Włodzimierz Hermanowski „Junosza”
Nazywam się Włodzimierz Hermanowski, urodziłem się 23 marca 1925 roku w Warszawie. W konspiracji byłem od 1942 roku, w Powstaniu brałem udział, jako kapral podchorąży na Żoliborzu w Zgrupowaniu „Żaglowiec”.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Byłem uczniem, skończyłem akurat pierwszą klasę gimnazjum i miałem czternaście lat.
- Jaki wpływ wywarło na pana wychowanie rodzinne?
Byłem warszawiakiem i pochodziłem z rodziny, która brała udział w poprzednich powstaniach i wojnach. Tradycje rodzinne były ogromne, opowieści rodzinne zawsze odświeżały sprawy z poprzednich powstań szczególnie z powstania styczniowego, bo nie tylko słyszeliśmy o tym od dziadków i rodziców, ale na ulicach Warszawy spotykało się ludzi, którzy brali udział w powstaniu styczniowym. Kwaterowali oni w pensjonacie czy schronisku dla powstańców, jakie mieściło się na warszawskiej Pradze i brali udział w rozmaitych uroczystościach wojennych i na żywo oglądaliśmy tych, którzy byli naszymi poprzednikami. Trudno było nie postąpić podobnie i zawieść swoje nadzieje i nadzieje, które społeczeństwo w nas pokładało.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny zastał mnie w Toruniu, tam mieszkali moi rodzice. Tam był duży garnizon wojskowy, ale teren Pomorza został zaatakowany przez Niemców z dwóch stron – z Prus Wschodnich i z Pomorza Zachodniego. Wkrótce Niemcy wkroczyli na ziemie Pomorza i Kujaw. Moja rodzina, razem ze mną przemieściła się z Torunia do Włocławka myśląc, że wygramy coś cofając się, bo w końcu gdzieś będzie jakiś opór wojenny. Tak się niestety nie stało. Niemcy zajęli tamten teren i po wkroczeniu Niemców trzeba było jakoś się znaleźć. Niedługo czekaliśmy, ponieważ na terenie Pomorza takimi jak my, przybyłymi na ten teren administracja niemiecka, hitlerowska od razu się interesowała i wysiedlała do Generalnej Guberni, czyli na tereny gdzie administrowali Niemcy, ale była też pomocniczo administracja polska. Byłem jednym z pierwszych wysiedleńców, bo już w październiku 1939 roku wysiedlony z Torunia w ramach tak zwanych czystek etnicznych. Tym bardziej obrusza mnie to, jak niemieccy uchodźcy tytułują się wysiedlonymi, podczas gdy byli uciekinierami. Zasadnicza masa uciekała pod nakazem swojej niemieckiej administracji, a ja musiałem opuścić teren Torunia. Straciliśmy wszystko, co tam posiadaliśmy i udaliśmy się do Warszawy, mojego rodzinnego miasta, w którym tym bardziej po wojennych przejściach garnęliśmy się do konspiracji i to tworzyło tą atmosferę, że trzeba dać opór.
- Czym zajmował się pan w czasie okupacji, przed Powstaniem?
Z informacji o mojej dacie urodzenia wynika, że byłem uczniem, ale w tych czasach dojrzewało się dosyć szybko i od momentu, kiedy wziąłem udział w pierwszej akcji pod Cytadelą nastąpiły w moje psychice ogromne przemiany. Pierwsza to była ta, że kiedy padł rozkaz do ataku, na wydawało się nie zdobyta bramę Cytadeli, był element refleksji i zdziwienia, jak można tego dokonać. Ale pomyślałem sobie: „Nie może być tak, żebym pierwszego rozkazu nie wykonał”. Powiedziałem sobie: „Raz kozie śmierć” i wtedy poszliśmy właśnie na Cytadelę. Dalsze postępowanie – już w ferworze walki następowało krzepniecie psychiki młodego żołnierza i nie było tych dylematów. Po prostu trzeba było spełniać swój obowiązek.
- Jakie zajęcie było dla pana legalnym źródłem utrzymania, a z czego utrzymywał się pan w rzeczywistości?
Jako młody człowiek, robiłem dopiero maturę i nie miałem zajęcia zawodowego. Żyłem po prostu przy rodzinie. Miałem sytuację taką, że ojciec, matka i starsza siostra – wszyscy pracowali. Ja jeden, ponieważ się jeszcze kształciłem, nie pracowałem zawodowo, ale pozostając sam w domu byłem bardziej samodzielny i to pomagało mi również w postępowaniu wojennym.
- Czy brał pan udział w konspiracji?
Wojna trwała długo, poczekała na mnie i zdążyłem wziąć w niej udział. Droga moja do wojny, do zbrojnego udziału wiodła poprzez konspirację i związane z tym funkcje. Pierwszą funkcją konspiracyjną był łącznik – przenosiłem meldunki pomiędzy poszczególnymi lokalami. Było tak, że kto dobrze się sprawował w funkcjach podstawowych, z reguły pełnili je młodzi ludzie (ja wtedy miałem naście lat), ten mógł dostać się na kursy wojskowe. W okresie maturalnym można się było dostać na kursy podchorążych i tam przejść wojskowe przysposobienie.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Mieszkałem w Warszawie, więc zastał mnie w domu. Konkretnie w tym czasie, po wyrzuceniu nas z Torunia do Generalnej Guberni, mieszkaliśmy rodzinnie w Warszawie w różnych miejscach, ale w okresie przedpowstaniowym byłem na ulicy Białej, to granica miedzy Śródmieściem a Wolą, jakby położona na zapleczu gmachów sądów przy ulicy Ogrodowej. Oczywiście, jako żołnierz konspiracji wiedziałem i oczekiwałem, że w każdej chwili mogę być wezwany. Rzeczywiście, dnia poprzedzającego wybuch Powstania otrzymaliśmy rozkaz, żeby stawić się na ulicę Krajewskiego pod Cytadelą do określonego lokalu i tam był mój początek powstaniowy.
- Gdzie i kiedy walczył pan w Powstaniu?
Powstanie dla mnie rozpoczęło się z przydziału organizacyjnego na Żoliborzu, w Zgrupowaniu „Żaglowiec”, plutonie 205. Pierwsze zadanie, które miał nasz oddział do wykonania było to zdobywanie obiektu wojskowego, potężnego, trudnego do wzięcia – Cytadeli Warszawskiej. Elementem korzystnym i pozytywnym tej akcji, było to, że żołnierze 21. Pułku przed wojną, czyli przed 1939 rokiem stacjonowali w Cytadeli i znali ten teren bardzo dobrze. Wobec tego, trzeba było ten element znajomości wykorzystać. Kto oglądał mury Cytadeli, mury są potężne i trudne do zdobycia, ten wie, że zadanie, które otrzymał nasz oddział było wyjątkowo ciężkie, ale przy wykorzystaniu elementu zaskoczenia liczyliśmy, że uda się to zadanie wykonać. Zaskoczenia nie było, ponieważ na Żoliborzu akcje wojenne rozpoczęły się wcześniej, przed wyznaczoną Godziną „W” czyli siedemnastą 1 sierpnia. No, ale żołnierz rozkazy uprzednio ustalone musi wykonywać. Oddziały Żaglowca składały się z plutonów ogniowych, takich jak pluton 202, który ogniem obłożył Cytadelę i przy znajomości terenu uzyskał przewagę ogniową i zniszczył szereg zgrupowań niemieckich, które były wewnątrz Cytadeli. Kiedy wreszcie nasza jedyna ciężka broń, czyli angielski PIAT wstrzelał się w bramę i udało się uzyskać trafienie w okno niemieckiej wartowni, wydawało się, że jest pewna szansa na atak. Wydano rozkaz i oddział szturmowy uderzył na bramę. Byłem w tym oddziale i biegłem w ślad za pionierami, którzy mieli ładunki podłożyć pod bramę i uzyskać możliwość wejścia do Cytadeli. Niemcy początkowo zaskoczeni i przy dużych stratach w wartowni, opanowali sytuację, ściągnęli posiłki i nie dopuścili do zbliżenia się do bramy Cytadeli. Nasz oddział szturmowy poniósł duże straty, ja sam zostałem lekko ranny, ale na rozkaz wycofania udało mi się wrócić do szeregów, do bloków położonych wokół Cytadeli, gdzie grupowały się nasze oddziały. To był ten pierwszy etap i pierwszy moment walki, z jaką się zetknąłem w czasie Powstania. Walczyłem na Żoliborzu, ale nie tylko, ponieważ w dalszej fazie walki zostałem ranny na terenie Zdobyczy Robotniczej, to jest dzielnica położona w bok od Bielan i ten teren został w pewnym momencie przez oddziały powstańcze opuszczony. Ja jako ranny zostałem na Bielanach, konkretnie skierowano mnie do szpitala powstańczego ulokowanego w schronisku dla sierot, które do dzisiejszego dnia nosi nazwę „Nasz Dom”. Od kiedy jako ranny dostałem się do „Naszego Domu” był on również moim domem. Bardzo miło wspominam ten okres, ponieważ w tych trudnych warunkach okupacyjnych, ten dom dawał nam, rannym pewien azyl i czuliśmy się w miarę bezpiecznie. Mimo że wokół byli Niemcy, nasi wrogowie bezpośredni, ale ufaliśmy, że uda nam się tam przetrwać. Rzeczywiście, tak się sprawy potoczyły, w szpitalu tym byłem ponad dwa tygodnie. Sytuacja była taka, że teren był niemiecki, ale nadzór nad terenem sprawowały oddziały węgierskie, które zmuszone były do współpracy z Niemcami, ale w czasie Powstania zdecydowanie sprzyjały Polakom, ile się tylko dało. Po pewnym czasie, już podczas mojego pobytu w „Naszym Domu”, w szpitalu, Niemcy zorientowali się, że Węgrzy nie są dla Polaków wrogami, nie można na nich liczyć, wycofali oddziały węgierskie w głąb swojego terenu, w stronę Kampinosu, a na ten teren przyszły inne oddziały ekstremistów różnych krajów ze Wschodu, którzy postępowali bardzo srogo. Nad tym terenem nadzór sprawowały oddziały lotników, które stacjonowały w Akademii Wychowania Fizycznego, przed wojną się to nazywało CIWF – Centralny Instytut Wychowania Fizycznego. Oddziały te, nadzorując teren przychodziły również do „Naszego Domu”. Kierownictwo szpitala na pobojowisku zebrało, oprócz poszkodowanych powstańców, również żołnierzy niemieckich i kiedy Niemcy z Akademii Wychowania Fizycznego przybyli do tego szpitala, ranni Niemcy zostali im oddani. Potwierdzili, że mieli właściwą opiekę w szpitalu, wobec tego dowódca niemiecki orzekł: „Nie wchodzę w to, co się tutaj dzieje i kto tu jest. Przyjmuję, że są to ranni cywile i nie będę się w wasze sprawy wtrącał, radźcie sobie jak możecie”. Rada była dobra, ale możliwości szpitala bezspornie były słabe. Najgorzej było z wyżywieniem, bo rannych i personelu szpitalnego było sporo, na tym gruncie nie było najlepiej, nie mniej jednak pozwalało na trwanie szpitala. Po pewnym czasie kierownictwo szpitala doszło do wniosku, że trudno będzie wszystkich wyżywić i postanowiło, jako tako podleczonych pacjentów przesunąć gdzie indziej. Tym innym miejscem był Kampinos, teren, na którym byli i Węgrzy i oddziały partyzanckie polskie. Tam żeśmy w pewnym momencie zostali całą grupą skierowani. Na Żoliborz do oddziałów macierzystych, ze względu na to, że teren był otoczony, trudniej by się było dostać. Wobec tego skierowano nas do Kampinosu.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Ludność cywilna przyjmowała naszą walkę z entuzjazmem i okazywała ogromną pomoc. Bardziej mogę mówić o tym, co się działo na Żoliborzu, niż na Bielanach, bo będąc w szpitalu nie miałem kontaktu z ludnością cywilną, ale wiem od sanitariuszek i personelu szpitalnego, że była wobec nas duża życzliwość. Natomiast tam gdzie zaczynałem Powstanie, pod Cytadelą Warszawską, wokół niej były i są bloki, w których mieszkali oficerowie i podoficerowie pracujący czy będąc w załodze Cytadeli. Ta ludność była wobec nas oczywiście znakomicie nastawiona. Zbiórka naszych oddziałów na Powstanie odbywała się w ich lokalach, w ich domach, ich to narażało, a mimo to pomagali nam w sposób fantastyczny. Na nich można było liczyć, oni cały czas już w czasie okupacji udzielali ogromnej pomocy. Tam działali rusznikarze, informatorzy przy Dworcu Gdańskim, przez który szły transporty na wschód i informacje, które oni zbierali były przekazywane do radiostacji powstańczych, a wcześniej konspiracyjnych, informacje o tym, co się dzieje na linii kolejowej na wschód przechodziły do Londynu do dalszego wykorzystania. Można by wymienić szereg osób, imiennie takich, które odegrały tam ogromna rolę. Do nich należy miedzy innymi chorąży Łuczak, który był rusznikarzem i w jego domu mieściła się radiostacja. Później, kiedy Powstanie się skończyło Łuczak w swoim podziemnym państwie, w swoich podziemnych magazynach przetrwał czas, w którym Niemcy po Powstaniu zajęli ten teren i dopiero kiedy nastała generalna ofensywa wojsk radzieckich na Warszawę, wyszedł ze swego ukrycia i dołączył do wyzwolonego terenu Warszawy. O ludności cywilnej można by mówić też w aspekcie tego, co się działo po Powstaniu. To była bardzo ważna rzecz. Warszawa była niszczona, natomiast teren wokół Warszawy okupowany jeszcze przez Niemców był zaludniony tymi ludźmi, którzy jeszcze tam mieszkali. Ci, którzy tak jak ja poprzez Kampinos po walkach kilkutygodniowych wyszli wreszcie na rozkaz o demobilizacji na teren poza Kampinos, doznali ogromnej pomocy ludności, która nie bacząc na niebezpieczeństwo, jakie przed nimi się rysowało, pomagała ukrywającym się powstańcom. Ten temat jest bardzo bogaty i ma same pozytywne akcenty.
- Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania Warszawskiego?
Walczyłem na Żoliborzu i tam przebywałam. Żoliborz jest największym i najlepszym przykładem jak konspiracyjne państwo, bo takie się obok Armii Krajowej organizowało, krzepło i funkcjonowało w tej północnej części Warszawy na Żoliborzu, Bielanach i okolicach gdzie sięgało Powstanie. Były zorganizowane wszystkie służby cywilne i stanowiły one oparcie dla walczących powstańców. Była nie tylko służba cywilna, która opiekowała się działalnością ludności cywilnej na tym terenie, ale również oddziały paramilitarne, które wspomagały bezpośrednio Powstanie. Całość organizacji administracyjnej na Żoliborzu zasługuje na wielkie uznanie i walczy o palmę pierwszeństwa tych służb na terenie całej Warszawy. Mówiło się o Żoliborzu „Rzeczpospolita Żoliborska”.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę, słuchał radia?
W czasie Powstania wychodziła prasa, którą oczywiście nie codziennie, ale czytywaliśmy i to było ogromną pomocą dla naszego ducha walki, bo dobrze wiedzieć, co się dzieje na świecie i konkretnie na terenie, w którym my pełnimy swoją wojenną służbę. Tych informacji było dużo. W czasie konspiracji i później Powstania w Warszawie było mnóstwo rozmaitych czasopism konspiracyjnych, mnóstwo informacji, natomiast miałem wątpliwości czy to działa również poza Warszawa, poza wielka aglomeracją, w której jest również nasycenie organizacjami, fachowcami od spraw prasy. Podam przykład, jak się działo poza Warszawą. Kiedy spoza Kampinosu nasze oddziały przechodziły ponownie do konspiracji, ci ludzie z naszych oddziałów, którzy pochodzili z terenów podwarszawskich mieli ułatwienie w działaniu, bo szli do swoich domów. Ludzie tacy jak ja, który mieszkał w centrum Warszawy, nie miał po Powstaniu gdzie wracać wobec tego wędrowałem przez teren podwarszawski w poszukiwaniu rodziny. Miałem trochę tej rodziny pod Warszawą, a najlepszym miejscem były Skierniewice, gdzie miałem wujostwo. Postanowiłem udać się tam, bo łatwiej będzie poprzez rodzinę znaleźć i innych. Kilka dni trzeba było wędrować na piechotę do Skierniewic i ukrywać się, bo ktoś, kto posiadał dokumenty warszawskie był przez Niemców poszukiwany i zatrzymywany. Wobec tego poszukiwaliśmy jakiś miejsc, w których można się po drodze schronić. W pewnym momencie mieliśmy zamiar przenocować gdzieś pod Szymanowem w domu opieki organizowanym przez RGO albo PCK. Powiedziano nam, że bardzo niebezpiecznie jest się zatrzymywać u nich, ponieważ prawie codziennie Niemcy przychodzą i badają, kto mieszka. Zjawił się młody człowiek, jak się później przyznał był wiejskim szewcem, skromny człowiek, zabrał nas do siebie na kwaterę. Kwatera była skromna, ale gdzieś tam na podłodze znalazło się miejsce na nocleg. Zanim żeśmy się zdecydowali ulokować do spania, gospodarz informował nas na podstawie gazetek i nasłuchu radiowego o tym, co się dzieje w całym świecie. Był znakomicie zorientowany gdzie i co dzieje się na poszczególnych frontach. Dla mnie było to ogromną radością, że poza Warszawą, tam gdzie gazetki docierały, na co dzień, również na głębokiej bądź, co bądź prowincji, również istnieje prasa konspiracyjna i o tym, co się dzieje wiedzieli wszyscy, bo jeden drugiemu te wiadomości przekazywał. Wszyscy, którzy czuli się Polakami czuli się również w obowiązku informacje te przekazywać dalej.
- Czy dyskutowaliście na tematy zamieszczone w artykułach, audycjach?
Oczywiście wykorzystywaliśmy te audycje i rozmawiało się stale, ponieważ od tego zależało nasze życie. Tutaj znajdowaliśmy nadzieję na to, że przetrwamy to, co się działo. A działo się bardzo źle, stale byliśmy inwigilowani, stale byliśmy sprawdzani pod względem przynależności, gdzie jesteśmy i co robimy. Byliśmy, tak jak ja i moi koledzy, bo z kilkoma razem się trzymałem, zawsze w obawie, że nasza przeszłość powstańcza zostanie zdekonspirowana i będziemy mieli z tego powodu nieprzyjemności. Wreszcie do Skierniewic, do których chciałem dotrzeć dobrnąłem – tam miałem rodzinę. Mój wuj pracował w administracji miejskiej w Skierniewicach i z miejsca załatwił mnie i paru moim kolegom dokumentu skierniewickie. I od pewnego momentu przestałem być, według dokumentów warszawiakiem, a byłem mieszkańcem Skierniewic. To mi znakomicie ułatwiało sprawę i poruszanie się po terenie, niebezpieczeństwo zdekonspirowania, że jestem warszawiakiem, a więc w nomenklaturze niemieckiej – jak Warszawiak to bandyta, to tutaj miałem już jakąś osłonę. To był ważny element.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania a jakie najlepsze?
Najgorsze to jest to, jak byłem poważnie ranny w głowę i w nogi, a więc duży upływ krwi, sił, trudności z chodzeniem i obawa, że jak nie utrzymam kontaktu z oddziałami, to wpadnę i będę przez Niemców traktowany jako ujawniony bandyta, którego trzeba zlikwidować. Stąd, mój pobyt w szpitalu na Bielanach i to, że się udało tam dwa tygodnie przebywać, był dla mnie elementem, który pozwolił wyjść z tego kompleksu, że jestem otoczony i w niebezpieczeństwie. Potem już było łatwiej, aczkolwiek ten element niebezpieczeństwa póki byłem w Polsce, a nawet i poza Polską zawsze jednak pozostawał. Ale to już jest trochę dalszy okres następnych miesięcy. Najlepsze było to, że czuło się wokół siebie entuzjazm ludności i wsparcie, jakie mieliśmy z ich strony. Wiedzieliśmy, że nie jesteśmy sami, że otaczają nas przyjaźni rodacy, bardzo życzliwi, bardzo uczynni. Mimo ogromnych strat ludzkich w Warszawie to było bardzo ważne i ducha radowało i raduje do dziś dnia, jak wspomnę, że dało się to przeżyć w mieście, które poniosło tak ogromne straty w ludziach i straty materialne. Udało się nam i wierzyliśmy, że spełniliśmy swoje podstawowe zadanie – pokazanie światu, że Polski jesteśmy warci i do dzisiaj dnia uważam to za podstawowy etos Powstania.
- Czy miał pan kontakt z członkami innych narodowości uczestniczącymi czynnie lub biernie w Powstaniu?
Oczywiście, chociaż te kontakty były okazjonalne, ale spotykało się wiele narodowości, które różnie się zachowywały. Osobiście nie mogę wskazać jakiś konkretnych negatywnych cech zachowania obcokrajowców, chociaż wiele mówiło się o tym, że oddziały tak zwanych dysydentów ze wschodu zachowywały się nieodpowiednio. Osobiście tego nie doświadczyłem, rewelacyjne było zachowanie Węgrów, którzy byli wobec Polaków bardzo przyjacielscy. Ten sposób zachowania, to przykład współpracy, a nie okupacji ze strony Węgrów, którzy byli formalnie podporządkowani niemieckiemu dowódcy, ale ja przechodząc z mojego szpitala, w którym byłem w czasie Powstania i dobrnąłem do Lasek, gdzie byli Węgrzy, pierwsze co [zrobiłem], to byłem na wspólnej z nimi mszy świętej. Na placu odprawiana była msza dla Węgrów, ale oczywiście mieli prawo i możliwość przyjścia i inni. Miejscowość Laski jest bardzo ważna w naszej konspiracji. Tam działał między innymi kardynał Wyszyński i spora organizacja konspiracyjna, która ułatwiała życie na tamtym terenie.
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
W naszym, tak jak i we wszystkich oddziałach był entuzjazm zakłócany tylko tym, że początkowo oddziały nasze miały małą ilość broni. Niedobór broni w momencie, kiedy trzeba było iść do walki był mankamentem podstawowym, niektórzy nerwowo nie wytrzymywali i słyszało się głosy: „Urządzono Powstanie, nie zabezpieczono broni”. No, ale tak było do pewnego czasu, bo potem jak były zrzuty bezpośrednio na Warszawę i te, które lądowały w Kampinosie i dowożone były do Warszawy jako zaopatrzenie w broń i amunicję. Jeżeli chodzi o broń piechoty, wiadomo – nie mieliśmy lotnictwa, nie mieliśmy artylerii, to polskie oddziały miały [ilość] porównywalną do niemieckich. Mieliśmy karabiny, pistolety, granaty i sporo broni maszynowej w postaci pistoletów maszynowych, a nawet ciężkich karabinów maszynowych. Tak więc, to narzekanie, które początkowo było skierowane na broni i amunicji potem wycichło całkowicie, ponieważ można było uzbroić nie tylko tych, którzy od początku byli w oddziałach, a którzy byli słabo uzbrojeni, bo mieli na początku tylko granaty. Potem werbowano ochotników, którzy w konspiracji nie byli, a chcieli dołączyć do oddziałów i dla nich się broń znalazła. Ten mankament i narzekania o u broni został w jakiś sposób wyciszony i do końca duch był dobry, wręcz polskie oddziały, które po Powstaniu wychodziły do niewoli były oceniane jako te, które wychodzą do niewoli z konieczności, na rozkaz, ale z podniesioną głową. Sytuacja nas zmusiła, a nie nasz chęci do walki. To jest też jedna z satysfakcji, którą z Powstania się wyniosło.
- Z kim się pan przyjaźnił w czasie Powstania?
Ze wszystkimi, którzy byli blisko koło mnie. Z reguły byli to ludzie, którzy byli ze mną w konspiracji i znaliśmy się najlepiej, najbardziej mogliśmy na siebie liczyć, jeden drugiego wspierać. Przyjaźniliśmy się przecież i z dziewczynami, które były, bo wiadomo, że przy Powstaniu, obok chłopców walczących, były sanitariuszki, łączniczki, które zawsze były z nami. Kiedy my, żołnierze twierdzimy, że to one były takie bohaterskie i dzielne one odpowiadają: „Wy tak twierdzicie, ale to wy byliście bohaterscy, ale przyznajemy, że byliście bohaterscy, bo to my byłyśmy na miejscu i wstyd było pokazać dziewczynom, że człowiek ma chwile słabości. I to nasze zadanie, do którego się przyznajemy, że je mimowolnie spełniłyśmy”. To są też nasze przyjaciółki.
- Co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
Po epizodzie powstańczym w Warszawie i po dalszym jego ciągu w oddziałach partyzanckich w Kampinosie przywędrowałem do Skierniewic. Tam, mając miejscowe papiery, czułem się już inaczej, bezpieczniej i musiałem sam na siebie zapracować. Ułatwiono mi to rodzinnie i zacząłem pracę w magazynach. To były miejskie magazyny, ale czyniły usługi również dla wojska niemieckiego, tam przechodziły również towary podlegające reglamentacji niemieckiej. Pracowałem tam mniej więcej od listopada, grudnia 1944 roku do stycznia 1945 roku. Zarząd tych magazynów, tak jak inne placówki pracy Generalnej Guberni, czyli na terenie Polski, dostały od władz niemieckich zamówienie na przekazanie robotników na roboty do Niemiec. Robotnicy, z którymi pracowałem na terenie Skierniewic byli dla mnie bardzo życzliwi, bardzo uczynni. Jednak, kiedy powstała taka sytuacja, wszyscy na mnie i na moich kolegów, którzy pochodzili z Warszawy patrzyli w ten sposób, że: „Słuchajcie, my tu mamy rodziny, a wy, soliści – raczej na was kolej”. I tak żeśmy się zdecydowali, zresztą może i z innych względów. Nie wydawało nam się, że będzie bezpiecznie w pierwszych latach powojennych na terenie Polski. Zgłosiliśmy się do tej pracy w Niemczech i na początku stycznia przyszedł po nas Niemiec, cywil z przedsiębiorstwa budowlanego, któremu dano przydział robotników polskich. Byliśmy zadowoleni, że oddalimy się od frontu, trafimy gdzieś w głąb, sytuacja będzie dla nas bardziej interesująca. Niestety, nie udało się tak idealnie. Przedsiębiorstwo niemieckie, które miało nas zatrudnić, pracowało na Pomorzu Zachodnim, niedaleko za Piłą. Były tam do wykonania roboty w warunkach zimowych. Był to okres niezwykle trudny, ponieważ żyliśmy zakwaterowani na wsi a pracowaliśmy przy budowie instalacji związanych prawdopodobnie z przesyłaniem informacji. Były to maszty metalowe, które budowaliśmy zimą przy dwudziestostopniowym mrozie, silnym wietrze. Pamiętam dokładnie ten czas, który dał mi w kość. Ludzie niedożywieni, bo karmili nas fatalnie, pracujący po kilka godzin na mrozie na tych metalowych rusztowaniach, nie mieli lekkiego życia. Jak wiadomo, w połowie stycznia, a więc w niezbyt długim czasie po moim przyjeździe na Pomorze, rozpoczęła się ofensywa radziecka na zachód. Początek tej ofensywy był w połowie stycznia i po kilku dniach Rosjanie byli już pod Piłą. Wobec tego Niemcy i związani z nimi robotnicy byli przesuwani coraz bardziej w głąb. Początkowo do Dramburga (to jest obecne Drawsko, miejscowość znana ze względu na siedzibę wojskową). Tam było lotnisko, na nim mieliśmy pomagać w rozmaitych pracach, miedzy innymi w odśnieżaniu. Szczęśliwie tak się złożyło, że w czasie tego odśnieżania nadzór niemiecki nad robotnikami i innymi ludźmi nie był specjalnie uciążliwy. Z niemieckiego wschodu, z krajów bałtyckich i z Prus Wschodnich szła już ogromna masa uciekinierów, którzy teraz mienią się wypędzonymi, ale oni najpierw zostali wypędzeni przez własną niemiecką administrację, im kazano wycofać się z tych terenów, bo przychodzą Ruscy. W tą masę można się było wplątać, po drodze były punkty Niemieckiego Czerwonego Krzyża, który pomagał w wyżywieniu. Zaczęliśmy swoją wędrówkę na zachód. Po drodze były rozmaite przygody.
Szedłem z kolegą, dochodzimy do pewnej niedużej miejscowości, widać pewien ruch przy pierwszych zabudowaniach, słychać potem kilka salw z pistoletu maszynowego, a potem w naszą stronę idzie silny patrol niemiecki. Skojarzyłem sobie, że to jest moment niebezpieczny. Tam kogoś rozstrzeliwali, tutaj Niemcy prowadzą jakieś działania zmierzające do opanowania sytuacji, kto idzie na wschód. Między innymi nas będą badali, było to spore przeżycie. Do dzisiejszego dnia pamiętam, jak kilkuosobowy patrol niemiecki idzie miarowym krokiem, walą butami podkutymi i są coraz bliżej. Nie można się wycofać, bo jak się na bok pójdzie to od razu się będzie podejrzanym. Trzeba było iść na nich, a ten odgłos butów niemieckich tężał, bo zbliżali się coraz bardziej. Dla mnie to było tak, jak słuchanie muzyki Ravela „Bolero”. Coraz głośniej i głośniej to natężenie następuje i emocje. To było duże przeżycie. Rzeczywiście, zgarnęli nas, ale nasz kolega, z którym byłem, od razu zaczął gadać po polsku, to był sygnał, że jesteśmy Słowianami, a nie Niemcami. To był dobry manewr, ponieważ dla Niemców poza tym, że nas legitymowali, a dokumenty mieliśmy rzeczywiście z Generalnej Guberni, czyli polskie to Niemcy interesowali się głównie swoimi własnymi dezerterami. Ten patrol, który wychodził miał na celu sprawdzenie, czy nie ma dezerterów niemieckich. Po legitymowaniu – pod ścianę, zbierała się tam spora gromadka młodych ludzi, którzy jeszcze raz byli sprawdzani, kim są i czy można ich przepuścić dalej.
Ten pierwszy raz zatrzymania pod ścianą był dla mnie najtrudniejszy emocjonalnie do przeżycia. Potem zatrzymywano nas jeszcze dwa czy trzy razy, to już wiedzieliśmy, że nie tyle nami, co swoimi dezerterami się interesują. Udało się przebrnąć, przeszliśmy. Wędrując dalej zawędrowałem aż do niemieckiej Lubeki, która jest miastem położonym nad Bałtykiem, stare miasto hanzeatyckie, ale już w pobliżu Hamburga przecież. Tam, ponieważ znałem trochę język niemiecki w zakresie szkolnym oczywiście, ale dawałem sobie radę, meldowałem się zazwyczaj w tej naszej wędrówce przez Niemcy do władzy administracyjnej, burmistrzów, zarządów o pracę i skierowanie dalej. Najważniejsza była w tej wędrówce legalizacja, żeby nie być anonimowym, który nie wiadomo skąd się tam znalazł. Dobrze było mieć dowody, że się wędruje jako uciekinier ze strefy wschodniej. Jak żeśmy dojechali, ostatni odcinek jechaliśmy pociągiem z przygodami, w Lubece zgłosiłem się do urzędu pracy – święte miejsce do którego trzeba się było zameldować. Pięciu nas dostało przydział do pracy w tartaku pod Lubeką. Dobre miejsce – przedmieścia dużego, ładnego, niezniszczonego miasta, bo jakoś uszło w odróżnieniu od Hamburga, który był poważnie zbombardowany przez aliantów. Lubeka stała sobie spokojnie i dobrze można tam było przeżyć.
Kilka tygodni pracowaliśmy w tartaku wchodząc do lasu na wyrąb i przygotowując materiał tartaczny. Mieliśmy w niedziele trochę wolnego czasu, więc spenetrowaliśmy to przedmieście, na którym mieszkaliśmy. Nazywało się Bad Schwartau północno-wschodni teren Lubeki i okazało się, że w koszarach niemieckich jest tam obóz jeniecki, który nosił nazwę oflag czyli oficerski obóz X C, a w tym obozie są głównie Polacy. Kiedy Brytyjczycy podeszli do Lubeki i zjawili się na ulicach, cała gromada Polaków, wędrowców po Niemczech zameldowała się w Lubece. W tym oflagu X C odnalazłem wszystkich swoich dowódców z Powstania. Poczynając od dowódcy zgrupowania kapitana Kamińskiego, poprzez dowódcę mojego macierzystego plutonu powstańczego i innych oficerów, których również znałem. Dano mi wtedy również legitymacje jeńca wojennego, chociaż jeńcem ani dnia nie byłem. Jednak, ponieważ byłem w obozie, a innych legitymacji nie wydawano, dostałem tą legitymację. Później się nią posługiwałem i mam do dzisiaj jako cenną pamiątkę. Po wejściu Anglików zaczął się zupełnie inny rozdział, aczkolwiek dotyczył pobytu w Niemczech, a potem powrotu do Polski.
- Jak odbyło się pana wyzwolenie?
Będąc na przedmieściu Bad Schwartau, pracując tam w tartaku, Anglicy po przełamaniu przez aliantów frontu na Renie szybko zajmowali teren i doszli do Lubeki. Widząc, że Niemcy już uciekają, słysząc strzelaninę zaczęliśmy się kierować do koszar, gdzie mieścił się obóz jeniecki, oflag X C. Po drodze Anglicy spotkali maruderów niemieckich i zaczęła się strzelanina, trzeba się było schować, ale później, widząc Anglików wyszliśmy i kontynuowaliśmy marsz do koszar. Spotykam patrol angielski, jakiś sierżant zatrzymuje nas, kilku kolegów nas było i pyta się:
Are you German?, „Czy jesteście Niemcami?”. Wtedy z ogromną radością mogłem im powiedzieć:
No, we are Polish! Po wejściu do obozu doczekaliśmy się w ciągu najbliższych godzin uroczystości w postaci mszy świętej. To był 3 maja i w związku z wyzwoleniem i w związku ze świętem została na placu obozowym odprawiona msza święta z udziałem jeńców no i Polaków, którzy tak jak my już się do tego przygarnęli. Mszę świętą w obozie, pierwszą po wyzwoleniu odprawiał znajomy ksiądz z Żoliborza – Wincenty Marczuk. Pełnia szczęścia. Zrzucony z siebie ciężar okupacji, niewoli. Jest wolność, jest miejsce, w którym my już coś znaczymy. Kapitan Kamiński, mój dowódca z Powstania, dowódca zgrupowania dostał od dowódcy obozu zadanie przyjmowania do obozu młodych ludzi, takich jak my i innych i tworzenia tam polskich oddziałów szeregowych. Tak, żeby obok stacjonujących tam przez czas niewoli jeńców byli również żołnierze.
Pierwszy etapem mojego powojennego życia była wędrówka i dostanie się do obozu pojenieckiego w Lubece. Warunku były znakomite może początkowo z wyżywieniem nie było najlepiej, ale wytłumaczono nam to. Powiedzieli: „Spodziewacie się lepszego pożywienia. Ponieważ jesteście wygłodzeni, nie możecie dostać większych racji tłuszczu, ponieważ miałoby to odwrotny skutek, więc niebezpieczny dla zdrowia. Wobec tego miejcie świadomość, że będziemy racjonowali wasze wyżywienie, aż do momentu, jak wasz organizm przestawi się na inny sposób odżywiania”. Trwało to kilka lub kilkanaście dni. Serwowano nam w tym czasie proste dania, głównie ryby, małą ilość tłuszczu, ale stopniowo przyzwyczajano nas do coraz lepszego życia.
Po upływie kwarantanny nastąpiło całkowicie unormowane pod względem wyżywienia. Życie takie, jakiego żeśmy wyczekiwali. W końcu byliśmy przez te lata okupacji, Powstania i wędrówek wojennych wygłodzeni i czekaliśmy, że oprócz szczęścia wolności doczekamy szczęścia pełnego żołądka. Nasze dzieje obozowe trochę się zmieniły. Początkowo dano nam mundury angielskie z napisem „Poland”. Prowadziliśmy normalne życie wojskowe, był dryl wojskowy, jaki w koszarach powinien być. W pewnym momencie alianci zostali, widocznie przez naszych wschodnich sojuszników pouczeni, że tworzą się tu jakieś oddziały polskie. Polska [nie] jest w strefie opieki alianckiej, ale radzieckiej i tutaj nie powinno być czegoś takiego jak tworzone wojsko polskie. Anglicy zareagowali ugodowo, rozsyłając Polaków zgrupowanych w oddziałach obozowych w teren, w różne miejsca. Mundurów nam nie odbierano. Mieliśmy zakwaterowanie i wyżywienie. Tyle, że gdzieś na prowincji poutykani oddziałami małymi po dwie, trzy drużyny, pluton najwyżej i tam żeśmy wegetowali. Dochodziły do nas wiadomości o tym, co się dzieje w świecie, Europie i Polsce. Przychodziła do nas prasa polska wydawana na zachodzie i polska wydawana w Polsce Ludowej, wiadomości z Moskwy, Londynu, Rzymu, Watykanu. Mieliśmy dużo informacji, co się dzieje na świecie. Coraz bardziej czuliśmy, że ogranicza się działanie nas, jako zorganizowanych oddziałów polskich.
W pewnym momencie dopiero nastąpił przełom, tu się ujawniły interesy amerykańskie. Może to dziwne, że już nawet oddziaływało to na sytuację w naszej strefie okupacyjnej Niemiec. Niemcy zostali podzieleni na cztery strefy okupacyjne: brytyjską, amerykańską, francuską i sowiecką. Z tym, że widziałem to osobiście, jak to się dzieje, bo mieliśmy możliwości częstego chodzenia do kina, gdzie okazywano kroniki. Pokazywano miedzy innymi, jak żołnierze amerykańscy urządzają manifestacje za powrotem swoich ludzi, żołnierzy, którzy zdobywali Niemcy, Europę. Mówcy wręcz twierdzili na wiecach: „Myśmy swoje zadanie spełnili, jako żołnierze amerykańscy, biorąc udział w walce o Niemcy i Europę, ale czas nam wrócić do naszych żon i dziewczyn”. W końcu młodzi ludzie. Amerykanie zareagowali we właściwy sobie sposób, wkrótce oznajmili, że w amerykańskiej strefie okupacyjnej zostaną utworzone cywilne kompanie wartownicze złożone z Polaków. Tworzono również oddziały pomocnicze złożone z innych narodowości, szczególnie Bałtów – Łotyszy, Estończyków, Litwinów. Tych grupowano do obsługi transportu, warsztatów. Praca cywilna, ale organizowana też w kompanii na wzór wojskowy. Polakom, jako jedynym, dano broń do ręki, powstały kompanie wartownicze przy armii amerykańskiej. Nie były to małe grupki, w okresach nasilenia tworzenia się tych kompanii służyło w oddziałach ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Tylu ludzi było pod bronią i tylu Amerykanów mogło opuścić strefę okupacyjną i wrócić do swoich rodzin w Ameryce, do których im było pilno.
Przyczyniliśmy się do tego, to był jeden aspekt, że jako pierwsi byliśmy przed późniejszymi udziałami polskich oddziałów współpracy z armią amerykańską wprawdzie w takich paramilitarnych, bo nasze oddziały posiadały broń, ale to była broń tylko wartownicza. Bardzo ładne karabinki, AK 20, to były powtarzalne karabinki dwudziestostrzałowe, w które były wyposażone oddziały polskie. Trafiłem do dobrych oddziałów, bo zdecydowaliśmy się przenieść ze strefy brytyjskiej do amerykańskiej i wstąpić do oddziałów, które nie tylko noszą mundur tak jak w strefie brytyjskiej, ale i mają broń. Mieliśmy niedosyt, jako młodzi żołnierze, którzy dwa miesiące Powstania przećwiczyli wojennie, ale chcieliśmy coś zrobić dla kraju w sytuacji, gdy byliśmy młodymi, przeszkolonymi żołnierzami chcieliśmy służyć z bronią w ręku. Niektórym udało się ulokować u generała Maczka, u generała Andersa we Włoszech, ale to była jakaś mała ilość, natomiast masa cywili, która była w Niemczech skorzystała z okazji i dalej była pod bronią. Warunki tam, mogę śmiało powiedzieć, były jeszcze lepsze, niż w strefie brytyjskiej. Mieliśmy zakwaterowanie, wyżywienie, broń i robiliśmy użytek z tego w postaci służby przy armii amerykańskiej.
Oddział, do którego ja dołączyłem składał się z dwóch kompanii – w sumie około czterystu ludzi. Pierwszą naszą kwaterą i obowiązkiem były magazyny amunicyjne w mieści Bamberg, na północ od Norymbergi. Stare miasto, uchodziło za jedną ze stolic cesarskich. Na przedmieściu tego miasta mieliśmy kwatery i zadanie pilnowania tych magazynów. W Bambergu, w pałacu cesarskim zorganizowany został koncert polski, na którym wystąpiła jakaś orkiestra, artyści z rozmaitymi popisami, z których największą furorę zrobił śpiewak, który zaśpiewał przed tym audytorium. Byliśmy tam my, żołnierze z tych kompanii wartowniczych, byli cywile polscy i różnych narodowości, cywile polscy niepolskiego pochodzenia. To dziwne, ale w okolicach Bambergu była duża ilość Żydów, głównie inteligencji żydowskiej, której jakoś udało się uchować i tam byli, byli to ludzie z Warszawy. Miło się z nimi kontaktowało, rozmawiało się z nimi po polsku, padały stale tematy, kiedy i jak wracamy, ciekawe rozmowy. Ten koncert był dla nas wspólny. Kiedy śpiewak zaśpiewał: „Warszawo, ty moja Warszawo”, to wielu ludzi miało łzy w oczach, ale tak jak płakali ci inteligenci żydowscy, to nie widziałem, żeby dorośli mężczyźni tak się zalewali łzami. Oni wiedzieli w odróżnieniu od nas, którzy myśleli, co zrobić ze sobą, wrócić, nie wrócić, oni byli już pewni – do Polski nie wrócą, oni powinni stworzyć własne państwo. I stąd to pożegnanie ze łzami, jakie nastąpiło w pałacu cesarskim w Bambergu.
Następnym etapem dla naszych oddziałów wartowniczych była Norymberga, miasto znane chociażby przez proces norymberski, czyli sądzenie głównych organizatorów państwa niemieckiego i przestępców wojennych jak ich teraz nazywamy. Kwaterowaliśmy w koszarach niemieckich, piętnaście minut dojazdu tramwajem od Pałacu Sprawiedliwości, w którym toczył się proces norymberski. Często żeśmy tam przejeżdżali i z satysfakcją myśleliśmy, że po przegranych bitwach, po przegranym wrześniu, po przegranym Powstaniu doczekaliśmy się momentu, kiedy niemieccy oprawcy są sądzeni jako zbrodniarze i wykonany został na nich wyrok. Byliśmy obok, świadomi tego, że dopilnowaliśmy tego, chociaż to nie my pilnowaliśmy Pałacu Sprawiedliwości, za wyjątkiem drobnych pensjonatów do obsługi amerykańskich prawników, ale pilnowaliśmy magazynów ogólnych i magazynów z bronią.
W Iraku giną ludzie i giną żołnierze. My, w kompaniach wartowniczych, wojsko to wojsko, służyliśmy i opiekowaliśmy się magazynami amunicyjnymi i nie obeszło się bez ofiar. W tym czasie, kiedy ja byłem tam, a w 1947 roku wracałem do kraju, więc niedługi okres, w naszych oddziałach był jeden wypadek śmiertelny i trzech rannych, którym udzielono pomocy szpitalnej. Wszystko to były wypadki nie z bronią, ale z amunicją, której żeśmy pilnowali. Taki jest zawód żołnierski. Nasz dowódca bardzo zalecał i sprawdzał, żeby żołnierze nie bawili się bronią i takiego przypadku u nas nie było, żeby się chłopcy postrzelali niechcący, dyscyplina pod tym względem była. Jednak ofiary również były, ponieważ czasami, albo w samym magazynie albo na poligonie, gdzie się likwidowało amunicję, były wypadki z amunicją, ale nie z bronią. Spełniliśmy swój obowiązek fachowo.
- Co działo się z panem po maju 1945 roku?
Część odpowiedzi na to już dałem. Powiem jeszcze o kompaniach wartowniczych, bo poza obowiązkami wartowniczymi dowódca naszego zgrupowania wezwał grupę podchorążych, do których i ja należałem i powiedział: „Panowie podchorążowie, macie normalną służbę, ale od was wymagamy jeszcze czegoś dodatkowego. Oprócz was i innych żołnierzy z Powstania, którzy służą w naszej kompani mamy w kompanii sporą ilość młodych żołnierzy, którzy zostali zabrani jako bardzo młodzi ludzie do pracy w Niemczech i oderwani od nauki w szkole. Jako piętnasto-, szesnastoletni ludzie wysłani na roboty i za sobą mają wykształcenie w zakresie dwóch, trzech oddziałów szkoły podstawowej. Tak nie może być. Musimy z nich zrobić ludzi, którzy będą mogli kandydować na przyzwoitych, wykształconych obywateli. Będziecie tych ludzi uczyć. Musicie zaewidencjonować, jakich mamy, niektórzy wręcz analfabeci, niektórzy z początkami zaledwie szkoły podstawowej, podzielić na grupy i uczyć”.
Przez rok czasu mieliśmy obok obowiązków regulaminowych zajęcia nauki tych ludzi. Dumny jestem z etosu Powstania i mojego udziału w nim, dumny jestem również z tego, że ja i moi koledzy przyłożyli się do tego, żeby grupa młodych Polaków pozbawionych nauki została poduczona na tyle, na ile pozwalały nasze warunki. Nie mieliśmy podręczników, wszystko trzeba było robić z głowy. Jakieś książki bieżące się odnajdywało, ktoś miał jakieś zabrane ze sobą książki, które można było zaliczyć jako lekturę, ale przede wszystkim był nasz duży wysiłek, żeby tych chłopaków nauczyć pisania i czytania i powiedzieć coś o literaturze, rachunkach. Koledzy o różnych zainteresowaniach te role podzielili i spełnili. Przede wszystkim dawaliśmy im dużo poezji, bo trudno zapamiętać, można opisać, co znaczy książka ta czy inna, [na przykład] „Wesele” Wyspiańskiego, jakieś pozycje literackie, o których każdy Polak powinien coś wiedzieć, Sienkiewicza „Ogniem i mieczem”, Reymonta „Chłopi” i to nam się jakoś udało. Wiele pakowaliśmy w nich najłatwiej zapamiętywanego przez nas słowa rymowanego, bo wiadomo, że wiersze pamięta się przez całe życie. Wiersze, których nauczyłem się w szkole podstawowej mogę recytować do dziś dnia, a wtedy bardzo się przydawała ta znajomość,. Zresztą wielu moich kolegów w ten sam sposób organizowała lekcje z tymi chłopcami. Zrobiliśmy naprawdę kawałek przyzwoitej roboty na tamtym terenie i ci ludzie, którzy zostali czy wrócili do kraju, nie musieli się wstydzić swojej umiejętności pisania czytania i jakiejś ogłady cywilnej, którą uzyskali dzięki temu, co żeśmy robili. Nad tym wszystkim zawsze dominował ogromny temat powrotu czy emigracji. Zwyciężyła w nas angielska maksyma: „Dobrze czy źle, ale moja ojczyzna”. Z tym hasłem ja miedzy innymi w czerwcu 1947 roku zapisałem się na repatriację do kraju. Zrealizowałem tę ideę i dobrnąłem do kraju, odnalazłem rodzinę, kontynuowałem studia, założyłem rodzinę i znalazłem swoje miejsce w cywilnym życiu.
- Czy chciałby pan powiedzieć coś na temat Powstania coś, czego nikt dotąd nie powiedział?
Mogę powiedzieć tylko to, że z większością wypowiedzi o Powstaniu, szczególnie tych pozytywnych wypowiedzi, solidaryzuję się. Uważam, że Powstanie dla naszego narodu odegrało ogromną rolę. Wychowani byliśmy w tym duchu, że nie możemy pozwolić, żeby to, co wywalczyli nasi dziadkowie i rodzice, czyli wolność Polski, w naszym pokoleniu utracić. Dlatego etos Powstania jest dla mnie sprawą wielką. Chciałbym jedynie rozszerzyć, że to, co robiliśmy bezpośrednio po wojnie, udział jako żołnierzy w obozach pojenieckich, udział w kompaniach wartowniczych przy armii amerykańskiej w czasie okupacji niemieckiej to jest też część etosu powstańczego. Robiliśmy to dlatego, że byliśmy żołnierzami i mieliśmy obowiązek szukać możliwości służenia ojczyźnie. Świadomie czy nieświadomie, czy ktoś nazwie kompanie wartownicze czymś w rodzaju oddziałów ochronnych cywilnej organizacji – tak, była cywilna, ale dlaczego nazywała się organizacją cywilną, to wiadomo – nie było można wobec sojuszników ze wschodu nazywać tego oddziałami wojskowymi, oddziałami polskimi. Byliśmy cywilnymi kompaniami wartowniczymi, ale wydawało nam się przez jakiś czas, że służymy w Polsce i możemy będąc tak zorganizowani służyć w inny sposób, aktywny. Polityka ułożyła się inaczej, dopiero po wielu latach można głośno twierdzić – jesteśmy kombatantami Powstania i jesteśmy z tego dumni, spełniliśmy rolę wobec naszego kraju i gdyby się taka okazja zdarzyła, to sądzę, że większość z nas powie: „Tak, to jest robota, którą trzeba było zrobić i zrobiono”.
Warszawa, 13 listopada 2004 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski