Marian Sedlaczek „Beski”
Nazywam się Marian Sedlaczek, pseudonim „Beski”. W czerwcu, tuż przed Powstaniem, skończyłem kurs podoficerski. Powstanie zacząłem jako starszy strzelec kompanii „Harcerskiej” w Batalionie „Gustaw”.
- Proszę opowiedzieć o swoich latach przedwojennych.
Mam dwóch braci i siostrę. Ojciec był jednym z twórców harcerstwa w Polsce. Do 1930 roku pracował w Ministerstwie Oświaty – był referentem do spraw harcerskich. Potem był w młodzieżowych organizacjach Akcji Katolickiej. Odpowiadał za dział programowy i merytoryczny od 1935 do 1939 roku. Kiedy po oblężeniu padła Warszawa, [zorganizowano] spotkanie, na którym instruktorzy harcerscy nie mogli się ze sobą dogadać. Ojciec utworzył Związek Harcerstwa Polskiego, który potem przyjął pseudonim Hufce Polskie. Ojciec był pierwszym przewodniczącym-założycielem Harcerstwa Polskiego. Został aresztowany, ale nie za działalność konspiracyjną – Niemcy niczego mu nie udowodnili. Był po prostu niewygodnym inteligentem. Wśród inteligencji były aresztowania, gdyż starano się wszystkich niebezpiecznych dla III Rzeszy zlikwidować. Na Pawiaku mianowano go nawet bibliotekarzem. Ale Pawiak to było więzienie przejściowe. Albo wywozili na rozwałkę do getta, albo do Auschwitz – do Oświęcimia. Wywieźli go do Oświęcimia i po tygodniu czy dwóch został zamordowany. Rzucili w niego workiem i złamali mu kręgosłup. Wynieśli go na rewir – tam go widział jeden z przyjaciół – i w ten sposób zginął. Myśmy dotrwali w Warszawie aż do Powstania.
Stanisław. Jest w Warszawie rondo Stanisława Sedlaczka – skrzyżowanie ulic Myśliwieckiej, Łazienkowskiej i Rozbrat. Stoi tam tablica, którą poświęcałem. […].
- Proszę opowiedzieć o rodzeństwie.
Mój brat bliźniak kończył szkoły razem ze mną. Pierwszy miesiąc Powstania byliśmy razem, potem on został na Starówce – nie wszedł już do kanałów, a ja przeszedłem wcześniej z rannymi. Siostra ukończyła psychologię i pracowała jako psycholog dla młodzieży przestępczej przed albo po wyroku. Nie wyszła za mąż. [Drugi] brat, lekarz, jest teraz profesorem w najwyższym stopniu, [mieszka] w Szczecinie. W tym roku skończy siedemdziesiąt lat – wiek emerytalny.
- Gdzie ksiądz chodził do szkoły?
Przed wojną chodziłem do szkoły świętej Zofii w Poznaniu. Przedtem krótko (chyba rok) w Babicach pod Warszawą. Potem ojciec przeniósł się do Poznania i przyjechaliśmy za nim. Pierwsze lata wojny [chodziłem] do szkoły rolniczej inżyniera Wiśniewskiego. To był znajomy ojca i dlatego tam [uczęszczałem]. Ostatni rok przed Powstaniem [chodziłem] na komplety.
- Przed wojną chyba nie było dużo bliźniąt? To był ewenement?
Tego nie wiem, ile wtedy było bliźniąt.
- Byliście z bratem identyczni?
W szkole podstawowej byliśmy bardzo do siebie podobni, bo chodziliśmy tak samo uczesani, tak samo ubrani. Nauczycielki się myliły. Jak byliśmy obok siebie, łatwiej było odróżnić – on był mniejszy, trochę drobniejszy. Niektórzy powiadają, że jeszcze teraz jesteśmy bardzo podobni. Nie bardzo widzę to podobieństwo.
Jestem starszy o czterdzieści pięć minut, ale on twierdzi, że jest starszy według prawa napoleońskiego. Bliźniak, który się drugi urodził, ten się pierwszy począł.
- Wykorzystywaliście w szkole swoje podobieństwo?
Nie, nie wykorzystaliśmy tego w szkole. On był zawsze troszeczkę w chmurach. Liczył na mnie, że ja wiem, co jest zadane, co [będzie]. Czasem się skarżył: „Tak, obcemu to powiesz, co jest zadane. Mnie to nie chcesz!”. Chciałem przede wszystkim, żeby był bardziej samodzielny. Potem mu mówię: „Co ty zrobisz, jak nas Powstanie rozdzieli?”. Powstanie nas rozdzieliło i jakoś sobie dał radę.
- Gdzie ksiądz mieszkał przed wybuchem wojny?
Mieszkałem w Poznaniu. Rodzice spodziewali się, że będzie wojna – to wisiało w powietrzu. Cała rodzina mamy jest z Warszawy. Wysłaliśmy do Warszawy trzy czy cztery olbrzymie skrzynie i zostały w piwnicy u ciotki. My pojechaliśmy na letnisko do rodziny drugiej cioci. Wieś nazywała się Myślibory,położona nad Bugiem, była oddalona o 6 km w kierunkupołudniowo-wschodnim od miasteczka Nur, leżącego nad Bugiem. Pamiętam,że to było 6 km, bo w niedzielę, jak nie padał deszcz, szedłem pieszo zbratem do tego miasteczka na mszę św. Bliżej nie było kościoła. Autobusywtedy nie kursowały. Wielu wieśniaków szło na piechotę, polną drogą, boso – buty zakładało się przed wejściem do kościoła. Ojciec został w Poznaniu, wycofywał się z armią polską. My znad Bugu wróciliśmy do Warszawy furmanką, bo nie było innych środków lokomocji. Wujek (mąż cioci) powiadał, że wojnę lepiej spędzać na wsi aniżeli w mieście, więc nie bardzo miał ochotę [jechać]. Ale przyszli oficerowie rosyjscy i zaproponowali: „Ty jesteś inteligentem...” – jaki inteligent, on był kelnerem z Warszawy, ale oni chcieli tam z niego zrobić politruka. Jak to zobaczył, to od razu się jednak [zdecydował]. Wtedy oficerowie powiedzieli mu, żeby dał swój adres, to przyjdą mu złożyć wizytę, bo będą w Warszawie. Ciekawe, że już we wrześniu 1939 roku rosyjscy oficerowie – bo to było po drugiej stronie Buga – byli przekonani, że wejdą do Warszawy. A po drugiej stronie Niemcy: „Nie, nie, nie będzie wojny. To są najlepsi przyjaciele”. Było dużo Polaków ze Śląska wcielonych siłą do Wehrmachtu. Spełniły się zapowiedzi ruskich.
- Jak przed wojną układały się stosunki między Polakami a Niemcami?
Oficjalnie układały się dobrze, a nieoficjalnie Niemcy już na drugi dzień po wkroczeniu do Poznania byli u nas w domu i pytali się gospodyni: „Gdzie jest ten Sedlaczek? Gdzie jest ta rodzina?”. Powiedzieli, że wyjechali na wakacje i nie wrócili – i dali spokój. Był wywiad, który od dawna miał sporządzone listy z osobami dla nich niewygodnymi. Ojciec był odpowiedzialny za kształcenie młodzieży w KZMM i w KZMZ – tacy ludzie byli właśnie bardzo niewygodni dla Rzeszy i tych należało zgładzić.
- Do Warszawy przyjechaliście po działaniach wojennych we wrześniu?
Tak.
- Czy podróż furmanką była niebezpieczna? Jak wyglądały drogi? Mówi się, że były zawalone porzuconymi samochodami.
Tak było bezpośrednio po wojnie, a myśmy przyjechali w końcu października. Wtedy drogi nie były już zawalone. Przeszliśmy przez zieloną granicę, jak to się mówi. Po jednej stronie Bugu byli Rosjanie, po drugiej Niemcy. Granica biegła wzdłuż Bugu. Przeprawiliśmy się promem ze strony rosyjskiej na niemiecką. Zatrzymał nas patrol niemiecki – Ślązacy mówiący troszeczkę po polsku. Powiedzieli, że mogą nas puścić, ale bez furmanki. Nie mamy żadnej przepustki, a z furmanką to za dużo. [Na furmance] był mój jeden brat, który miał półtora roku i kuzynka, która miała sześć miesięcy. Z takimi dwoma maluchami na piechotę [ciężko]. Zdecydowaliśmy, że wrócimy. Odesłali nas kilka kilometrów [dalej], gdzie był prom ze strony niemieckiej na rosyjską. Przepływaliśmy na stronę rosyjską, a tam już Rosjanie podchodzą do nas ze wszystkich stron z karabinami gotowymi do strzału – nie wiedzieli, co to jest. Sprawdzili dokumenty, a że to było kilka kilometrów [dalej], to ci oficerowie znali wuja i puścili nas z powrotem. Przekonaliśmy się wtedy, że nie tak łatwo [przedostać się] przez Bug. Postanowiliśmy dostać się do Polski przez Małkinię, która była [oddalona] z trzydzieści, czterdzieści kilometrów. Znów załadowaliśmy wszystkie rzeczy na furmankę i dojechaliśmy do Małkini. Granica przebiegała tak, że od Bugu do szosy było mniej więcej 800 metrów – przechodziło się suchą nogą, nie przez rzekę. Po jednej stronie Niemcy, a z drugiej strony byli Rosjanie. Patrol chodził od rzeki do szosy. Przeprowadzaniem tych, którzy chcieli przejść i ze strony niemieckiej, i ze strony rosyjskiej, zajmowali się chłopi. Czekali, aż patrol będzie dochodził do szosy, wtedy [ludzie] wychodzili i w ten sposób przechodzili na drugą stronę. Chłop, który przeprowadzał i znał [teren], szedł polem, jakieś sto czy pięćdziesiąt metrów dalej, żeby w razie wpadki nie [został złapany]. Patrol przechodził regularnie jak w zegarku. Czekaliśmy cały dzień. Z przeciwnej strony przyjechała furmanka – wujaszek oporządził konie i jedziemy. Tak przerzuciliśmy się na drugą stronę. Odpoczęliśmy troszeczkę i potem już zupełnie oficjalnie wyjeżdżamy na szosę. Na szosie był niemiecki strażnik, więc powiadamy, że myśmy w tej wiosce spędzili wakacje – a to była nieprawda. Potem jechaliśmy już zupełnie normalnie, chyba kilka dni. Najpierw do Ostrowi (bo tam była rodzina mamy i zatrzymaliśmy się dzień czy dwa), a potem normalnie furmanką do Warszawy. Na furze w menażkach wisiało mleko, z którego – od [ciągłego] kołysania – zrobiło się masło.
- Gdzie ksiądz zatrzymał się w Warszawie?
Najpierw [udaliśmy się] na ulicę Kawczą na Grochowie, bo tam mieszkał wujek z ciocią, którym mama [wcześniej] posłała nasze skrzynie. Zatrzymaliśmy się tam. Od razu spotkaliśmy się z ojcem, który był znowu u drugiej cioci, która prowadziła sklep. Właśnie wybierał się pojechać po nas na stronę rosyjską, namówić nas do szybkiego powrotu. Z [czasów] pierwszej wojny – a pracował wtedy w Kijowie – wiedział, jaki tam jest bałagan. Uważał, że lepiej będzie spędzać wojnę po stronie [niemieckiej]. W porę przyjechaliśmy, bo jeszcze tydzień czy dwa i minęlibyśmy się w drodze. Ojciec pojechałby do nas, a my tutaj. Ojciec od razu znalazł pracę w Stołecznym Komitecie Samopomocy Społecznej jako kierownik sekcji dla wysiedlonych. Organizował tą sekcję i potem był [jej] naczelnikiem Była [między innymi] sekcja dla młodzieży.Potem Stołeczny Komitet przekształcił się w RGO – Rada Główna Opiekuńcza. Rada Opiekuńcza Miejska występowała w ramach RGO.
- Czy ojciec zmienił nazwisko?
Nie, nie zmienił. 17 maja 1941 roku aresztowali go w ramach akcji niszczenia polskiej inteligencji. Tej nocy w Stołecznym Komitecie Samopomocy Społecznej aresztowali chyba osiem czy dziewięć osób. Jak przyszli do nas do mieszkania, zachowywali się bardzo spokojnie. Nierobili w mieszkaniu żadnej rewizji. Nie obudziłem się. Mieliśmy dwa pokoje. Ojciec miał mieszkanie służbowe przy schronisku SKSS. Mama z siostrą i młodszym bratem spały w pokoju-kuchni, a my z bratem i z ojcem w drugim pokoju. Zachowywali się tak cicho, że żadne z dzieci się nie obudziło. Rano wstajemy, patrzę – puste miejsce, [ojca] nie ma. Mama powiada: „W nocy zabrali ojca, chyba gdzieś o dwunastej czy o pierwszej”. Powiedziała, żebym pojechał do bezpośredniego przełożonego ojca – profesora Staniszkisa – w Stołecznym Komitecie Samopomocy Społecznej. Dowiedziałem się, że jego też aresztowali. Wtedy jeszcze pojechałem do wuja, który pracował w policji kryminalnej i miał nawet pozwolenie na noszenie broni. Niemcy wzięli z policji część Polaków do [wykrywania] normalnych przestępstw. [Poszedłem], żeby go powiadomić, co się stało. Próbowali ojca wydobyć, ale nie udało się go [wykupić].
Zobaczył pan jeszcze ojca?Nie, już nie.
- Kontaktował się, będąc na Pawiaku?
Z Pawiaka pisał, oczywiście po niemiecku. Słabo znałem niemiecki, ale jakoś tłumaczyłem, żeby mama mogła przeczytać. Potem tłumaczyłem listy mamy. Wyrzucała mi, że [moje] tłumaczenia są nieuczuciowe. Ale nie znałem żadnych uczuciowych [sformułowań], bo to były moje początki niemieckiego. Na Pawiaku niczego ojcu nie zarzucali. Mianowali go nawet bibliotekarzem. Krótko przed wojną zrobił magisterium na Uniwersytecie Poznańskim i przygotowywał doktorat. Miał teraz więcej czasu i [prosił], żeby mu mama przysłała jedną i drugą książkę, żeby mógł się przygotować do pracy doktorskiej. Warunki życia miał bardzo sielskie, anielskie. To nie mogło trwać długo, dlatego że Pawiak był więzieniem przejściowym i trzeba było opróżnić [cele] dla nowych przybyszy. Albo rozstrzeliwano w getcie, albo transport do Oświęcimia. […]. Najbliższym transportem dostał się do Oświęcimia.
- Czy Niemcy zawiadomili rodzinę?
Niemcy to był wzór papierkowości. Odesłali wszystkie rzeczy, które miał złożone w depozycie: zegarek, portfel, inne drobiazgi i przysłali oficjalny dokument, że zmarł na atak serca – co nie było prawdziwe. Wszystko inne się zgadzało.
- Czy zawiadomili, że przewieźli go z Pawiaka do Oświęcimia?
Ojciec napisał w ostatnim liście z Pawiaka, że przygotowuje się transport. Prosił, żeby na Pawiak nie przysyłać paczek. Poza tym mama dostała odpis grypsu adwokata Niebudka [aresztowany tej samej nocy co ojciec] do żony, w którym pisze, że „wyjeżdżają” i wymienił kilka osób, między innymi i ojca. Dokąd? „Przypuszczają, że do Oświęcimia, ale pewności nie mają.” Jedenaście dni po tym grypsie przyszło z Oświęcimia urzędowe zawiadomienie, że ojciec zmarł. Mama początkowo nie wierzyła tej wiadomości, ale gdy przyszły rzeczy złożone przez ojca w obozowym depozycie, żałobna wiadomość stała się oczywistością.
- Kiedy ksiądz zaczął działać w konspiracji?
W 1941 roku na jesieni [wstąpiłem] do Hufców Polskich, a ojciec zginął latem 1941 roku. Mama dała mi adres dentystki ojca i powiedziała: „Idź tam i zobacz…”. Dentystką była doktor Sadkowska. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że pracowała na górze organizacji Hufców Polskich, którą ojciec utworzył. W tym czasie tworzono pierwszy wojenny zastęp harcerski 2. Warszawskiej Drużyny Harcerzy. W konspiracji działały już dwa zastępy przedwojenne, powstał trzeci. Syn dentystki – Witold Sadkowski – tworzył właśnie pierwszy wojenny zastęp tej drużyny.Skontaktowała mnie z nim i w ten sposób się zaczęło. Poszło bardzo szybko, dlatego że w 1943 roku byłem już drużynowym. Drużyna podzieliła się na dwie – każdy chciał zachować nazwę 2. Warszawska Drużyna Harcerzy, bo istniała od 1911 roku i miała bogatą historię. Zrobili 2.WDH „Amarantowa” i 2. WDH „Błękitna”. Byłem drużynowym w „Błękitnej”, a w „Amarantowej” był Andrzej Małachowski – zginął w czasie Powstania. Kształcenie przebiegało bardzo szybko i intensywnie. Było nam ciągle wszystkiego za mało, chcieliśmy więcej i więcej.
- Mama umożliwiła synom wstąpienie do [konspiracji]. Była bardzo bojową kobietą…
Mama nie bała się niczego.
- Jakie szkolenia przeprowadzano?
Przez pierwsze dwa, trzy lata istnienia „Szare Szeregi” były organizacją wojskową pod dowództwem instruktorów harcerskich. Dlatego że według ich komendanta „Orszy”, pierwsza instrukcja „Pasieki” określiła wiek przyjmowanych chłopców na osiemnaście lat – wiek poborowy. Przyjmowali chłopców zupełnie nie mających związku z harcerstwem, nie byli wychowani po harcersku i mieli po osiemnaście lat. Dopiero dwa czy trzy lata potem utworzyli gałąź HJ – najmłodszą gałąź. Dlaczego HJ? Bo imponowało, że jest
Hitlerjugend, a potem dorobili, że to jest Harcerstwo Juniorów, też HJ. Potem przekształcili to na „Zawiszę” – to był odłam młodzieży wychowywany po harcersku. Pozostali zmienili nazwy, meldowanie się. Mówili: „Panie pułkowniku. Panie poruczniku”. Stopnie i sposób meldowania się nie były harcerskie, tylko wojskowe. Rzeczywiście to było wojsko, a nie harcerstwo. Tę opinię gruntownie uzasadniam w swej książce napisanej razem zsiostrą: „Harcmistrz Rzeczypospolitej Stanisław Sedlaczek - w pięćdziesiątąrocznicę śmierci”, Poznań 1991.Natomiast myśmy rozpoczynali pracę od 1939 roku. Powstawał najmłodszy zastęp, do którego należałem. Już latem 1942, a więc kiedy jeszcze w „SzarychSzeregach” nie było H.J., ani „Zawiszy”, 2 WDH zorganizowała obózharcerski pod namiotami, w Śródborowie koło Otwocka, w ramach koloniiRGO dla dzieci zagrożonych gruźlicą. Kolonia mieściła się w budynkuszkolnym. Kierownictwo kolonii było wtajemniczone. Nazywało się, żezało miejsca w budynku, więc część młodzieży umieszczono w namiotach, na uboczu, jakieś 100 metrów od budynku szkolnego, pod drzewami, w lesie. Tak się stało, że faktycznie pod namiotami znaleźli się sami harcerze. Komendantem obozu był Zbigniew Fallenbuchl „Wilanowski”, późniejszy dowódca, w Powstaniu, I. plutonu kompanii „Harcerskiej”. Obóz wizytował harcmistrz Kazimierz Burmajster z kierownictwa Hufców Polskich, późniejszy zastępca dowódcy III. plutonu kompanii „Harcerskiej”. W 1943 r. urządzono podobny obóz, w Chylicach pod Warszawą. Komendantem obozu był wtedy Stanisław Dobrowolski, w Powstaniu podporucznik NSZ, który na Woli dołączył do kompanii „Harcerskiej”, nie mogąc dotrzeć na miejsce koncentracji swojego oddziału.W 1942 r. na obozie były dwa namioty – „kanadyjki”, dla dwóch zastępów. W1943 r. – trzy namioty, dla trzech zastępów. Wszystko na tych obozach byłopo harcersku, z wjątkiem mundurów i flagi biało-czerwonej wciąganej namaszt. W Chylicach, młodzież zakwaterowana w szkole mówiła: „Ci podnamiotami to napewno harcerze. Jaki u nich porządek!”.
- Czy drużyna brała udział na przykład w małym sabotażu?
Brali udział w małym sabotażu, w wywiadzie – to, co mogli robić młodsi.
- Ksiądz brał udział w takich akcjach?
Jako drużynowy miałem swoich podwładnych. Na przykład notowaliśmy, jakie samochody niemieckie przejeżdżały przez Warszawę i jakie miały wymalowane odznaki-godła. Wszystkie samochody dużej jednostkiwojskowej miały takie same godło. To pozwalało zidentyfikować ruchy wojsk niemieckich na wschód czy z powrotem. Poza tym było przeprowadzane przygotowanie akcji wywiadowczej. Dostawali zlecenia. Na przykład: „Określić, gdzie się znajduje dokładny adres takiego i takiego człowieka”. Dostał dzielnicę, ale [miał ustalić dokładnie], gdzie się znajduje. Chłopak, który to dostał, wpadł na pomysł, że podawał się za kontrolera kartek żywnościowych. Chodził do sklepów jako kontrola kartek – bo wszystko było na kartki. Na szóstym czy siódmym miejscu natknął się na nazwisko, które miał podane. Najprościej było udać się do biura meldunkowego w Warszawie, ale nie zawsze w biurze meldunkowym znalazł. Jak nie znalazł – a wiedział, w jakiej dzielnicy –poszedł kontrolować kartki i dostał adres. Drugi miał zobaczyć, jak wygląda pewne mieszkanie – czy bogato, czy ubogo. [Poszedł i powiedział], że przyszedł obejrzeć instalację elektryczną. Wpuścili go do mieszkania, przeszedł się, obejrzał całą instalację i przy okazji zobaczył, jak mieszkają. Takie akcje przygotowawcze. Na początek dostawałem te zadania i rozdzielałem, a potem wyznaczyłem najstarszego zastępowego, który był najbardziej obrotny, i on się tym zajmował. Na terenie hufca był znowu inny harcerz, który się tym zajmował – Fryderyk Aulich– też zginął na Starówce. Były to akcje przygotowawczo-wywiadowcze – nie wiem, dla kogo robione. Przypuszczam, że dla druha Glassa, który prowadził komórkę antykomunistyczną. […]
- Był ksiądz świadkiem łapanek, rozstrzeliwań na ulicach Warszawy?
Oczywiście. W ostatnim roku przed Powstaniem – 1943/44 – chodziły niemieckie patrole po dwóch, po trzech i legitymowali, ale już szukali tylko broni. Jak się szło po Warszawie, z góry można było przewidzieć i wejść do bramy. Idę kiedyś z młodszym chłopcem z mojej drużyny i zobaczyłem, że idzie patrol niemiecki. Mówię: „Andrzej, masz coś?”. – „Nie mam nic”. – „Dobrze, idziemy”. Oczywiście zatrzymali nas i obmacali tylko, czy nie ma broni. Nie patrzyli w papiery. Andrzej potem: „A wiesz co, ja miałem gazetki”. Za to można było pojechać do Oświęcimia. Znałem [przypadek] na terenie szkoły, nie w konspiracji. Szli w kilku, zatrzymał ich patrol, po czym puścił. Ten się odwrócił i zagrał Niemcowi na nosie. W tym czasie Niemiec się odwrócił i zobaczył to. Wzięli go i pojechał do Oświęcimia. To była fanfaronada, strasznie tego nie cierpiałem. Raz widziałem jak na ulicy Senatorskiej przy Wierzbowej, zatrzymała się „buda” – kryta ciężarówka. Niemcy wysadzili z niej kilkanaście osób. Ustawili pod ścianą. Oddali salwę. Ciała załadowali na ciężrówkę. Chodnik zmyli wodą i odjechali. Ostatni przed Powstaniem Grób Pański na Wielki Piątek w kościeleAkademickim, miał dekorację będącą aluzją do tych rozstrzeliwań: Długikorytarz-ulica, ściany z czerwonej cegły, Po obu stronach, na chodniku,raz po raz leżały biało-czerwone wiązanki kwiatów, świeczka. Na końcu korytarza figura martwego Chrystusa, położona w poprzek korytarza. Z boku,monstrancja z Najświętszym Sakramentem.
- Powie ksiądz coś o powstaniu w getcie warszawskim?
Żydzi czasami przychodzili i szukali [pomocy]. Dowiedziałem się potem, że mama czasem pomagała jednej Żydówce, oczywiście wszystko w tajemnicy. Mieszkaliśmy na [ulicy] Senatorskiej – niedaleko granicy getta. Widać było dymy i [tak dalej]… Najpierw nie było getta, Żydzi byli rozprzestrzenieni. Kazali im nosić białe opaski z niebieską gwiazdą syjońską. Mieli na przykład zakaz wstępowania do parku Saskiego. Wszystkie Zydówki z wózkami dziecięcymi dotykały ogrodzenia ogrodu. Park Saski [działał] jak lep na muchy, [każdy chciał,] żeby dzieci skorzystały ze świeżego powietrza. Wtedy zdałem sobie sprawę, ilu w Warszawie jest Żydów. Dopiero potem zgromadzili ich w getcie.
- Potem Polacy również nie mogli tam wchodzić…
Nie pamiętam… Oj, chyba nie. Myśmy mieszkali na Senatorskiej 28 naprzeciwko kościoła Świętego Antoniego, który dotykał ogrodu Saskiego. Przecież on nie był zamknięty i żadnej tabliczki na bramie nie było, jak na przykład na przednich pomostach tramwajów:
Nur für Deutsche. Pierwsze słyszę [o takim zakazie]. Nie pamiętam, ale wydaje mi się, że takiego zakazu nie było.
- Czy były przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Przygotowania były od dawna. Od samego początku czekali, aż będzie akcja zbrojna. Ciągle się przygotowywali do akcji zbrojnej, a kiedy będzie – nie wiadomo.
- Przyszedł łącznik z rozkazem? Była jakaś zbiórka?
Oczywiście! Oczywiście! Był plan alarmowy. Przychodzi mój poprzednik i mówi: „Jest alarm, zbiórka tam i tam, o tej i o tej godzinie”. Ja idę do następnego, przewidzianego w planie alarmowym. W ten sposób była zwołana zbiórka alarmowa. To był pierwszy alarm. […] Cztery czy pięć godzin po zaalarmowaniu mnie – o ósmej wieczorem – na [ulicy] Siennej było nasze zgrupowanie. Schodzi się trzydziestu, czterdziestu czy pięćdziesięciu chłopaków – wszystko wyrośnięte – jak to możliwe, że nie podpadliśmy, tego nie wiedziałem. To była szkoła. Po jakimś czasie, było już ciemno, siedzę w ławce i słyszę, że w sąsiedniej sali dowódca kompanii zebrał dowódców plutonów na odprawę. Zastanawiają się, co zrobić, jak nas Niemcy zaatakują. Dlatego że dom był przejściowy i można było wyjść na dwie ulice. Za każdym razem zapada decyzja, że najlepiej bronić się na miejscu. Pytam się siebie: „A czym się bronić?” – bo przedtem ustalali, jakie było uzbrojenie. Uzbrojenie kompanii to były dwa czy trzy pistolety maszynowe STEN, dziesięć czy dwanaście pistoletów krótkich – kaliber od pięciu milimetrów do dziewięciu – i czterdzieści granatów własnej produkcji i wojskowych. To jest uzbrojenie na kompanię? To śmiech na sali. Przesiedzieliśmy tak całą noc. Zatrzymaliśmy jednego policjanta, bo coś węszył i groziła dekonspiracja. Rano, około ósmej, zapadła decyzja przejścia stamtąd do bursy RGO – przypuszczam, że za sprawą dobrego przyjaciela Burmajstra, który był zastępcą dowódcy II czy III plutonu i pracował w RGO. W czasie wakacji bursa była pusta. Z pierwszej placówki cała kompania przeszła dwójkami czy po trzech na nowe miejsce koncentracji. Przesiedzieliśmy tam do godziny trzynastej. Wtedy przyszedł rozkaz odwołujący koncentrację. Znowu rozeszliśmy się. Uważam, że tu [nastąpiło] cudowne zrządzenie Opatrzności, bo cała Warszawa siedziała całą noc i pół dnia pod bronią, i nie było żadnej wpadki. Nie było żadnej wpadki, żadnej strzelaniny – nic. Zwołanie – skoncentrowali się. Odwołanie – rozeszli się. To było w piątek lub w czwartek. W niedzielę miałem wyznaczoną próbę podharcmistrzowską – bo jednocześnie kończyłem kurs podharcmistrzowski. Na próbę przyjechali koledzy z innych formacji wojskowych – bo my, jako Hufce Polskie, nie mieliśmy organizacji wojskowej. Odwrotnie jak „Szare Szeregi”, które były organizacją wojskową, prowadzoną przez harcerzy. Oni się uważali się za harcerzy. My mieliśmy oddzielnie zbiórki wojskowe z meldowaniem wojskowym, wykształceniem wojskowym i wszystko inne, a harcerskie oddzielnie. Dowiedziałem się [od nich], że nie tylko myśmy mieli takie szkaradne uzbrojenie – właściwie [byliśmy] bez broni, ale inne organizacje wojskowe tak samo. Wobec tego byłem przekonany, że alarm na odwołanie pierwszej koncentracji był dlatego, że dowództwo przekonało się, iż nie mamy czym walczyć i odwołali. [Myślałem], że z tego już nic więcej nie będzie. Wtedy nasz hufcowy urządził jeden punkt, gdzie zawsze [ktoś] czuwał, stale był obecny, osiągalny. W razie czego, żeby zameldować. Na tym punkcie mieliśmy zawczasu wyznaczoną zbiórkę na 1 sierpnia, był to bodajże wtorek, na godzinę jedenastą czy dwunastą. Przychodzimy i dowódca plutonu mówi, że jest drugi alarm do Powstania. Przyznam się, że zbladłem. „Z czym walczyć?! W takim razie to była jakaś inna przyczyna”. Zaraz przechodzimy do bursy na Senatorskiej (gdzie mieliśmy drugą koncentrację), a ja dostałem rozkaz udania się na plac Napoleona – gdzieś, gdzie były ukryte pistolety maszynowe. [Dostałem] hasło i zgłosiłem się na ten adres. Mieliśmy iść we dwóch, kolega miał mnie ubezpieczać. Podałem hasło, już nie pamiętam jakie, tam mi odpowiedział. Wydał pistolet STEN – rozebrany na części i złożony w paczuszkę owiniętą w gazetę. Umówiłem się z kolega, że będzie szedł przede mną jakieś czterdzieści metrów i jak zobaczy patrol niemiecki, to zdejmie czapkę. Wtedy wiem, że mam wejść do [bramy], żeby mnie nie rewidowali. Przejeżdża jakiś samochód z żandarmerią, a on czapki nie zdjął. Niemcy robili tak, że zatrzymywali samochód, wyskakiwali, otoczyli całą grupę i wszystkich legitymują. Mogło tak samo się zdarzyć. Już wtedy wcale nie zwracałem na niego [uwagi], doniosłem pistolet na Senatorską bez komplikacji – tam, gdzie mieliśmy zgrupowanie. Dałem swojemu dowódcy plutonu. To było koło godziny pierwszej, drugiej po południu. O trzeciej zaczęła się już strzelanina, bo Niemcy już coś gdzieś nakryli. Drugi alarm nie przeszedł tak sprawnie jak pierwszy. Rozpoczęcie Powstania było wyznaczone na godzinę piątą, a w niektórych miejscach Warszawy zaczęli strzelać o trzeciej. Jak zaczęła się strzelanina, to sobie myślę: „Siedzieć cicho, jak mysz w pudle, bo czym będziecie się bronić?”. Ale większość nie wytrzymywała. Jeden z naszych położył się na balkonie [bursa była na trzecim piętrze] i zaczął strzelać z pistoletu STEN do przejeżdżających samochodów niemieckich.Mnie kazali iść na dach. Mieszkaliśmy w tym domu, więc dobrze znałem rozkład i połączenia między domami. To były numery 28/30 i 32 – dwa domy połączone razem i schronisko dla wysiedlonych było na dwóch. [Miałem] wyjść na dach i obserwować przez okno w dachu, co się dzieje. Widziałem dymy nad Warszawą, z jednej strony, z drugiej. Z niemieckich głośników, tak zwanych szczekaczek, to jest głośników ulicznych, z których Niemcy nadawali propagandowe komunikaty, powiadają po polsku: „Uwaga! Uwaga! Dowódca wojskowy Warszawy ogłasza stan oblężenia na terenie miasta Warszawy! Domy, z których strzela się, będą zrównane z ziemią!”. Takie komunikaty. Patrzę, ulicą idzie patrol sanitarny, ale na noszach nikogo nie niosą – taki był początek Powstania. Około godziny 16.00 założyliśmy na ramionach opaski biało-czerwone, opuściliśmy bursę i rozbiegliśmy się po całym domu, zajmując punkty obserwacyjne. Wśród podopiecznych RGO, ze schroniska, rozległy się głosy przerażenia: „O Boże, u nas też już są! Gdy Niemcy przyjdą, powiemy, że to Sedlaczkowa i Frąckiewicz... My o niczym nie wiemy!”. Mama wcześniej poleciła kucharkom schroniska ugotować zupę dla przybyłych do bursy RGO. Po śmierci ojca, była inspektorką kuchni w schroniskach RGO dla wysiedlonych. Wacław Frąckiewicz, mąż siostry ojca, był magazynierem schroniska na Senatorskiej. Przetrwaliśmy na Senatorskiej 28/30 do wieczora. Wieczorem nic nie wiadomo. Rozkaz – wychodzimy w kierunku zachodnim. Wyobraziłem sobie, że wychodzimy z Warszawy w kierunku zachodnim, najbliżej na zewnątrz. Myślę sobie: „A to osły! To po co było zaczynać?!”. Po drodze, ja z małą grupą, zaszliśmy jeszcze do Szpitala Maltańskiego, żeby zostawić tam dwóch czy trzech rannych i dogoniliśmy potem kompanię, idacą szykiem ubezpieczonym. Byłem przekonany, że wychodzimy z Warszawy, bo nie mamy się czym bronić. Okazało się, że dowódca batalionu, „Gustaw” chciał zebrać razem podległe mu kompanie. Zatrzymaliśmy się na [ulicy] Ogrodowej – w tamtym rejonie. Budują barykadę przeciwczołgową. Chwyciłem łopatę, ruszyłem nią może dwa razy i podbiega domnie jakiś mężczyzna: „Proszę pana, pan jeszcze kolacji nie jadł”. Rzeczywiście, nie jadłem kolacji. „Zostawić to komuś, tutaj jest drugi!”. Chętnych do łopaty było więcej niż łopat. Zostawiłem łopatę, a sam poszedłem zjeść kolację. W ten sposób zaczęło się Powstanie. Byłem przekonany, że dwa, trzy dni i skończą z nami – bo czym walczyć? Był z nami naczelnik Hufców Polskich – zastępca ojca, druh harcmistrz Witold Sawicki, nazywali go „Tolek”. W drugim, czy trzecim dniu Powstania, przedpołudniem, przed frontem kompanii Harcerskiej, odczytano rozkaz Naczelnika przyznający stopień podharcmistrza. W niedzielę była próba na podharcmistrza, a tym wszystkim, którzy przeszli próbę, przyznano w wolnej Polsce przed frontem kompanii (bo wtedy była wolna Polska) stopień podharcmistrza. Pamiętam to z tamtych czasów.
Z całej kompanii „Harcerskiej” na Woli walczyła chyba tylko jedna drużyna.. Tu się zdobyło karabin, tam się zdobyło… To było pięć dni. Rano 5 sierpnia wycofaliśmy się na Stare Miasto, gdzie był między innymi „Parasol”. Były właściwie dwa czy trzy oddziały, które były uzbrojone. To był „Kedyw”. Byli uzbrojeni po zęby, mieli czym walczyć. Tak się złożyło, że najcięższe ataki na Woli [trafiły] na nich. 5 sierpnia kazali nam się wycofać i żeśmy przeszli na Stare Miasto na nowe pozycje. Na Senatorskiej – tam, gdzie była koncentracja – zebrali od wszystkich dowody osobiste
Kenkarty i polecili mnie zakopać je w naszej piwnicy. Wtedy przedostatni raz zobaczyłem się z mamą i powiedziałem: „Wychodzimy i u nas w piwnicy mam to zakopać”. Na drugi czy na trzeci dzień Powstania dowództwo kazało mi wrócić po kenkarty zakopane w piwnicy i wtedy widziałem się z mamą po raz ostatni. Przed Powstaniem były naloty samolotów sowieckich, alarm i ludność schodziła do piwnic. Byli przygotowani, mieli [naszykowane] plecaki, żeby ze sobą zabrać. Wtedy widziałem siostrę, brata i mamę w piwnicy. Mama poszła ze mną jeszcze na trzecie piętro do mieszkania, dała mi jeszcze to i owo do zabrania i dowiedziała się ode mnie, że jesteśmy na Woli. To było przyczyną strasznego przeżycia. Dlatego że myśmy się 5 sierpnia wycofali, a mama nie wiedziała [o tym]. 6 sierpnia Niemcy zajęli ten dom. Po przejściu kanałami do Śródmieścia spotkałem księdza z kościoła Świętego Antoniego, który był naprzeciwko i pytam się: „Co się z tymi ludźmi stało?”. Powiedział, że ludzi wygonili na ulicę, oddzielili mężczyzn od kobiet i gdzieś pognali. Po wojnie dowiedziałem się z relacji, że jak wyganiali tych ludzi, to był tam wuj, który pracował w RGO i był magazynierem. Mama miała dużo zdrowego rozsądku i kazała mu wszystko z tych magazynów rozdać. „Nie chowaj, rozdaj wszystko”. Niemcy oddzielali kobiety od mężczyzn. Dzieci i kobiety na jedną stronę, mężczyźni na drugą stronę. Jednego chłopaka [Niemiec wziął i powiedział]: „Ty nie masz jeszcze szesnaście lat, idź tam”. – „Dobrze”. Kobieta (też pracowniczka RGO) widziała, że tamtego chłopaka zwolnili, więc poszła do oficera i mówi: „Mój syn też nie ma jeszcze szesnaście lat”. – „Który jest twój syn?”. – „Ten”. Wyjął pistolet i strzelił do niego. Na oczach wszystkich. Mama mówiła, że już nie miała odwagi iść i prosić za tego wuja. On by prawdopodobnie wtedy zginął. [Mama] razem z półtora roku młodszą ode mnie siostrą i z bratem (który w 1944 roku miał sześć lat) szli, gnani w kierunku zachodnim. Przechodząc przez plac Grzybowski, dosłownie kroczyli niemal po kostki we krwi. W pewnym momencie mama krzyknęła do siostry: „Schyl się!”. Była przekonana, że przechodzi wzdłuż powstańców wziętych do niewoli i przygotowanych na rozstrzelanie. Stali półnadzy i oczekiwali. Myślała, że my jesteśmy między nimi. Wiedziała, że jesteśmy na Woli, a nie wiedziała, żeśmy się wcześniej wycofali. „Schyl się, niech nas nie widzą!”. Tego się dowiedziałem dopiero po wojnie. Przez pierwszy tydzień Powstania Niemcy urządzili na Woli okropną rzeź, ale myśmy wtedy o tym nic nie wiedzieli. W niedzielę, 6 sierpnia, była Msza Święta w kościele garnizonowym na Długiej. Służyłem do tej Mszy Świętej jako ministrant. Po Mszy Świętej odbyła się uroczysta defilada oddziałów, które nie musiały być na wyznaczonych odcinkach. Panował odświętny nastrój. O tragedii Woli nic nie wiedzieliśmy.
- Gdzie była kwatera na Starym Mieście?
Była na Kilińskiego – mieliśmy odcinek u wylotu Podwala. Ruiny były od Senatorskiej wzdłuż Miodowej aż do… Świętojańskiej. Mały odcinek obronny na początek Powstania. To był spokojny odcinek, dlatego że Niemcy tam nie atakowali. Byłem ranny 23 czy 24 [sierpnia]. Dopiero pod koniec pobytu na Starówce zabrali się za ten odcinek. Nie mogłem włożyć hełmu, bo – [choć] byłem lekko ranny – wszystko miałem napuchnięte; okolice oczu bardzo napuchnięte, obandażowany. [Wyznaczono] mnie tylko do służby wartowniczej, wewnętrznej.
- Proszę opowiedzieć o tragedii z 13 sierpnia.
To był nieszczęsny czołg-pułapka, jak przypuszczają. A to nie był czołg-pułapka, tylko zwykły czołg do wysadzania bunkrów, jak się po wojnie przekonali.
- Jak ksiądz zapamiętał ten dzień?
Zapamiętałem bardzo dobrze, bo o niczym nie wiedziałem. Na początek były trzy plutony i trzy zmiany. Ale bardzo szybko było wiele zabitych, więc była jedna służba dzienna, druga służba nocna. Służba nocna miała większy spokój, ale potem – jak wróciliśmy na kwatery – to [ganiali nas] do gaszenia pożarów, do noszenia żywności i tak dalej. Jak tylko dało się złapać [okazję], żeby położyć się gdzieś i przespać, to szedłem się przespać na godzinkę czy dwie. Nie wiedziałem, że zdobyli czołg. Zdobyli w cudzysłowie. Byłem wtedy na pierwszym piętrze, chyba po wodę. Poszedłem do łazienki, były tam dwie czy trzy osoby. W pewnej chwili słyszę szalony wybuch. Spoglądam przez okno w łazience, z bramy biją płomienie. Okazało się, że to były samozapalające butelki przygotowane w bramie do obrony przed niemieckimi czołgami. Wybuch spowodował pożar. Wszystko ciemne, czarne, ponure. Samego miejsca wybuchu nie widziałem, ale to była jatka. Zginęło dużo żołnierzy z „Gustawa” i tych najmłodszych, łączników. Zdobyli czołg, więc co za entuzjazm. Było dwóch braci Mirskich – obaj byli moimi zastępowymi. Krzysztof Mirski zdobył czołg, a Michał Mirski od czołgu zginął. Był dowódcą 1. drużyny w I plutonie kompanii „Harcerskiej” – po jego śmierci zrobili mnie dowódcą drużyny, więc dość dobrze to pamiętam. Było jeszcze dwóch braci Piaseckich. Jeden był łącznikiem, a drugi (ponieważ stracił dwa palce u każdej ręki przed Powstaniem) był najpierw zwykłym łącznikiem, a potem dowódcą – bo był starszy. Szukali się, jeden z jednego końca, a drugi z drugiego – zeszli się w środku, obaj żywi. Jeden Mirski zginął przy czołgu, a drugi w Śródmieściu, po przejściu kanałami w czasie walk o obronę kościoła świętego Krzyża.
- Ksiądz był w drużynie razem z bratem?
W drużynie harcerskiej i w drużynie wojskowej. Drużyna wojskowa to oddział, który składa się z dziewięciu żołnierzy. Trzy drużyny tworzyły pluton. Byłem z bratem w jednej drużynie. Nie wiem, jak to się potem złożyło – widocznie były przegrupowania – że bardzo często, jak byłem na kwaterach, to brat był na odcinku; jak ja byłem na odcinku, to brat był na kwaterach. Żeśmy się tak wymijali. Zawsze po takim wydarzeniu szukaliśmy siebie, czy się coś stało.
- Skoro byliście podobni, to ktoś mógł myśleć, że ciągle jedna osoba stoi na barykadzie…
Nie, nie było pomyłek. Dobrze nas rozróżniali. Pod koniec walk na Starówce Niemcy bombardowali jeszcze te miejsca, które najbardziej ocalały. Jeszcze gdzieś stał częściowo ocalały budynek, nie same ruiny, to bombardowali. Byłem wtedy ranny (więc to było gdzieś po 23, 24 [sierpnia]) miałem obandażowaną głowę. Poszedłem z rana na pierwsze piętro załatwić się. Ustępy, kanalizacja – nic nie działało. Załatwialiśmy się w ruinach. Raptem słyszę, że krąży samolot. Jestem w środku tego koła na pierwszym piętrze. Jeżeli rzuci bombę, to klatka schodowa jest najmniej odporna i wszystko się wali. Wobec tego wyszukałem najgrubszy mur w tej ścianie (to był mur oddzielający mieszkanie od klatki schodowej). Usiadłem w otworze na drzwi tego muru, wyciągnąłem rękę nad głowę i po prostu zacząłem się modlić. Po chwili huk – bomba spadła. Wszystko biało, tynk [się osypał] – biała mgła, nic nie widzę, w uszach dzwoni. Po kilku sekundach wszystko minęło. Nie pomyślałem, że może być rzucona druga bomba. Wstałem, zrobiłem kilka kroków do schodów – drugi błysk, drugi huk. Tym razem widziałem błysk ognia. [Poczułem] jakby kopnięcie w brzuch, a to podmuch od tej bomby. Rzuciło mnie kilka metrów. Czuję, że krzyczę, bo mam otwarte usta, ale nie słyszę siebie, w uszach strasznie dzwoni po drugim huku. Myślę: „Jak krzyczysz..., to żyjesz”. Zamknąłem [usta]. Teraz było czarno. Przedtem wszystko białe, teraz wszystko czarne. Po jakimś czasie czarny pył opadł i zupełnie [wszystko] zmienione. „Gdzie ja jestem?” – wszystko wygląda zupełnie inaczej. Pamiętałem tylko, że byłem na pierwszym piętrze. Myślę sobie: „Zejdę na dół i tam mi powiedzą, gdzie jest kwatera kompanii, to musi być gdzieś niedaleko”. Zszedłem po klatce schodowej na dół, ale nie można wyjść, bo drzwi są zamurowane od gruzu. Z lewej strony zobaczyłem stróżówkę i myślę: „Wyjdę przez stróżówkę i wyskoczę przez okno”. Wszedłem do stróżówki, a tam pod ścianą leżała kobieta przykryta drzwiami. Wszystko – włosy, twarz – szare od pyłu i daje mi znaki. Nie słyszę, bo mi dzwoni w uszach. Krzyknąłem: „Jak wyjdę, to przyjdą, żeby ciebie wygrzebali”. Przypuszczałem, że ona chce, żeby jej pomóc z tego wyjść. Wyskoczyłem przez okno parterowe na dwór, a tam już z piwnicy wyskakiwali nasi. Odwracam się w drugą stronę, a tam [widok] jak tort: podłoga, sufit, podłoga, sufit, podłoga, sufit, a pod spodem na dole był nasz szpitalik batalionowy „Gustawa”. Ze szpitalika wydobywały się jęki, więc jeszcze tam żyli. Staraliśmy się ich odgrzebać, dostaliśmy nawet do pomocy jeńców niemieckich. Niemcy strasznie się bali. Jednym z wartowników był młody chłopiec, łącznik Piasecki. Dali mu karabin, pięć naboi i [powiedzieli]: „Pilnuj ich”. Niemcy trzymali się blisko niego, bo myśleli, że on ich będzie bronił przed ludnością cywilną. [Myśleli], że ludność będzie się na nich mściła – ale nie mścili się na Niemcach. Ale czym to odkopać? Łopatami bez ciężkiego sprzętu? Po pół dnia pracy daliśmy spokój, bo nie szło. To było na Kilińskiego 3 lub 5 – zginęli zasypani przez gruz.
- Co stało się z tą kobietą?
Nie wiem, co się stało. Powiedziałem, że tam leży jedna [kobieta], żeby odszukali. Przypuszczam, że pomogli jej wydobyć się, ale nie dopilnowałem tego. Byłem tak wstrząśnięty tym, co zobaczyłem… Powiedziałem sobie: „Żebym był kilka metrów bliżej, tak samo byłbym zmiażdżony”. Pamiętam jedną ciekawostkę: ubranie miałem porwane, w strzępkach, z kieszeni wszystko wyprute przez podmuch, wszystkie dokumenty wyrzucone przez podmuch. Puste, porwane kieszenie. Potem w AK musieli drugie wystawić – i żadnego zadraśnięcia. Żadnego zadraśnięcia. A bomby wybuchły bliżej niż czterdzieści metrów ode mnie.
- To jest to cudowne ocalenie?
Nie. Cudownym ocaleniem nazwali koledzy zranienie za drugim razem. Bomba wybuchła o wiele dalej, a stan był bardziej krytyczny.
- To było na Starym Mieście?
Nie, po przejściu kanałami do Śródmieścia.
- Jak wyglądało wycofywanie się ze Starówki?
Dostałem rozkaz stawienia się u doktora batalionowego. Miałem się zameldować z całym rynsztunkiem – chlebak i wszystkie rzeczy, co miałem. Poszedłem, a doktor batalionowy powiada: „Udasz się tam i tam”. Dał mi adres na ulicę Długą. „Nie wolno wracać ci już na kwatery”. I tyle. Rozkaz to rozkaz. Nie wróciłem na kwatery, z nikim się nie zobaczyłem. W ten sposób od kilku dni chłopcy znikali. Potem się dowiedziałem, że to było wcześniejsze przesyłanie rannych przewidywane przez dowództwo na wypadek kapitulacji. Żeby nie siać paniki. Nic nie wiedziałem, że będzie kapitulacja. Przychodzę na adres na Długiej, a tam już tworzy się kolumna rannych i idziemy kanałami do Śródmieścia. Wszyscy lżej ranni – jedni w rękę, inni w nogę, ja byłem ranny w głowę. Miałem homeopatyczny środek zatrzymujący krwotoki. Któremuś strasznie krwawiła ręka, to mu dałem. Po godzinie czy dwóch schodzimy do kanałów. […] Uczucie zawahania – na dole płynęła brudna woda z odchodami. W butach, w [ubraniu] wejść w tą wodę czy nie wchodzić? Wszedłem. Była rozciągnięta linka, ale już przegnita. Kazali nam się trzymać paska poprzednika. Mnie trzymał ten, co szedł za mną. Żeśmy szli mniej więcej cztery godziny – nie wiem ile. Przez pierwszą połowę drogi było wysoko. Nie można było dostać kanału ani u góry, ani z boku, ściany były oślizłe. Jak się chciało dostać boku, trzeba było się przechylić w jedną stronę. Wody [było] poniżej kolan. Ciemno, jakieś dachówki, gruz. Nic nie widać, żadnego promyka światła, nic.[Szliśmy] w ciszy, nie wolno było rozmawiać. Druga cześć, to mniejszy kanał. W tym kanale szło się, trzymając łokcie na kolanach. Przekrój miał może osiemdziesiąt centymetrów. Młody byłem, to przeszedłem. Podziwiałem tych, którzy w ten sposób przenieśli rannego czy amunicję. Do kanału weszliśmy na Długiej, a wyszliśmy na Nowym Świecie przy [ulicy] Wareckiej, Ordynackiej. „Po co tutaj przyszliśmy?”. Byłem gotów zaraz zejść i wracać z powrotem. Nic nie wiedziałem, że coś się szykuje. Zupełnie nic, wszystko w tajemnicy. Przydzielili mnie na [ulicę] Konopczyńskiego. Przychodzę, a tam na drugim czy trzecim piętrze szyby wielkie. Na Starówce mieliśmy już dwa tygodnie tylko na parterze i w piwnicy, kanalizacja nie działała, wody nie ma. A tu jak normalne życie 300 kilometrów za frontem. Najpierw oczywiście do łaźni. Łazienka wspaniała, czysta wanna – a nogi [miałem] oblepione smołą. Odchody były dezynfekowane. Śmierdziało, ale nie dusiło. Musiałem wszystko zeskrobać. Pościel! Tapczan! Jak na drugi dzień się obudziłem, poprosiłem o przepustkę, żebym mógł dowiedzieć się., co się stało z moją rodziną – mieszkali w Śródmieściu. Dostałem przepustkę i poprosiłem, żeby zaznaczyli, że nie mam żadnych dokumentów. Napisali na przepustce: „Nie posiada żadnych innych dokumentów”. Ktoś mógłby pomyśleć, że jakiś szpieg i mógłbym [mieć kłopoty]. Poszedłem szukać rodziny na [ulicę] Próżną – tam ciotka z wujkiem mieli sklep. Powiedziano mi, że oni gdzieś przeszli na… dali mi adres, ale nie pamiętam dokładnie w jakich stronach. Odnalazłem babcię, wujka, ciotki, wszystkich z ulicy Próżnej. Babcia powiadała: „Marysiek przyszedł! Co słychać?”. Chcieli mnie zatrzymać, ale wujaszek powiada: „Nic, wracaj! Dostałeś przepustkę tylko na dwie czy trzy godziny”. Mnie nie było w głowie, żeby tam zostać. Chciałem się tylko dowiedzieć, co jest. Wróciłem stamtąd na Konopczyńskiego. Lżej rannych przesyłali potem ze szpitala (bo na Konopczyńskiego był szpital) do domu rekonwalescentów. Znajdował się na ulicy Tamka przy [ulicy] Dobrej. Dowiedziałem się tam przy okazji, że w szpitalu polowym na Tamce jest kolega Andrzej Małachowski, który był drużynowym „Amarantowej”. Poszedłem go odwiedzić – miał rzeczywiście przestrzeloną szczękę, miał założony opatrunek. W szpitalu była też pani Janka Giertychówna, która pracowała w RGO, i też poszedłem ją odwiedzić. Potem dowiedziałem się, że na Smulikowskiego – tam, gdzie dawniej mieszkaliśmy, na Powiślu – był oddział, w którym był mój wuj, „Krybar” czy coś takiego. Poszedłem go zobaczyć. Oddział znalazłem, a on był gdzieś na służbowym wysłaniu. Tak się skończyło. Wróciłem do siebie na Tamkę i dowiedziałem się, że cały mój oddział, cała kompania „Harcerska” przeszła kanałami. Dwa dni przedtem myśmy przeszli i ranni. Dostałem adres, wobec tego pożegnałem się na Tamce i poszedłem na ulicę Czackiego, bo tam zgromadziła się kompania. Okazało się, że ostatni oddział osłonowy, który zszedł do kanałów, to było sześciu, ośmiu czy dziesięciu chłopaków z naszej kompanii. Był to oddział osłonowy, który miał osłaniać wycofanie. Byli przygotowani, że zostaną, bo przy włazie utworzył się niesamowity… korek – wszyscy chcieli [zejść] i pchali się, [również] cywile. Podobno działy się tam niesamowite rzeczy. W pewnej chwili spadła bomba czy pocisk i wszyscy padli. Nasi pierwsi się ocknęli, wskoczyli do włazu i zeszli. Mój brat nie zszedł wtedy z nimi. Widzieli mojego brata Stasia, że po wybuchu biegał z zakrwawioną głową. „Jak biegał – mówię – to jest żywy”. A zakrwawiona głowa – to dostał. Wiedziałem tylko tyle. Reszty dowiedziałem się w grudniu w obozie jeńców wojennych. Znalazł się i z mamą go odszukali. Sam wcześniej nie wiedziałem. Wtedy się dowiedziałem, że Starówka kapitulowała, bo kompania przyszła, wszystko się [wycofało]. Niemcy byli zdumieni. Oni nie przypuszczali, że cała obrona Starego Miasta może przedostać się kanałami do drugiej [dzielnicy]. Dlatego nie atakowali kanałów, bo nie wyobrażali sobie, że to jest możliwe. Dlatego uważam, że film „Kanał”, który był wyświetlony po wojnie, jest jednoznaczny. Zebrał wszystkie momenty tragiczne, które ludzie przeżyli. A tu normalne wycofanie, w normalnych warunkach. Powiadam: wyszedłem i byłem gotów wracać od razu. Nie czułem zmęczenia, byłem gotów wracać od razu.
- Wtedy Niemcy nie wiedzieli, że jest kanałowa komunikacja. A na Mokotowie już wiedzieli.
Nie przypuszczali, że może być taka komunikacja.
- Byli zdziwieni, jak weszli na Starówkę i zobaczyli, że tam nie ma powstańców.
Tak, tak, tak…Jeśli chodzi o Starówkę, to była straszna rzecz, bo tam nie wchodzili Niemcy, tylko bolszewicy. SS zrobione z jeńców wojennych, którzy dostali się do niewoli niemieckiej. Przekształcili ich potem w oddziały SS. Oni byli straszni. Gwałty kobiet i tak dalej… Czytałem potem, co się tam działo.
- Jakie były dalsze losy księdza w Śródmieściu?
W Śródmieściu dostaliśmy się na Czackiego. W dalszym ciągu pełniłem służbę wartowniczą, bo nie mogłem nałożyć hełmu – miałem ranę i obandażowaną głowę. Pełniłem służbę na terenie oddziału według regulaminu piechoty. Przybiega raz jedna łączniczka i powiada, że Andrzej Małachowski zginął, a Staszek Dobrowolski jest ciężko ranny i przenoszą go na drugą stronę Alej. Akurat wydali nam kolację. Poszukałem jakiejś szafy, żeby kolację wsadzić za książki i zjeść później. Poszedłem zobaczyć, co się stało ze Staszkiem Dobrowolskim. Leżał już na noszach. Został ranny odłamkami pocisku z granatnika w okolicę kręgosłupa. Strasznie jęczał. On tego nie pamięta, on się do tego nie przyznaje, ale ja dobrze pamiętam, że mówił: „Dobijcie mnie, dobijcie mnie. Dobijcie mnie, dobijcie mnie…”. Sanitariuszka – nazywała się Krasnowolska – dostała dwóch czy czterech Niemców do niesienia noszy. Wyruszyliśmy na drugą stronę Alej. Doszliśmy do Alej, a przez Aleje był wykopany tylko wąski przesmyk, z jednej strony tylko troszeczkę nadsypany. To było wieczorem. Trzeba było czekać na swoją kolejkę. Schyleni przeszliśmy przez ten wykop na drugą stronę, a tam to samo wrażenie co przedtem tutaj – spokój. Bo Niemcy najpierw dobrali się do tej części Śródmieścia, a tamtą zostawili na później. Pamiętam, że miałem wielką ochotę poprosić, żeby mnie też tam zostawili, bo tutaj pełnię tylko służby wartownicze i do niczego się nie nadaję. Po co mam wracać do tego piekła? Ale w pośpiechu nie było do kogo się zgłosić, wróciliśmy z powrotem. Staszka zostawiliśmy w szpitalu polowym i tym samym wykopem wróciliśmy na [ulicę] Czackiego.
Przeżył. Żyje, ale w ostatnich miesiącach jest po wylewie, ledwo mówi…A wtedy chciał, żeby go dobić… Dwa czy trzy dni później – na Czackiego – zostałem ranny drugi raz. Przy wybuchu bomby, która padła o wiele dalej. Przy drugim zranieniu straciłem przytomność. Jak się straci przytomność, to traci się świadomość tego, co działo się bezpośrednio przedtem. Nie przypominałem sobie, czy byłem ranny na dworze, czy w domu. W jaki sposób? Czy to był nalot? Nic sobie nie potrafiłem przypomnieć. Potem mi to przypomnieli koledzy. Był nalot, zeszliśmy do piwnicy. Usiadłem naprzeciwko wejścia do piwnicy. Tak nieszczęśliwie, że jak po drugiej stronie podwórka wybuchła bomba, to przez okno wszystko wleciało na mnie. Dostałem w głowę drzwiami i straciłem przytomność. Pamiętam, że jak odzyskałem przytomność, to leżałem na tapczanie. Widzę, że jest ciemno, jest zbiórka – bo stoją w szeregu. Myślałem, że widocznie Niemcy przypuszczają atak, oni wychodzą, a mnie rannego zostawiają samego. I znowu straciłem przytomność. Potem czuję, że ktoś szarpie mnie za ramię. Obudziłem się, a to były przysłane dwie łączniczki, czy sanitariuszki. „Czy może pan chodzić?”. Poruszyłem nogami, byłem w ubraniu: „No mogę”. – „No to przeprowadzimy na drugą stronę, do naszych”. Wstałem z tapczanu i wyszedłem z nimi na podwórze – bo to było w piwnicy. Powiadają, że trzeba iść w kierunku placu Napoleona. Przy placu Napoleona powiedzieli: „Trzeba teraz przemknąć chyłkiem, bo tu jest ostrzał”. Przemknęliśmy chyłkiem, szczęśliwie nikt nie strzelał. Na drugiej stronie byli nasi. Co to były za dziewczyny – nie wiem. Chciałem się kiedyś dowiedzieć, bo nie wiem, czy przeżyły Powstanie, czy nie przeżyły. Bardzo przyjemne wspomnienie o nich. Opowiadano, jak wyglądałem po tym zdarzeniu – nie pamiętam tego, ale oni opowiadali. To było właśnie to cudowne ocalenie. Wyglądałem strasznie. Rana, którą miałem na Starym Mieście elegancko zeszytą, rozwaliła się. Wszystko przysypane gruzem, pyłem, brudem. Od gruzu miałem strasznie podrapaną twarz. Wyglądało strasznie. Byli tacy zszokowani (grupa, która dostała od Niemców łupnia) i powiedzieli: „Ten już nie przeżyje, po co ma się męczyć? Trzeba go dobić”. Zdecydowali, że przeniosą, niech mu tę przysługę odda przyjaciel. Jak tamten się zmierzył, to dowódca łączników – Witold Piasecki – dał mu kopniaka i podbił mu rękę, że nie strzelił. Przekazali mnie sanitariuszkom. Pierwszy raz przyjechałem do Warszawy w 1957 roku i jak mnie zobaczyli, to nie chcieli oczom wierzyć. Do 1957 roku miałem paszport polski na pobyt zagranicą, nieuprawniajacy do przyjazdu do Polski. By móc przyjechać do Polski trzeba było jeszcze mieć specjalną „klauzulę”, której wydania stale mi odmawiano. Pierwszy raz dali mi w 1956 roku, ale nie mogłem przyjechać, bo miałem wtedy
colique nephretique – kolkę kamieni nerkowych i musiałem pojechać do szpitala. Gdybym przyjechał, to akurat byłyby wypadki poznańskie. Przyjechałem w następnym roku. Jak Witold Piasecki mnie zobaczył, to nie chciał oczom wierzyć. On sądził, że nie przeżyję. To strasznie wyglądało: Cała twarz we krwi od licznych zranień gruzem.Poprzednia rana ze Starówki, elegancko zeszyta, teraz rozwalona. Widaćkość czaszki. Wszystko przysypane szarym pyłem z rozwalonego budynku.Podobno jęczałem, ale byłem nieprzytomny. Wiele rozdartej skóry wokółoka. Lekarz robiący pierwszy opatrunek, który pamiętam, powiedział, żegdyby zranienie pomiędzy kątem oka a nosem było 1–2 milimetry głębsze, albobardziej z lewej czy z prawej strony, byłoby już po oku, bo uszkodzonyzostałby kanał oczny. Jednakże rany, choć strasznie wyglądały, byłypowierzchowne.Podczas Powstania, gdy mnie dwie dziewczyny przeprowadziły na drugą stronę placu Napoleona, byłem tam krótki czas, bo znowu spadła bomba i zapaliła – znowu był pożar. Dostałem się na drugą stronę Alej, do szpitala polowego na Wilczej. Pamiętam, że na Wilczej, bo tam mieszkał mój dowódca plutonu, dobry harcerz, bezpośredni przełożony – komendant hufca. Dwa piętra wyżej nad szpitalikiem mieli mieszkanie. Była tam mama i jakaś pomoc domowa. W tym szpitalu przeleżałem do końca Powstania.
Nie pamiętam dokładnie. Może Wilcza 9… Dopiero tam poczułem przez dwa tygodnie, co znaczy głód. Dowództwo szpitala starało się jak mogło. Co innego, jak żołnierz jest sam. Przedtem zdobyliśmy jakieś konserwy, to się podzieliło – głodny nie byłem nigdy. A tam mieliśmy takie wyżywienie: rano, wieczorem i w południe (trzy razy [dziennie]) łyżka stołowa kawy zbożowej, łyżka stołowa pszenicy i łyżka stołowa cukru. To był cały obiad, cała kolacja i całe [śniadanie]. Raz zmielili pszenicę, drugi raz ją pognietli – żeby były zmiany. Cukru było pod dostatkiem, to [czasem] na słodko, czasem na słono, czy na gorzko, żeby zmieniać. Nie wiem skąd był cukier, ale przypuszczam, że jakiś magazyn zdobyli. Robili co mogli, ale nie dało się więcej. Szczęśliwie nikt z głodu nie umarł. Kiszki nam marsza grały… Pamiętam, że miałem ochotę na gorące mleko i chleb z miodem. Aż czułem w ustach to mleko, miód i chleb. W szpitalu odwiedził mnie… dowódca plutonu, hufcowy, który był ranny w rękę. Też miał zwolnienie. Żeśmy omawiali sytuację. Dwa czy trzy razy był u mnie. Rozważaliśmy sytuację możliwości po Powstaniu pracy konspiracyjnej przeciwko Rosjanom, którzy zajmą Warszawę. Mieliśmy plany, nie może być tak samo… Jego matka zawsze rano przysyłała mi przez służącą jedną kromeczkę chleba z marmoladą. Kromka, gruba na palec. To był rzeczywiście rarytas! Tak się złożyło, że jak im wyszły zapasy, to mój kuzyn – razem ze mną był w grupie, która przeszła na drugą stronę – zawsze mi przysyłał kromkę chleba. Jak podpisywali kapitulację Warszawy, to dwa czy cztery dni był rozejm. Znowu poprosiłem o przepustkę, żeby iść szukać rodziny. Mimo tego wyżywienia miałem jeszcze dość sił. Przeleciałem na piechotkę kilka kilometrów. Tam, gdzie poprzednio znalazłem i wuja, i babcię, to już ich nie było. Sąsiedzi powiedzieli, że przeszli na [ulicę] Żurawią. Poszedłem tam, a dom zburzony. Ale sąsiedzi powiedzieli, że ludność wyszła z domu wcześniej, zanim został zburzony i że prawdopodobnie wyszli z mieszkańcami przed końcem Powstania. Jak przyjechałem w 1957 roku, to babcia już nie żyła, a ci wszyscy wujkowie przeżyli.
- Ksiądz wyszedł z cywilami, czy z żołnierzami?
Dowództwo zostawiło nam zupełnie wolną rękę. Zastanawiałem się: albo idę z wojskiem, albo idę z rannymi, albo idę z cywilami. Z cywilami – Niemcy nie uwierzą, że dwa miesiące i nie był w Powstaniu. Za wojsko Niemcy uznali tylko AK, a AL nie uznali. Więc w imię solidarności AK rozdzielało legitymacje dla AL – ale nie zdążyli nadrukować tyle, ile potrzeba. Powiedzieli nam: „Jeżeli ktoś nie musi wychodzić na miasto, niech nie wychodzi, bo może się zdarzyć, że jakiś AL-owiec chce mieć legitymację i strzeli mu w głowę”. Wszystkie szpitale zgrupowali na [ulicy] Poznańskiej – ten na Wilczej był małym szpitalikiem na kilkadziesiąt osób. Chciałem mieć opiekę nad okiem. Byłem ranny w oko i muszę mieć opiekę okulisty, dlatego wychodzę z rannymi. Żadnych kontaktów cywilnych, rodzinnych nie miałem. Dobrze się stało, żeśmy postanowili wyjść z rannymi, bo jechaliśmy do niewoli pociągiem sanitarnym. W pociągu sanitarnym jeden wagon był osobowy, a wszystkie inne towarowe. Wszystkie wagony towarowe miały prycze. Było mniej więcej osiemnaście [prycz] na jeden wagon. Wojsko [natomiast] szło na piechotę chyba do Ożarowa, dopiero stamtąd wagonami po sześćdziesięciu. Wagony trzęsły niesamowicie, bo nie były resorowane, ale każdy mógł się położyć na pryczy.
Najpierw chcieli nas zostawić w Łodzi. Litzmannstadt – to już było po stronie niemieckiej. W kapitulacji było zastrzeżenie, że straż nad jeńcami będzie sprawować Wehrmacht, a nie żadna inna organizacja. Przyjeżdżamy do obozu, a tam nadzór nad jeńcami sprawuje nie Wehrmacht, tylko inna organizacja, SS czy jakaś inna. Niemiecki dowódca składu (chyba podoficer) przez pół dnia dzwonił na lewo i na prawo, i wydzwonił nas stamtąd. Z pociągu do obozu jechaliśmy tramwajami. Z powrotem znowu tramwajami do pociągu. W tramwajach było 150, 200 czy 250 [osób]… nie wiem, ilu było wszystkich jeńców. Drugie śniadanie w tramwajach było przygotowywane oczywiście przez Polaków – wiedzieli, że jadą jeńcy z Warszawy. Pojechaliśmy do Niemiec, do Zeithain – to był obóz, który [przeznaczyli] na prymitywny szpital, z prowizorycznym [sprzętem] przywiezionym z Warszawy. Na przykład maszyna dentystyczna do wiercenia otworów w zębach przy plombowaniu, z napędem nożnym – ktoś naciskał na pedał, jak w maszynie od szycia. Cała obsługa była polska. Tylko głównym dowódcą był Niemiec. W szpitalu podzielili rannych – [osobno] ranni w głowę, ranni w nogi i tak dalej… Proszę sobie wyobrazić, że ranni, którzy mieli zdrowe nogi, urządzili mecz piłki nożnej. Zachciało im się urządzić mecz piłki nożnej. Nadszedł główny komendant szpitala, Niemiec, i powiedział zdumiony: „Im potrzeba
Arbeitstherapie”, drugiego meczu wsród rannychjuż nie było.
Poznań, 19 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama