się do Śródmieścia”. Powiedziano nam, żeby zostawiać rannych tam, gdzie są, a tylko brać zdrowych. Ale bali się, bo chodziły pogłoski, że Niemcy bardzo często rozstrzeliwali rannych. [Kolega] złamał niejako dyscyplinę wojskową, przyszedł do nas i mówi: „Słuchaj, chcesz z nami pójść, czy nie? Będziemy cię wspierali, pomagali”. To samo było z Taborskim. Taborski notabene opiekował się „Piotrusiem”, jemu przydzielono do opieki „Piotrusia”, też miał nogę zranioną. Opowiadał mi potem, że chciano [wziąć] „Piotrusia”, ale był w takiej kondycji, z uciętym prawym ramieniem, że w ogóle nie było możliwe, żeby go brać, więc jego zostawiono, natomiast on i ja weszliśmy do kanałów. Długa, powolna droga. Najpierw trzeba było stać w ogonku, to się zaczęło w nocy, później już pojawiał się świt, weszliśmy do kanału. Idziemy najpierw w stronę Śródmieścia – był duży kanał, który biegł pod Puławską w stronę Śródmieścia. Idziemy krok po kroku. Początkowo to były dość zwarte szeregi, później nagle pojawiają się jacyś cywile, nie wiadomo skąd – dowiedzieli się i też zaczęli się ewakuować na własną rękę. Powstaje straszny tłok, idziemy bardzo powoli, trzymając się ramię na ramieniu, a nad nami słychać przejeżdżające czołgi niemieckie, słychać nawet [fragmenty] niemieckiej rozmowy przez otwory wejściowe do kanałów. Nagle dochodzimy do jakiegoś miejsca i okazuje się – to było w okolicy placu Unii [Lubelskiej] – że nie ma przejścia. Niemcy zorientowali się, że tam następuje masowa ewakuacja i wysadzili dynamitem – sterty gruzów, nie było absolutnie przejścia. Było jakieś boczne przejście, część ludzi poszła i później okazało się, że było przejście i pod Łazienkami, blisko Wisły, dostali się do Śródmieścia, ale ja o tym nie wiedziałem. Potworny moment, dlatego że ludzie się gromadzą – miejsce, gdzie stykały się kanały – jest tyle ludzi, że nagle powietrza. Parę latarek, świeczki, [które] gasną z u tlenu. Niesłychane wrażenie, jak płomyki idą w górę, w górę i gasną – tlenu. Oczywiście wszyscy trochę się dusimy z u tlenu, ale co najgorsze, że widzę (jestem z boku) w środku tłumu jednego z moich kolegów, który został zraniony pierwszej nocy – czołg ostrzelał dom, w którym był [kolega]. Miał kolosalną ranę na piersi, więc miał [założone] tampony. Zaczął się dusić – to była dantejska scena – i w pewnym momencie widzę, że mu powietrza, zaczyna zrywać tampony, krew bluzgocze jak fontanna, on pada i nagle tłum w panice rzuca się z powrotem i tratuje go na śmierć. To był potworny moment. W tym momencie wszystko właściwie załamało się. Straciłem kontakt z jednostkami. Było dwóch, właśnie Bolek Taborski i jeszcze jeden kolega, starszy, który był kapralem, [który] chwycił nas za ręce i mówi: „Tu śmierć. Wracamy!”. Idziemy pod prąd, a tutaj masa ludzi idzie, pcha się dalej. Mówimy: „Słuchajcie! Nie ma przejścia! Nie ma przejścia!”. A oni nie wierzą, tylko pchają się. Idziemy – smród gazu, to był chyba dynamit, który wrzucali, czy granaty. Później były jakieś wybuchy – tutaj, tam – sytuacja była nie do zniesienia. Pamiętam, że postanowiliśmy się poddać: „Wyjdziemy tam”. Niemcy, słychać było Niemców, wiadomo, że byli ponad nami. Oczywiście niepewność – co będzie. Wiadomo było, że czasami brali do niewoli, czasami nie brali do niewoli i rozstrzeliwali – tak jak w filmie „Kanał” Wajdy (trafili w złe ręce, kiedy wyszli). To była rosyjska ruletka, nie było wiadomo, co będzie. Miałem poczucie, że jeżeli zginę, to zginę na powierzchni – niech mnie rozstrzelają, ale jak żołnierza. Nie chcę zginąć jak szczur, w tym smrodzie, w tym błocie (żeśmy po kolana tłoczyli się w czarnej, śmierdzącej mazi). To było bardzo ciekawe przeżycie, dlatego że miałem poczucie, że wybieram formę śmierci, że właściwie śmierć jest prawie pewna na dole, w kanale i prawie pewna tam, [na górze], więc – jaka jest lepsza śmierć. Bardzo rzadko zdarza się w życiu, że człowiek dokonuje tego rodzaju wyboru. A ja powiedziałem sobie, pamiętam, że po głowie mi chodziło: „Nie chcę zginąć jak szczur. Nie chcę zginąć jak szczur! Niech mnie rozstrzelają, ale muszę wyjść z tej kloaki”. Pamiętam, że to była niegodna śmierć, niegodna powstańca – można tak powiedzieć – niebohaterska. Nie wierzyłem, że przeżyję kanał, więc dlaczego nie spróbować szczęścia. Na całe szczęście dostaliśmy się w ręce Wehrmachtu. Zabrali mi zegarek…
Wyszedłem na Puławskiej, bardzo blisko parku Dreszera – tam, gdzie zacząłem. Zacząłem i skończyłem Powstanie właśnie koło parku Dreszera. Ale później dowiedziałem się, że część mojej jednostki poszła dalej, do Dworkowej. Wyszli na Dworkowej i wpadli w ręce żandarmerii, która ich wyciągała i rozstrzeliwała.
Jeden z moich przyjaciół (nie pamiętam już jego pseudonimu, później został lekarzem wojskowym), doktór Stępniak napisał książkę, [w której] opisuje swoje przeżycia – [tytuł] „Mundur i medycyna”. Został w Niemczech po wojnie, studiował medycynę i wrócił do Polski, został lekarzem. Opisuje w swojej książce – po wielu, wielu latach – że właśnie był w tej grupie, która poszła paręset metrów dalej, to chyba był następny właz przy Dworkowej. Kiedy wychodził, [Niemcy] zrobili masakrę. Szli pod górkę w kierunku Puławskiej i strzelali do nich z pistoletów maszynowych. On został zraniony, padł i czekał na egzekucję, bo [Niemcy] wtedy podchodzili i strzelali w głowę. I w tym momencie przyszedł od Puławskiej oficer niemiecki i zaczął wrzeszczeć, żeby przestali strzelać, bo nastąpiła kapitulacja, „Bierzemy jeńców, już nie rozstrzeliwujemy powstańców”. I on się uratował. Ale też ciekawa anegdotka, dlatego że gdy czekał na egzekucję, napisał parę słów do rodziny: „Kocham was, umieram za ojczyznę” – czy coś takiego. Włożył to do kieszeni. Później stracił kurtkę. Kurtkę znaleziono po wojnie, znaleziono kartkę z adresem i rodzice byli przekonani, że on zginął. Tymczasem przeżył dzięki temu oficerowi, połączył się z nami, tak że całą niewolę spędziliśmy razem, w tym samym obozie. Ale nie pamiętałem tej historii, dopiero dowiedziałem się o niej z jego książki.
Tak, bardzo dużo osób. Co najmniej połowa, jeżeli nie więcej przeżyło. Tylko akurat z naszej kompanii B-1, wiem, że były bardzo duże straty. Kiedy przyjechałem do Polski po raz pierwszy w 1956 roku, na Gwiazdkę, poszedłem na Powązki – widziałem, pamiętałem nazwiska czy pseudonimy moich kolegów, którzy tam zginęli. Rzeczywiście były bardzo duże straty, ale to było związane z nieudanym atakiem na Królikarnię. Gdzie indziej, myślę, te straty były mniejsze.
Nie, dokładnie nie pamiętam. Wiem tylko, że to było pod Puławską, bo kiedy wyszliśmy, zaczęli nas prowadzić obok parku Dreszera do Pól Mokotowskich i tam nas posadzono i kazano czekać. Później zebrała się większa grupka powstańców i wtedy odmaszerowano nas do Fortu Mokotów, [gdzie] był punkt zbiorczy. Siedzieliśmy tam parę godzin, przychodziły ciągle jednostki konwojowane – nas właściwie konwojowali kałmucy, jak myśmy ich nazywali. Baliśmy się, że nas po drodze rozstrzelają, ale jakoś tego nie zrobili.
Absolutnie! Tylko zorientowałem się, że to jest Wehrmacht, a nie SS. Myśmy się bali SS, bo chodziły pogłoski, że SS bardzo często nie brał do niewoli, tylko rozstrzeliwał. Oczywiście zobaczyłem, poznałem, że to był Wehrmacht i uspokoiłem się. Ale jeszcze miałem niepewność – był moment, też dramatyczny, który świetnie pamiętam, kiedy nas zabrano, grupkę może dziesięciu osób i kazano nam usiąść, czekać – właśnie na obrzeżach Pola Mokotowskiego, gdzie były działki. Dziwna historia – myśmy w nocy te działki oglądali, a nagle widzieliśmy, jak to wygląda w ciągu dnia. Siedzimy tam, czekamy, nie wiadomo, co będzie. Nagle jednostka kałmuków stawia karabin maszynowy, dokładnie wycelowany na nas. Później jeden z nich przynosi żołnierski but niemiecki, ale nowy, nieużywany, inny kolor, niemal beżowo-truskawkowy, pełen alkoholu (wódki czy sznapsu) i zaczynają sobie podawać – pić, podawać, pić, podawać. Krąży, krąży aż wszystko, do końca, wypijają. Wyciągamy oczywisty wniosek – egzekucja, a oni tylko dodają sobie animuszu w ten sposób. Przychodzi oficer niemiecki, podchodzi do nich, bierze jednego z feldfeblów, sierżanta na bok, coś mu mówi. Myślę sobie – koniec, rozkaz. Tymczasem – nie. Rozkaz był: „Wstańcie, idziemy”. I odmaszerowali nas do Fortu Mokotowskiego. Tam oczywiście zebrały się jednostki, zaczęliśmy się odnajdywać, chociaż kompletowało się to powoli, bo ludzie z mojej jednostki rozproszyli się po różnych częściach Mokotowa. Pamiętam, [że] tam generał von dem Bach wygłosił przemówienie, że zachowywaliśmy się jak bohaterowie, że będziemy traktowani zgodnie z konwencją genewską, idziemy do niewoli niemieckiej i że będzie wydawana grochówka. Erbsensuppe [niezrozumiałe] – pamiętam doskonale jego słowa. Wtedy oczywiście wszyscy byli strasznie skwaszeni, ale myśmy byli głodni, przecież nie jedliśmy nic przez parę dni, więc hurra, jakiś lekki odzew szczęścia. Dano nam zupę, później nas odmaszerowano.
Pamiętam, że już nocą żeśmy maszerowali do Pruszkowa do taborów kolejowych – durlag Pruszków. Durchgangslager – obóz przelotowy. Spędziliśmy tam dwa czy trzy dni. Był tam jeden z moich kolegów, [ten, który] uratował mi życie, chwytając mnie [wtedy] za rękę i mówiąc: „Wracamy do Mokotowa. Tutaj śmierć”. On uciekł jakimś cudem, wydostał się, natomiast ja z Bolkiem Taborskim zostaliśmy, dostaliśmy się do niewoli. Później, po paru dniach wsadzono nas w pociąg do Sochaczewa, zdaje się. W Sochaczewie byliśmy parę dni w jakichś lepiankach, później znowu nas wsadzono w pociąg i wysłano do Niemiec. Ale po drodze wydarzyła się ciekawa rzecz, dlatego że pociąg wolno szedł i nagle widzę, że jedziemy z Pruszkowa przez Komorów, przez Milanówek i dojeżdżamy do Grodziska, do mojego rodzinnego miasta i że przejeżdżamy bardzo blisko domku mojego stryjka, brata ojca (Franciszek Pełczyński). Gwałtownie znajduję kawałek papieru, ołówek i piszę wiadomość: „Dla Franciszka Pełczyńskiego, Przejazdowa 6. Stryjku, przeżyłem Powstanie, wywożą mnie do Niemiec. Mam nadzieję, że rodzice również [przeżyli]”. – Nie wiedziałem, co było z bratem, co było z rodzicami. „Jeżeli przeżyli, niech piszą na adres wujka Kazika”. To był wujek, który został wywieziony do niewoli w 1939 roku, podczas kampanii wrześniowej i pamiętałem jego numer obozu, numer jeniecki – myśmy mu wysyłali paczki. To był ten węzeł komunikacyjny, bo i ja napisałem, jak tylko przyjechałem do Niemiec. Po dwóch tygodniach pozwolono nam [na] formularze listowne, więc napisałem do niego i rodzice, którzy to otrzymali, już wiedzieli tego samego dnia, że przeżyłem, tylko ja nie wiedziałem, czy oni przeżyli. Oni napisali tam i [wujek] przekazał tę wiadomość: „Rodzice żyją, mieszkają w Grodzisku”. Nawet dał mi ich adres. Wysłałem im jeszcze jeden list z obozu i pamiętam, że dostałem jedną paczkę z sucharami na początku stycznia. Później przyszła ofensywa radziecka – 11 czy 12 stycznia i już zostaliśmy odcięci do 1945 roku. Dopiero nawiązałem kontakt [pod] koniec 1945 czy [na] początku 1946 roku.
Absolutnie nie. To znaczy nawet się nie starałem. Można było, była oczywiście poczta, tylko nie wiedziałem, na jaki adres pisać. Byłem przekonany, mniej więcej wiedziałem, że ta część Alej Jerozolimskich była w rękach niemieckich, więc nie było sensu do nich pisać, nie wiedziałem do kogo pisać. Tak że byłem w niepewności. Tymczasem okazało się, że rodzice byli w różnych częściach Warszawy, Powstanie ich zaskoczyło. Przeżyli. Później wyszli z Warszawy. Kiedy cywilom pozwolono wyjść, [rodzice] poszli do Grodziska, bo tam mieli rodzinę i tam zostali. Po wojnie, po Powstaniu wrócili do Warszawy i ojciec z bratem zamieszkali w tym samym mieszkaniu. Matka nie mogła znieść widoku ruin – pojechała do Wrocławia i tam została urzędniczką kolejową. Osiedliła się we Wrocławiu.
Raczej nie. Moi starsi koledzy mieli, były dziewczynki, były łączniczki, były kurierki, były oczywiście sanitariuszki i od czasu do czasu pojawiały się jakieś romanse, ale niezbyt dużo. Ja może byłem trochę za młody jeszcze na tego rodzaju przygody, miałem osiemnaście lat. Pamiętam, że moje dziewiętnaste urodziny obchodziłem w obozie jenieckim, dwudzieste w wojsku polskim, bo dostałem się w międzyczasie, po uwolnieniu, do 1. Dywizji Pancernej generała Maczka, a dwudzieste pierwsze już w Anglii, na studiach – konkretnie w Szkocji.
Co było dla mnie ciekawe, to były zmiany sytuacji. Kiedy myśmy poszli do obozu razem, to oczywiście struktury powstańcze pozostały. Oczywiście oficerowie poszli do obozu oficerskiego, ale byli podchorąży, byli plutonowi. Byli naturalnymi liderami, niektórzy z nich mieli piękną kartę bojową. Tymczasem okazało się, że ich bojowość jest absolutnie bezużyteczna w obozie, bo trzeba było negocjować z Niemcami, trzeba było przekupywać Niemców, żeby na przykład pozwolili w niedzielę nie wychodzić na apel, gdyby padało, tylko liczyć w obozie. Różnego rodzaju ulgi można było wynegocjować za papierosy. Pamiętam, że ludzie, którzy byli [na przykład] kwatermistrzami, którzy nie odgrywali żadnej roli w Powstaniu, nagle wynurzyli się, i stali się w tej nowej sytuacji naszymi naturalnymi dowódcami. To było bardzo dziwne. Druga ciekawa rzecz: dla mnie to był test natury ludzkiej. Zaczął panować straszny głód. Myśmy dostawali paczki amerykańskie, ale te paczki bardzo szybko znikały – [paczka] była jedna na miesiąc. Paczki z Czerwonego Krzyża – czasami amerykańskie, czasami angielskie, czasami inne, nawet argentyńskie. Zaczęły się kradzieże, po prostu ludzie nie wytrzymali z głodu. Niektórzy zjadali paczkę w ciągu tygodnia i później głodowali przez trzy tygodnie i zaczęły się kradzieże. Ludzi, którzy kradli, traktowano niesłychanie surowo. Oczywiście nie denuncjowano ich Niemcom, tylko zrobiono coś w rodzaju sądu polowego. Trzeba było dwóch świadków, jak udowodniono, to byli bici, dostawali pasami wojskowymi. Bardzo często znikali potem z obozu i szli do pracy na roli czy w mieście. To było dziwne, nie wiedziałem, że nagle głód tak demoralizował ludzi, ale również ta pewna brutalność, że takie bardzo surowe kary, które złapani ludzie otrzymywali. Sam cierpiałem z głodu, zemdlałem, poszedłem na tydzień, dwa na jakiś wypoczynek. Ale to było bardzo nieciekawe i nużące. Właściwie pracowaliśmy w obozie, nic się nie działo, czekaliśmy. Zresztą w naszym obozie był radioodbiornik, tak że wiedzieliśmy, co się dzieje, gdzie się zbliża front. Byłem bardzo daleko na zachód, w trójkącie Brema – Hamburg, a [niżej] my byliśmy, tak że wyswobodzenie przyszło z Holandii, z Belgii – kiedy nareszcie przyszło. Spodziewaliśmy się, że to przyjdzie prędzej czy później, ale jednak była zwłoka. Był bardzo ciekawy moment. Pół obozu to byli oficerowie – włoscy oficerowie, którzy porzucili faszyzm, nie chcieli wejść do oddziałów Mussoliniego, i polscy oficerowie. W pewnym momencie ich wymaszerowano i na pustą część obozu (obóz nazywał się Sandbostel X B, nie wiem, jak nazywał się oficerski) nagle wyewakuowano obóz koncentracyjny. To było coś potwornego. Myśmy tam byli tylko przez parę dni, bo później nas ewakuowano dalej, do Westertimke, na zachód. Ale widok tych ludzi, którzy umierali masowo jak muchy, którzy byli jak szkielety, którzy jak upadli, to nie mogli się podnieść, nie mieli sił, chodzili na czworaka jak zwierzęta. To było coś niesamowitego. Okazało się, że pochodzili ze Stutthofu. To był ewakuowany obóz ze Stutthofu koło Gdańska. Po paru dniach kazano nam spakować się i przeniesiono nas do innego obozu – w ciągu jednego dnia taka marszruta, bardzo ciężka, strasznie osłabieni nie mogliśmy maszerować, wlekliśmy się. Ale widok tych jeńców… Zdałem sobie sprawę, jaki byłem szczęśliwy, że znalazłem się w obozie jenieckim, a nie w obozie koncentracyjnym. Ciekawy był jeszcze moment wyzwolenia, dlatego że Niemcy pewnej nocy uciekli – wartownicy, tak zwani wachmani. Ale nie zjawili się nasi oswobodziciele i była luka. To trwało dość długo, jakiś tydzień. Byliśmy w niczyim kraju. Niemieckie jednostki przechodziły, ostrzeliwania, bombardowanie w okolicy. Front się zbliżał, ale bardzo powoli. Myśmy oczywiście cały czas stali na zewnątrz przy drutach, wypatrywaliśmy w jednym kierunku, gdzie przebiegała szosa, bo byliśmy pewni, że tamtędy przyjdzie wyswobodzenie. Rzeczywiście jednego dnia widzimy czołgi, czołgi skręcają w naszą stronę. Widzimy, że to nie są niemieckie czołgi, inaczej wyglądają, mają gwiazdy amerykańskie w kole. Za czołgami jadą wozy pancerne. Rzeczywiście wjeżdżają czołgi i pamiętam, że był wspaniały moment, jakby symboliczny, dlatego że nie zatrzymały się, tylko wjechały na druty, powaliły druty i wjechały do obozu. Wtedy w drugim obozie, końcowym, byli Amerykanie również, Polacy, Francuzi, Belgowie, Serbowie – po jednej stronie i czołgi amerykańskie wjechały do amerykańskiej części. Wozy pancerne (to była brygada pancerna, walijska) – przyjechały do nas i był moment oswobodzenia. Z tym że w nocy, kiedy wstaliśmy, okazało się, że płot kolczasty został wzniesiony przez saperów angielskich i stali wartownicy. Żandarmeria wojskowa angielska (z czerwonymi czapkami) stała i pilnowała, żebyśmy nie opuszczali [obozu], bo jeszcze front był bardzo blisko, nie chcieli, żeby żołnierze zaczęli się rozłazić. Dopiero po pewnym czasie zniknęli.
Miałem szczęście, bo po paru tygodniach wałęsania się skontaktowałem się z dywizją generała Maczka, która była stosunkowo niedaleko – Maczków (to było Meppen), nad granicą holenderską. Okupowali kawałek Niemiec. Z kolegą zaczęliśmy chodzić, pytając się, czy może nas przyjmą, czy może pójdziemy na jakieś warsztaty, może nauczą nas jazdy samochodami – chcieliśmy coś robić (mówiłem o swojej aktywności, nienawidziłem robienia „niczego”, siedzenia w obozie). Wymyśliłem sobie ideę, że nauczę się prowadzić samochód, żeby być mechanikiem samochodowym, i nie zginę. Przypadkowo natknęliśmy się na sympatycznego oficera, któremu tak zaimponowaliśmy – właśnie tą naszą postawą, że chcemy coś robić – i zaproponował nam, że wezmą nas jako pomocników. Będziemy mieli mundury, ale bez odznaki, nie będziemy częścią wojska, ale jak pojawi się okazja, to nas wciągną. Tak rzeczywiście było. W listopadzie czy w październiku powiedziano nam, że jest szansa, że jest „okno”, że Brytyjczycy pozwolili uzupełnić stan i wtedy stałem się żołnierzem dywizji pancernej i żołnierzem brytyjskiej armii nad Renem. Dzięki temu moja dalsza kariera właściwie od tego zależała, bo jako żołnierz brytyjski myśmy mieli te same prawa – żołnierze polscy jak żołnierze brytyjscy. Kiedy znalazłem się w Niemczech, dostałem stypendium, zacząłem studiować, w końcu wylądowałem po kilku latach w Oxfordzie jako profesor.
Nie. To było bardzo ciekawe – pod koniec nie było w ogóle możliwości. Czytałem gazety londyńskie, „Dziennik Żołnierza” i „Dziennik Polski”, nie wiem, czy słuchałem audycji, ale jakaś prasa dochodziła. Oczywiście wiedzieliśmy, co się dzieje w Polsce – mniej więcej – że to nie jest demokratyczny system, chociaż to była fikcyjna koalicja. Ale w pierwszej chwili nie było absolutnie żadnej możliwości wyjazdu – nigdzie. Ale właśnie pod koniec roku, gdzieś w październiku, pojawili się właśnie oficerowie repatriacyjni rządu ludowego i zaczęli werbować ludzi. Pamiętam, że część ludzi z mojej jednostki zdecydowała się wracać. To było bardzo ciekawe – to byli Ślązacy, którzy służyli w wojsku niemieckim i którzy zostali wzięci do niewoli, czy przeszli na stronę brytyjską we Francji czy w Holandii i bali się o swoje rodziny, więc oni pierwsi wrócili. Natomiast reszta z nas trzymała się: „Zobaczymy, co będzie, dowiemy się więcej, co się dzieje w Polsce”. Wtedy pojawiła się możliwość studiów i pojechałem, na początku 1946 roku, do Anglii na studia. Nie wykluczałem możliwości powrotu, przyjąłem postawę wyczekującą. Czytałem, co się dzieje, nawiązałem kontakt z rodziną, nawet kilkoma przyjaciółmi ze szkoły, z liceum i z Powstania. Później kontakt się urwał, ludzie jakoś przestali pisać, bali się troszeczkę. Sytuacja, wiadomości z Polski były coraz gorsze, że to szybko idzie w kierunku pełnego komunizmu, a nie jakiejś koalicji. Ale nie wykluczyłem możliwości [powrotu]. Właściwie wykluczyłem tę możliwość w 1952 roku, kiedy zdecydowałem się przyjąć obywatelstwo brytyjskie. Wtedy już byłem na studiach, już dość zaawansowanych studiach, złożyłem aplikację i jako były żołnierz polski bardzo szybko, w ciągu sześciu miesięcy, dostałem obywatelstwo. Pamiętam, że miałem poczucie, że zamykam sobie drogę do Polski. To był 1952 rok, to był pełen stalinizm, to było zaraz po wyborach i nowej konstytucji. Absolutnie wydawało się, że Polska jest całkowicie w szponach sowieckich – Stalin jeszcze żył. Nie było powrotu. Ale pamiętam, że jak przysięgałem wierność królowej – to jest forma przysięgi na Biblię – „Składam w imię Boga przysięgę na wierność królowej Elżbiecie II”. [Przysięga] akurat zmieniła się, bo król umarł w połowie [1952] roku, Jerzy VI i Elżbieta, zupełnie niespodziewanie – tak jak on niespodziewanie został królem w 1936 roku, tak i ona niespodziewanie została królową. Przysięgałem jej wierność i miałem poczucie olbrzymiego smutku. Nie satysfakcji, że coś osiągnąłem, że już zbliżam się do doktoratu – nie (zacząłem doktorat, dostałem w 1956 roku), tylko że odcinam sobie drogę, że to jest zdrada, że mi nie przebaczą, że już zamknąłem sobie drogę do Polski. Byłem potwornie smutny. Było mi przykro, ale wiedziałem, że nie ma drogi, że to nie jest Polska, do której mogę wrócić. Zresztą chodziły pogłoski, wiadomości, że aresztowano ludzi, że były procesy oficerów akowskich. Więc to nie było możliwe. Ale taka była historia. Parę miesięcy potem umiera Stalin, w Polsce rzeczy zaczynają się dziać – właściwie niewiele się dzieje, odwilż jest bardzo powolna, ale jest słynny XX Kongres na początku 1956 roku, zaczyna się odwilż – w Polsce szczególnie silna – wydarzenia poznańskie w czerwcu 1956 roku. Gomułka, nowe kierownictwo, polska droga do komunizmu, do socrealizmu, jak to się mówi. Nagle dostaję telefon od brata, gdzieś w październiku, po Gomułce, mówi: „Słuchaj, masowo przyjeżdżają ludzie z Anglii. Tak jak ty, z paszportem brytyjskim. Można przyjechać swobodnie”. Pytam się w ambasadzie polskiej w Londynie, mówią: „Tak”. Jak mam rodzinę, to wypełniam formularz, dostaję wizę. Brytyjczycy mnie ostrzegają, że nie mogą mi gwarantować obrony, bo według prawa polskiego jestem w dalszym ciągu polskim obywatelem, ale ryzykuję i przyjeżdżam na Boże Narodzenie w 1956 roku. […]
Tak.
Też. Wróciłem do Polski. Wiedziałem przedtem, że mama wyjechała do Wrocławia, gdzieś w czerwcu – była jedną z pierwszych, że tak powiem, pionierek polskiego Wrocławia. Parę dni zatrzymałem się w Warszawie. Przyjechałem dokładnie 22 grudnia, spędziłem dwa dni w Warszawie. To był kolosalny szok, [Warszawa] była jeszcze kolosalnie zniszczona, a jak odbudowana, to zupełnie w sposób, którego sobie nie wyobrażałem. Pamiętam pierwszy widok Pałacu Kultury – wynurzał się z mroku, jak wyszedłem ze stacji kolejowej. Myślę – mój Boże, w Moskwie się znalazłem, co za Moskwa! Ale później okazało się, że tak wcale nie było. Później wszyscy pojechaliśmy na Wigilię do matki. Później trochę we Wrocławiu, trochę pojechałem do Lublina – kontakt właśnie z „Piotrusiem”, który był profesorem na KUL-u – czy może jeszcze nie był profesorem, ale tam wykładał. Nawiązałem też trochę kontaktów w Warszawie. Spędziłem jakiś miesiąc w Polsce. Kiedy wróciłem, opisałem wybory ze stycznia 1957 roku, to była moja pierwsza publikacja po angielsku. Później już sporo publikowałem o Polsce. Napisałem część historii polskiej, powojennej, dla uniwersytetu w Cambridge, od 1863 do Solidarności, mniej więcej.
Nie, to zbieżność nazwisk. Poznałem generała w Londynie, kiedy mieliśmy dwudziestolecie „Baszty”. Przyszedł „Bór” Komorowski, mieliśmy „basztowskie” stowarzyszenie, dwadzieścia parę osób przyjechało z całej Anglii. Mieliśmy przyjęcie, tych dwóch generałów tam przyszło, przedstawiono nas, ściskaliśmy rękę. Był śmieszny moment, kiedy przychodzi „Bór” Komorowski: „»Bór« Komorowski”. – „Zbigniew Pełczyński”. – „Tadeusz Pełczyński”. Nagle się cofa i mówi: „Zbigniew Pełczyński?”. Ale słyszał o mnie, mieliśmy wspólnych znajomych w Londynie, tak że wiedział, że jestem pracownikiem naukowym w Oxfordzie. Ale to był jedyny kontakt, to nie była żadna rodzina. Notabene moja rodzina – dowiedziałem się właśnie podczas okupacji niemieckiej – jest Połczyński. [Nazwisko] zostało zmienione przez dziadka. Ojciec przez całe życie używał Pełczyński, ale Niemcy odkryli, że w metryce miał Połczyński i zmusili go do tego, żeby używał nazwiska Połczyński. Śmieszna historia – w kamienicy, gdzie mieszkaliśmy był: Feliks Połczyński, Irena Pełczyńska, Zbigniew Pełczyński i Kazimierz Pełczyński. Ta sama rodzina.
Nie da się jednym słowem odpowiedzieć. Na pewno wstąpiłbym do AK. Uważałem, że to jest moja powinność, to jest mój obowiązek patriotyczny. Secundo – nie wahałem się absolutnie, nie miałem momentu wahania, jeżeli chodzi o walkę, nie uciekałem. Rozczarowałem się Powstaniem, uważałem, że to się ciągnie, że to jest nieszczęsne, że to była zła kalkulacja wojskowa. Uważałem, że Powstanie jest stracone, i byłem na wpół przekonany, że zginę. Więc – trudno powiedzieć. Gdybym wiedział, jak to się potoczy, myślę, że nie, i uważam, że to była dość beznadziejna walka, która nie przyniosła ani wojskowych, ani politycznych sukcesów – według mnie – a przyniosła kolosalne straty, zwłaszcza cywilom, których tylu zginęło, również moich kolegów. Ale miałem twarde poczucie obowiązku, wojskowego obowiązku. Złożyłem przysięgę, zobowiązałem się, że będę walczył, pójdę tam, gdzie mnie poślą, będę robił to, co mi kazano. Kazano mi walczyć, nie spodziewałem się tego, ale zrobię to, co mogę. Byłem sfrustrowany, mówiąc szczerze, bo jednak chciałem walczyć, chciałem strzelać, a przed długi czas nie miałem czym, więc to też była spora frustracja. Poza tym druga rzecz, że byłem na Mokotowie, więc to miało dobre i złe strony. Dobre, dlatego że tam niewiele się działo przez dłuższy czas, a złe strony – to że znowu nie mogłem się sprawdzić jako żołnierz, poza kilkoma patrolami, potyczkami, zasadzkami (zrobiliśmy zasadzkę na Niemców, Niemcy na nas zrobili raz czy dwa razy zasadzkę, też mogło to się skończyć śmiertelnie, ale nie skończyło). Tak że teraz, jako dorosły człowiek, człowiek, który patrzy wstecz na to, co się działo, uważam, że Powstanie było tragedią, że było źle pomyślane, źle skalkulowane. Było oparte na przekonaniu, że Rosjanie są tuż tuż, że już wkraczają, tymczasem nie wkroczyli. Okazało się, że byli słabsi, że byli dalej, Niemcy byli silniejsi. Nastąpiła przepychanka – zamiast dwóch czy czterech dni Powstanie trwało sześćdziesiąt trzy. To dało Niemcom szansę zlikwidowania dużej ilości powstańców, a przede wszystkim dużej ilości mieszkańców. Tak że uważam, że Powstanie było pomyłką. Zdaje mi się, że jestem tutaj nietypowy pod tym względem.
W mniejszości.
Tak, poszedłbym. Poszedłbym, bo mi kazano. Wstąpiłem do AK i wiedziałem, że gdzieś na końcu tej przygody będzie walka, tylko nie spodziewałem się, że to będzie tego rodzaju walka. I że to będzie beznadziejna walka, walka bez szans wygrania, bo byłem po tygodniu przekonany, że to się skończy tragicznie. To była kwestia tego, że może Rosjanie się rozmyślą i przyjdą albo może nas Niemcy wezmą, albo nas rozstrzelają, więc człowiek nie wiedział. Ale to nie wpływało absolutnie na nasze zachowanie. Być może, że byłem psychicznie wzmacniany przez moich kolegów w moim oddziale. Myśmy byli bardzo solidarni, mieliśmy poczucie obowiązku – spełniamy obowiązek żołnierski, chociaż dużo z nas było przekonanych, jak Bolek Taborski, że Powstanie było pomyłką, że nie trzeba było robić, że nie było szans, że to było zbyt duże ryzyko. I że właściwie nie można było ryzykować życia tylu cywili. To był powód, dlaczego tak późno podjęto decyzję, bo zawsze mówiono: „Nie, nie, nie. Powstanie jest niebezpieczne”. Koło 20 lipca, dziesięć dni przed [wybuchem Powstania], zdaje się był telegram (to jest w książce Ciechanowskiego) od „Bora” Komorowskiego do Sosnkowskiego: „Nie będzie Akcji »Burza« w Warszawie, dlatego że zbyt duże niebezpieczeństwo niemieckie”. A później był zamach na Hitlera, częściowa ewakuacja, zbliżający się front – zmienił się scenariusz, wydawało im się, że jest szansa, żeby metodą zaskoczenia przechwycić władzę, wypędzić Niemców przynajmniej z części stolicy, wywiesić biało-czerwone flagi i pokazać Rosjanom i Zachodowi po której stronie jesteśmy, [że] popieramy rząd londyński, jesteśmy z AK. I niestety to nie wyszło, skończyło się fiaskiem, skończyło się tragedią.