Władysław Majewski „Lolo”
Nazywam się Władysław Leszek Majewski. Byłem w Pułku „Baszta” w kompanii K-1.
- Jak wyglądało pana życie przed drugą wojną światową?
Ojciec mój był oficerem – funkcjonariuszem policji państwowej. To było życie, które było do wybuchu wojny już zupełnie inne. [...]
- Do jakiej szkoły pan chodził?
Chodziłem do szkoły, która nazywała się ćwiczeniówka, bo to była prywatna szkoła powszechna. [Rodziców] stać było na to. Później przed wojną chodziłem do gimnazjum imienia Żeromskiego i do wojny to wszystko.
- Należał pan do harcerstwa?
Tak, oczywiście.
- Jak pan wspomina harcerskie czasy?
Po wychowaniu w domu na równi stawiałem szkołę i harcerstwo. Szkoła co innego, ale harcerstwo tak... Zresztą nie wyobrażałem sobie... W mojej rodzinie [był duch patriotyczny]. Samo stanowisko ojca, jakie piastował. Nie mogłem być inny i tak byłem wychowany.
- Jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku?
To było też dziwne. Synów oficerów policji wysyłano na wschód i tu zaczęła się moja dziwna przygoda. Ojciec pozostał w Warszawie, a my najsamprzód pięknie jakoś samochodem – sporo [było] kolegów w moim wieku, synów oficerów policji (już później coraz mniej) – wyjechaliśmy. Dojechaliśmy i w Brześciu Kujawskim skończyła się [podróż]. Nikt się nie interesował nami. Jakoś tak dziwnie doczekałem się, że weszli ruscy. Mnie się udało uciec, z powrotem do Warszawy wróciłem dopiero w październiku.
- Jak było w czasie okupacji, gdzie wówczas pan mieszkał?
Od pięciu pokoleń moja rodzina mieszkała w Warszawie nie na Starym a na Nowym Mieście. Moja najstarsza siostra jeszcze pamiętała pradziadka Karola, który mieszkał na Wąskim Dunaju. Mieszkałem na Rynku Nowego Miasta. Już w czasie okupacji ojciec zginął. Skończył się ten świat, w którym żyłem. Cóż – siostry może były przygotowane, najstarsza skończyła uniwerek, średnia Szkołę Główną Handlową, najmłodsza [chodziła] do gimnazjum, ja do gimnazjum, więc z tego standardu – była twarda rzeczywistość. Jeszcze to, co mama mogła sprzedawać to [pomagało nam].
Była namiastka gimnazjum, na początku nazywała się
Die höhere Berufsschule für die Fachschule – tak to się ładnie nazywało, wyższa szkoła przygotowująca do szkoły zawodowej. Też Niemcy zlikwidowali. Później na kompletach to była walka o utrzymanie się na powierzchni. Nie wypadało mnie się zwrócić do mamy, żeby mnie utrzymywała. Szamotałem się. Gdzie ja nie pracowałem! Maturę skończyłem na kompletach.
- Niech pan opowie o tajnym nauczaniu.
Ponieważ pieniędzy było bardzo mało, przeprowadziliśmy się na Marymont, na ulicę, która teraz nazywa się Gwiaździsta. Moimi sąsiadami byli koledzy z Żeromskiego – Ambroziewicze. Starszy – Struś, był razem ze mną w tej samej kompanii, młodszy był u „Żyrafy” i w mieszkaniu u nich [były komplety]. Przyjeżdżał profesor z gimnazjum, nasz wychowawca, profesor Wichrzycki – oficer, który zginął w Powstaniu i inni nauczyciele. Dni prawie były określone, ale to... Musiałem się sam utrzymać.
Imałem się każdych [prac]. Kim ja nie byłem, co ja nie robiłem, ho ho, żeby się utrzymać. Nie mogłem zresztą na nikogo liczyć. Już miałem szesnaście lat, to przecież musiałem być samodzielny.
- Od kiedy uczestniczył pan w konspiracji?
Od 1942 roku.
- W jaki sposób pan się z nią zetknął?
Koledzy ze Starego Miasta (bo tam jakieś korzenie moje były) [mnie wprowadzili]. Przysięgę składałem nie pamiętam którego, ale na Przyrynku w 1942 roku. Później powstała „Baszta” i byłem cały czas w K-1.
- Dokonywał pan jakichś akcji dywersyjnych, sabotażu?
Wszystko, co było w programie K-1. Między innymi na ulicy Lisowskiej byłem ochroną montażu granatów ręcznych; nazywaliśmy je od ulicy Lisowskiej – „L”. Wszystko co było w planach w ramach kompanii K-1.
- Uczestniczył pan w szkoleniach?
Nie. Sam przeszedłem szkolenia, które... Poza Warszawą były szkolenia.
- Jak takie szkolenia wyglądały?
Szkolenie było praktyczne i teoretyczne. Najsamprzód musieliśmy się zapoznać teoretycznie z bronią. Poza Warszawę jak wyjeżdżaliśmy, to [poznawaliśmy broń] praktycznie. Na ulicy Brzozowej w maglu ręcznym był nasz magazyn. Bardzo dowcipnie, na wierzchu były kamienie, więc mądrego Niemca, który by na to wpadł, nie było. To był nasz magazyn, może były i inne – nie wiem, ale to był nasz magazyn do wybuchu Powstania.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
Pojechałem [do miejscowości], gdzie było nasze zgrupowanie, przed Wyścigami. Nie pamiętam, bo w pierwszym dniu atakowaliśmy Wyścigi. Później już to dalej się potoczyło.
- Jak wyglądał pierwszy dzień na Wyścigach?
Miałem w kieszeniach magazynki do erkaemu, który miał kolega. Chyba najwięcej z naszej kompanii zginęło właśnie pierwszego dnia na Wyścigach. Ponad pięćdziesiąt procent z całej kompanii zginęło w czasie Powstania. [...] Z Wyścigów przeszliśmy do lasów kabackich, w akcjach dozbroiliśmy się. Nie pamiętam którego, ale szliśmy [z powrotem] do Warszawy pięć dni. Właściwie pomogło nam wojsko węgierskie. Przeszliśmy...
Nie. Z tego co się później dowiedziałem, to Węgrzy byli skłonni przystąpić do Powstania, tylko chcieli mieć pewność poprzez Londyn na piśmie, że będą uznani za aliantów. Tego nikt im nie mógł dać, ale przyzwoicie się zachowali, jakieś jedzenie nam dali. Braliśmy tyle, ile nam można było [wziąć z lasu], uzbrojenia i amunicji.
Nie. W Chojnowie to żeśmy w rozmaitych akcjach zdobywali broń. Oni nas nie zaopatrzyli. Trochę w jedzenie.
W tym czasie to już miałem karabin i amunicję od czasów chojnowskich, tak to nazwijmy. Pierwszego dnia to miałem w kieszeni magazynki.
- Czy przeprawa z lasów kabackich do Warszawy była trudna?
Trudna. Szliśmy pięć dni, to nie był taki spacer, nie.
Różnie, rozmaicie. Duże to nie można nazwać patrole, po kilka ciężarówek jeździło. Najprawdopodobniej wiedzieli, że to był duży oddział (szedł z lasów chojnowskich) więc po drodze próbowali, ale doszliśmy nawet w niezłym stanie.
- W jakiej dzielnicy się pan znalazł?
Najsamprzód doszliśmy na Sadybę. Z Sadyby na Mokotów to była pierwsza linia i stanowisko, które mieliśmy, to była Królikarnia, żeśmy tam rozwalili spory oddział Niemców. Mam wspomnienie – po tych pięciu dniach i nocach [marszu z Chojnowa].Ponieważ byliśmy dobrze uzbrojeni [to wysłano] na pierwszą linię, [ze zmęczenia] to siadłem i spałem. Rano okazało się, że dwoje dzieci – brat i siostra w wieku mniej więcej dziesięciu lat całą noc nas pilnowali. Mógł każdy przyjść... Po tylu dniach... To była ciężka droga. I całe Powstanie – Mokotów – z Mokotowa na Czerniaków patrzyłem na zakon nazaretanek. Chcieliśmy się połączyć ze Śródmieściem – nie wyszło. Tam SS... Cały czas [przeciwko nam górowało] niemieckie uzbrojenie... Na pewno jeszcze wyszkolenie górowało nad nami. Może nie mieli tego co my – wiary, zapału. Inaczej nie można było przecież – jak można było inaczej? To stale nam dokuczało. Nie osiągaliśmy wielokrotnie tego, co chcieliśmy. Z Czerniakowa znów na Mokotów. Cały czas, bo na Królikarni... Zresztą byłem ranny i...
- W jakich okolicznościach został pan ranny?
Na Królikarni przy ostrzale przywalony byłem gruzem [i ranny w nogę]. Później bardzo mnie dokuczało i teraz między innymi mam kłopoty z kręgosłupem. Ostatniego dnia Powstania na Mokotowie w dzień, a w nocy z oddziałem „Czata 49” wszedłem do kanałów [z bronią]. To dziwne, tak jak młodym ludziom mówię, to nie bardzo [wiadomo] po co. Byłem mocno porozbijany, ranny i miałem automat. Z automatem, z amunicją [szedłem] kanałami. [Kanałami] doszedłem na Śródmieście
vis á vis ambasady amerykańskiej, po trzynastu godzinach wyszedłem. Miałem jakiś taki okres [po wyjściu z kanału], nie bardzo wiedząc, co się [ze mną] dzieje? Ktoś mnie ubrał, ktoś mnie nakarmił. [Pamiętałem,] tak jak przez mgłę, że to musiał być któryś z kolegów z gimnazjum, ale nie mam pewności. Świadomość mi wróciła, tak z przerwami, dopiero w niewoli.
To taka moja dygresja, może nie powinienem tego mówić, ale Wajda nakręcił film „Kanał”. On najpierw powinien wejść do kanału i później kręcić. Na ten temat o kanale z nikim nie rozmawiam.
Z Mokotowa nie wiem, kto jeszcze więcej z „Baszty” przeszedł, ale bardzo mało. Co to było – przejść się kanałem? Ten, kto przeszedł, może [to opowiedzieć]. Z nikim [o tym] nie mówię. Myśmy szli, metr trzydzieści wysokość kanału, ciemno. Przedtem było jeszcze siedemdziesiąt centymetrów wysokości – ciemność. Na początku byli jeszcze jacyś przewodnicy, później ich nie było, stąd moje błądzenie z jakąś grupą. Wejście do kanału – pierwszą przeszkodą była barykada, którą Niemcy zrobili. Zrobili to w burzowcu, który miał dwa dwadzieścia wysokości i było jakieś dwadzieścia centymetrów drutów kolczastych i trzeba było się prześlizgnąć. Kto nie umiał pływać to... Było sporo [ludzi], którzy się utopili na samym początku. W tych ekskrementach [szliśmy, pływaliśmy, one] wytwarzały gaz. Kto miał marne serce, marne płuca, to pozostał w kanałach. Byłem szczęśliwcem, któremu się udało, i wyszedłem. Do niewoli poszedłem 4 października. Najsamprzód byłem w Lamsdorfie [w obozie jenieckim]. Następnie małą grupę, jakąś ze sto osób, przewieźli do Żagania [do następnego obozu jenieckiego]. 8 lutego [1945] wyszliśmy z obozu. Wyszło około siedemdziesięciu tysięcy jeńców, do tego dołączali z innych jeszcze [obozów]. Po drodze spotkaliśmy jeńców, właściwie Rosjan, którzy szli już z Kłajpedy. 8 lutego taką ilość nie było w ogóle gdzie [pomieścić], więc spaliśmy na świeżym powietrzu. Kto nie wytrzymał [umierał]. Szliśmy tak aż do Gór Harzu. Droga była [trudna]. Musieli podzielić [jeńców] na jakieś mniejsze grupy. Niekiedy chodziliśmy wokół jakiejś wsi czy miasteczka pięć, sześć dni, zanim doszliśmy. Kiedyś sobie robiłem [wyliczenie] na mapie, ile przeszedłem – nieduży odcinek do Gór Harzu szliśmy około 1200 kilometrów. Było mało Polaków, dołączyłem do Belgów, Francuzów jakoś tak. Pamiętam miejscowość, Jehrem Stadt taka miejscowość – handel niewolników. Przyszedł
Bürgemajster i powiedziałem, że jestem ogrodnikiem. Siedmiu Polaków wzięli do roboty. To było nieźle, bo na komenderówce i tam byli żołnierze z 1939 roku. Długo tam nie byłem, chyba ze dwa tygodnie i oswobodzili nas Amerykanie. Koniec drogi!
- W jakich warunkach pracował pan na komenderówce?
Jako rolnik.
- Gdzie pan wówczas mieszkał? Ile godzin trwała praca? Czy było co jeść?
Na komenderówce były wydzielone w „gasthofie” pomieszczenia dla jeńców, którzy po dniu pracy spali. Gospodarz, u którego pracowałem, był zobowiązany dostarczyć (tak po niemiecku) jakąś pierzynkę, kołdrę. Ponieważ to był już koniec wojny, oni wiedzieli... Sam Niemiec był schorowanym człowiekiem, ktoś musiał mu pomagać. Miał córkę, która była jakąś przewodniczącą [w B.D.M]. Pytała się mnie tylko: „Co to się stanie, jak przyjdą [Amerykanie]?”. – „Nic”. Na początku byłem strasznie wygłodniały przez ten marsz. Dawali Niemcy nam chleba na tydzień i coś tam do chleba. Rano trzeba było pouprzątać po krowach. Jakoś mnie tolerował [gospodarz]. Muszę się przyznać, że córka Niemca – była mniej więcej w moim wieku, taka fest niemra. Znałem niemiecki bardzo dobrze, więc zacząłem jej opowiadać filmy, które widziałem i nie widziałem, ale musiały się bardzo pięknie skończyć i [musiało być] dużo o miłości. Ona za mnie wszystko robiła i tylko [mówiła]: „Opowiadaj, opowiadaj”. Wykorzystałem ją w ten sposób. Nie napracowałem się tam. Jak powiedziałem, weszli Amerykanie i to był koniec wędrówki.
Weszliśmy 8 lutego [1924] w zimie. Zacznijmy od obozu. To był olbrzymi obóz, w którym był wydzielony mały teren, był barak i tylko my byliśmy w [tym małym] obozie – stu Polaków było. Niemcy chodzili po terenie obozu. Myśmy nie mieli gdzie chodzić. Warunki były straszne. Przedtem byli ruscy jeńcy, którzy później w ROA byli czy w innej armii, taką
pieczkę pozostawili i Niemcy dawali osiem brykietów na dzień. Było cholernie zimno, więc trzeba było czymś palić. Więc zaczęliśmy pruć co drugą deskę, któryś z kolegów [wyliczał] ile można zdjąć [desek do pieca]. Zaczęliśmy wyjmować ze schronu przeciwlotniczego deski – [Niemcy] myśleli, że my chcemy uciekać. Było strasznie.
Jedzenie było dla Polaków straszne. To, co myśmy dostawali... Najsamprzód było dobrze, bochenek był na trzech, później było na sześciu, a później był bochenek chleba na dwunastu. Później jakoś się dzielili. Szczęście mieli ci, którzy dostawali [talony], bo żeśmy dostali jakiś talon nie talon, który można było wysłać do Guberni i paczkę żywnościową dostać. Nie miałem do kogo wysłać. Nie wiedziałem, bo moje wszystkie siostry były też w Armii Krajowej, średnia na Starym Mieście, najmłodsza i najstarsza na Żoliborzu. Jakoś mnie troszkę wspomagali [koledzy]. Strasznie. Strasznie było w niewoli. Tak jak weszliśmy to bardzo, bardzo było ciężko – zima. Później już na koniec ewakuacji nocowaliśmy w stodołach. To było coś wspaniałego położyć [się] w stodole [na sianie]. To już było dobrze. Byli tacy Niemcy, którzy wiedząc, że przyjdą jeńcy, gotowali kartofle.
Sam marsz był [ciężki]. Wachmani, którzy nas prowadzili, właściwie nie wiedzieli, gdzie idą. Wózek myśmy ciągnęli, przeważnie [Niemcy] mieli tam swoje rzeczy. Był paskudny wachman, który nas stale [poganiał]. Miłością nas nikt nie darzył na początku w tym obozie... ale później... Pod koniec wędrówki gdzieś stanęliśmy. Stanęło dziesięć tysięcy jeńców w czworoboku, różnych narodowości. I znalazło się nas siedmiu Polaków. Myśmy stanęli na środku placu, w czworoboku i przyszedł esesman taki typowy, zasalutował nam i powiedział doskonałą polszczyzną: „Wy jesteście z Powstania?”. – „Tak”. – „Do kogo [was przydzielić?]?” – „Do Anglików”. Tak, siak, wreszcie wylądowaliśmy u ruskich.
Znalazłem się w ruskim karnym lagrze. Chodził wachman i mu zameldowałem po niemiecku, że nas jest siedmiu [Polaków] i my wiemy, że tu jest komenderówka. I on rzeczywiście na drugi dzień przyszedł i
Ja wohl! i pojechaliśmy na tą komenderówkę i mnie się zdawało, że lepiej być nie może. Na komenderówkę zawieziono nas traktorem, Niemiec daje nam papierosy. Myślę sobie – co się dzieje? Jak przyjechaliśmy, położyliśmy się – piwo nam roznosi, później zupę. Myślę sobie – rany boskie, coś nie jest w porządku! Okazało się, że ci żołnierze [Polacy] z 1939 roku dostawali paczki z Czerwonego Krzyża i zawsze wachmanom [ coś dawali]- kawę, papierosy amerykańskie, każdy coś dał, więc dlatego nas tak przyjęli.
- Proszę opowiedzieć jeszcze o wyzwoleniu, a później wrócimy jeszcze do Powstania.
Weszli Amerykanie. W pierwszych oddziałach, o dziwo, było sporo Polaków. Dostaliśmy ubrania wojskowe. Byłem dziwnym przebierańcem. Niemcy nam dawali ubrania z różnych armii z pierwszej wojny światowej. [...] Byłem w armii amerykańskiej, [jednostka] nazywała się kompania wartownicza.
- Jak przyjmowała was ludność cywilna w Warszawie?
Stale byłem na pierwszej linii. Właściwie nie miałem do czynienia, nie miałem styku z ludnością cywilną.
- Jak się odbywało żywienie, dostęp do wody?
Przychodziłem na kwaterę i w „Baszcie” na Królikarni była piekarnia – co więcej mówić. Całe Powstanie byłem głodny i brudny. Może inni w innych warunkach byli.
- Miał pan czas, żeby posłuchać radia albo poczytać gazetę?
Gdzie? Nie było takich możliwości, nie.
- Ma pan jakieś miłe wspomnienie z Powstania?
Koledzy moi – to jest to wszystko!
- Jaka panowała między wami atmosfera?
Braterska. Więcej niż koleżeńska. Mogłem [na nich] liczyć i oni mogli też na mnie liczyć.
- Kontaktował się pan ze swoimi siostrami?
Nie było takiej możliwości. Średnia [siostra] na Starym Mieście jako ludność cywilna [poszła] do Ravensbrück, do obozu koncentracyjnego, a dwie siostry i matka moja [wyszły] jako osoby cywilne gdzieś tam pod Częstochowę. Siostra miały dzieci w wieku około dwóch lat.
- Jakie funkcje pana siostry miały w Powstaniu?
Średnia [siostra] – nigdy jej nie powiedziałem i ona mi nigdy nie powiedziała [też] nic. Najstarsza była od dzieciństwa (zresztą później też) w nauczycielstwie... W 1935 roku było jam jamboree harcerskie i ona była jedną z organizatorek. Najstarsza szkoliła sanitariuszki, bo to wiem na pewno. Najmłodsza to nie wiem, raczej jakąś funkcję pomocniczą wykonywała.
- Sanitariuszka czy łączniczka?
Trudno mi powiedzieć. Było dwoje małych dzieci, jakiś taki szczegół z życia. To było w genach zakodowane, że można tak a nie inaczej. W 1939 roku najstarsza siostra jechała na front, bo ona sanitariuszka i musi nieść pomoc naszym rannym! Zanim myśmy się pozbierali jako cała rodzina... Wróciłem do domu dopiero w październiku. Średnia siostra z Ravensbrück wyjechała później do Szwecji, bo tam więźniarki [przewożono]. Mama była całe życie chora, urodziła się z wadą serca... Jakoś się dowiedziałem, że mama żyje i natychmiast do mamy i może potrzebuje mojej pomocy!? Wróciłem do Polski.
- Czy był pan represjonowany?
Nie byłem katowany, nigdy nie siedziałem, tylko byłem gnojony moralnie w pracy. Jak przyjechałem, znajomy załatwił mi pracę w Centrali Handlu Zagranicznego, w „Elektrimie”. Kilka lat pracowałem. Personalny mi powiedział: „Ty, Władek, byli i pytali [o Ciebie]. Albo się sam zwolnij, albo cię zwolnimy. Ulotnij się”. Posłuchałem. Później jakoś nigdzie nie mogłem [znaleźć] pracy. [Pracowałem] w spółdzielczości do końca. Spółdzielnie to były odpadkami ludzi i materiałów – tak mi powiedzieli: „Tam są odpadki, to możesz tam znaleźć pracę”.
- Nie żałuje pan, że poszedł do Powstania?
Nie wiem, jak odpowiedzieć na takie pytanie. Jak ja mogłem inaczej? Przecież nikt inaczej [nie postępował]. Nawet przez głowę nie przeszło takiemu jak ja, żeby [postąpić] inaczej. Była w Armii Ludowej maleńka grupka, która uciekła ze Starego Miasta na Żoliborz, na tamtą stronę. Taki pryszcz nieprzyjemny młodych ludzi, ale wszyscy tak samo myśleli jak ja, dlatego ginęli. Zawsze chodzę na 1 sierpnia złożyć wiązankę na naszej kwaterze „Baszty”. Przykre, prawie nie spotykam już kolegów. [...] [Powstanie] to był wspaniały okres, to było koleżeństwo, którego chyba nikt nigdy nie doznał. Teraz nie wiem, jak to jest, ale wtedy każdy za każdego...
- Czy miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości?
Nie, tylko tyle, co Węgrzy nam pomogli. Siedziałem cały czas na przedzie.
Cały czas. To była pierwsza linia frontu. Właśnie tam był ranny ojciec Kaczyńskich. Później drugi raz był [ranny] na Królikarni.
- Chciałby pan opowiedzieć jakąś przygodę z Powstania?
Jeśli tak można nazwać, to całe Powstanie było jedną wielką przygodą. Każdy dzień.
- Czy przeczucie, że każdego dnia może przyjść śmierć, było jakoś stresujące, czy odczuwali panowie spokój?
O tym się nie myślało. Kogo co ma spotkać, to spotka. Ani fatalizm, ani nic. Myślało się o tym, skąd tu dobrą broń zdobyć, amunicję. Były jakieś zrzuty ruskich – niebezpieczne. Niebezpieczne w tym sensie, że oni zrzucali z żywności suchary. Wszystko zrzucali w workach i trzeba było uważać, żeby taki worek z sucharami zamiast bomby nie spadł. Zresztą z kukuruźnika jak zrzucili, to przeważnie nie nadawało się do użycia. [...]
- Czy było jakieś życie religijne? Modliliście się wspólnie?
Tak. Jak byliśmy w lasach chojnowskich, był ksiądz, było nabożeństwo, śpiewaliśmy „Panie, który jesteś w niebie”. Może odbywały się nabożeństwa, od czasu do czasu pojawiał się ksiądz, przychodził na pierwszą linię, gdzieś tam dalej zapewne tak, kościoły były.
- Czy chciałby jeszcze pan powiedzieć jakąś opinię o Powstaniu, której nikt do tej pory jeszcze nie wyraził?
Mam swoją opinię, której nikomu nie zdradzę. Z nikim o Powstaniu nie rozmawiam. Mogę rozmawiać z takim jak ja. Nikt tego nie rozumie. Po pierwsze musiałby być ktoś, kto się w tym mieście urodził i nie z pierwszego pokolenia, to w genach ma każdy przekazane, że tak a nie inaczej!
- Myśli pan, że tylko prawdziwy warszawiak, prawdziwy Powstaniec zrozumie?
Tylko. Warszawa była zawsze niebezpieczeństwem dla każdego okupanta. Tacy jak ja ginęli od pokoleń. Takich jak ja – dinozaurów – bardzo mało zostało, są cyfry, ilu zginęło, ilu zostało rannych, ilu po wojnie w PRL-u, w komunizmie straciło życie, zdrowie. Tak że młodzieży jest to przekazywane, może młodzieży z Harcerstwa Rzeczypospolitej – to raczej sami rodzice wiedzą, do którego harcerstwa [włączyć dziecko]. I ci młodzi ludzie wiedzą.
Przykład – oferowałem dużą sumę wśród młodych ludzi i mówiłem tak: „Ta suma jest dla was, tylko [mam] jedno pytanie – ilu żołnierzy Armii Krajowej a ilu żołnierzy z Armii Ludowej brało udział w Powstaniu?”. Zawsze z sobą woziłem księgę Kirchmajera (to był generał Wojska Polskiego), [w której były] wszystkie dane. Nigdy nie spotkałem się z odpowiedzią [właściwą], więc ta młodzież... Gdzie są ci ludzie, którzy byli [w Powstaniu]? Ci ludzie mają [osiemdziesiąt parę lub więcej lat]. Oni mają dzieci, [którym to przekazują] co przeżyli.
- Trzeba mówić dla następnych pokoleń.
Tak, ale zależy komu się mówi. Tak jak próbowałem. Nikt w tamtym czasie nie miał pojęcia. Dzisiaj dzięki w pierwszym rzędzie Lechowi w drugim Jarosławowi Kaczyńskim (tak mówię troszeczkę inaczej przez ich ojca) [to się zmienia]. Dzięki [Lechowi Kaczyńskiemu] jest to muzeum. Pamiętam na pięćdziesiątą rocznicę to przeszło... Dopiero trzy lata temu jak był prezydentem i spotkaliśmy się w Ratuszu. Boże! Nareszcie! Wśród swoich! Wtedy było nas około trzech i pół tysiąca, z całego świata się zjechali. W tym roku jak płaciłem składki, to mówi koleżanka: „Mój Boże, jak zbierałam składki, to od trzech tysięcy, a dzisiaj jak zbiorę od 198...”. Wtedy była wielka radość, bo nas było sporo. Mam osiemdziesiąty trzeci rok życia, to już na granicy.
- Mogę powiedzieć tylko tyle, że cieszę się, że byli ludzie, którzy mieli odwagę walczyć, żebyśmy mogli żyć teraz w wolnym państwie. Dziękuję.
Żadnej innej drogi przecież nie było. Musiało być tak. Czy ktoś z takich jak ja inaczej myślał w tamtym czasie? Chyba nikt. Dziękuję.
Warszawa, 3 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus